- Opowiadanie: aniol..milosci - Zabójcze zbliżenie

Zabójcze zbliżenie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zabójcze zbliżenie

To miał być taki zwyczajny wyjazd do miasteczka turystycznego K., położonego w dzikich polskich górach. 100 km na południowy wschód od Kolebki Państwowości, stolicy Ciemnogrodu. Miejsca, gdzie lęgną się krasnale, które podejmują – w swych polucyjnych snach – decyzję, co do losów ludzkości.

 

Kiedy przekroczyłem próg pensjonatu M., byłem zaskoczony ciszą, jaka panowała w holu, który przecież był także kawiarnią: miejscem spotkań znajomych. Nieliczni goście siedzieli przy stolikach tak, by zajmować jak najmniej miejsca, skrycie i rozglądając się na boki dopijali zamówione napoje w nielicznych szklankach i licznych kubkach. Kelner zaś roznosił, ukradkiem, zamówione ciastka: każde z nich przykryte z wierzchu talerzykiem. Zadałem sobie w myślach pytanie – jakże znane – czy od tego „ukradła" goście nie zaczną nagle puchnąć i umierać…

 

Nagle pomieszczenie przeniknął przeraźliwy dźwięk, podobny do odgłosu, który wydaje nóż ześlizgujący się z dużą siłą po szkle, przechodząc – pod koniec – w odgłos kruszonych kości martwego drobiu. Dźwięk powtarzał się rytmicznie przez około minutę, a kolejne jego fale wcale nie wydawały się przyjaźniejsze dla ucha, nie wspominając o tym, że nie wyzwalały odruchów bohaterstwa.

 

Wszyscy w Holu-Kawiarni z niepokojem wzdrygnęli się, po czym skulili się w sobie jeszcze bardziej. Kelner przyśpieszył kroku i schował się błyskawicznie za barem: niby to przygotowując małą-czarną, a w rzeczywistości chcąc zajmować jak najmniej miejsca.

 

Recepcjonistka zareagowała natychmiast, wyjaśniając mi z przyklejonym, fałszywym uśmiechem: „To nic, to tylko Papugiostrzą dzioby. Bo są głodne.". Teraz wiem, co ten uśmiech miał maskować, lecz wtedy nie wiedziałem…

 

Papugi – dwie – wyglądały przyjaźnie, przekrzywiały główki, jakby śmiały się do mnie. Nie wiedzieć czemu, też przekrzywiłem głowę, podszedłem do klatki i wyciągnąłem rękę do jednej z nich. Papuga, patrząc mi radośnie w oczy, zbliżyła dziób do środkowego palca i zaczęła naciskać. Nie miałem siły cofnąć ręki: ta papuga tak śmiała się do mnie oczami. Naciskała dziobem i naciskała coraz mocniej, aż pojawiła się kropla krwi. Wtedy cofnęła dziób, a ja odzyskałem władzę nad ręką i też ją cofnąłem. Rzeczywiście, cholera, solidnie naostrzyła dziób.

 

Rzuciłem jej na odchodnym kawałek herbatnika, którym ptaszysko natychmiast zajęło się, operując dziobem delikatniej, niż przy moim palcu – co zauważyłem nie bez zawiści. Od razu spadło też narastające napięcie w Kawiarni, było słychać – już normalnie – rozmowy i śmiechy. Jak to w kawiarni.

 

Kiedy zasiadłem wieczorem przy stoliku z litrową szklanicą grzańca, który wzmocniłem seteczką „krupniku", życie tętniło w kawiarni i wszystkie organy lokalu funkcjonowały zgodnie z ich organicznym przeznaczeniem: kelner uwijał się w obłędnym tańcu między stolikami, roznosząc na zmianę piwko, ciasteczko i winko; bywalcy konsumowali i rozmawiali z chęcią – mniej chętnie płacili. A papugi, patrząc się pobłażliwie na zgromadzonych, zaszczycały wszystkich swoją obecnością. Zapomniałem się i rozmarzyłem, prawie uleciałem duchem: jak wszyscy zresztą, tak było miło.

 

Do rzeczywistości przywołał mnie dźwięk, który znałem z poranka. Dźwięk noża i szkła, lecz tym razem wzmocniony chrapliwym a złowieszczym skrzekiem. Wszyscy struchleli, to było silniejsze od rozsądku. Po minucie, tak jak rano, dźwięk ustąpił. Ale tym razem ustąpił odgłosom szamotania się w klatce, dźwiękom uporczywego uderzania skrzydłami o klatkę i dziobem o pręty. Dwie papugi zachowywały się jak oszalałe, usiłując wydostać się na wolność. W końcu drzwiczki klatki, uderzane masą całego papuziego ciała, „taranem", na zmianę przez jedną i przez drugą papugę, w końcu zaczęły się wyginać i poddawać. Papugi, kiedy to zauważyły, doznały przypływu sił: niemal „nadpapuzich". Zsynchronizowały swoje wysiłki i zaczęły uderzać razem, w tym samym momencie. Drzwiczki uległy, a papugi odzyskały wolność, co oznajmiły głośnym, zwycięskim skrzekiem.

 

 

Recepcjonistka zbladła, kelnerowi tak trzęsły się ręce, że wylał zawartość szklanki na przyrodzenie zdziwionego gościa, kot babci Zosi zamiauczał trwożliwie na jej kolanach. Kelner zachował się w sposób najmniej przewidywalny: uciekł na zaplecze. Zresztą nie tylko on: goście, ci siedzący bliżej wyjścia, starali się niepostrzeżenie opuścić lokal. Niektórym zresztą udało się. Dopóki nie zauważyły tego papugi. Wtedy, ochłonąwszy z poczucia zwycięstwa, po kolei, wykonały dwa skoki: z jednej żerdzi na drugą, po czym na krawędź klatki. Rozwinęły złowieszczo skrzydła i przecięły uciekającym gościom drogę, a temu z przodu wskazały dziobem – czego dowodem były rany na policzku – jak błędna była jego decyzja o przedwczesnym opuszczeniu lokalu.

 

Recepcjonistka wyszeptała zblakłymi usty: „Boże, znowu się zaczyna".

 

Goście wrócili pokornie na swoje miejsca, gdzie skulili się, oczekując przeznaczenia. A papugi dopiero teraz pokazały, co potrafią. Ze świstem lotek wzbijały się pod sufit, po czym opadały z przerażającym skrzekiem na wybrany cel. Porywały zamarłym gościom z naczyń kawałki ciast, które konsumowały w locie. Kiedy kąsek nie odpowiadał ich wymogom smakowym, roztrząsały go po całej sali, kręcąc z dezaprobatą głowami i starając się upstrzyć odchodami miejsce pozostawienia ciasta. Jedna z papug z impetem wpadała między szklanki ustawione na barze: część z nich od razu przewróciła, drugą część systematycznie zrzucała dziobem, tak, by spadały na podłogę z wiadomym skutkiem. W tym samym czasie drugie ptaszysko wylądowało na stoliku „przodownika" uciekinierów, nakupciało mu do filiżanki z kawą, zmiotło na podłogę ogonem kieliszek z winem, po czym popatrzyło się wyzywająco „przodownikowi" w oczy. Nie zareagował. …

 

Recepcjonistka szepnęła: „Niedopite są, szukają zwady".

 

Kelner, jakby to usłyszał, bo przybiegł natychmiast z filiżanką pełną bursztynowego płynu. Nie podszedł jednak do papug, bał się. Łajdak, postawił filiżankę przy moim stoliku, po czym znowu uciekł na zaplecze. W powietrzu natomiast rozszedł się zapach „Benedyktynki". Papugi chyba też poczuły zapach, bo nagle, jakby oklapły, ucichły: zleciały kolejno do filiżanki i ni to zaskrzeczały, ni to zagulgotały z ukontentowaniem. Większa z nich ostrożnie umoczyła dziób, posmakowała i ustąpiła miejsca drugiej, by ta też mogła spróbować. Delikatnie smakowały. Właściwie nie wiem, czy piły, czy tylko moczyły w likierze dzioby i wdychały aromat. Atmosfera stawała się coraz bardziej przyjazna, papugi zaczęły rozpościerać przyjacielsko skrzydła i częściej czule do siebie skrzeczeć. Nastroszyły pióra i zaczęły wygrzewać się w nikłym świetle lampki jarzącej się na stoliku. Jedna zaczęła poić z dzióbka drugą; druga skubała delikatnie rękaw mojej koszuli – niby w zalotach.

 

W ślad za papugami wszyscy poczuli się rozluźnieni. Także ten pers babci Zosi – Pufcio – nazwijmy go, który siedział jej na kolanach. Zwierz miauknął trwożliwie, jakby szukał większego jeszcze bezpieczeństwa, po tych traumatycznych wydarzeniach. Miała kociudra intuicję…

 

Nie znalazł go, tego bezpieczeństwa, bo papugi usłyszały miauk….

 

Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem! Papugi momentalnie wytrzeźwiały i poderwały się do lotu. Parę pierwszych uderzeń skrzydłami było nieco chwiejnych, lecz słabość szybko minęła. Myślałem na początku, że ptaki są przerażone. Ale nie, w żadnym razie! Ogień walki rozgorzał w ich ślepiach, a pragnienie mordu uwidaczniał każdy ich ruch. Nikt nie drgnął nawet w kamiennej ciszy, jaka zapadła.

 

Ptaki chciały tylko ustalić źródło znienawidzonego dźwięku. A jak tylko ustaliły, podjęły środki odwetowe.

 

Większa z nich, ta, która znalazła się bezpośrednio nad kotem, zaczęła gwałtownie pikować na niego. Zahamowała – dziobem – dopiero na sierściuchu, wyrwała kęs włosia i natychmiast odleciała, chlasnąwszy ogonem po oczach babci. Tylko po to, by zrobić miejsce drugiej, która zdecydowała się użyć pazurów i dzioba jednocześnie w seryjnym, dzięciolim ataku, w rytm uderzeń serca przerażonego zwierzaka. Zsynchronizowała się z biciem serca kota przez dłuższą chwilę, czego dowodem były liczne rany na oglądanym potem truchle.

 

Salonowy sierściuch nie wytrzymał tych pieszczot i umknął z kolan zwiotczałej babci. Babcia nie zareagowała. Zresztą po tych zdarzeniach w ogóle miała problem w kontaktach z otoczeniem. Usiłowała skryć się za stolikami, lecz ptaki nie uważały misji za zakończoną. Krążyły w gniewnym łopocie pod sufitem, spadając, przy nadarzającej sposobności na – jednookiego już – zwierzaka. Sam nie wiem, co było głośniejsze gniewny i charczący skrzek papug, rozdzierający miauk kota, który usiłował uciec przeznaczeniu, czy dźwięk tłuczonych naczyń i przewracanych butelek. Właśnie ta ciecz wylewająca się z butelek na podłogę wybitnie osłabiła precyzję ruchów kota, który miast zwinnie uciekać, zaczynał buksować w miejscu, nie mogąc złapać przyczepności: zawsze, kiedy próbował zrobić gwałtowny unik.

 

Papugi wydawały się już pewne i zwycięstwa, i zdobyczy. Teraz każdy atak przemyśliwały tak, by był precyzyjny. Zanim rozpoczęły pikowanie, długo krążyły nad zwierzakiem, pozwalając mu zmęczyć się i stracić resztę sił. Między atakami raczyły się radośnie, jakby świętując zwycięstwo, tym, co wyciekało z butelek.

 

Wtem ataki ustały, a papugi, jakby rezygnując z łowów udały się do klatki. Wszyscy odetchnęli, ktoś podbiegł do babci Zosi sprawdzić jej puls. I nagle doszedł wszystkich odgłos ślizgającego się po szkle noża przechodzący w dźwięk łamanych kości. Najwidoczniej papugi chciały jednak dokończyć robotę, lecz coś im w tym przeszkadzało… I postanowiły poostrzyć co nieco, by podwyższyć skuteczność swoich działań.

 

Zdarzenia powyżej opisane wydarzyły się naprawdę, we wskazanym we wstępie miejscu, które na pozór wydawało się idealne i bezpieczne. Dla każdego, nie tylko dla kota babci Zosi. Jednak splot zdarzeń nieoczekiwanych i niezależnych od uczestników zajścia, jak też utrwalone przez niewłaściwe wychowanie nawyki zwierząt mogły spowodować tragedię, a z całą pewnością spowodowały duże zamieszanie. Babcia Zosia nigdy już nie odzyskała pełni wiary w ludzi, nie wspominając już o tym, że zaprzestała dokarmiania gołębi na krakowskiej starówce, z wiadomym dla każdego skutkiem. Także dla Pufcia przygoda ta miała, jak dowiedziałem się, przykry finał. Babcia Zosia już wcześniej podejrzewała, ze z prawdziwym kotem niewiele Pupcio ma wspólnego, a opisane zdarzenia potwierdziły jej przypuszczenia. Nie do przyjęcia dla niej było, żeby rosły kocur, dopiero co po kastracji, dał tak łatwo sterroryzować się dwóm ptaszyskom, owładniętym agresją po syndromie odstawienia alkoholu. Babcia Zosia wydatnie zmniejszyła mu racje żywnościowe, by hartować w nim wolę walki i przetrwania, na co wpływ miały zdarzenia, które miały miejsce po „ostrzeniu dzioba" – o czym mam nadzieję jeszcze napiszę.

 

Nie bez winy okazali się – jak się dowiedziałem – także właściciele pensjonatu, którzy przez prawie dwa lata przyzwyczajali papugi do alkoholu, po czym, z dnia na dzień, obcięli im racje tegoż. Cierpienie ptaków było niewymierne i stąd ich niekontrolowane drżenie mięśni, tiki nerwowe, mdłości, przyspieszona akcja serca; a w warstwie psychicznej – stany lękowe i depresja, znajdujące wyraz w wydarzeniach opisanych. Dlatego też papugi miały omamy wzrokowe, mówiły dziwne rzeczy i wydawały dziwne dźwięki. Choć dla papug one nie były dziwne, bo one reagowały na to, co widziały i były pewne, że to, co widzą, istnieje naprawdę. Prawdopodobnie kot nie był dla nich wcale kotem, tylko – np. – konkurentem do gniazda; wcale też nie zabierały ludziom jedzenia ani ich nie atakowały.

 

Prokuratura rejonowa wszczęła postępowanie „w sprawie", które to postępowanie jest „rozwojowe" i prawdopodobnie wkrótce, po ustaleniu osób, które podawały alkohol papugom, przeistoczy się w postępowanie „przeciwko" konkretnym podmiotom. Kwestia ta nie jest bez znaczenia, ponieważ w sądach znajdują się pozwy o naprawienie szkody oraz o zadośćuczynienie za krzywdę, a rozstrzygnięcie sprawy karnej jest niezbędne do ustalenia podmiotów mogących występować jako współuczestnicy sporu, jak też ma znaczenie dla ewentualnych dalszych roszczeń regresowych, nie wspominając o ustaleniu stopnia odpowiedzialności odszkodowawczej pozwanych. Wszystkie te elementy mają konkretny wymiar finansowy, nie bez znaczenia dla właścicieli pensjonatu M.

 

Bardzo łatwo dziś o przypadkowy zły wybór miejsca spędzania zarówno wolnego czasu, jak i pracy, o czym świadczą przedstawione zdarzenia.

 

Koniec

Komentarze

Dużo wrzucasz ostatnio, więc czytam. Pomysłów masz sporo, niektóre dobre. Pisać też nieźle potrafisz, ale jak przychodzi do wykonania, to końcowy efekt taki sobie. Papugi ostrzące dzioby - świetny motyw. Ale jak latają i mordują, terroryzują pensjonat, to sam opis ich niszczycielskich działań nie wystarczy. Trzeba poszukać uzasadnień dlaczego im się to udaje, czemu ktoś na to pozwala, dlaczego pracownicy się nie zwalniają, co oprócz mordowania z tego wynika. Wtedy takie opowiadanie może się stać nawet świetne. A tak znowu ktoś przyjdzie i napisze, że 2.

2 is good enough

czemu - napisane - in fine

to zresztą opis zdzraenia.

"Trzeba poszukać uzasadnień dlaczego im się to udaje, czemu ktoś na to pozwala, dlaczego pracownicy się nie zwalniają, co oprócz mordowania z tego wynika"

rozumiem, ze te zmienne uważasz za istotne.

dla mnie nie są, bo celem opowiadanie jest ukazanie chwili:) zbyt duża ilosć opisów, wtraceń - zanburzyłaby moją wizję.

ale zgadza sie, gdyby to miała być "całość", moznaby pomyśleć o zbudowaniu "zwartego świata". Tylko wtedy nie opowiadanie, a powiesc:)

no i język tzreba by zmienić: bo ten styl, użyty przeze mnie - to co najwyzej na opowiadanie. co najwyżej:(

To chyba jedno z tych Twoich opowiadań, które doczytałam do końca. Nie powiem, pomysł masz, ale dla mnie samym pomysłem się nie obronisz. Wykonanie niestety, dla mnie, takie sobie, ale to chyba wina stylu. Nie mówię, że jest zły. Ale chyba nie dla mnie. Nie wczytuję się, po prostu przelatuję wzrokiem.

skad to bierzecie, bo znajduję często, nie tylko pod swoimi::):):
"pomysł dobry, wykonanie kiepskie"
 a Ty jeszcze przyznajesz sie, ze "przelatujesz wzrokiem"
no, co ma powiedzieć/napisać - pustosłowie
  z tym "przelatywaniem wzrokiem" - tyż mam
ale co innego to u mnie znaczy:D

To znaczy, że na początku czytam, ale nie wciąga mnie i tylko "przelatuję wzrokiem" , żeby sprawdzić, jaki był zamysł.

to jak mamy sie zrozumieć?:)

Teraz, to ja Cię nie rozumiem ;p

znaczy mamy constant:)
pomyślnych wiatrów

Ja bym tam jednak uzasadniła jednak trochę tą bierność ludzi… Bo aż do zakończenia zastanawiałam się, dlaczego nie zrobią z tych papug rosołu. Po zakończeniu zresztą też nachodziły mnie takie myśli;)
A co do biednego kota - „rosły kocur, dopiero, co po kastracji” – zlituj się nad tym biednym, i tak pokrzywdzonym przez papugi kota. Koty się kastruje jak są małe, bo potem układ nerwowy jest za bardzo rozwinięty. Więc taki kotek nie może być rosły;)

Sunnivina : "generalnie", gdyby pojmowac tekst logicznie, masz rację. W zamiarze była druga część "Zabójcze Zblizenie - finito:)". Mpże powstanie.

Mnie chodziło o zrobioenie parodii "hiczkoka":) z el. fant.

Kot musi byc rosły, bo powinien być kontrast "wielkości" pomiędzy kotem a papugą. (Pierwowzór bohatera papugi - to ta parka z pensjonatu Małopolanka w Krynicy (górskiej).

Gwoli uczciwości dodam, ze mój kot po kastracji rozrósł się. Bo utył. Z frustracji:):)

Ja tam nie jestem z tych czepialskich... Ale rosły to wysoki, dobrze zbudowany. A mały, upasiony kotek, atakowany przez papugi to taki sredni kontrast z nimi;) Wystarczy wywalić że "dopiero" kastrowany i nie ma problemu.;)

A co do logiczności tekstu i moich odczuć - to ja rozumiem, nie wtracam się w zamiary autora, tylko to tak moje osobiste odczucia;) Widzę, że inni pisali podobnie i skoro bronisz swojego stanowiska to masz ku temu powód;)

:)
mała papuga jest mała, a duży kot - duzy.
odczep się od mojego kota:):)

Nowa Fantastyka