Nadchodził sen. Czułem to. Opierałem się ze wszystkich sił, ale nie mogłem przecież walczyć w nieskończoność.
Tęskniłem za królem. On wiedziałby, co zrobić, jak odwrócić całe zło. Ale kiedy przyszła Posucha, mój władca usnął snem niemal nieodróżnialnym od śmierci. A po nim w letarg zapadli doradcy i ministrowie. Niektórzy poddali się niemal natychmiast, inni długo stawiali opór, ostatecznie jednak wszyscy ulegli. Zostałem już tylko ja. Robiłem, co w mojej mocy, żeby królestwo żyło. Uparcie wprawiałem przysłowiowe koła w ruch, starałem się do maksimum wykorzystać każdą odrobinę energii, każdy okruch zapasów. Nie miało to wiele sensu. Ale obowiązek to obowiązek.
I pomyśleć, że kiedyś było tu tak pięknie. Każdy zakątek tętnił życiem i wibrował energią. Zamek stanowił skarbnicę wiedzy, źródło mądrości, przechowywano tu pamięć o wszystkich wydarzeniach z przeszłości. Mądrzejsi ode mnie spoglądali stąd na Prowincje. A także na Zewnętrze, tę dziwną, obcą krainę, pełną tak bogactw jak zagrożeń. Nieprzenikniona Bariera zapewniała nam bezpieczeństwo, zaś opływające nasz dom rzeki wraz z każdym Przypływem niosły najsłodszą moc, przenikającą i napędzającą wszystko dookoła. Wydawało się, że nic nie może zakłócić naszej idealnej egzystencji.
Oczywiście nawet wtedy nie wszystko było doskonałe. Zawsze pojawiały się głosy, że władca dba tylko o siebie i swoich klakierów z górnych pięter Zamku, zaś resztę włości zaniedbuje. Z Prowincji raz po raz przybywali posłańcy, niosąc wieści o większych i mniejszych problemach: wybuchach rebelii, atakach potworów, postępującej degradacji prastarych mechanizmów, które stopniowo odmawiały posłuszeństwa. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, by król nie musiał się kłopotać tego typu drobiazgami. Jednak moje możliwości były ograniczone i coraz częściej okazywały się niewystarczające.
Co gorsza król i jego doradcy oddawali się czasem mrocznym sztukom, które przyspieszały erozję. Rzeki, zawsze zanieczyszczone, spływały wtedy toksynami, zabijając setki poddanych, a innych popychając w objęcia zdziczenia. Nie potrafiłem spokojnie na to patrzeć, ale cóż miałem począć? Był przecież moim władcą, nie mnie kwestionować jego polecenia. Starałem się chociaż zredukować szkody, ale niewiele mogłem zrobić.
A potem nadeszła Posucha. Rzeki wciąż pulsowały Przypływami, każdy niósł jednak mniej mocy niż poprzedni. Wkrótce było jej zbyt mało, by nasycić wszystkich. Rozesłałem rozkazy, by ratować naszego króla, a wierni, umęczeni poddani posłuchali. Zrobili, co się dało, oddali, ile mogli. To jednak nie wystarczyło. Nasz pan słabł w oczach, odpływał coraz dalej. W końcu zasnął, pozbawiając nas swojego przewodnictwa. Posnęli również ministrowie, a niezałatwione sprawy zaczęły się mnożyć. Wciąż przybywali posłańcy z Prowincji, jednak nie mieli komu odczytać wieści, artefakty nadawały komunikaty płynące z Zewnętrza, ale nie było nikogo, kto potrafiłby je odczytać. Królestwo chyliło się ku upadkowi.
Cóż bym ja oddał, by mogło być jak dawniej! Ale Zamek z każdą chwilą coraz bardziej przypominał katakumby. Mury kruszyły się w zastraszającym tempie, ściany rozpadały się, grzebiąc pod gruzami całe komnaty wypełnione drogocenną wiedzą i wspomnieniami. Cisza coraz szybciej wypierała gorączkową aktywność, która panowała tu jeszcze niedawno. Wciąż słałem rozkazy, ale nie wiedziałem nawet, czy były jeszcze wykonywane. Większość szlaków uległa już przerwaniu, jeden po drugim milkły głosy posłańców. Nawet nieustępliwe, wiecznie rozbrzęczane artefakty gasły kolejno. Jedynie tu i ówdzie wciąż jeszcze tliło się życie.
Zbliżyłem się do jednej z takich wysp, gnany pustą ciekawością, pragnąc choć na chwilę zanurzyć się w szumie, wyobrazić sobie, że wieści nie trafiały w próżnię.
– …rwa! Musiał przedawkować insulinę! Szybko… – szczebiotał jakiś wihajster w komnacie ministra rozpoznawania mowy.
– …jest nieprzytomny, to chyba śpiączka… – mamrotał jego bliźniak.
Przeklęty, niezrozumiały bełkot.
Z trudem stłumiłem ziewniecie. Nie mogłem się poddać, nie mogłem zawieść mojego króla.
Ale chciałem tego czy nie, nadchodził sen.