- Opowiadanie: Rand Erb - Równowaga

Równowaga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Równowaga

Lenart, a właściwie doktor Lenart, siedział wygodnie rozparty na krześle ze skórzanym obiciem. Na biurku przed nim, dookoła maszyny do pisania, walały się papiery. Z głośnika radia, stojącego na zakurzonej szafce, powoli sączyła się smutna piosenka. Doktor Charles Lenart odpoczywał najlepiej jak umiał, bo w końcu miał do tego prawo. Spomiędzy spierzchniętych warg mężczyzny leniwie wypłynął obłok szarego dymu i pofrunął aż pod brudny sufit gabinetu. Doktor Lenart nie dbał ani o własne zdrowie, ani o swoje otocznie, właściwie to nie dbał o nic. Przyglądając się śniegowi prószącemu obficie za oknem, starał się nie myśleć za dużo.

-Można?– powiedział delikatny głosik zza drzwi poprzedzony cichym pukaniem.

-Ależ proszę– Charlesowi nawet nie chciało się wyciągnąć cygara z ust. Do gabinetu weszła niska kobieta w śnieżnobiałym fartuchu.

-Pacjent z czterdziestki trójki ma atak.– Oznajmiła swym bezbronnym głosikiem, który wydawał się wyprany z wszelkich uczuć. Doktor dźwignął się na równe nogi, był o głowę wyższy od pielęgniarki. Zapiął i wygładził czarną marynarkę. „Właśnie jakiś człowiek próbuje przegryźć sobie żyły, a ona mówi to jakby spaliła tosty”– pomyślał mijając kobietę i wychodząc z gabinetu.

Lewe skrzydło, w którym doktor Lenart miał swój mały apartament, było znacznie mniejsze niż prawe. Charles był przekonany, że architekt, projektujący szpital, powinien stracić prawo do wykonywania zawodu. Figura geometryczna, na której planie postawiono budynek, z pewnością jeszcze długo nie doczeka się nazwy. Idąc długimi korytarzami, wypełnionymi białym światłem jarzeniówek, mimochodem i od niechcenia witał się z innymi lekarzami. Pocieszające było, że nie tylko on męczy się w tej dziurze, wśród kompletnych wariatów.

Przy solidnych, dębowych drzwiach, na końcu korytarza, tłoczyło się kilkoro ludzi, pośród których tylko jedna osoba, podobnie jak Lenart, nie była ubrana w biały fartuch. Wyglądało na to, że zaciekle o czymś dyskutują. Zza uchylonych drzwi dobiegały zduszone krzyki i pojękiwania. Lenart nie miał wątpliwości, że bracia White zdążyli już uspokoić pacjenta. Od razu poznał też osobnika bez fartucha.

-Charles!- mężczyzna w wypłowiałym golfie i jeansach zwrócił się do nadchodzącego doktora Lenarta nader uprzejmie– Czemu masz taką smutną minę?

-Wiesz dobrze.

-Wiem, ale co z tego.

Charles czasami miał wrażenie, że David Grimson stoi po złej stronie barykady i powinien właśnie rzucać się w kaftanie bezpieczeństwa za solidnymi, dębowymi drzwiami. Był przeciwieństwem Lenarta. Ten pierwszy był wysoki i opanowany, a Grimson niski i chodził, jakby przed chwilą wciągnął ociupinkę za długą białą kreskę.

-Wiesz, co się stało, Charles?

-Oczywiście, jeszcze nie wyzbyłem się moich umiejętności przewidywania przyszłości i czytania w myślach.

-Niepotrzebny sarkazm. Mamy tu trudny przypadek, taki jaki lubisz.

-Również wiesz, że nie lubię trudnych przypadków, a tym bardziej nie lubię owijania w bawełnę, więc racz przejść do rzeczy. Lenart wypuścił z ust obłok szarego dymu i zmierzył swojego rozmówcę zimnym wzrokiem.

-Już raczę, proszę bardzo.– Grimson nie przestawał głupkowato się uśmiechać. Wyrwał stojącej obok pielęgniarce kartę pacjenta. Spojrzał na nią i uśmiechnął się przepraszająco, jego usta często wykrzywiały się w przewrotne uśmiechy i dlatego większość rzeczy, jeśli nie wszystkie, uchodziła mu płazem.

-Imię i nazwisko pacjenta: Tim Alicante… Myślisz, że to Włoch?

-Nie.

-Nie myślisz, czy to nie Włoch? Dobrze nie rób takiej miny, już czytam. Rozpoznanie: Schizofrenia i tu zaczyna się problem…

-Nie pamiętasz jak się leczy schizofrenię?

-Bardzo zabawne. To mój pacjent, wyleczyłbym go, lecz problem tkwi w tym, że on nie ma schizofrenii.

-A co ma?– Lenart wypuścił kolejny obłok tytoniowego dymu, pielęgniarka cofnęła się o krok. „Kolejna, która uważa, że lekarz nie powinien palić”– pomyślał, odchodząc i wyrzucając cygaro do kosza, stojącego przy drzwiach do któregoś z ”apartamentów.” Gdy wrócił, znów poczuł na sobie roześmiany wzrok Grimsona.

-Żebym to ja wiedział. Schizofrenicy nie są w stanie stworzyć niczego, wiesz, o co mi chodzi. Ich mózg pracuje trochę inaczej i nie są twórczy. Z nim jest inaczej, on rysuje i to bardzo ładnie.

-Rozumiem, że teraz też „rysował”, tylko zabraliście mu kredki.– Zza uchylonych drzwi dobiegł stłumiony jęk i słowa jednego z braci.

-Blisko, ale to nie to. Zresztą sam ocenisz, jeszcze dziś porozmawiasz sobie z nim w cztery oczy i ustalisz nową diagnozę.

-A co za to będę miał?

-Spokój przez kilka miesięcy?

-Wystarczy, ale nie muszę go wyleczyć?

– Byłoby miło gdybyś jednak się postarał…

 

***

 

-A więc jesteś wariatem? Do tego nienormalnym.– Pacjent nie odpowiedział. Siedział, maślanym wzrokiem, wpatrując się w tylko sobie znany punkt na ścianie. Jarzeniówka nad jego głową świeciła zimnym, nienaturalnym blaskiem. Przez pokój przeleciała mucha, uwydatniając panującą ciszę. Dopiero teraz Lenart zdał sobie sprawę z bezsensu słów, które przed chwilą wypłynęły z jego ust. Widział jak w dyktafonie, położonym na stoliku między nim a pacjentem, kręci się szpula kasety.

-No powiedź coś…– Nie wytrzymał. Cisza przygniatała go ze wszystkich stron, bał się jej, bo co będzie potem jak nie cisza? Ta przerażająca martwota, pełna trzepotu skrzydeł muchy, prądu płynącego przez w żarówkę, bicia serca i tego głosu w głowie. Ciszę trzeba zagłuszyć. Miał coś powiedzieć, ale jego uwagę przykuła mucha, uderzająca w szybę, by wydostać się z za ciasnego pomieszczenia.

Stuk, stuk, stuk i znów chwila przerwy, by zebrać siły i złapać oddech. „Godna pomniku z marmuru determinacja małego owada pchanego wrodzonym instynktem”– pomyślał doktor Lenart.– „Tylko który rzeźbiarz podjąłby się stworzenia takiego dzieła.”

-Dalej chcesz milczeć?– zapytał, trochę naiwnie, ze złudną nadzieją, że jego rozmówca odpowie. Spuścił głowę z rezygnacją. Być może był jednym z najlepszych psychiatrów, ale jaką mógł wysnuć diagnozę, gdy jego pacjent milczy. Powinien wyć! Wzywać bogów, świętych, ludzi nieistniejących, grozić, złorzeczyć, prosić, błagać i rzucać się na wszystkie strony w rozpaczliwych wybuchach gniewu, w których musiałby podać jakąś wskazówkę. Cokolwiek! Powinien…

-Po obu stronach…– Głos, który dobiegł do uszu Charles był dla niego zbyt wielkim zaskoczeniem by mógł od razu rozpoznać jego posiadacza. Dopiero po chwili dotarło do niego, że pacjent przemówił. Doktor podniósł wzrok, unosząc brwi do granic możliwości, w geście bezkresnego zdziwienia wymieszanego z ulgą.

-Po obu stronach…– powtórzył pacjent i szarpnął się nerwowo. Nadgarstki unieruchomione metalowymi zatrzaskami na podłokietniku krzesła, skutecznie utrzymały go na miejscu.– Szale wag nie mogą się przechylić, równanie musi być prawdziwe, ale dlaczego? Dlaczego ja?!- Pacjent bredził rzucając się bezsilnie, a Lenart słuchał. W końcu jakiś postęp, a nie ślepe wybuchy gniewu, w czasie których i tak z jego ust nie wypłynęło żadne słowo, choćby pozbawione najmniejszego sensu. Cały czas nie było punktu zaczepienia, a teraz proszę… piękna wiązanka, dzięki której może zdiagnozować choćby kompleks Edypa i, co ważniejsze, została zarejestrowana. Wyglądało na to, że jego robota dobiegła końca, przynajmniej na dziś. Wyleczyć może spróbować jutro, oczywiście, jeśli tylko będzie miał ochotę.

Wstał, wyłączył dyktafon i schował go do kieszeni marynarki. Uśmiechając się, opuścił pokój, który niewiele różnił się od sal przesłuchań pokazywanych w hollywoodzkich produkcjach. Pacjent rzucał się dalej, ale Lenart miał nadzieję, że zajmą się nim bracia White. Wolnym krokiem udał się w kierunku swego biura, miał jeszcze kilka rzeczy do zrobienia i co najmniej dwie kawy do wypicia.

 

***

 

Zimowe wieczory zawsze mają w sobie jakiś specyficzny urok. Może dlatego, że są dłuższe niż ich letnie odpowiedniki? Charlesowi Lenartowi wydawało się, że nigdy w życiu nie przeżył bardziej stereotypowego zimowego wieczoru. Pochylony nad notatnikiem skrupulatnie zapisywał swoje przemyślenia, co chwilę zerkając na ekran laptopa. Czasami zastanawiał się po co kupił sobie ten „cud techniki” skoro i tak notuje wszystko na staroświeckim papierze, używając jeszcze bardziej staroświeckiego pióra. Zaprzestawszy na chwilę pisania, wziął do ręki kubek i upił z niego łyk. Kawa była już zimna. Kątem oka spojrzał na zegarek w prawym dolnym rogu ekranu komputera. Była dwudziesta druga, właściwie to już pięć po, więc najpewniej wszyscy jego koledzy po fachu dawno już opuścili swoje miejsce pracy. Za pomocą trzech klawiszy wyłączył laptop, nie do końca będąc pewnym, czy zapisał dokument, nad którym pracował. Wstał, przeciągnął się, ziewając przy tym i wyjrzał przez okno. Ciemno jak jasna cholera. Założył marynarkę na błękitną koszulę, zarzucił na siebie długi dwurzędowy płaszcz, a na koniec owinął sobie wokół szyi wełniany szal. Zgarnął swoje notatki do podniszczonej torby i opuścił gabinet, nie zamykając go. Zajmą się tym sprzątaczki, zresztą kto by chciał włamać się do szpitala psychiatrycznego. Po spacerze korytarzami pełnymi mlecznego światła jarzeniówek i wymianie kilku grzeczności z pielęgniarkami, mającymi akurat nocny dyżur, opuścił budynek.

Stojąc w frontowych drzwiach, wziął głęboki oddech. Mroźne powietrze przemocą wdarło się do płuc, otrzeźwiając natychmiast. Charles uśmiechnął się pod nosem, schodząc po oblodzonych schodach. Dzienna dawka igrania ze śmiercią lub ewentualną utratą przednich zębów– zaliczona. Zaparkował na samym końcu parkingu, wychodząc z założenia, że krótki spacer mu nie zaszkodzi. Mitsubishi jakieś tam. Nigdy nie miał pamięci do nazw, tym bardziej nazw japońskich samochodów. Liczyło się, że ma napęd cztery na cztery i, że jest w stanie dojechać na „ten” koniec świata. Środek lasu, z dala od cywilizacji to być może ładne miejsce na szpital do umysłowo chorych, ale szutrowa droga prowadząca do niego z tendencją do zamieniania się w bagnistą rzekę, zwłaszcza, gdy pada od kilku dni, z pewnością do ładnych miejsc nie należy. Wsiadł, rzucając torbę na siedzenie pasażera, wcisnął kluczyk w stacyjkę i przekręcił. Silnik zapalił, wycieraczki odgarnęły śnieg z przedniej szyby. Ogrzewanie samo się włączyło(ale natychmiast zostało wyłączone), jedynie pasy bezpieczeństwa nie miały najmniejszej ochoty zapiąć się same. Doktor Lenart wrzucił wsteczny, obrócił się, pomagając sobie przytrzymaniem zagłówka siedzenia pasażera. Gdy już wycofał, rozsiadł się wygodniej w siedzeniu, poprawił lusterko i rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku szpitala. Nagle samochód sam wyrwał się do przodu i zahamował gwałtownie. Charles uderzył głową w kierownicę. Trzymając się za czoło zaklął i kątem oka dostrzegł, że jego torba spadała z siedzenia i wypadała z niej jakaś teczka. Masując czoło, czuł jak zaczyna rosnąć guz. „Pięknie”– pomyślał, schylając się po teczkę, dzień nie mógł zakończyć się lepiej. Nie pamiętał, żeby brał coś jeszcze prócz swoich notatek, tym bardziej żadnej teczki, a co dziwniejsze ta opatrzona była napisem: „Tim Alicante– materiał dowodowy”. Dokumentację dotyczącą swego pacjenta miał dostać dopiero jutro, jednak skoro już wpadała mu w ręce, czemu jej nie przejrzeć, choćby tylko pobieżnie.

„Imię: Tim

Nazwisko: Alicante

Data urodzenia: 18 maj 1964”-jeszcze kilka danych osobowych, nic szczególnego, dopiero zdjęcia załączone do reszty dokumentów były… straszne. Ciało kobiety zawieszono na jakimś haku gdzieś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak piwnica. Do połowy obdarta ze skóry pustymi oczodołami wpatruje się w obiektyw. Na następnych zdjęciach są ciała dzieci pozbawione rąk i z krwawą miazgą zamiast stóp. Charles Lenart z trudem powstrzymał odruch wymiotny, otworzył drzwi, by zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. „Co to było”– tylko tyle zdążyło przelecieć mu przez głowę, nim nieposkromiona ciekawość zmusiła go do dalszego przeglądania teczki. Nie zagłębiał się w tekst, czytał go pobieżnie.

„Dnia 30 listopada 2008 roku Tim Alicante dopuścił się brutalnego morderstwa swojej żony i dwójki dzieci. Zwłoki ofiar znaleziono przypadkiem. Oskarżony wydaje się nie być pełni władz umysłowych…”

„Morderstwo zostało dokonane w okrutny sposób, według zebranych informacji, oskarżony znęcał się wcześniej nad swymi ofiarami.”

-Wystarczy tego…– mruknął Doktor Lenart, odkładając teczkę na siedzenie pasażera. Zamknął drzwi, po raz kolejny przekręcił kluczyk-samochód zapalił całkiem normalnie. Nie pozostało nic innego jak wrócić do domu.

Sylwetki drzew przesuwały się za oknem, Charles nie jechał szybko. Ręce kurczowo zaciskały mu się na kierownicy, a pamięć rozpaczliwie próbowała zamaskować obrazy zmasakrowanych ciał. Nie wiedział, co o tym myśleć. Wpatrywał się, jak reflektory samochodowe wyłaniają z mroku kolejne sylwetki krzaków, przydrożnych kamieni i młodych drzew ogołoconych z liści, ale za to szczodrze pokrytych białym puchem. Miał nieodparte wrażenie, że mimo niemalże środka nocy dookoła powinno być jaśniej. Kątem oka złowił kształt między drzewami, coś przypominającego ludzką sylwetkę. Uznał to za figiel jaki płata ludzie oko w nocy, przecież wszyscy próbują zamknąć cienie w kształty dla nich zrozumiałe, a niektórzy idą o krok dalej i widzą twarz Jezusa na toście.

Nagle silnik samochodu zgasł i pojazd zatrzymał się powoli. Charels zaklął, przekręcił kluczyk– silnik nie zareagował ani za pierwszym, ani za drugim razem. Doktor Lenart wysiadł z samochodu z zamiarem otwarcia maski. Kiedy stanął na równych nogach, zobaczył postać, idącą w jego stronę z naprzeciwka.

-Kim jesteś?– zawołał nieco zdezorientowany sytuacją.

-Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni…– odrzekła postać zachrypniętym głosem. Charles bez problemu domyślił, że głos należy do mężczyzny. Postać z każdym krokiem nabierała szczegółów. Była niewiele wyższa od doktora Lenarta i raczej słusznej budowy.

-Znalazł się wielbiciel Gothego…– mruknął Charles i schylił się, by wyciągnąć z samochodu latarkę.

-Słyszałem– rozległ się głos w jego głowie, ten sam, który przed chwilą słyszał.– Pozwól, że zaproszę cię na mały spacer.-Charles nie zdążył zaprotestować, zakręciło mu się w głowie, powieki same się zamknęły, a umysł podpłynął daleko.

Obudziło go ostre światło. Najpierw otworzył jedno oko, potem drugie. Źrenice jeszcze nie zmniejszyły swej średnicy, dopiero po chwili, z oślepiającej jasności wyłoniły się kształty stolika, szklanego wazonu, krzesła i mężczyzny siedzącego na nim. Ubrany w dwurzędowy garnitur z czarnym krawatem, uśmiechał się serdecznie. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat, długie czarne włosy swobodnie opadały mu na ramiona, przysłaniając również część twarzy. Pod cienką jak papier bladą skórą, naciągniętą na twarz o ostrych rysach, wydawały się prześwitywać fioletowe żyłki.

-Jak się masz mój Fauście? Ty, który zgłębiłeś tajniki ludzkiego umysłu.– zapytał mężczyzna nieco drwiącym głosem. Charles Lenart nie odpowiedział, nie od razu. Rozejrzał się dookoła uważnie. Wyglądało na to, że siedział w pokoju stylizowanym na XIX wiek, do tego w wydaniu książęcym. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające jakieś postacie, niektóre się uśmiechały, inne patrzyły z nieskrywaną wyższością i poczuciem władzy.

-Gdzie jestem?– zapytał nacieszywszy wzrok nowym otoczeniem.

-Tam, gdzie bywają nieliczni…– odpowiedział czarnowłosy, zakreślając dłonią niewidzialne koło w powietrzu.– Powiedzmy, że jeśli świat to książka, to jesteś w spisie treści.

-Co ty bredzisz? Kim ty, u diabła jesteś?

-Proszę, od razu trafiłeś w samo sedno. Jestem diabłem, szatanem, Iblisem, Lucyferem i Mefistofelesem. Różnie mnie nazywacie… Proszę mów Mefisto, ładnie brzmi, bo jak mi się wydaje, słowo „Belzebub” jest obecnie odrobinę archaiczne.

-Żartujesz sobie do jasnej cholery? Gdzie ja jestem?!- Charles zerwał się na równe nogi, jednym machnięciem zrzucając wazon z stolika. Nie usłyszał dźwięku pękającej porcelany. Wazon wisiał nieruchomo w powietrzu.

-Tak chyba nie wypada zachowywać się jednemu z najlepszych specjalistów w kraju, mam rację?– głos mężczyzny, choć ten mówił spokojnie, zdawał się dobiegać zewsząd i rozbrzmiewał w głowie doktora Lenarta niczym spiżowy dzwon.– Pozwól, że pokarzę ci kilka rzeczy.– szatan machnął ręką, jakby od niechcenia. Charles spojrzał na wazon, który zaczął tracić kontury i rozmywać się w bezkształtny obłok. Właściwie wszystko dookoła rozmyło się.

Kiedy doktor Lenart otworzył oczy, stał pośrodku jakiejś bitwy. Strzały latały mu nad głową, miecze świszczały koło ucha, ale żaden go nie trafił. Czuł zapach końskiego potu, krwi, w której miejscami brodził. Słyszał okrzyki walczących, łkania umierających, wizg zranionych koni. Czuł na twarzy ciepły powiew wiatru, a unoszący się w powietrzu kurz, wlatywał mu do oczu, a mimo to nikt nie zrobił mu krzywdy.

-Podoba się?– Charles nie wiedział Mefista, ale miał wrażenie jakby ten siedział wewnątrz niego.

-Co to ma być? Opowieść wigilijna? Mam się nawrócić?

-Zabijanie leży w ludzkiej naturze od dawna.– Głos dalej rozbrzmiewał w jego głowie, ignorując pytania.– Czy to na dużą skalę czy na małą…

Znów wszystko się rozmywa. Następny obraz.

Tył domu, jednego z wielu tysięcy bliźniaczo podobnych, na osiedlach wybudowanych dla szczęśliwych rodzin. Charles stoi na trawniku, przed nim kwitnie feerią barw piękna rabatka . Widzi jak mężczyzna ciągnie małą dziewczynkę ku składzikowi na narzędzia. Dziecko wyrywa się, płacze, krzyczy. Mężczyzna w jednej ręce trzyma siekierę. Ktoś musi usłyszeć! Drzwi zamykają się. Nikt nie słyszy. Krzyk urywa się po chwili.

-Nie ma ludzi złych.-Znów Mefisto przypomina o sobie z przerażającym spokojem.-Ale zło istnieje tak długo, jak długo istnieje człowiek. Czasami tylko przybiera na sile…

Rabatka traci kształt, kolory rozmywają się, wszystko zaczyna wirować. Następny obraz.

Wszystko mniej wyraźne niż na początku. Tłum ludzi, wojskowi z swastykami na ramieniu. W powietrzu czuć strach i nienawiść, lecz kto się boi, kto nienawidzi. Tłum pchany za bramę, nad którą zawieszono napis: „Arbeit macht Frei.”

Napis rozmywa się… Tym razem nie ma następnego obrazu jest ciemność, z której wyłania się uśmiechnięty czarnowłosy Mefisto. Doktor Lenart stoi naprzeciwko niego, obaj zawieszeni w czarnej próżni milczą dłuższą chwilę.

-To ja natchnąłem Tima Alicante.-szatan przerwał milczenie, ale Charles nie dał mu skończyć.

-A teraz wybrałeś mnie?

-Obaj cię wybraliśmy, ja i On. Zresztą podobnie jak Tima. Obie strony równania muszą się zgadzać. Szale wagi nie mogą się przechylić. Równowaga musi zostać zachowana.

-Co teraz?

-Dowiesz się w swoim czasie. Życzę miłej nocy.-powiedział diabeł.

Gdy doktor Lenart otworzył oczy, siedział w swoim samochodzie zaparkowanym na podjeździe przed domem. Był środek nocy. Śnieg sypał z nieba bez żadnych zahamowań, przykrywając wszystko białą płachtą. Charles otworzył drzwi, mroźne powietrze wtargnęło do wnętrza samochodu. Kręciło mu się w głowie, czuł mdłości, a jego żołądek przygotowywał się do wielkiej rewolucji. Z trudem udało mu się stanąć na równych nogach, nie zrobił trzech kroków, kiedy jego obiad wylądował na podjeździe, dopiero wtedy poczuł ulgę. W jego głowie kotłowały się myśli, które za nic w świecie nie chciały złożyć się w logiczną całość. Ciągle walcząc o utrzymanie równowagi, udało mu się dojść do drzwi. Otworzył je po chwili, kiedy odnalazł klucz w kieszeni płaszcza. Wchodząc do środka zatrzymał się przed lustrem. Wpatrywał się we własne odbicie przez dłużą chwilę.

-Co teraz?– wyrwało się z pomiędzy trzęsących się warg.

Koniec

Komentarze

 Nadgarstki unieruchomione metalowymi zatrzaskami na podłokietniku krzesła, skutecznie utrzymały go na miejscu - coś tu nie gra, czujesz? Poza tym dziwi mnie, podobnie jak Lenarta, że psychiatrę może zdumieć milczenie pacjenta w dodatku chorego.

"Wyleczyć może spróbować jutro, oczywiście, jeśli tylko będzie miał ochotę." - wyleczyć schizofrenię w ciągu jednego dnia? Do tego psychiatra, który nie wytrzymuje milczenia pacjenta? A drugi as medycyny zdziwiony tym, że schizofrenik dobrze rysuje?

powoli sączyła się smutna piosenka - to "powoli" mi nie pasuje :P

Z błędów to wyłapałem jeszcze parę literówek itp. i jedno co mnie walnęło po oczach to jakiś hardkorowy ort, chyba "porzyczyć" ale głowy nie dam, nie chce mi się szukać :P

Generalnie poza początkiem mi się podobało. Ten wstęp tylko taki jakiś... nieklimatyczny dla mnie. Co do objawów towarzyszących schizofreni to się nie wypowiem bo się nie znam. Ale jak dla mnie to jest nieźle, wciągnąłem się i podoba mi się wciągnięcie to Mefistofelesa, lubie tego ducha ;) Nie mam za to pojęcia o co chodziło z tym spełnionym równaniem i równowagą, dlatego zakładam, że dalszy ciąg będzie?

Obawiam się, że schizofrenicy są dość twórczy. Van Gogh, czy chociażby Kate Koja ;)

Trudno było mi się wczuć w klimat tego opowiadania.

Ups, z ciekawości aż sprawdziłam - zagalopowałam się, nie mam potwierdzenia dla informacji, że Koja ma schizofrenię :P Zasugerowałam się chyba jej twórczością.

Nowa Fantastyka