- Opowiadanie: wojtas10 - Mistrz u steru

Mistrz u steru

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Mistrz u steru

 

„Zdarzały ci, Miłościwy Królu, nieba i sam los przychylny po trzykroć najszczęśliwszą porę, w której mogłeś zamek malborski z łatwością zdobyć i kraje zakonu krzyżackiego na zawsze opanować, ale nie umiałeś ze sposobności korzystać. Najpierw, kiedy poprzednika mego, Ulryka, i wszystkie jego wojska pokonałeś i zniosłeś prawie do szczętu, bo gdybyś był nazajutrz kilka tylko chorągwi posłał pod zamek malborski, byłby ci się poddał niezawodnie, małą bowiem i nader słabą miał załogę. Drugi raz po wzięciu miasta Malborka, gdybyś był niebawem uderzył na zamek, albowiem przez wyłom między Wisłą a zamkiem zrobiony, którego, w trwodze i zamieszaniu naprawić nie pośpieszyliśmy, mogło wojsko twoje wedrzeć się do zamku. A trzeci raz […] gdybyś tylko do dni piętnastu przedłużył oblężenie, tak bowiem byliśmy ściśnieni niedostatkiem i głodem, że na wszystek lud strzegący zamku mieliśmy już tylko dwa barany i trzy połetki słoniny. Zabrakło przy tym i chleba i z tej przyczyny panować poczęła biegunka. Zgoła nie mogliśmy już dłużej wytrzymać oblężenia, gdybyś ty przy nim chciał wytrwać”.

Henryk von Plauen do Władysława Jagiełły podczas zjazdu w Raciążu

8 grudnia 1410 r.

 

Okolice Nowego Sadu, 1510 r.

 

Z pokładu „Świętego Wojciecha” mogło się zdawać, że w samym środku lata ziemię nad Dunajem pokrywa śnieg. Jednak nawet najbardziej nieuważny obserwator nie mógłby przegapić faktu, iż biała pokrywa przemieszcza się naprzód z prędkością przeczącą jakimkolwiek prawom natury. Gdyby zaś podniebny wehikuł obniżył nieco pułap, można by zapewne dostrzec, że ów biały całun tworzą turbany. Dziesiątki tysięcy turbanów.

– Pohańców jest na sto tysięcy – odezwał się ktoś ze świty królewskiej.

– Więcej – zaprotestował drugi głos. – Najmniej sto trzydzieści.

– A my, wieleż wojska mamy? – zapytała któraś z dam.

– Niecałe dwadzieścia tysięcy – odparł pierwszy rozmówca. – Ale nie troskaj się, waćpanna, jeden nasz żołnierz za dziesięciu Turczynów stanie.

– Zadamy im bobu! – podchwycił drugi. – Nie zdzierżą nam ni pacierza. Poczekajcie jeno na szarżę pancernych. Pognamy sułtana aż do bram Konstantynopola.

Mikołaj, oparty o burtę statku, słuchał nieuważnie rozmowy. Już po pierwszym zdaniu zorientował się, iż udający wojskowych ekspertów dworacy próbują wywrzeć wrażenie na królewskich metresach, plotąc trzy po trzy. Jego uwagę zaprzątały maszerujące w kierunku polskich linii zastępy sułtana. Każdy choć trochę obeznany z wojną oceniłby siły nieprzyjaciela na około siedemdziesiąt tysięcy, co i tak było olbrzymią przewagą w stosunku do liczących osiemnaście tysięcy wojsk koronnych. Łatwo przewidywać zwycięstwo z bezpiecznej wysokości, pomyślał Mikołaj. Cała nadzieja w machinach mistrza Leonarda.

– Mości państwo, puchary w dłoń! – zabrzmiał młodzieńczy głos króla. Paziowie z pełnymi tacami zaczęli krążyć wśród zebranych. Choć Mikołaj znał plany sterowca na wylot, nie mógł się nadziwić, jakim cudem na pokładzie niewielkiej latającej łodzi zmieściło się tylu ludzi. Oprócz dwunastu członków załogi, na statku znajdowało się chyba ze czterdzieści osób, z czego jedną trzecią stanowiły kobiety. Czterech muzykantów na rufie przygrywało na lutniach i piszczałkach, a wśród dworaków krążył królewski błazen, Stasiu Gąska. Do tego należało dodać zapasy palnego oleju, granaty artyleryjskie oraz zajmujący blisko pół ładowni skomplikowany mechanizm sterujący. Sercem tego ostatniego był potężny kołowrót, poruszany przez czterech ludzi i obracający przymocowaną na rufie wielką śrubę sterującą. Mikołaj zerknął na jedwabne czasze olbrzymich balonów, utrzymujących „Świętego Wojciecha” w powietrzu. Miedziane piecyki grzewcze pracowały pełną parą, toteż statek, pomimo dodatkowego obciążenia, utrzymywał stałą wysokość. Burty pokryto rzeźbami grających na trąbach aniołów, a pokład przystrojono kolorowymi zasłonami i lampionami, co wraz z zapierającym dech w piersiach widokiem, potęgowało nierealne uczucie niebiańskiej idylli.

– Za zwycięstwo! – Władysław V Jagiellon, prawnuk wielkiego zwycięzcy spod Grunwaldu i Malborka, wzniósł toast. Król niedawno przekroczył dwudziesty piąty rok życia. Od trzech lat zasiadał na tronie Rzeczypospolitej Pięciorga Narodów, targanej wewnętrznymi sporami i otoczonej zewsząd przez wrogów, starając się kontynuować dzieło wielkich przodków. Przygotowywany do tego zadania od dziecka przez najtęższe umysły w kraju – do których zaliczał się również Mikołaj – młody władca miał wszelkie zadatki, by stać się jednym z najwspanialszych monarchów w historii. Profesorowie z Akademii Krakowskiej szkolili go w sztuce dyplomacji, polityki, prawa, arytmetyki, geometrii, astronomii, filozofii, teologii, a nawet alchemii. Najznamienitsi wodzowie objaśniali mu tajniki strategii i taktyki; sztukę walki ćwiczył z najlepszymi pośród rycerzy z Gwardii Królewskiej; znał kilka języków; postawą i obyciem zjednywał serca zarówno wielkich, jak i maluczkich. Jednym słowem zdawał się być władcą idealnym na te ciężkie czasy.

Niestety, były jeszcze kobiety.

Władysław przejawiał wyjątkową lekkomyślność w sprawach miłosnych, wdając się w liczne romanse zarówno ze służącymi, chłopkami czy mieszczkami, jak córkami i żonami swych wasali. Mikołaj z niepokojem obserwował kroki podopiecznego na tym polu. Król dorobił się już co najmniej kilku bękartów, a jego niefrasobliwe poczynania zniweczyły niedawno projekt małżeństwa z Klarą Zapolya, powodując przejście najpotężniejszego rodu Węgier do obozu antykrólewskiego.

Nawet tu, w latającym punkcie dowodzenia, Władysławowi towarzyszyły dwie z jego licznych kochanek – Elżbieta Radziwiłłówna i Konstancja Wiśniowiecka. Zubożałe, pozbawione dawnego znaczenia rody ochoczo podsunęły królowi swoje przedstawicielki, licząc na uzyskanie wpływów na młodego władcę. Zamek w Krakowie przypominał obecnie istny harem, w którym dworacy tłumnie brali przykład z króla. Nie tak dawno Jan Zambocki założył stowarzyszenie pań i panów swawolnych, będące odpowiedzią na towarzystwo braci i sióstr Korybuta Koszyrskiego. Obie grupy prześcigały się w rozpuście i wyuzdaniu.

– O czym tak dumacie, mistrzu? – zagadnął stary Maciej z Miechowa, kronikarz królewski.

– O upadku obyczajów – odparł zgodnie z prawdą Mikołaj. Zatoczył ręką krąg, – Na cóż te ornamenta, rzeźby złocone, kryształy, adamaszki? Tam w dole zaraz krwawy bój się rozegra, a tymczasem miłościwy pan ucztę gotów tutaj wyprawić. Słyszane to rzeczy, by niewiasty teatrum wojenne niczym jakoweś jasełka podziwiać miały? Machina latająca, co krocie kosztowała, teraz krotochwilom posłuży.

– Wszak król z powietrza dowodzić będzie, a to dzięki sygnałom chorągwianym, któreście sami mu obmyślili. I słusznym jest, by wódz w bezpiecznym miejscu na polu walki się znajdował, własnej głowy na hazard nie stawiając. A i z wysokości wszędy okiem dotrze, dzięki czemu poczynania właściwe w czas przedsięwziąć zdoła. Że zaś pannom przy tym uciechę chce sprawić, cóż w tym złego? Aetas dulcissima adulescentia est. Toć i żołnierze nasi tym mężniej stawać będą, wiedząc, że ich oczy niewieście obserwują. A zbytek i bogactwo jeno powagę monarszą w oczach poddanych podnoszą.

– Kres każdego mocarstwa w zaniku moralności początek bierze. Rzymskie imperium pod naporem barbarów legło, gdy jego mężowie nad sztukę wojenną jęli sodomię z pacholętami przedkładać. Alea, vina, Venus, per quae sum factus egenus.

– Kraczecie, mistrzu, niczym kruk. Nacja nasza potężna dziś jest jak nigdy.

– Tak wam się zdaje? A gdzież są Węgrzy, w obronie których dziś stajemy? Gdzie czeskie pułki? Gdzie chorągwie z Litwy? Wszak jeden naród stanowić winniśmy, berłem jednego monarchy rządzony. Jeno Rusini przy Koronie trwają, wiedząc, że odebrawszy nam Węgry, sułtan na nich następnie uderzy. A wszystko to przez królewskie miłostki, przez urażoną dumę magnatów, którym rogi przyprawił. A caput putrescit piscis. Przykład z góry idzie, więcej się w Krakowie o sprawach łożnicy myśli niż o obronie kraju.

– Ciszej, na miły Bóg! – Maciej obejrzał się trwożliwie przez ramię. – Zważcie co o miłościwym panu mówicie. Jużeście nie jego preceptor co rózgą rzyć sprać może, albo na grochu klęczeć każe. A i to wam powiem, że kroniki dawne czytając, taką prawidłowość w nich znaleźć można, że zawżdy starcy na młodych pomstują, wyrzekając na zepsucie i dziwując się nowemu świata urządzeniu. A do młodych to właśnie przyszłość należy, do zmian i postępu.

Mikołaja aż zatchnęło z oburzenia na myśl, że sędziwy kronikarz zalicza go w poczet starców. Dobiegał dopiero czterdziestki, choć ascetyczny tryb życia sprawiał, że wyglądał na dziesięć lat więcej. A zarzucać mu sprzeciwianie się postępowi było już szczytem bezczelności. Wściekłej ripoście przeszkodził jednak paź.

– Król prosi mistrza Kopernika.

Władysław stał na dziobie, dwaj niemieccy gwardziści oddzielali go od reszty zgromadzonych, zapewniając skrawek prywatnej przestrzeni. Król opierał lunetę o rzeźbę świętego Wojciecha, zdobiącą przód statku niczym smoczy łeb na drakkarach dawnych wikingów. Męczennik, nachylony w kierunku ziemi, kierował prawą dłoń w stronę sułtańskich oddziałów, otwierając usta w niemym krzyku, jakby zabraniając Turkom wstępu w granice Rzeczypospolitej.

– Miłościwy panie. – Kopernik skłonił się nisko.

– Spójrzcie, mistrzu. – Król podał mu lunetę i wskazał na obóz sił koronnych. – Zali waszym zdaniem już gotowe?

Mikołaj z niemal nabożną czcią ujął bogato zdobiony instrument, wytworzony przez inżynierów z katedry Hydrografii, Mechaniki i Architektury Akademii Krakowskiej. Szacowna uczelnia, hojnie wspierana przez panującą dynastię, przez lata sprowadziła do kraju najznamienitsze umysły z całej Europy, w krótkim czasie stając się światowym centrum sztuki i nauki. Prawdziwy rozkwit nastąpił wraz z pojawieniem się na niej geniusza i wizjonera, Leonarda da Vinci. To jego wynalazki miały rozstrzygnąć o nadchodzącej bitwie.

Kopernik przyłożył lunetę do oka, lustrując wojska jagiellońskie, oparte o brzeg Dunaju. Szańce artyleryjskie tworzyły półokrąg, strzegąc dostępu do mostu, prowadzącego do Nowego Sadu. Specjalny oddział saperów czekał w pogotowiu na drugim brzegu, by wysadzić zaminowane filary, gdyby Turcy przełamali obronę. Uwagę Mikołaja zaprzątał głównie kanał, przekopany poprzedniej nocy pod kierunkiem mistrzów z Korpusu Inżynieryjnego. Koła młyńskie, mające za pomocą systemu połączonych zębatek i przekładni naciągać cięciwy olbrzymich katapult, były już zamontowane na brzegu. Na obrotowych platformach stawiano ostatnie moździerze i armaty, przypominające dzieła sztuki, rzeźbione w rozwarte dzioby orłów, pyski lwów lub smoków, z których wystawały gwintowane lufy. Największe działa, zwane hydrami, składały się z odpalanych wspólnie dziewięciu połączonych paszcz. Kopernik widział niszczycielski efekt ich salwy podczas prób – przeorany jak przez zaprzęg wołów szeroki pas ziemi.

Jazda i piechota stały w pierwszej linii. Centrum szyku stanowili zakuci w stal Krzyżacy. Od czasu przesiedlenia na wschodnie rubieże Litwy, Zakon wiernie trwał przy Rzeczypospolitej, walcząc z najeżdżającymi kresy Tatarami. I tym razem na wezwanie króla pod Dunajem stawiło się dziesięć chorągwi pancernej konnicy. Dosyć niepozornie prezentowała się przy niej nieliczna jazda szeklerska, przyprowadzona przez węgierskiego hetmana polnego, Laszla Hunyadiego. Ich obecność miała wymiar czysto symboliczny. Główne siły węgierskie znajdowały się o kilkanaście kilometrów, a dowodzący nimi hetman wielki Janos Zapolya zwlekał, licząc na klęskę wojsk królewskich. Poprzez Hunyadiego przesłał list, tłumacząc swą opieszałość brakiem zapasów i szerzącą się wśród wojska zarazą. Jednocześnie dawał do zrozumienia, że w zamian za uzyskanie naczelnego dowództwa byłby skłonny zjawić się natychmiast na polu bitwy.

Na prawo od Krzyżaków stały cztery tysiące piechoty cudzoziemskiej, dowodzonej przez hiszpańskiego kondotiera, Hernana Corteza, który sam siebie określał mianem Rycerza Fortuny. Służyli w niej weterani, najemnicy, banici i poszukiwacze przygód ze wszystkich zakątków świata, tworzący wielonarodową, pstrokatą hałastrę. Uzbrojeni byli różnorodnie, od staromodnych kusz i dwuręcznych mieczy po rusznice i tureckie jatagany. Choć nieustraszeni w boju, bywali też zmorą dla własnej ludności, rabując i gwałcąc. Nie było tygodnia, by kilku nie zadyndało dla przykładu na szubienicy.

Stojący obok regiment pruskiej piechoty, prezentował się zgoła odmiennie. Jednolicie uzbrojeni i umundurowani żołnierze wyposażeni byli w nowoczesne, szybkostrzelne arkebuzy i długie piki. Broń palna, wytworzona w krakowskiej manufakturze, posiadała gwintowane lufy, zwiększające celność, a także zaprojektowane przez samego Leonarda da Vinci zamki kołowe. Wynalazkiem sędziwego mistrza były też stojące w tyle samobiegi, przekształcone z dawnych husyckich wozów bojowych. Okrywające je stalowe płyty naszpikowane były kolcami, nadając machinom wygląd olbrzymich, zwiniętych w kulę jeży. Każdy skrywał pod pancerzem po osiem olbrzymich kół, połączonych w dwa szeregi i poruszanych przez napędzany korbą zestaw łożysk i przekładni. Z przodu wystawały lufy małych, ładowanych siekańcami dział o rozszerzonych wylotach.

Niemal połowę królewskich sił stanowiły konne chorągwie z Polski i Ukrainy, rozstawione na skrzydłach. Choć mniej liczne niż jazda sułtana, górowały nad nią uzbrojeniem i wyszkoleniem. Po lewej stanęła husaria hetmana Potockiego, wsparta ponad dwoma tysiącami dragonów. Rusini hetmana Bohusławskiego, stojący na prawym skrzydle byli liczniejsi, ale lżej opancerzeni niż Polacy. Ostatnią formacją był Korpus Medyczny, stworzony przez samego Kopernika. Specjalne lekkie dwukółki czekały w gotowości, by przewozić rannych za most, gdzie wśród ustawionych w koło wozów taborowych, swoje namioty rozstawili już felczerzy. Lipcowe upały obniżyły stan wody w Dunaju, toteż czeladź zostawiona w obozie miała bronić go przed oddziałami tureckimi, próbującymi sforsować rzekę wpław.

– Mistrzu? – Król wyrwał Mikołaja z zamyślenia. – Pytałem, czy waszym zdaniem jesteśmy gotowi?

– Na tyle, na ile gotowi być możemy. Reszta już w ręku Boga. Turcy przewagę mają okrutną, a posiłków węgierskich nie widać.

– Hetman Zapolya zna złotą zasadę wojny – rzekł z przekąsem Władysław. – Najlepiej toczyć bitwy cudzymi żołnierzami. Liczy, że wykrwawimy sułtana, a wtedy on dokończy dzieła, stając się zbawcą Węgier.

– Gdyby Wasza Miłość ożenił się z jego córką…

– Nie zaczynajcie znowu! – Władysław obnażył zęby we wściekłym grymasie. – Klara Zapolya podobna raczej Wulkanowi niźli Wenerze. Za grosz w niej powabu. Nie takiej żony mi potrzeba.

Mikołaj struchlał, widząc mimowolne spojrzenie króla w kierunku Elżbiety Radziwiłłówny. Przywołał całą surowość, na jaką go było stać.

– Władca nie sercem winien się kierować a rozumem, pro bono publico małżeństwo zawierając. Insza rzecz krew młodą studzić w ramionach przygodnych miłostek, a insza kłaść na szalę los państwa całego, by chuci dogodzić.

– Ach, mistrzu. – Władysław roześmiał się niespodziewanie, choć w śmiechu tym zadrgała gorycz. – Wy jedni prawdę prosto w oczy rąbiecie. Tylko w was mam przyjaciela pośród tego żmij kłębowiska.

Serce Kopernika w jednej chwili zmiękło jak wosk. Sam nie miał żony ani dzieci, toteż cały ojcowski afekt przelewał na królewskiego wychowanka.

– Macie rację co do Klary, mea culpa. Ale nie czas teraz rozpamiętywać błędy. Jeśli się nam z Turkami poszczęści, Zapolya na Węgrzech nic znaczyć nie będzie.

Obaj spojrzeli na mrowie nieprzyjacielskich wojsk. Sułtan rozmieścił cała jazdę na skrzydłach, na oko po dziesięć tysięcy na każdym. Sandżaki ciężkozbrojnych spahisów, flankowane przez lekką jazdę gonullu jechały stępa, dotrzymując kroku maszerującej środkiem piechocie. Doborowe oddziały janczarów poprzedzane były przez liczniejszych, ale gorzej uzbrojonych seratłuków, podzielonych na kilkusetosobowe azaby. Za piechotą kroczyło dostojnie kilka słoni o okutych żelazem kłach, niosących na grzbietach wieżyczki z łucznikami i strzelcami. Szaroskóre olbrzymy potrafiły być szczególnie groźne w starciu z jazdą. Konie, nie przyzwyczajone do ich zapachu, często płoszyły się i łamały szyk. Na obrzeżach armii kręciły się konne gromady baszybuzuków, niekarnych, dzikich i okrutnych Arabów, Czerkiesów i Kurdów. Z tyłu artyleria podciągała działa.

– Wiatr nam sprzyja, wieje na południe. – Kopernik wydobył z kieszeni dalmierz i zmierzył odległość między wojskami. – Sułtańscy są już w zasięgu.

– Zatem pora poczynać. Mogę na was liczyć?

– Do śmierci, Wasza Wysokość.

– Będziecie kierować okrętem, mistrzu. Nikt lepiej od was się nie nada. Powierzam wszystkich na pokładzie waszej pieczy.

– Czynicie mi zaszczyt, miłościwy panie.

– Artyleria ognia! Strzelać w ich jazdę! – Władysław obrócił się w stronę rufy. Sygnaliści, czekający na rozkaz królewski przy burtach zaczęli machać chorągwiami w stronę oddziałów koronnych. – Samobiegi do przodu, piechota Corteza za nimi. Hetmani Potocki i Bohusławski mają utrzymać skrzydła. Naprzód!

„Święty Wojciech”, utrzymywany do tej pory w miejscu wstecznymi obrotami tylnej śruby, ruszył w stronę wojsk tureckich. W dole rozległy się odgłosy strzałów armatnich. Pierwsze pociski padły w szeregi wroga, powalając konie i jeźdźców. Sułtańskie działa odpowiedziały ogniem, ale nie mogły równać się zasięgiem ani celnością z koronnymi i ich salwa uderzyła daleko przed polską linią. Rozległy się ryki trąb i rogów, turecka jazda na skrzydłach przeszła w kłus, a potem w galop, odrywając się od zbitej masy piechoty. Polskie chorągwie skoczyły jej naprzeciw.

Kopernik nie oglądał starcia, skupiając się na prowadzeniu „Świętego Wojciecha”. Lekkimi poruszeniami steru kierował go nad środek wrogiej piechoty. Dobiegł go łomot, świadczący o zderzeniu się mas konnicy, spotężniały krzyk tysięcy gardeł wzbił się w powietrze. Mikołaj ostatni raz oszacował odległość, po czym krzyknął:

– Odkręcić zawór!

Czekający w pogotowiu przy zejściówce pachołek zbiegł pod pokład, gdzie znajdowała się cysterna z olejem. Po chwili cały statek wypełnił się bulgotaniem płynącej rurami cieczy.

Z ust zdobiącej dziób statku figury chlusnął mętny strumień, kolejne trysnęły z wylotów anielskich trąb na burtach. Kaskady oleju rozpylały się w powietrzu nieco poniżej statku by spaść na turbany wroga w postaci gęstej mżawki.

– Mości królu, Turczynom zimno! – Stasiu Gąska z ukłonem wręczył Władysławowi łuk. Król odpalił strzałę od wiszącej obok lampy i puścił pocisk w dół, wychylając się przy tym niebezpiecznie. Pozostali dworacy poszli w ślady władcy, ogniste smugi leciały na stłoczoną piechotę. W dole buchnął wrzask palonych żywcem ludzi, strzały i kule pofrunęły w stronę podniebnego statku nie sięgając celu. Pozbywszy się niemal tony oleju sterowiec wzniósł się poza zasięg pocisków.

– Katapulty!

Sygnaliści machali chorągwiami jak oszalali. Kopernik wytężył wzrok. Kołowroty nad kanałem już ruszyły, ramiona miotających machin zniżały się, by przyjąć śmiercionośny ładunek. Po chwili wyprysnęły w górę, gliniane kule wzbiły się łukiem w powietrze. Mikołaj śledził z niepokojem tor ich lotu.

– Mierzyliście wszystko po kilkakroć, mistrzu. – Gąska zjawił się znienacka przy uczonym. – Trafią.

Trafiły.

Zapas oleju ze „Świętego Wojciecha” był dla Turków jak kropla wrzucona w przepastne fale. Kilkudziesięciu oblanych nim janczarów nie mogło spowolnić marszu całej armii. Jednak gdy pociski z katapult trafiły dokładnie w rozniecone ognisko, rozpętało się piekło. Gliniane skorupy pękały, chlustając uwolnionym olejem, płonące fale bryzgały wokół, oblepiając wciąż kolejnych nieprzyjaciół. Kołowroty nad kanałem pracowały bez przerwy, kolejne kule spadały na tureckie szeregi, powiększając chaos. Ognista linia zaczęła przecinać sułtańskie wojsko na pół. Polskie działa skierowały cały ogień na najbliższe szeregi, Turcy, mając do wyboru płomienie lub nieprzyjaciela, rzucili się naprzód, dziesiątkowani przez armatnie kule.

– Samobiegi i Krzyżacy naprzód! – Władysław krzyczał prosto w ucho sygnalisty. – Mistrzu, musimy zniszczyć ich armaty!

Kopernik skręcił gwałtownie, kierując okręt nad nieprzyjacielskie działa. W dole ciężka jazda zakonu nabierała rozpędu, wchodząc w zasięg tureckich kul. Pancerna ława, najeżona drzewcami kopii, rozdzielała się na boki, tworząc dwa wyciągnięte klinowato ramiona i odsłaniając czekającą na Turków niespodziankę. W ostatnim szeregu pędziły lekkie rydwany, pchające przed sobą na zamontowane na specjalnych wysięgnikach poziome wiatraki. Kręcące się skrzydła stanowiły metrowe ostrza kos, podobne, choć nieco krótsze, zakańczały osie kół, ścinając każdego kto chciałby zaatakować pojazd z boku. Za woźnicami stali łucznicy. Dwa krzyżackie kliny wbiły się w ludzką gęstwinę, spychając janczarów do środka leja, wprost pod wirujące ostrza. Zgromadzone na pokładzie damy klaskały w dłonie, widząc wzlatujące w powietrze odcięte ramiona i głowy.

– Jazda Hunyadiego, wesprzeć lewe skrzydło!

– Granaty na pokład! – zawtórował królowi Kopernik. Ku swemu zdumieniu zobaczył, jak z ładowni wynurza się z koszem amunicji sapiący Stasiu Gąska. „Święty Wojciech” właśnie nadlatywał nad tureckie armaty. Artylerzyści wrzeszczeli ze strachu, pokazując palcami w niebo.

– Dukat za każde działo! – zakrzyknął Władysław, rzucając pierwszy pocisk. Dworacy, marynarze, gwardziści, a nawet paziowie, zachęceni nagrodą, rzucili się do burt. Metalowe, wypełnione prochem i żelaznymi kulkami granaty eksplodowały w dole, siejąc popłoch i zniszczenie.

– Cała naprzód! – zakomenderował Kopernik do tuby komunikacyjnej, skręcając ostro sterem. Statek, mijający tureckie linie, zaczął się leniwie odwracać. Łopaty tylnej śruby mieliły powietrze gdy obracający kołowrotem marynarze w ładowni dobywali wszystkich sił, by pchnąć ciężką machinę pod wiatr.

– Krzyżacy utknęli! – zawołał ktoś. Zakonnicy przeorali nieprzyjacielskie zastępy, zostawiając szeroki, stratowany pas ziemi, pełen posiekanych i zmiażdżonych ciał, po czym próbowali zawrócić, by powtórzyć szarżę, jednak zabrakło im już rozpędu. Druga część sułtańskich wojsk przedzierała się stopniowo przez dogasający ogień i brała zakonników w kleszcze. Na swoim odcinku samobiegi wymiotły pierwsze szeregi wroga oddaną z bliska salwą siekańców, a teraz nieustępliwie parły przed siebie, miażdżąc wrogą ciżbę. Za nimi postępowali najemnicy, wybijając każdego, kto przemknął się między kolczastymi bokami pojazdów. Jednak i to natarcie słabło, w miarę jak siedzącym w dusznych wnętrzach załogom brakowało sił do przesuwania ciężkich wozów naprzód. Pierwszy pocisk trafił w żelazną skorupę samobiega, zabijając przy okazji kilku janczarów. Kolejne nieprzyjacielskie działa wstrzeliwały się w unieruchomionych Krzyżaków.

– Naprzód, do diabła! – Władysław dopadł Kopernika. – Czemu stoimy?

– Statek jest za ciężki. Potrzeba więcej ludzi do kołowrotu.

– Schwolke! – Król zwrócił się do kapitana gwardii. – Zapędźcie służbę i muzyków pod pokład!

Śruba napędowa zwiększyła obroty, ale „Święty Wojciech” wciąż tkwił w miejscu, walcząc z przeciwnym wiatrem. Mikołaj zwiększał stopniowo pułap, szukając przeciwstawnego prądu powietrznego. Bez skutku.

Polska artyleria, nie chcąc razić swoich, strzelała teraz w tylne szeregi wroga lub w próbujące okrążyć walczących luźne oddziały baszybuzuków. Samobiegi stały w miejscu, tworząc kolczasty mur, zza którego piechota Corteza wyprowadzała szybkie ataki, zwierając się z janczarami i dając czas załogom wehikułów na naładowanie dział. Jednak armaty wroga również nie próżnowały. Kolejne pojazdy zostawały uszkodzone lub rozbite, gdzieniegdzie Turcy przedzierali się przez stalową przeszkodę. Walka stopniowo przenosiła się za ochronną linię.

Fala tureckiej piechoty zamknęła Krzyżaków w okrążeniu. Zakonnicy stanowili teraz wyspę wśród morza turbanów, w którą bez ustanku biły sułtańskie działa. Co i rusz pancerny jeździec walił się wraz z koniem na ziemię, pochłaniany przez janczarów niczym kłos zboża przez szarańczę. Pozostali zakonnicy zwierali ciaśniej szyki, wypełniając luki po poległych. Żelazna wyspa kurczyła się, mimo to rycerze w białych płaszczach nieustępliwie siekli napierające na nich fale pohańców, doskonale wiedząc, że sami nie mogą liczyć na litość. Gdy chodziło o Krzyżaków, Turcy nigdy nie brali jeńców. I vice versa.

– Miłościwy panie! Orda w taborze!

Choć husaria hetmana Potockiego wgryzła się głęboko w szeregi wroga, spychając go systematycznie do tyłu, luźne watahy baszybuzuków zdołały umknąć przed niszczącą szarżą i teraz pokonywały wpław rzekę za plecami walczących. Niektórzy co bardziej niecierpliwi rzucali się od razu na wozy taborowe, między którymi wykwitły obłoczki dymu z rusznic i falkonetów. Większa część zbierała się jednak na brzegu, kierowana rozkazami jeźdźca w czarnym burnusie.

– Przeklęty wiatr! – Król zaklął bezsilnie, patrząc z rozpaczą, jak „Święty Wojciech” nieuchronnie oddala się od pola bitwy. Jakby pod wpływem słów Władysława podmuchy nagle ustały.

– Oto nasza szansa! Żwawo, cała naprzód! – Kopernik krzyczał co sił w płucach, ale statek nadal stał w miejscu. – Co się dzieje?

– Ludzie przy kołowrocie ostatni dech dobywają – zameldował od strony zejściówki błazen.

– Hińcza! Cieszkowski! – Król wskazał dwóch dworaków, którzy przed bitwą próbowali zaimponować damom. – Ginwiłł, Zach! Na dół, do kołowrotu!

– Mamy pospołu z prostakami grzbiet zginać? – odważył się zaprotestować jeden z wyznaczonych. Władysław dopadł go i potężnym ciosem posłał na deski pokładu.

– Jazda! – ryknął. Tak musiał krzyczeć jego pradziad, na głos którego buntowniczy bojarowie litewscy, ponaglając się nawzajem, sami wkładali głowy w pętle.

– Nuże, nieroby! – Stasiu Gąska poganiał kaduceuszem tłoczących się w zejściówce dworaków. – Wartko kołem róbcie, bo inaczej król statek odciążyć każe! A pierwszych was wyrzucimy!

Gasnące obroty śruby przybrały na sile i statek ruszył opornie przed siebie. Kopernik starał się manewrować wzdłuż linii tureckich dział, choć rzadkie podmuchy wiatru utrudniały mu zadanie.

– Bohusławski się łamie! – krzyknął ktoś. Prawe skrzydło wygięło się pod naporem przeważających liczebnie spahisów. Turcy natychmiast pchnęli w tamtą stronę słonie, powiększając zamęt i poszerzając szczelinę w szeregach Rusinów. Jeden z trzymających się z tyłu sandżaków runął w lukę i popędził w stronę polskich szańców, chcąc dopaść armat. Trzymani w odwodzie Prusacy rozciągnęli się natychmiast w trzy szeregi. Pierwszy nastawił piki, oddając arkebuzy towarzyszom z tyłu, pozostałe dwa na zmianę oddały trzy salwy w same twarze nadciągającej konnicy. Ci z Turków, którzy przeżyli ostrzał, nadziali się na ostrza, bądź zawrócili, ale za nimi już szarżowały trzy słonie. Kule nie stanowiły dla gruboskórnych zwierząt przeszkody, toteż Prusacy oddali ostatnią salwę w powożących nimi kornaków. Dwóch Turków spadło pod nogi swych wierzchowców, które wyraźnie zwolniły biegu, ale trzeci, kierowany wprawną ręką, machnął kłami, łamiąc nastawione piki i runął na piechotę. Pozostałe zwierzęta ruszyły za przewodnikiem, tratując wszystko na swej drodze. Na szczęście dowódca Prusaków nie stracił głowy. Żołnierze sprawnie przeformowali się w dwa kwadraty, przepuszczając zwierzęta środkiem powstałej w ten sposób alei i ostrzeliwując z boków tureckie platformy. Sułtańscy łucznicy, choć spadali jak dojrzałe jabłka, nie pozostawali dłużni, śląc strzałę za strzałą w zwarte szeregi nieosłonionej niczym piechoty. Jeden z piechurów wyrwał się do przodu i w samobójczym ataku wbił pikę prosto w oko jednego ze słoni, zapierając ją o ziemię. Drzewce pękło jak suchy patyczek, a olbrzymie cielsko runęło, przygniatając swojego zabójcę. Pozostałe dwa zwierzęta dotarły do szańców artyleryjskich, stając oko w oko z lufami hydry. Dziewięć paszcz ryknęło ogniem i głowa pierwszego słonia znikła, zmieniona w krwawą miazgę. Ostatni olbrzym, wciąż posiadający woźnicę, wierzgnął głową, przyszpilając kłem do lawety działa pechowego kanoniera, a potem naparł, przewracając dymiącą hydrę na bok. Jeden z ocalałych Polaków rzucił zapalony lont do beczki z prochem i pchnął ją w stronę szalejącego potwora. Wybuch powalił słonia na ziemię.

– Kto tam dowodzi? – Władysław skierował lunetę w stronę Prusaków.

– Działyński, wasza miłość.

– Niech rusza na pomoc Rusinom.

– Wszak armaty bez osłony zostaną.

– Jeśli Bohusławski padnie, przegramy. Poślijcie wiadomość do Nowego Sadu. Pora na start.

Chorągwie przy burtach kreśliły bezustannie skomplikowane piruety. Rozstawieni na moście i wzdłuż drogi do miasta sygnaliści przekazywali rozkazy dalej. Prusacy maszerowali w stronę walczącej konnicy, przystając co parę kroków, by oddać miażdżącą salwę. Wsparcie przyszło w samą porę, skrwawione ukraińskie chorągwie dobywały już resztek sił. Kolejny sandżak gonullu oderwał się od kotłowaniny i pędził w stronę polskich dział, próbując objechać z boku maszerujący regiment. Równocześnie na drugim brzegu rzeki baszybuzcy ruszyli galopem, ale ich celem nie był obóz. Pędzący na przedzie czarny jeździec skierował ich w stronę mostu, chcąc przekroczyć ponownie rzekę i uderzyć od tyłu na artylerię. Kanonierzy w popłochu kręcili korbami platform, działa obracały się powoli przeciw nowemu niebezpieczeństwu, ogień w stronę gonullu słabł. Baszybuzucy stratowali saperów i wpadli na most, głowa stojącego na nim sygnalisty wzleciała w górę w fontannie krwi. Czarne poły burnusa wzdęły się niczym skrzydła zagłady.

– Bladin syn! – zawył Jagiellon. – Szybciej, do wszystkich diabłów!

Ładunek, odpalony ręką umierającego sapera, eksplodował dokładnie w chwili, gdy przywódca baszybuzuków docierał do końca mostu. Z fontanny ognia i krwi trysnęły na wszystkie strony drewniane drzazgi, raniąc najbliżej stojących. Most z trzaskiem runął do wody. Czarna, płonąca płachta opadała powoli na spływające rzeką ciała. Krzyk przetoczył się przez oba walczące wojska.

– Nie ma już drogi odwrotu! – Władysław obrócił się w stronę stojących na pokładzie. – Jeno zwyciężyć lub zginąć nam pozostaje! Granaty w dłoń!

Kopernik odruchowo chciał przypomnieć, że przecież są na latającym statku i mają otwartą drogę ucieczki, ale „Święty Wojciech” w ślimaczym tempie nadciągał wreszcie nad najbliższe tureckie działa.

– Wasza Wysokość! – rozległ się dźwięczny głos Elżbiety Radziwiłłówny. – Pozwólcie i mnie wziąć udział w walce. Niech Litwa w mej osobie ma udział w tym boju.

– Zgoda, moja piękna Nike! – Władysław ze śmiechem podał kochance granat. – Spraw się dobrze, a nagroda cię nie minie.

Pozostałe damy, zachęcone przykładem, z piskiem rzuciły się do koszy amunicyjnych.

– Mistrzu, ratujcie! – Gąska złapał się za głowę. – Ognista niewiasta przy beczce prochu, toż to śmierć pewna.

Mikołaj nie odpowiedział, zajęty naprowadzaniem okrętu. Po chwili deszcz ognia spadł na pierwsze armaty. Elżbieta oderwała spódnicę wydekoltowanej sukni, odsłaniając zgrabne nogi i wskoczyła na burtę. Trzymając się lin, posyłała w dół granat za granatem.

– Widok piękny, mistrzu – Gąska szturchnął zagapionego na roznegliżowaną Radziwiłłównę Kopernika. – Ale spójrzcie jeno tam.

Nad Nowym Sadem wzbijały się w niebo czasze sterowców i, gnane wiatrem, nadlatywały nad pole bitwy. Wśród wojsk koronnych rozległ się radosny okrzyk. Bitwa zawrzała ze zdwojoną siłą.

Pierwsi zaczęli uciekać baszybuzucy, sępy wojny, waleczni jedynie wobec słabych. Po chwili runęło za nimi prawe skrzydło wojsk sułtańskich, naciskane przez husarię Potockiego i szeklerów. Polacy wsiedli na karki umykającym, ale hetman zdołał okrzyknąć kilka chorągwi i uderzył z nimi w bok piechoty otaczającej Krzyżaków. Zwarta ściana janczarów pękła, a po chwili pole zaroiło się od pędzących na łeb, na szyję Turków. Wojska koronne ścigały ich ile sił w końskich piersiach, znacząc drogę stosami trupów. Gdy chorągwie Potockiego dopadły wrogich armat, Władysław rozkazał obniżyć lot. „Święty Wojciech” opadł łagodnie między wiwatujących żołnierzy.

– Mości panowie! – Jagiellon wychylił się przez burtę. – Turczyn pobity! Zwyciężyliśmy!

– Vivat! Niech żyje król!

– Ciężką i krwawą ofiarę ponieśliście dzisiaj! Wszelako o spełnienie jednego jeszcze rozkazu was upraszam! Otóż, aby wspólnej ojczyzny umiłowanej obca stopa deptać się nie poważyła, wszyscy sił dołożyć musicie, by jej jak najwięcej obrońców przysporzyć!

Pokryci krwią i kurzem żołnierze ryknęli śmiechem.

– Ten rozkaz z ochotą spełnimy!

– Póki sił starczy!

Elżbieta Radziwiłłówna ujęła króla pod ramię, uśmiechając się w stronę kawalerzystów. Wiwaty wzmogły się na ten widok.

– Wasza królewska mość winien sam swym żołnierzom przykład dawać – powiedziała na tyle głośno, by usłyszeli ją wszyscy wokoło.

– Masz słuszność, mój piękny hetmanie. Wszelkie trudy wraz z naszym wojskiem dzielić gotowym. – Władysław pociągnął Elżbietę w stronę zejściówki, ale Radziwiłłówna skinęła na stojącą obok, naburmuszoną Konstancję Wiśniowiecką.

– Wszak każdy hetman wielki polnego potrzebuje, by mu w obowiązkach dopomógł – powiedziała. Druga metresa natychmiast przylgnęła do króla. Radziwiłłówna posłała tryumfujące spojrzenie skamieniałemu przy sterze Kopernikowi.

– Słusznie, im więcej głów do rady, tym koncept lepszy – Jagiellon, wśród śmiechów i sprośnych żartów znikł wraz z obiema pannami pod pokładem. Dochodzące po chwili stamtąd odgłosy jasno świadczyły, że król dokłada wszelkich starań, by wprowadzić w życie własny rozkaz.

– Co za wszeteczeństwo! – jęknął Kopernik do Gąski, opierając się bezsilnie o ster. – Na oczach całego wojska i dworu. W górę! Dalej, w górę!

Płomień w piecykach buchnął, zasilony nową porcją oliwy i statek zaczął się wznosić, oddalając od wiwatujących kawalerzystów.

– Nie rozpaczajcie, mistrzu. – Błazen wyczarował skądś chlupoczącą manierkę. Przechylił, przełknął i podał naczynie uczonemu. – Bitwa wygrana, to grunt. A w oczach prostych wojaków takowe ekscesy jeno prestiż podnoszą, wierzcie mi.

– Przecież ta diablica opętała go ze szczętem. Jeszcze gotów z nią ślub wziąć.

– Panna Elżbieta z królem radzić sobie umie. – Zgodził się Gąska. – A i serca żołnierskie dziś zjednała. Widzieliście jako granaty ciskała? Ręczę wam, że wieści o jej wyczynach całe wojsko wnet obiegną. Królowa byłaby z niej niezgorsza.

– Żarty was się trzymają, mości błaźnie. Wprawdzie Radziwiłłowie to ród stary, ale żadną miarą do królewskiego tronu nie przystający. Chudopachołki to bez znaczenia.

– Nie turbujcie się, mistrzu. Król wielce wasze zdanie poważa i póki przy nim trwacie, przed podobnym szaleństwem go uchronicie. Wszak waszym to rozumem bitwę wygraliśmy. – Gąska wskazał na płynące po niebie sterowce. Z bliska widać było, że pod balonami podczepione są jedynie puste wraki łodzi lub zbite naprędce tratwy. Zamiast załogi przy burtach stały szmaciane kukły, jakiś żartowniś zatknął nawet na dziobie najbliższej makiety stracha na wróble, nakładając mu stary kapitański kapelusz. Skarbiec królewski świecił pustkami, stworzenie kolejnego statku na miarę „Świętego Wojciecha” było niemożliwe, toteż król, za radą Kopernika, zlecił budowę straszaków. Fortel powiódł się, fałszywe sterowce leciały teraz bezwładnie za turecką armią by opaść gdzieś potem w głębi Serbii.

– Jedwab w Turczech potanieje – stwierdził Gąska, odbierając Kopernikowi manierkę. – Kilka tysięcy łokci tam frunie.

– Niewielka to cena.

– Cóż za wiktoria! – Maciej z Miechowa, promieniejąc, zbliżył się do rozmawiających. – Bogu dziękuję, żem takiej dożył. Wiekopomne miejsce w kronikach zajmiecie, mistrzu. Wstrzymaliście Turków ruszając ku słońcu!

– Zaś tam! – Kopernik machnął skromnie ręką. – Nie ja jeden do zwycięstwa się przyczyniłem.

– Czy i o obecnym dziele królewskim napiszecie, mości Macieju? – Gąska wskazał ruchem głowy na zejściówkę, z której wciąż dobiegały jęki i okrzyki.

– Oczywiście, że nie – odparł z godnością kronikarz. – Nuda veritas nie zawsze historii przystoi.

– Tak, tak, zwłaszcza nuda… – Błazen wywrócił oczami, ale drwina spłynęła po Macieju jak woda po kaczce.

– Z dziejów przodków winni potomni przykład czerpać, by ducha własnego krzepić, a nie swawoli się uczyć – odparł, unosząc palec. – Toteż w kronice jeno chwalebne przewagi oręża się znajdą.

– Toż król właśnie swym orężem onych przewag chwalebnych dokonuje. Opisać je dokładnie winniście, mości kronikarzu, szczegółów żadnych nie pomijając. Liczby sztychów, jęków ugodzonych…

– A idźcież wy… – żachnął się oburzony Maciej, uciekając przed kpiną na drugi koniec pokładu.

Mikołaj nie słuchał przekomarzań błazna. Napięcie wywołane walką opuszczało go , ustępując miejsca zmęczeniu. Oparł się o burtę, spoglądając na pole bitwy. Polska jazda ścigała wciąż uciekających Turków, piechota Corteza dobijała rannych i grabiła trupy. Wyzywające spojrzenie Radziwiłłówny nie mogło zejść z oczu uczonego.

– A wy, mistrzu, znów zasępieni – zwrócił się do Kopernika błazen. – Toć najprzedniejszym mołdawskim winem was uraczyłem, a minę macie, jakobyście się octu napili. Cóż za troska wasz umysł mąci?

– Myślę, na jak długo starczą fructa dzisiejszego zwycięstwa – odparł zatroskany Kopernik. – Teraz, gdy wróg od granic odepchnięty, panowie węgierscy z pewnością głowy podniosą. W Czechach wrze, habsburscy agenci podżegają do buntu, Królestwo Skandynawii na Inflanty łypie, Moskale chcieliby dopchać się do morza. W skarbie pusto, a w stolicy Sodoma z Gomorą pospołu panują. Za łatwo w ostatnich leciech się nam żyło, zbyt szybko nowe nadeszło, miękcy się staliśmy, gnuśni. Już nawet po wodę do studni chodzić nie trza, sama ze ścian płynie.

– Wszak niemała w tym wasza zasługa. Wraz z mistrzem da Vinci projekty rur i pomp tworzyliście, i dzięki waszym połączonym rozumom cały kraj teraz pożytek ma i wygodę.

– Lecz dzięki tej wygodzie ciało i umysł gnuśnieją. Pomyślcie jeno, poprzedni królowie sami szarżę z mieczem w dłoni prowadzili, pierś nadstawiali, a dziś? Polowanie to bardziej przypominało niźli walkę. Już teraz sporo szlachty naszej na bezpiecznym pokładzie tkwi, trud żołnierski najemnikom i Zakonowi zastawiając. Co będzie jutro? Czy całkiem wolę walki zatracimy, na obcych jeno polegając?

– Nie odmawiajcie ducha nacji, w której nawet niewiasty z wrogiem walczą.

– Jako i błaźni – uśmiechnął się Kopernik. – I wy dziś odwagą się wykazaliście. W was także król oparcie znaleźć może.

– Ano widzicie. Póki ludzie rozumni przy królu stoją, radą go wspierając, na każde nieszczęście lekarstwo się znajdzie.

– Jeno kraj wielki, a mędrcy w nim rozrzuceni niczym garść grochu na stole.

Gąska zmarszczył brwi i chwilę obracał coś w głowie.

– Tedy sposób rozmowy na odległość wymyślić musicie, podobny chorągwianym sygnałom – odezwał się wreszcie. – A wówczas koncepty z najodleglejszych krańców Rzeczypospolitej w mig łacno zbierzecie.

Kopernik zamilkł, porażony pomysłem błazna. Ależ to łeb nie od parady, pomyślał z podziwem. Cenny z niego może być sprzymierzeniec.

Wiatr zaczął z nagła dmuchać w przeciwną stronę, jakby na dobrą wróżbę. Mistrz poczuł napływającą do serca otuchę. Odetchnął głęboko i ujął ster w dłonie. Rozmowy na odległość? Jakież musiałyby to być chorągwie? I jaka machina wprawiałaby je w ruch? A może Leonardo będzie miał jakiś koncept?

Pogrążył się w myślach, a „Święty Wojciech” powoli sunął na północ.

 

Koniec

Komentarze

Zajrzałam, przeczytałam.

ninedin.home.blog

Hmmm. IMO, przedobrzyłeś.

Wrzuciłeś na naszą stronę wszystkich świętych, z Wojciechem włącznie. ;-)

Dziwne byłoby, gdyby taki dream team przerżnął. Przez to odarłeś walkę (w moich oczach i bez tego nieciekawą) z wszelkich emocji.

Babska logika rządzi!

Dzięki za odwiedziny. Szkoda, że bitwa nie przypadła Ci do gustu. Nasze zwycięstwo nie miało być zaskoczeniem, można się go spodziewać od początku. Miała posłużyć jako pretekst do opisu postępu technicznego.

Mną się nie przejmuj – mnie się bitwy z reguły nie podobają. Ale zarzut, że mocno przypakowałeś tylko jedną stronę konfliktu, że aż walka się zrobiła nieuczciwa, zostaje.

Babska logika rządzi!

Na miły Bóg, azali to jakowaś inkarnacja Henryka S. czy co…? ;)

Bardzo dobry opis bitwy, z tymi wszystkimi nazwami formacji, nazwiskami dowódców, wynalazkami. Dobrze pasowało do tego też wsparcie powietrzne ze statku powietrznego króla. Wszystkie te elementy jakoś tak fajnie współgrały ze sobą. Widać, że masz w tej dziedzinie rozległą wiedzę.

Dobra stylizacja języka, godna podziwu wręcz. Podobało mi się też, że była jednolita i spójna w całym tekście.

Fabularnie trochę mniej mi się podobało. Owszem, bitwę, a także romanse i wybryki młodego króla i troskę Kopernika o Rzeczpospolitą przedstawiłeś interesująco, ale jednak czegoś mi zabrakło. Wygląda to tak, jakby ten tekst był jedynie fragmentem jakiejś historii, bez konkretnego początku i bez zakończenia. Można by powiedzieć, że z akcji opowiadania nic nie wynika (owszem, wygrali bitwę, ale nie jest to dla czytelnika coś znaczącego, choćby dlatego, że nie było to zaskakujące czy emocjonujące). 

IMO jeśli bitwa miała stanowić oś fabuły, to poszła zdecydowanie zbyt łatwo i prosto (vide komentarz Finkli).

 

Nie łapię, jak się ma wypowiedź Henryka von Plauen do reszty tekstu.

 

– Mości królu, Turczynom zimno!

xD

 

Mimo jakowychś dubium a zgrzytum etc., positivum et artium tego scripturam na tyle znaczącymi są, bym mógł z sumieniem czystem a nieskalanem Signum Bibliotecum na tym pergaminie przybić.

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Dziękuję stokrotnie waszmości za tak zacny komentarz,

 

Wypowiedź Henryka von Plauen sygnalizuje punkt zwrotny. W mojej wersji historii Jagiełło jednak zdobył Malbork, wcielił do Korony Prusy, a potem Inflanty, i mając zabezpieczone tyły przyjął koronę czeską ( a nie wysłał Dymitra Korybutowicza, jak to choćby opisuje Sapkowski w “Bożych bojownikach”). Syn Jagiełły, czyli Władysław Warneńczyk (który u mnie, dzięki pruskim posiłkom, wcale pod Warną nie zginął w wieku dwudziestu lat, tylko założył alternatywną dynastię Jagiellonów – stąd obecny król Władysław V) podobnie jak w rzeczywistości zawarł unię z Węgrami, a szlachta węgierska i czeska, chcąc złamać dominację Litwy w całej federacji wpłynęła na przyspieszenie unii hadziackiej, wyodrębniającą Ukrainę jako osobne terytorium. Stąd Rzeczpospolita Pięciorga Narodów. A tak powstała potęga stworzyła warunki na Akademii Krakowskiej do spotkania się najtęższych umysłów epoki i w związku z tym popchnięcia postępu mocno naprzód (czego kolejną zapowiedzią mają być końcowe rozważania Kopernika nad systemem komunikacji).

Także chyba masz rację co do tego, że to fragment większej całości. 

 

PS. Turcy chyba rzeczywiście coś za łatwo przegrali.

Ale piękna scenografia. No kapelusz ze strusim piórem z głowy!

Z tym, że właśnie tylko scenografia. Bo fabuły tu brak – jest opis bitwy i przedstawienie postaci. Szkoda! Gdyby to spiąć jakąś fabularną klamrą, aj jaj jaj…

Trochę na początku przestylizowałeś moim zdaniem pierwsze wypowiedzi, ale potem już jest bardzo gładko. 

Ten list Henryka von Plauen to autentyk? Bo Krzyżak powiedziałby chyba Marienburg, a nie Malbork?

Dobra, odrobina czepialstwa:

– “prawa, matematyki, astronomii” – hm, tu wolałbym zamiast “matematyki”, “arytmetyki i geometrii”, bo tego naprawdę uczono;

– “projekt małżeństwa z Klarą Zapolya” – małżeństwo z poddaną? no bywało, ale raczej się zabezpieczało sąsiadów – czyli Habsburżanka czy Wazówna raczej;

– “skrawek samotnej przestrzeni” – przestrzeń może być samotna?;

– “przeorany niczym meteorytem szeroki pas ziemi” – meteoryty były wówczas tak popularne? wiedziano o ich pochodzeniu? chyba nie; Kopernik pewnie powiedziałby “przeorany jak przez zaprzęg wołów”;

– “posiadała gwintowane lufy” – nie pośpieszyłeś za bardzo? balony ok, ale do gwintowania luf to jakieś 400 lat brakuje; poza tym – jaka do tego jest potrzebna technologia, bo nie wiem?;

– “Klara Zapolyi podobna” – literówka;

– “jechały powoli stępem” – no niby można, ale znacznie częściej używane to “ jechały stępa”;

– “Kopernik wydobył z kieszeni sekstant i zmierzył odległość między wojskami” – coś za duży skrót myślowy; sekstant nie dalmierz i służy tylko do pomiaru kątów, z czego nijak odległości wyliczyć nie można;

– “lekkie rydwany, pchające przed sobą” – rydwany są ciągnięte przez konie, to jak mogą coś pchać?;

– “oddziały baszybuzukow” – kreseczki zabrakło;

– “samotną wyspę wokół morza turbanów” – wokół? a wyobraziłeś to sobie ;)?; “wśród” oczywiście;

– “tym koncepty lepszy” -literówka.

 

O, a to mi się najbardziej podobało – Wstrzymaliście Turków ruszając ku słońcu! Cymesik!

Czyli – dobre, a mogło być świetne. 

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Staruchu, dziękuję pięknie za komentarz i klika,

 

Wypowiedź von Plauena wziąłem z “Polski Jagiellonów” Jasienicy, pochodzi z kroniki Długosza. Niewykluczone, że ktoś po drodze zmienił pisownię.

Małżeństwo z Klarą – Moja Rzeczpospolita ma więcej problemów wewnętrznych niż zewnętrznych (choć sąsiedzi już wkrótce zaczną knuć założenie antyjagiellońskiej ligi) i doradcy królewscy chcą wesprzeć fundamenty federacji mariażem z rodziną pretendującą do tronu Węgier.

Gwintowane lufy – W Wikipedii pod hasłem “arkebuz” znalazłem takie zdanie: “Z początkiem XVI wieku pojawiają się arkebuzy o gwintowanej lufie”. Czyli z jednej strony Da Vinci do spółki z Kopernikiem i innymi wielkimi geniuszami mogliby rozpowszechnić ten pomysł wcześniej, a z drugiej strony to jednak Wikipedia. Potrzebowałem jakiegoś usprawnienia broni strzeleckiej w stosunku do Turków, a następnym etapem byłyby naboje i broń odtylcowa, stanowiące już za duży krok naprzód.

Pchające rydwany – wziąłem je dokładnie stąd (są pod koniec filmu): https://www.youtube.com/watch?v=n5YfadqT2mM. “Kolejna maszyna miała z przodu cztery kosy przymocowane do mechanizmu obracającego. Siłę napędową stanowiły konie” – to znowu Wikipedia o Leonardzie.

Literówki, kreseczki, wyspa, przestrzeń, meteoryt, sekstant – uznaję i dziękuję. Zwłaszcza sekstant, tak mi pasował do statku, że jakoś nie zagłębiłem się w ogóle w temat, tylko uznałem, że się nada.

Jeśli się nie mylę, Wijtasie, Twoim głównym założeniem było malownicze opisanie bitwy. No i to Ci się udało, bo czytając kolejne akapity, imaginowałam sobie coraz to nowe obrazy batalistyczne, obficie zbroczone, pełne posiekanych członków, tudzież popalonych ciał. I tylko tak mi się wydaje mało możliwe, żeby jedna strona jeno straty ponosiła, bo o drugiej to raczej nie wspominasz… Domyślam się, że tak spektakularne zwycięstwo jest zasługą przodującej myśli technicznej, która narodziła się w umysłach Mistrzów Mikołaja i Leonarda.

Sceny dziejące się na statku, batalii towarzyszące, znalazłam jako dość zabawne i mam nieodparte wrażenie, że Twoim zamiarem było stworzenie opowiadania raczej lekkiego, mimo że straty przeciwnika były ciężkie. ;)

 

oko­li­ce No­we­go Sadu, 1510 r. –> Czy zdanie celowo rozpoczyna mała litera?

 

– Nie­ca­łe dwa­dzie­ścia ty­się­cy– od­parł pierw­szy roz­mów­ca. –> Brak spacji przed półpauzą.

 

Mi­ko­łaj z nie­po­ko­jem ob­ser­wo­wał po­czy­na­nia pod­opiecz­ne­go na tym polu. Król do­ro­bił się już co naj­mniej kilku bę­kar­tów, a jego nie­fra­so­bli­we po­czy­na­nia zni­we­czy­ły… –> Powtórzenie.

 

Choć nie­ustra­sze­ni w boju, by­wa­li rów­nie cięż­cy dla wła­snej lud­no­ści, ra­bu­jąc i gwał­cąc. –> Co to znaczy, że byli ciężcy dla ludności?

Proponuję: Choć nie­ustra­sze­ni w boju, by­wa­li też utrapieniem/ udręką/ zmorą dla wła­snej lud­no­ści, ra­bu­jąc i gwał­cąc.

 

je­cha­ły po­wo­li stę­pem… –>  Masło maślane. Czy można jechać stępem szybko?

 

ści­na­jąc każ­de­go kto chciał­by za­ata­ko­wać po­jazd z boku. Za każ­dym woź­ni­cą… –> Powtórzenie.

 

Kilka po­jaz­dów stało w miej­scu… –> Czy pojazdy mogły stać i nie być w miejscu?

 

Elż­bie­ta ode­rwa­ła dół wy­de­kol­to­wa­nej sukni, od­sła­nia­jąc zgrab­ne nogi… –> Raczej: Elż­bie­ta ode­rwa­ła spódnicę wy­de­kol­to­wa­nej sukni

Oderwawszy spódnicę nóg raczej nie ukazała, albowiem skrywały je liczne halki.

 

Woj­ska ko­ron­ne ści­ga­ły ich ile sił w koń­skich pier­siach, zna­cząc drogę sto­sa­mi tru­pów. –> Kto układał trupy w stosy?

 

Wła­dy­sław po­cią­gnął Elż­bie­tę w stro­nę zej­ściów­ki, ale ta ski­nę­ła na sto­ją­cą obok, na­bur­mu­szo­ną Kon­stan­cję Wi­śnio­wiec­ką. –> Czy dobrze rozumiem, że zejściówka kiwnęła na Konstancję?

 

Mistrz po­czuł na­pły­wa­ją­ca do serca otu­chę. –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo za łapankę i klika. Zgadza się, zwycięstwo odniesione zostało dzięki technice, choć rzeczywiście powinienem bardziej podkreślić wysiłek jakim było pokonanie Turków. Te sceny w których zaczynają zagrażać Rusinom Bohusławskiego albo otaczają Krzyżaków pewnie powinny być mocniej podkreślone. Co do scen na statku, to chciałem, żeby postacie miały taką szlachecką fantazję, a to nadało ten lekki ton.

IMO, dobrze by było dać przeciwnikom też jakiś fajny wynalazek. Albo inną mocną kartę. Bo startują z mnóstwem, ale wszystko to słabiutkie blotki.

Babska logika rządzi!

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przeczytałem.

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytałem.

Bardzo dziękuję za dwa kliki, niestety stało się to tak szybko, że nie wiem komu.

Ten tekst sprawił mi dużo przyjemności, mimo oczywistych wad. A właściwie jednej naczelnej wady: fabuły poprowadzonej wbrew jakimkolwiek zasadom dramaturgii. Opisujesz właściwie tylko jedno wydarzenie – bitwę. Zakończenia można się łatwo domyślić. Nie ma tu napięcia, że polskiej stronie się nie uda. Argument przewagi liczebnej Turków przestaje cokolwiek znaczyć w obliczu europejskich wynalazków. Przypomina to trochę oglądanie meczu, którego wynik się zna… i w którym to nie ma żadnych zwrotów akcji. Zresztą z komentarzy widzę, że sam zdajesz sobie sprawę, że zbyt łatwo poszło.

Ma to swój urok. Dwie słynne filmowe bitwy z „Władcy Pierścieni” – o Helmowy Jar i o Minas Tirith – rozgrywają się według podobnego schematu: oblężenie, obrońcy niemal pokonani, w ostatniej chwili przybywa odsiecz. W „Grze o Tron” bywało podobnie. Dlatego bitwa, która zmierza od początku do końca w jednym kierunku, zdaje mi się czymś śmiałym i w dobry sposób bezwstydnym. Jak filmy Tarantino.

Bo pomijając kwestie dramaturgii, wszystko inne mi się tutaj podobało. Bitwę opisałeś plastycznie (białe turbany! – świetny, oddziałujący na wyobraźnię początek), bogato, dodałeś jej ciekawej perspektywy z lotu ptaka (rzadkość). Opisywana technologia nie powala oryginalnością, ale brakowało mi w konkursie czegoś ze średniowiecznym duchem (wiem, że 1500+ to już nowożytność; to skrót myślowy). Tutaj dostałem fajne starcie z udziałem kawalerii, piechoty, strzelców. Dorzucasz też ciekawe postaci, takie z potencjałem. Ameryki nie odkrywają, ale są zwyczajnie fajnie – mam na myśli przede wszystkim króla i Kopernika. Z tym drugim to aż żal, że nie pociągnąłeś tego bardziej: któż w polskiej historii bardziej nadawałby się na naukowca napędzającego spektakularny, retrofuturystyczny rozwój?

Podsumowując: widzę, że to opowiadanie niepełne, przypominające raczej fragment. Ale jako taki fragment, opis wręcz, wyjątkowo mi się podobało. Świetna wizja cierpiąca na niedobór opowieści. 

 

Dopisek po wynikach:

Cieszę się, że ten tekst ma szansę trafić do antologii, bo sprawił mi po prostu dużo frajdy. Nie za bardzo wiem, jak go ulepszyć, nie dokonując wielkich rewolucji… Może zmień parę rzeczy tak, by szale przechylały się to na jedną, to na drugą stronę? Daj Turkom tymczasową przewagę, niech czytelnicy odczują zagrożenie dla Polaków. 

I pomyśl, czy z tego Kopernika nie da rady więcej wyciągnąć. 

Gratuluję wyróżnienia :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Tekst na pokrzepienie serc. Rzeczpospolita od morza do morza – albo raczej "od oceanu do oceanu, tak silnie jest tu opisana. Krzyżacy nam się poddali, mamy taką technologię, że Turczyn ucieka. Do tego dowodzi wszystkim "all star team" mędrców i dowódców. Nie powiem, ciekawie się to czytało. Tylko jednego w tym zabrakło – napięcia. Bo jeśli koniec końców swawola obyczajów do niczego nie doprowadziła, jeśli wrogowie pobici zostali pomimo takiej przewagi, to tylko się radować. I choć morał w tej opowieści mocny zawarłeś, to jednak koniec końców za wiele z tekstu nie wyniosłem. Ot, naparzanka ku chwale Polski, zakończona zwycięstwem.

Jednak sam świat ma potencjał. Bo choć Rzeczpospolita silna na zewnątrz, to wewnątrz gnije. W samym tekście donikąd to nie prowadzi, ale gdybyś rozwijał uniwersum, to potencjał w tym widzę, nawet jeśli oklepany.

Podsumowując: koncert fajerwerków z pomysłem, ale koniec końców mało w nim napięcia. Za łatwo poszło ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za komentarze, w majówkę siadam do poprawek.

Naprawdę fajnie napisane. A przy tym, dzięki zasianemu ziarnu calamitatis regnum, niegłupie. Uważam tylko, że nieco przekoksowałeś Rzeczpospolitą – ja wymiękłem przy pojawieniu się Corteza, to już wyglądało jak mokry sen Turbolechity. Czasami jeden kroczek do tyłu w ciągu pomysłów, to ogromny krok naprzód dla całego opowiadania.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Wojtasie, bój się Boga, znowu bitwa! ;)

Podobał się team, złożony z Leonarda i Kopernika, choć szkoda, że da Vinci nie pojawił się osobiście. Postać króla z jego wadami ciekawa. W ogóle pomysł przedni, podoba mi się taka wizja Polski. Uznanie za Elżbietę i jej zuchwałe zachowanie. Fajnie, że przełamałeś tę wielką victorię łóżkowymi igraszkami, dzięki temu nie wyszło patetycznie. Końcówka też dobra.

O samej bitwie się nie wypowiadam, ale przeczytałam całość, nie opuszczając nawet prezentacji wojsk. A to już coś. ;) Może tyle, że mapka by się przydała dla takich ja, łatwiej, kiedy się widzi.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka