- Opowiadanie: sokół_bez_oka - Epizod w konstelacji Wilka

Epizod w konstelacji Wilka

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy III

Oceny

Epizod w konstelacji Wilka

Wahadłowiec międzygalaktyczny Zeus mknął przez konstelację Wilka jak przez czarną pustynię, z rzadka zabarwioną lśniącymi planetami. W kabinie nawigacyjnej pojazdu siedział doktor Angus Stern i zamyślony spoglądał przez okno, odczuwając wszystkie ponure tonacje dłużącej się w nieskończoność podróży. Popadł w letarg a jego ciało zdrętwiało na tyle, że nie był pewien, czy jeśli postanowi się ruszyć, jego członki posłusznie wykonają polecenie. Nie było sensu tego sprawdzać. Spod na wpół przymkniętych powiek obserwował, jak jednostajny widok miesza się bez ładu z jego wspomnieniami: widział migotliwe gwiazdy, które łączyły się w pulsujące, dziwne kształty, wypłaszczały się one i zamieniały w rozświetlony blaskiem las. Następnie wybiegały z niego jakieś postaci ale, mimo że próbował wytężyć umysł do granic możliwości, – nie mógł rozpoznać ich twarzy. Wstrząsnęło nim to z pozoru błahe przeżycie a po jego skroniach spłynęły kropelki potu. Duszno było okropnie i to był moment w którym, o ile jest taka możliwość, wychodzi się na taras albo otwiera okno, aby głęboko zaczerpnąć powietrza. Próbował przyłapać ten stan znużenia w jakiejś określonej formie, żeby móc go stłamsić i rozgościć się na dobre w obszarach jawy i odprężenia; w tej chwili coś go tknęło. Rozwarł mocno powieki aby dojrzeć wyraźniej rozrzedzoną i pozbawioną wyrazistych kształtów, fioletową materię, kłębiącą się w oddali. Zdało mu się, że coś się tam rusza… jednak nie, to tylko złudzenie, opadł więc znowu w fotelu, starając się o niczym nie myśleć.

Z letargu wyrwał go migający na radarze punkt. W okolicy jednej z mgławic refleksyjnych wyłonił się obiekt, który ze sporą prędkością zbliżał się w stronę Zeusa. Stern stanął na równe nogi i od razu wywnioskował, że jeśli jest to statek kosmiczny, to musi być napędzany niezwykłym silnikiem – powszechnie stosowana anihilacja materii nie pozwala na rozwijanie aż takich prędkości. Postanowił niezwłocznie poinformować wszystkich uczestników ekspedycji. Pochylił się nad mikrofonem, aby wygłosić stosowny komunikat, ale jakieś przeczucie powstrzymało go. Zmarszczył czoło zastanawiając się nad zagadkowym zjawiskiem, którego był świadkiem.

Nasunęło mu się na myśl wydarzenie z dnia poprzedniego. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w nieodgadniony sposób łączy się ono z tym, co zarejestrował radar. Otóż wczoraj, idąc do narzędziowni, usłyszał w korytarzu czyjeś wołanie. Ruszył przed siebie, ale gdy przebiegał obok jednego z pomieszczeń ktoś podstawił mu nogę. Angus dostrzegł to kątem oka, wyminął przeszkodę, pośliznął się jednak i upadł. Zdziwiły go te wygłupy, wszedł więc do kajuty, aby policzyć się z delikwentem. Jakież było jego zdziwienie, gdy w środku nikogo nie zastał – a przecież jeszcze przed chwilą widział nogę albo coś na kształt nogi (sam już nie był pewien), wysuwającego się podstępnie zza otwartych drzwi. Przestraszył się nie na żarty i zajęło mu trochę czasu, zanim doszedł do siebie. Wahał się wtedy czy poinformować załogę – nie miał przecież dowodów. Coś jednak było na rzeczy i nie wiadomo skąd się wzięło. Gdy nieco ochłonął doszedł do wniosku, że to „wahnięcie rzeczywistości” można przypisać zmęczeniu i nadwerężającej myśl długotrwałej rutynie lub nieznanym dotąd procesom zachodzącym w materii. Nauka zna już takie przypadki. Wymykają się one wszelkiej klasyfikacji i w zasadzie dlatego lepiej o nich nie mówić.

Tym razem doktor, upewniwszy się, że nie odchodzi od zmysłów, przemówił:

– Angus Stern do załogi, ogłaszam żółty alarm. Powtarzam: ogłaszam żółty alarm – odchrząknął, puścił guzik i z niepokojem zerknął na radar. Przetrząsnął kieszenie swojej wysłużonej marynarki, wygrzebał notes i zaczął coś rysować.

Na pokładzie wahadłowca znajdowało się jeszcze trzech kosmonautów. Nawigator Jason Snowbar oraz mechanik Rudolph Wildshire odpoczywali akurat w swoich kabinach, gdy dobiegł ich komunikat.

– Co u licha… eee tam… kurs kolizyjny? – w jednym z pomieszczeń rozległy się pomruki Snowbara – E! Jakieś żarty się doktorka imają – mamrotał zaspanym głosem, mierzwiąc kilkudniowy zarost. Po chwili usiadł na łóżku i obejrzał swoje odbicie w lustrze. Na szerokiej i szlachetnie wyglądającej twarzy nawigatora odmalowało się zniechęcenie; było ono spotęgowane tym, że Snowbar lubił sobie golnąć, niestety zapasy skończyły się przed paroma dniami i z ich uzupełnieniem trzeba było czekać do wizyty w jednej ze stacji orbitalnych, co miało nastąpić nieprędko.

W sąsiedniej kabinie Rudolph Wildshire czytał książkę. Odłożył ją na stół, ściągnął uniform z wieszaka i stanął koło drzwi, które rozsunęły się bezgłośnie. Był to człowiek chudy i wysoki, o wysuszonej, łysej głowie. Małe i szkliste, zbyt głęboko osadzone oczy robiły nieprzyjemne wrażenie. Do tego na jego ustach często gościł ledwie dostrzegalny, ironiczny grymas. Komunikat, pomimo panującej na statku nudy, nieprzyjemnie go zaskoczył. Zgodnie z procedurami należało sprawdzić co się dzieje, tymczasem prawdopodobnie doktor coś sobie tylko wydumał. Postanowił wstąpić po drodze do Snowbara. – Pójdźmy – rzekł do nawigatora głębokim basem, nieprzystającym do jego wyglądu. Po chwili Wildshire, wraz ze swym towarzyszem, wchodził już do kabiny nawigacyjnej uśmiechając się półgębkiem:

– Cóż to się stało panie doktorze? Cierpimy na bezsenność?

– Przypomniało mi się kilka dowcipów. Przynieśliście panowie wódkę? – Stern nie podnosił wzroku znad notesu, wskazał tylko palcem na ekran monitora, choć wcale nie musiał tego robić – przybyli od razu po wejściu zlustrowali radar. Nastała chwila ciszy. Wyglądający na zdezorientowanego Snowbar ziewnął i rzekł:

– Nie pora na wygłupy. Co to za obiekt doktorze? – bez skutku próbował wytężyć swój ociężały po nagłym rozbudzeniu umysł.

– Wydaje mi się, że jest to statek kosmiczny. Właściwości…

– A może to fragment komety? – przerwał mu Wildshire, jego oblicze niczego teraz nie wyrażało, tylko oczodoły jakby zapadły się jeszcze głębiej w pobrużdżoną czaszkę. – Zobaczmy z bliska.

– Nonsens! – z niesmakiem bąknął Stern gryząc długopis. Pochylił się nad komputerem i pokręcił głową. – Aparatura nie wykrywa warkocza rozrzedzonego gazu. Poza tym obiekt porusza się po prostej.

Tymczasem do pomieszczenia wszedł drugi z nawigatorów, obrzucając zebranych bystrym spojrzeniem. Był to Shane Drummond, dowódca jednostki. Wysoki, krępy, wzbudzał szacunek swoją pewnością siebie – ponad trzydzieści lat międzyplanetarnych podróży zahartowało jego nieugięty charakter. Na brodatej, hardej twarzy nie było cienia niepokoju czy zaskoczenia:

– Co się stało panowie? – spytał ochrypłym głosem.

– Pan Stern twierdzi, że jesteśmy na kursie kolizyjnym z przedstawicielami obcej cywilizacji – pośpieszył z wyjaśnieniami mechanik głaszcząc się po łysej glacy. Następnie rozkładając ręce odwrócił się w stronę doktora i rzekł z uśmiechem: – Tylko że, o ile mi wiadomo, jest pan biologiem, a nie ufologiem.

– Jesteś pan bardzo przenikliwy w swoich refleksjach – z przekąsem odparł Stern. Następnie zwrócił się do dowódcy – nie możemy wykluczać tej możliwości i dobrze pan o tym wie. Przypominam, że mamy unikać niebezpieczeństw i za wszelką cenę dowieźć te, jak pan to mówi, paskudztwa, na miejsce.

W istocie misja wahadłowca Zeus odniosła sukces. Angus Stern pobrał na planecie RS 617 różnego rodzaju próbki, wśród skał odkrył także pulsujące kolorowo kamienie, które w dłoni łatwo można było rozetrzeć w pył. Ich rozdrabnianie niczego jednak nie wyjaśniało, proces fosforyzacji zachodzący wewnątrz był trudny do jednoznacznej interpretacji i wymagał dłuższych badań przy pomocy profesjonalnych urządzeń. Dlatego też, korzystając z tuby teleportacyjnej, doktor wysłał na Ziemię niewielkie ilości nietypowych znalezisk. Teraz pozostało astronautom bezpiecznie wrócić do domu.

– Snowbar, zmieniamy kurs – bez wahania zarządził Drummond. – Pożartujecie sobie panowie dopiero, gdy wrócimy na Ziemię. Kiedy ma nastąpić kolizja?

– Za dwie minuty i siedem sekund – Snowbar już siedział za sterami. – Możemy dać całą naprzód. Zmienione ustawienia… – głos urwał się w połowie. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. – Co jest… obiekt zniknął, gdy zacząłem wprowadzać współrzędne!

– Jak to zniknął? – Wildshire także zaczął zdradzać oznaki podniecenia.

– Radar działa. Obiektu NIE MA na ekranie – z naciskiem rzekł Jason.

– Niezupełnie – sprostował Drummond. – Spójrzcie panowie tutaj – skinieniem głowy wskazał na jeden z monitorów. – Aparatura wykazuje duże modyfikacje pola magnetycznego… w pobliżu musi znajdować się źródło, które je wytwarza.

– Niech to diabli – skwitował sytuację Stern. – Idę po detektor promieniowania. Nie wiadomo, co może nam się przydać.

Doktor otworzył drzwi i zniknął w wąskim korytarzu. Po chwili był już w laboratorium, w którym to przesiadywał długimi godzinami, badając zebrane podczas gwiezdnej tułaczki próbki, sortując je i opisując.

– Zaraz, zaraz, gdzie ja to… – mówił sam do siebie, przetrząsając szafy i regały. Wokół pełno było podręczników, a także notatek i wykresów. W tym momencie statkiem targnął gwałtowny wstrząs. Słychać było tłuczone szkło, zgasły światła. Doktor upadł; próbował wstać, ale coś przygwoździło go do podłogi. Odniósł wrażenie, że w powietrzu unosi się jakaś gęsta, biała zawiesina, paraliżująca jego ruchy. Po chwili powietrze zaczęło się przerzedzać, Stern wytężył wzrok i dostrzegł rozbłyskujące, wielobarwne refleksy, które pojawiły się na ścianie. Skupiły się one w jednym punkcie formując mięsistą, pełną fosforyzujących wypustek bryłę. Ociekający szklistym płynem obiekt mienił się kolorowo i rozdymał od środka. Wkrótce te niekończące się wariacje poczęły rozmywać się i niknąć. Pozostawały tylko niewielkie połacie nieokreślonej materii, która wprawiona w ruch, rozciągała się sprężyście, kłębiąc w sobie pęczniejące bąble i ruszające się coraz gwałtowniej zarodki, aż w końcu te wzdęte nadmiarem zgromadzonej energii balony musiały eksplodować, wyrzucając z impetem niezliczoną ilość komórek, oślepiających swoim jasnym światłem.

Po chwili kolory zaczęły tracić głębię i gasnąć – pomieszczenie pogrążyło się w ciemności. Wtedy Stern dostrzegł rozbłyskujące w górze gwiazdy. W jednej z konstelacji błyszczała dziurka od klucza, przytknął więc do niej oko i zajrzał na drugą stronę. A tam sunęły olbrzymie cielska, podobne do wielkich gąsienic, które wędrując ociężale wzbijały za sobą tumany gwiezdnego pyłu. Zaraz obok wyłonił się kondukt efemerycznych postaci; przesuwał się on wśród raf koralowych i odpychających miarowo meduz, gdzieniegdzie z tej zagęszczonej i mrocznej grupy wysuwały się kościste palce stukając w pancerze granatowych i rdzawoczerwonych rozgwiazd, a także brązowo nakrapianych ślimaków, jakby miały tym sposobem obudzić je ze snu i wprawić w ruch. Wśród skał, skamielin i glonów buzowały podwodne źródła, wynosząc do góry żółwie, małże, mątwy i ławice różnorodnych ryb: prążkowanych, wąsatych, najeżonych kolcami, długich lub owalnych.

Doktor nie mógł się ruszyć, czuł, że jego mięśnie zastygają i degenerują się, kości rozpuszczają, a umysł ogarnia tępa martwota. Stracił zupełnie rachubę czasu, a jego ciało materializowało się w coraz to nowych rzeczywistościach: był żukiem tkwiącym w szparze podłogi, rajskim ptakiem lecącym wśród lian i rozłożystych, porośniętych mchem gałęzi, by w końcu znaleźć się w jaskini wypełnionej płonącymi ogniskami i szpalerami zakapturzonych starców, którzy trzymali świece i wznosili rytualne śpiewy, przy akompaniamencie harf i fletów. Po twarzach tych czerstwych postaci spływały strugi kleistej cieczy, która powoli opadała na podłogę i wiła się jak węże tańczące w rytm muzyki wygrywanej na fujarce.

Chmury gryzącego dymu spowiły jaskinię i nakryły ciało Angusa nieprzepuszczającym powietrza płaszczem. Leżał jak larwa, czekając na otwarcie się nowych przestrzeni i wtedy niespodziewanie wszystko zamarło w chwilowym bezruchu; raptem czas zaczął biec do tyłu. Stern cofał się z dużą prędkością i widział wszystko raz jeszcze, tym razem już nie tak wyraźnie. Ostatecznie zaczął opadać w stronę dna oceanicznego, gdzie szczeliny i żuchwy mieliły całą skłębioną zawartość wody. Wpadł do jednego z kraterów i zaczął obijać się o ściany miękkiego rękawa, który trzepotał i wił się jak cielsko płynącego węgorza.

Po chwili upadł na podłogę jakiegoś pomieszczenia, z sufitu sączyły się smugi granatowego światła. Wnętrze było jakby zanurzone w mętnej głębi morskiej. Dojrzał wystające ze ściany, pourywane kable, które kołysały się jak rozłożyste wodorosty.

– Jak długo pociągniemy na awaryjnym zasilaniu? – dosłyszał przytłumiony głos.

– Trudno powiedzieć. Jeśli tego nie naprawimy, to skończymy marnie. Prędzej czy później.

Stern chwycił się za głowę, jego twarz wykrzywił grymas bólu. Włosy miał posklejane zakrzepłą krwią. Ciągle był jeszcze zamroczony. Zamrugał kilka razy powiekami.

– O, doktor się budzi – zobaczył zbliżającego się Drummonda.

– Co się dzieje? – z trudem wymamrotał Angus, nie mogąc dojść do siebie. Jakiś ciężar uciskał mu piersi a usta były jakby wypełnione watą.

– Nie mamy zielonego pojęcia, chyba w coś uderzyliśmy. Albo może inaczej: coś… – Shane machnął tylko ręką. – Mogło dojść do awarii automatycznego pilota. Niestety nie mam dobrych wieści. Powłoka się rozszczelnia, ciśnienie spada, nie mamy pełnej kontroli nad statkiem. Wygląda to źle.

– Cali jesteście?

– Niepotrzebnie zostawił pan słabo zabezpieczone graty w laboratorium. Dostał pan po głowie. Rudolph nie miał już tyle szczęścia…

– Co z nim?

– Nie żyje.

Stern nie mógł w to uwierzyć; poczuł, że robi mu się ciemno przed oczyma.

– Co z ładunkiem? – spytał po złapaniu kilku głębszych oddechów.

– Ładunek szlag trafił. W laboratorium bajzel jak nie wiem, niektóre próbki leżą na ziemi. To teraz nie ma znaczenia. Pójdziemy do piachu, jeśli szybko czegoś nie wymyślimy.

Gdzieś z głębi pomieszczenia dobiegły trzaski strojonego radia.

– I jak, uda nam się skontaktować z Ziemią? – kontynuował.

– Radio działa – z mroku dobyło się lakoniczne stwierdzenie Snowbara. – Zeus do bazy, Zeus do bazy, odbiór… – przytłumiony głos, powielony echem, rozbił się na szereg półtonów dźwięcznie pełzających po kabinie.

Doktor wstał opierając się o krzesło, następnie zwrócił zdziwiony wzrok w stronę źródła tych do końca jeszcze nieukształtowanych i niesfornych brzmień i ujrzał wypukłość na ścianie, wybrzuszenie ze strugami żył, które ruszały się formując twarz Snowbara.

– Sami nie naprawimy statku. Muszą nam teleportować mechanika – wzrok Drummonda utkwił gdzieś w oddali.

– Gh… – zakrztusił się doktor. Jego usta poruszały się jeszcze przez chwilę bezwiednie, mieliły coś bezsensownie, w ogóle Stern był wyraźnie nieswój, stał jak zahipnotyzowany i zbity z pantałyku, co nie umknęło uwadze Shane’a:

– Muszą, inaczej wszyscy zginiemy. Pan chyba jeszcze nie doszedł do siebie? – spytał, z zainteresowaniem przyglądając się doktorowi.

– Niech pan lepiej zobaczy, Snowbar kontaktuje się z nami poprzez modyfikacje płaszczyzny ściany! Jego materia przemieszała się z inną strukturą!

Dowódca nie zdążył jednak odpowiedzieć, gdyż z głośnika, między trzaskami i gwizdami, dobiegły niewyraźne głosy:

– … u się… mamy z wami… tak… szczury… odbiór!

Drummond podszedł do migającej konsolety, następnie podniósł mikrofon, chwilę przy nim pomajstrował i rzekł:

– Tu Zeus, mamy awarię, potrzebujemy pomocy, odbiór!

– Tu stacja orbitalna Jutrzenka, słyszymy was, odbiór!

Drummond zastanowił się moment, po czym znowu wcisnął guzik:

– Przekażcie wiadomość do bazy. Nam brakuje zasięgu. Mamy poważną awarię.

– Wiemy o tym, przed chwilą główny komputer wysłał nam meldunek – zabrzmiało w głośniku. – Analizujemy wasze położenie. Tymczasem otrzymaliśmy nagranie, którego musicie wysłuchać. Przesyłam zapis! – konsoleta rozbłysła zielonym światłem, po czym z urządzenia zaczęła sączyć się skrzekliwa dysertacja, brzmiąca jak melodia przepuszczonej przez maglownicę katarynki:

– Tutaj profesor Graham Pillups. Od kilku dni nie było z wami łączności, w tym czasie poczyniliśmy obserwacje najwyższej wagi. Zwracam się szczególnie do pana, doktorze Stern. Proszę z dużą ostrożnością traktować ładunek. Okazuje się, że odkryte na RS 617 kamienie wydzielają szkodliwe promieniowanie i prawdopodobnie są dla ludzi toksyczne. Badania na szczurach dowiodły, że kontakt z nimi może wywołać zmiany mutacyjne, irracjonalne zachowania, a w niektórych przypadkach poważne zaburzenia poznawcze. W pewnym momencie szczury zaczęły nawet między sobą walczyć. Ale to nie moment na takie dywagacje. Proszę należycie obchodzić się z ładunkiem. Powodzenia.

Astronauci zaskoczeni takim obrotem spraw spojrzeli po sobie. Drummond wcisnął guzik:

– Zeus do Jutrzenki. Niestety ładunek uległ uszkodzeniu. Mniejsza o to. Musicie teleportować do nas mechanika! Sami tego nie naprawimy. Odbiór.

– Wasze położenie wydaje się teraz zgoła dramatyczne – spokojny głos brzmiał jakoś dziwnie w tej sytuacji. – Podtrzymujcie zasilanie tuby teleportacyjnej. Jeśli będzie to możliwe wyślemy wam części. Niestety pole jest zbyt niestabilne, aby przenosić skomplikowane układy. Jak dobrze wiecie nawet pozornie udana teleportacja człowieka niosłaby ze sobą ryzyko rozproszenia niektórych atomów i dezintegracji struktur…

– Jakie części! Me-cha-nik po-trze-bny, odbiór! – przerwał Drummond ścisnąwszy mikrofon tak mocno, że ten prawie rozsypał mu się w dłoniach.

– aa… wydłużony… tak… układ… lejka! – poszarpane głosy znikły wśród trzasków i szumów. Nagle z głośników wydobył się przeciągły jazgot, który przeszedł w piskliwy i kłujący głosik; kosmonauci chwycili się za uszy. Na końcu wybrzmiało tylko jedno zrozumiałe słowo: „niestety”. Było ono wypowiedziane w tak dziwny i nieprzyjemny sposób, że Sterna przebiegły ciarki po plecach.

– Co to było, u licha? – ostro syknął Drummond, a zewsząd posypały się strumienie iskier, rozświetlając na ułamek sekundy mroczną i duszną kabinę. – Nie mamy czasu do stracenia! – krzyknął. – Trzeba sprawdzić komorę zasilającą.

Odwrócili się w stronę wyjścia, lecz wtedy wszystkie światła przygasły tak, że zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Stern zerknął przez szybę na zewnątrz statku. Poruszające się w próżni punkciki, gromady pszczół, chrabąszczy i świetlików, odległe gwiazdy wchłaniane przez wszechobecną czerń… ten widok przytłoczył go. Zacisnął ręce i zmarszczył czoło.

– Pobór mocy w tubie teleportacyjnej. Pewnie jakieś części przysłali – zamyślił się Drummond spoglądając na urządzenia. Cień nadziei błysnął na jego obliczu. – Idziemy zobaczyć – rzekł do Angusa.

Skierowali swoje kroki do odpowiedniego pomieszczenia, uzgadniając po drodze pilność poszczególnych napraw i gorączkowo roztrząsając dramatyczne wypadki ostatnich godzin. Stanęło na tym, że najpierw należy odzyskać pełną moc i zająć się rozszczelnieniem. Rozsunęły się przed nimi kolejne drzwi i… astronauci stanęli jak wryci. W tubie teleportacyjnej ktoś stał, ubrany był w zaawansowany technologicznie skafander i także na nich patrzał, nic nie mówiąc. Niepokojąca cisza przedłużała się. „W stanie silnego pobudzenia skutecznym sposobem przekonania siebie, że zdarzenie miało miejsce, jest wyobrażenie go sobie” – przemknęło przez myśl doktora. Starając się odpędzić od siebie natłok skojarzeń zrobił krok do przodu, aby spojrzeć przybyszowi w oczy, ale ujrzał tylko przyciemnioną szybkę. Nieznajomy rzekł:

– Witam. Przysłano mnie w celu dokonania napraw.

– Kim pan jest? Skąd pan się tu wziął? – zapytał Drummond.

– Nazywam się Ben Norman. Nasze komputery obliczyły, że wystarczy wam mocy na teleportację. Małe zakrzywienie czasoprzestrzeni i… hop! – przybysz zaśmiał się.

– To niemożliwe, pana nie ma prawa tu być. Teleportacja ludzi jest niebezpieczna, w aspekcie fizycznym i etycznym, że się tak wyrażę – skwitował Stern, podejrzliwie zerkając na Normana.

– To prawda, istnieje pewne ryzyko. Ciągle jednak realizuje się projekty, o których panowie nie macie pojęcia. Poza tym lot w kosmos wahadłowcem też wiąże się z ryzykiem, nie? – odparł przybysz.

– Dlaczego porozumiewa się pan z nami przy użyciu modulatora? – ostro zapytał Angus.

Po chwili zastanowienia Norman odparł:

– Nie będę wyjaśniał niuansów technicznych. To konieczne. Ale my tu sobie gadamy, a czas leci. Za mną panowie! – mechanik ruszył w stronę wyjścia. Astronauci rozsunęli się, aby zrobić mu miejsce. Gdy mieli opuszczać pomieszczenie Stern przytrzymał dowódcę za rękaw i szepnął:

– Myślę, że nie wolno mu ufać. Musimy mieć się na baczności. Wydaje mi się, że to może być… – słowa uwięzły mu w gardle. Przełknął ślinę i kontynuował: – Pan też dziwnie się czuje, prawda? Skąd możemy wiedzieć, że TO COŚ nie jest tylko naszym złudzeniem? A jeśli istnieje naprawdę, to…

– Co też pan wygaduje? – przerwał mu Drummond gwałtownie. – Czy pan kompletnie zwariował? Ten człowiek jest naszą ostatnią deską ratunku. Proszę o tym nie zapominać!

Ruszyli korytarzem, na którym rozchodziły się metaliczne dźwięki, jakby ktoś pocierał o siebie kawałkami blachy. Doktor pogrążony był w zadumie, w jednej chwili odciął się od stłoczonych pod sufitem krótkich i intensywnych impresji klarnetowych, a także od chóralnych zawodzeń, bo inna, ważniejsza myśl nie dawała mu spokoju: „Zaraz, zaraz, czy możliwe, że jestem aż tak głupi… a gdyby tak sprawdzić skafandry!” – olśniło go. Odłączył się od grupy, skręcając w boczny korytarz. Udał się prosto do magazynu. Przeliczył skafandry – jednego brakowało! „Do diabła! – pomyślał z przerażeniem. – Czy to możliwe, że Wildshire jednak żyje? Jeśli tak, to co się z nim dzieje, po co założył skafander? A może… zaszło coś dziwnego gdy byłem nieprzytomny i Drummond coś ukrywa?”. Postanowił natychmiast to sprawdzić zdzierając skafander z „nowo przybyłego”, udał się w tym celu do komory zasilającej.

Idąc korytarzami odniósł wrażenie, że ciągną się one w nieskończoność. Gubił drogę w tym labiryncie niknących szlaków, tracił siły próbując skupić się na tym, aby nie zaskoczyło go jakieś nowe niebezpieczeństwo. Próbował opanować przyspieszony oddech. Metalowe, tytanowe i gumowe powierzchnie wypełniające kabiny i tunele zbrzydły mu już dostatecznie; na domiar złego wywijały się one teraz na wszystkie strony, tworząc pajęczyny, tańczące sople i gibkie pałąki.

Gdy w końcu dotarł na miejsce zastał w środku Shane’a oraz tajemniczego jegomościa. Obaj zajęci byli naprawą generatora mocy. – Proszę nie zbliżać się do kompensatorów! – krzyknął doktor i skoczył w stronę odwróconego tyłem przybysza. W ostatnim momencie zmiarkował, że ten wymierzył mu cios jakimś metalowym przedmiotem. Stern był już jednak mocno zmęczony, w głowie ciągle mu huczało, i nie zdołał się uchylić. Wszystko wirowało gdy padał na podłogę tracąc przytomność.

Przyśniło mu się, że leży na hamaku przed swoim domem. Zdawało mu się nawet, że słyszy stonogi wędrujące po klonowych liściach, jaszczurki wspinające się po ciężkiej, dębowej ławie i skrzypienie rozkołysanych konarów, a także szelest pączkujących kwiatów oraz pnących się winorośli. Po raz pierwszy od dawna ogarnął go błogostan, leżał wdychając pełną piersią bezkres dojrzewających pól. Wtem coś szarpnęło go za ramię. Otworzył oczy, ale zaraz musiał je zmrużyć, gdyż poraziło go ostre światło. Stanęła nad nim jakaś postać a z jej głowy dymiły kolorowe pióropusze mętnych oparów.

Stern wzdrygnął się, poczuł dotkliwe zimno a po chwili zaczął się trząść na całym ciele. Pomieszczenie rozmazało się na wszystkie strony. Ujrzał wtedy przed sobą zmęczoną twarz Drummonda, który szarpał go za poły marynarki:

– Stern, pobudka! Cholera, zanim zacznie pan kogoś okładać powiem panu, że awarie udało się tymczasowo opanować. Pańskie podejrzenia były wyssane z palca. Mamy jednak kolejny problem: Normana nie ma, Snowbar też zniknął! Sprawdzałem dokładnie, nie ma ich na pokładzie. Niech pan lepiej teraz coś wymyśli.

– Tak… – doktor bąknął coś pod nosem próbując zebrać myśli. – Może… coś do Snowbara dotarło, jakieś resztki świadomości, wtedy zaryzykował, wybrzuszył się i wśliznął do tuby teleportacyjnej razem z Normanem? Ten miał pewnie zamiar wracać od razu po dokonaniu napraw.

– Hmm… – Drummond był wyraźnie zawiedziony tym pomysłem – musimy skontaktować się z Ziemią.

Tymczasem Stern stanął na nogi macając potylicę. Kolejny pomysł przyszedł mu do głowy, udał się w związku z tym do magazynu. Przywdział skafander, po czym skierował swoje kroki do laboratorium. Chwiejnie pokonywał kolejne metry, tliła się w nim jednak ciągle ślepa zadziorność, pchająca go do przodu. Po pewnym czasie był już na miejscu. W środku panował nieład, wszędzie leżały porozrzucane próbki, książki i inne szpargały. Doktor zaczął przetrząsać szafy w poszukiwaniu lupy. Gdy ją odnalazł zaczął dokładnie oglądać skafander – dostrzegł, że przylepił się do niego brud. „Wychodzi na to – myślał – że gdy wchodziliśmy z planety RS 617 na pokład statku, kamienny pył mógł pozostać na skafandrach i przedostać się do wewnątrz! Sprawdzałem to kiedyś i nie mieliśmy całkowitej pewności, że komora próżniowa spełnia swoje zadanie. A więc mogliśmy napromieniować się już wcześniej! Kiedy zaczęły się halucynacje? Czy w ogóle miały miejsce? Czy wszystko, co przeżyliśmy, wydarzyło się naprawdę?!”. Zdezorientowany poszedł do kabiny nawigacyjnej, aby podzielić się nowinami z Drummondem. Gdy wszedł do pomieszczenia dowódca akurat nawiązał kontakt z Ziemią.

– … naprawa zakończona sukcesem. Dziękujemy za podjęcie ryzyka i przysłanie mechanika. Prosimy o dalsze instrukcje. Odbiór! – przekazał swoim chrypliwym głosem Shane. Po chwili zabrzmiało w głośnikach:

– Ale przecież my nikogo nie wysyłaliśmy! Co… hhh… szczury… iiiii… koniec… hhhhhhhh… – głos znikł wśród rzężeń i trzasków.

Koniec

Komentarze

Przeczytane. Czytając ten komentarz trzeba brać pod uwagę to, że łyknąłem 10 opowiadań pod rząd i już trochę mam dość ;). Moim zdaniem poprawne. Nie zaciekawiło mnie jakoś (końcówka przewidywalna), ale też nic w nim mocno nie przeszkadzało.

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

No tak. Nihil novi sub sole, czyli to już było.

Do tego, mimo że dosyć sprawnie posługujesz się językiem, czasem mylisz znaczenia słów i stosujesz dziwaczne ich połączenia. Oraz (jak dla mnie) zbyt dużo wody. Szczególnie w tych opisach halucynacji.

Parę przykładów do moich zastrzeżeń:

– “mknął przez konstelację Wilka” – to z reguły jest niemożliwe; konstelacje to wzory wykreślone przez człowieka na firmamencie – tworzące je gwiazdy mogą być po przeciwnych stronach Galaktyki; ale nie łam się, Lem też taki błąd popełnił :);

– “Próbował przyłapać ten stan znużenia” – o, tu właśnie znaczenia słów coś nie grają: “przyłapać znużenie”?;

– “Idę po detektor promieniowania” – nielogiczne, statek powinien być wyposażony we wszelkiego rodzaju detektory;

– “Metalowe, tytanowe i gumowe” – tytan jest metalem.

 

Słowo końcowe – jest poprawnie, jeśli chodzi o pomysł, i trochę kulawo, jeśli chodzi o język. 

Próbuj dalej :)!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Hmmm. Mam odczucia podobne do Staruchowych – pomysł nienowy, a z wykonaniem mogło być lepiej.

Mnie też opisy niekiedy się dłużyły. Czy na pewno warto pisać, jak wyglądał każdy z członków załogi? Ja i tak nie zapamiętałam, ale niektórzy lubią takie rzeczy. Kwestia gustu.

Nie rozumiem, po co przewozi się towary statkiem, skoro mają opanowaną technikę teleportacji, nawet na względnie malutki ruchomy obiekt. Szkoda paliwa na wożenie gratów.

Wahadłowiec międzygalaktyczny Zeus mknął przez konstelację Wilka jak przez czarną pustynię,

Staruch już o tym wspominał. Czemu nie poprawiłeś?

Poza tym obiekt porusza się po prostej.

Tu moje zawieszenie niewiary bardzo jęczało. Zawsze w okolicy znajdzie się jakieś ciało astronomiczne, które będzie zaginać czasoprzestrzeń i trajektorie…

Babska logika rządzi!

Wtórny pomysł i dość przegadane niektóre fragmenty (tu zgadzam się z Finklą) sprawiły, że opisane wypadki, niestety, nie zdołały mnie zbytnio zainteresować. Nie pierwszy to przypadek, kiedy zabrane na pokład próbki, w tym przypadku kolorowe, pulsujące kamienie, okazują się żyć własnym życiem, co załodze nie wychodzi na dobre.

Wykonanie, co stwierdzam z przykrością, pozostawia sporo do życzenia – trafiają się błędy i usterki, słowa użyte niezgodnie z ich znaczeniem, miejscami nadmiar zaimków, że o źle zapisanych dialogach i nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

 

mie­sza się bez ładu z jego wspo­mnie­nia­mi: wi­dział mi­go­tli­we gwiaz­dy, które łą­czy­ły się w pul­su­ją­ce, dziw­ne kształ­ty, wy­płasz­cza­ły się one… –> Lekka siękoza.

 

mimo że pró­bo­wał wy­tę­żyć umysł do gra­nic moż­li­wo­ści, – nie mógł… –> Przed półpauzą nie stawia się przecinka.

 

Dusz­no było okrop­nie i to był mo­ment… –> Brzmi to nie najlepiej.

 

fio­le­to­wą ma­te­rię, kłę­bią­cą się w od­da­li. Zdało mu się, że coś się tam rusza… jed­nak nie, to tylko złu­dze­nie, opadł więc znowu w fo­te­lu, sta­ra­jąc się o ni­czym nie my­śleć. –> Siękoza.

 

za­sta­na­wia­jąc się nad za­gad­ko­wym zja­wi­skiem, któ­re­go był świad­kiem.

Na­su­nę­ło mu się na myśl wy­da­rze­nie z dnia po­przed­nie­go. Nie mógł oprzeć się wra­że­niu, że w nie­od­gad­nio­ny spo­sób łączy się ono… –> Kolejny przykład siękozy.

 

– Co u licha… eee tam… kurs ko­li­zyj­ny? – w jed­nym z po­miesz­czeń roz­le­gły się po­mru­ki Snow­ba­ra – E! Ja­kieś żarty się dok­tor­ka imają – mam­ro­tał za­spa­nym gło­sem, mierz­wiąc kil­ku­dnio­wy za­rost. –> – Co u licha… eee tam… kurs ko­li­zyj­ny? – W jed­nym z po­miesz­czeń roz­le­gły się po­mru­ki Snow­ba­ra. – E! Ja­kieś żarty się dok­tor­ka imają – mam­ro­tał za­spa­nym gło­sem, mierz­wiąc kil­ku­dnio­wy za­rost.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Po chwi­li Wild­shi­re, wraz ze swym to­wa­rzy­szem, wcho­dził już do ka­bi­ny na­wi­ga­cyj­nej uśmie­cha­jąc się pół­gęb­kiem: –> Dlaczego na końcu zdania jest dwukropek?

 

tylko oczo­do­ły jakby za­pa­dły się jesz­cze głę­biej w po­bruż­dżo­ną czasz­kę. –> Można mieć głęboko osadzone oczy, ale nie wydaje mi się, żeby oczodoły mogły się zapadać. Czym pobrużdżona była czaszka?

 

Wy­so­ki, krępy, wzbu­dzał sza­cu­nek swoją pew­no­ścią sie­bie… –> Jeśli wysoki to nie krępy.

 

głasz­cząc się po łysej glacy. –> Masło maślane. Glaca jest łysa z definicji.

 

Po­zo­sta­wa­ły tylko nie­wiel­kie po­ła­cie nie­okre­ślo­nej ma­te­rii… –> Jeśli niewielkie, nie były to  połacie.

 

Zaraz obok wy­ło­nił się kon­dukt efe­me­rycz­nych po­sta­ci… –> Skąd wiadomo, że to był kondukt?

 

prze­su­wał się on wśród raf ko­ra­lo­wych i od­py­cha­ją­cych mia­ro­wo meduz… –> Co miarowo odpychały meduzy?

 

Wśród skał, ska­mie­lin i glo­nów bu­zo­wa­ły pod­wod­ne źró­dła… –> Czy źródła na pewno buzowały?

 

Za­mru­gał kilka razy po­wie­ka­mi. –> Masło maślane. Czy mógł zamrugać inaczej, nie powiekami?

 

W la­bo­ra­to­rium baj­zel jak nie wiem, nie­któ­re prób­ki leżą na ziemi. –> …nie­któ­re prób­ki leżą na podłodze.

 

zwró­cił zdzi­wio­ny wzrok w stro­nę źró­dła tych do końca jesz­cze nie­u­kształ­to­wa­nych i nie­sfor­nych brzmień… –> Na czym polega niesforność brzmień?

 

– … u się… mamy z wami… tak… szczu­ry… od­biór! –> Zbędna spacja po pierwszym wielokropku.

 

że Ster­na prze­bie­gły ciar­ki po ple­cach. –> …że Ster­nowi prze­bie­gły ciar­ki po ple­cach.

 

Skie­ro­wa­li swoje kroki do od­po­wied­nie­go po­miesz­cze­nia… –> Zbędny zaimek. Czy mogli skierować cudze kroki?

 

tra­cił siły pró­bu­jąc sku­pić się na tym, aby nie za­sko­czy­ło go ja­kieś nowe nie­bez­pie­czeń­stwo. Pró­bo­wał opa­no­wać… –> Powtórzenie.

 

wdy­cha­jąc pełną pier­sią bez­kres doj­rze­wa­ją­cych pól. –> Jak dojrzewają pola?

 

po­wiem panu, że awa­rie udało się tym­cza­so­wo opa­no­wać. –> Literówka.

 

skie­ro­wał swoje kroki do la­bo­ra­to­rium. –> Zbędny zaimek.

 

– … na­pra­wa za­koń­czo­na suk­ce­sem. –> Zbędna spacja po wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytane.

A mnie się podobało. Masz całkiem dobry warsztat i płynnie się to czyta. I chociaż nie przepadam szczególnie za halucynacjami, strumieniami świadomości i tym podobne, to napisałeś tekst zrozumiały, nie przelany bełkotem bohatera, z dobrymi dialogami i ciekawymi bohaterami. Bo właśnie załogą wahadłowca stoi opowiadanie. Zgryzłem zęby tylko na marynarce (sic!), pewnie rodem i wyglądem z Enterprise.

Finał nie jest może zaskakujący, ale czytałem opowiadanie zaciekawiony, co będzie dalej, a to najważniejsze – przykuć uwagę czytelnika. Tak więc robotę uznaję za udaną. ;)

 

Melduję przeczytanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

 Fabuła: Początek dość refleksyjny, potem sztampowa dyskusja na temat pochodzenia niezidentyfikowanego obiektu, w końcu seria niewyjaśnionych zjawisk na statku. Można by poprowadzić to lepiej, podejrzenia co do mechanika są prezentowane w zbyt jawny sposób, przez co zakończenie traci na elemencie zaskoczenia.

 

Oryginalność: Typowy space horror z wieloma powtórzonymi motywami, postaci nie wyróżniają się w szczególny sposób. Na plus nieco lovecraftiański skręt w wizjach Sterna po utracie przytomności. Momentami poprawność merytoryczna pozostawia wiele do życzenia, choćby w tym przypadku: „Metalowe, tytanowe i gumowe powierzchnie wypełniające kabiny” – tytan też jest przecież metalem, poza tym z reguły to nie czysty tytan służy jako materiał konstrukcyjny, a jego stopy.

 

Język: W niektórych miejscach opisy są barwne (zwłaszcza chwile po utracie przytomności przez Sterna), jednak ogółem wykonanie nie prezentuje wysokiego poziomu, tekst ma dużo usterek. Sporo zgubionych przecinków, choćby: „Popadł w letarg[+,] a jego ciało zdrętwiało na tyle”, alb o nawet też zbędnych: „że próbował wytężyć umysł do granic możliwości[-,] – nie mógł rozpoznać ich twarzy.” Błędnie zapisane dialogi: „– Nonsens! – z niesmakiem bąknął Stern gryząc długopis” – szyk zdania powinien zaczynać się od czasownika w takich przypadkach. Narracja momentami niewydzielona od didaskaliów. Do tego akapity to czasami wielkie mury tekstu.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

No, przeczytałam.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka