- Opowiadanie: Rand Erb - Prawdziwe polowanie

Prawdziwe polowanie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Prawdziwe polowanie

Nahk poruszył się ostrożnie. Każde drgnięcie było nieziemska męczarnią, a skronie pulsowały tępym bólem. Nie ważąc się otworzyć oczu, zacisnął dłonie na czymś, co wydawało mu gliną. Dopiero po chwili dotarł do niego niesamowity smród gnoju, trochę go to ocuciło. Z niewysłowionym trudem starał się przypomnieć sobie, to, co miało miejsce zeszłej nocy. Klnąc pod nosem, dźwignął się na równe nogi i zwymiotował. Zaraz zrobiło mu się lepiej, gdy pozbył się psiego smalcu ciążącego na żołądku. Rękawem lnianej koszuli otarł usta i rozejrzał się za wyjściem z obory.

Przypomniał sobie większość ze wczorajszej uczty. Zapiekane świerszczojady w ziołach Octaviana Necrolusa, udziec sarni w sosie chrzanowym, udziec jeleni w sosie pieprzowym, chleb z czarnej mąki i półmisek psiego smalcu. Wszystko to zapijał sporymi ilościami piwa i ostrovolskiego wina Samprila, jednego z najsłynniejszych trunków w historii. Później gospodarz raczył, w swej nieskończonej gościnności, otworzyć castorską brandy z roku 739 trzeciej ery, kiedy to Alois Trójręki rozpoczął oblężenie Czarnogordu. Doprawdy, pamiętny to był rok. Potem otworzyli jeszcze jedną butelkę, nie pamiętał już czego.

Dwie smocze świnie z drugiego końca obory dziwnie mu się przyglądały wszystkimi czterema oczyma. Ich krótkie czułki rozmieszczone na całej długości grzbietu poruszały się niespokojnie. „Oj, jeszcze nieraz się spotkamy"– pomyślał, posyłając im wymowne spojrzenie. Postąpił kilka kroków, cały czas kurczowo trzymając się drewnianej zagrody. Drzazgi wbiły mu się w dłonie, znów zaklął. Nie był to jego najlepszy dzień. Zmuszając się do nadludzkiego wysiłku i przezwyciężając paraliżujący ból głowy, wyszedł z obory. Zwymiotował raz jeszcze. Najwyraźniej nie tylko psiego smalcu musiał wczoraj kosztować. Spojrzał w niebo na świecącą gwiazdę Akhosa, za kilka godzin miała dołączyć do niej gwiazda bogini Ofelii. Póki to się nie stało, księżyc był dobrze widoczny. Przez chwilę zastanawiał się, czy mieszkańcy tego purpurowego globu też mają takie problemy. Kiedyś spotkał kogoś, kto podobno znał księżcycanina. Opowiadał o nim dość nieskładnie i chaotycznie, ale Nahk nie widział powodu, by nie wierzyć w jego historię, przynajmniej była ciekawa. Pierwszym, co postanowił, nacieszywszy się wreszcie świeżym powietrzem, było ugaszenie pragnienia. Dopadł do koryta ustawionego obok koniowiązu.

-Càmment ôllez`vàus?– Głos, który usłyszał, gdy przestał pić , był niski i pełen spokoju. Podniósł głowę i ujrzał uśmiechniętego szlachcica. Jego atruski był całkiem dobry, ale Nahk wyczuł ślady charakterystycznego dla mieszkańców tych okolic akcentu. Mężczyzna ubrany był w czerwony żupan, przewiązany szerokim kontuszowym pasem z jedwabiu. Na pulchnej, okrągłej twarzy widniał uprzejmy uśmiech, który przywodził na myśl dobrotliwy uśmiech dziadka rozdającego swoim wnukom lukrowane jabłka. Nahk już wczoraj domyślił się, że szlachcicowi powodzi się nad wyraz dobrze i że skłony jest się dzielić swym dobrobytem, czego miał przyjemność doświadczyć. Na ramieniu mężczyzny siedziała zielono-czarna papuga. Przyglądała się wszystkiemu, przekrzywiając przy tym łepek.

-So và– odparł nie siląc się nawet na cień uśmiechu.

-Myślałem, że jako wagabunda, masz trochę mocniejszą głowę-kontynuował szlachcic, przerzucając się na dohvoski. Wyglądał na rozbawionego całą sytuacją. Miał do tego prawo.

Wagabundzi, a rzeczywiście Nahk podawał się za jednego z nich, słynęli z tego, że alkohol potrafili pić jak wodę. Zwykle nie byli mile widziani, bo prócz kłopotów, przynosili również choroby weneryczne. W roku 389 czwartej ery, zostali nawet potępieni przez samego cesarza i najwyższego kapłana Świętej Szóstki, jako wylęgarnie wszelkiego plugastwa, zła, grzechu i jeszcze czegoś, czego Nahk nigdy nie był w stanie zapamiętać. Ciężko było być wagabundą, ale jeśli posiadło się kilka przydatnych umiejętności, które niezwykle ceniono w małych wioskach z dala od największych miast cesarstwa, można było przejść przez życie, nie tracąc ani jednej kończyny. Po pierwsze Nahk potrafił czytać i pisać – może na nikim nie robiło to wrażenia, jednak w tych okolicach najpierw uczono, jak trzymać sierp, dopiero później chodzić. Po drugie, nienajgorzej znał się na fechtunku i strzelectwie, a to wszystko dzięki krótkiej przygodzie z cesarską gwardią.

-Wybieramy się na polowanie – oznajmił szlachcic, kręcąc jednocześnie wąsa. Papuga ugryzła go w ucho, zaklął siarczyście. – Dołączysz do nas? – spytał, krzywiąc się w grymasie bólu i zaczął rozmasowywać piekące miejsce. Ptak zaskrzeczał wściekle.

– Postaram się – odpowiedział Nahk, podnosząc się od koryta i otrzepując spodnie. – Może być ciekawie.

– Z pewnością będzie. Szykuj się zatem panie wagabundo, by zobaczyć, jak się poluje w Srebrnych Puszczach – trudno powiedzieć, czy szlachcic był tak uradowany z powodu tego, że będzie mógł postrzelać do szaraków, czy raczej na myśl, że zaprezentuje swoje konie.

 

***

Nahk siedział wygodnie w kulbace siwka, idącego smętnym krokiem z zanadto pochyloną głową. Ciekaw był, dlaczego właśnie jemu przydzielono takiego konia, nawet pachołkom dostały się lepsze szkapy. Pociągnął spory łyk z darowanego mu przez jedną ze służek bukłaka. Z początku znajdowała się w nim woda, ale nim jeszcze osiodłali konie udało mu się dolać do niego odrobinę wina. Ugasiwszy choć na chwilę pragnienie, obrócił się w kierunku wielce hojnego gospodarza.

-Więc powiadacie panie , że wagabundzi uczynili ci wielką przysługę?

– A owszem. Imaginuj sobie, że tydzień po pogromie w Duhle ciągnie w te strony masa uciekinierów. To są ziemie graniczne i są w posiadaniu mojej rodziny od kilku stuleci. Z łaski panujących cesarzy mogliśmy tu żyć i bronić ich przed wrogami cesarza. To są ziemie graniczne i bywały czasy, że było tu nie spokojnie, a właśnie na porządną zawieruchę zanosiło się, gdy biegła tu ta chmara uchodźców…

Historia pogromu Duhle była dobrze znana Nahkowi, zwłaszcza, że powtarzała się ona z różną częstotliwością w różnych miejscach. Ludzie zjeżdżają do jednego z elfich wolnych miast – a takim było właśnie Duhle – zwabieni perspektywą szybkiego zysku na handlu z szpiczastouchymi. Zwożą ze sobą swój dobytek, rodziny, choroby i waśnie. Z początku nie jest najgorzej. Elfi przyjaciele tolerują nowych sąsiadów, powstają nowe spółki handlowe, faktorie i małe manufaktury oferujące ludzką myśl techniczną zamkniętą w avlońskiej stylistyce. Jednak w którymś momencie komuś odbija. Nahk nigdy nie próbował rozgryźć zasad działania tego zjawiska, ale z listów, jakie otrzymała jego znajoma kurtyzana od swego „ukochanego" z Dhule wynikało, że z kupieckiego interesu wygryziono o kilku elfich kupców za dużo. Pojawiali się fanatycy krzyczący o czystości rasy i innych bzdurach, po czym dalej było już z górki. Spalone sklepy, całe rodziny mordowane na ulicach oraz ogrom innych otwartych gestów nienawiści. Czasem potrzebne były dwa plimby, żeby wszystko nabrało tempa, a czasem wystarczył jeden dzień. Przestraszeni ludzie chmarą uciekali z miasta, pakując na kolasy, co się da. Takie tłumy uchodźców bywały niebezpieczne. Co ciekawsze taka sytuacja powtarzała się mniej więcej co dekadę. Dhule było tylko jednym z wielu. Borghart, Ojhara, Mhow, Malpe… – Nahk znał wiele przykładów aktów okrucieństwa elfów. Tych pięć miast zapadło mu w pamięć, bo wydarzenia, które miały w nich miejsce, działy się za jego życia. Nie liczył opowieści zasłyszanych od wagabundów wracających z północy i tego co wyczytał w starych księgach w czasie swego pobytu w stolicy.

-…więc imaginuj sobie, że… – Z zamyślenia wyrwał go głos Baldomera Susligi – jakiś tysiąc ludzi ciągnie w te strony na czym tylko się da i zapewne będzie głodny, gdy już dotrze na miejsce. Dohvoska gościnność, z której słynął mój pradziad, Agrhamir, ale o tym przy innej okazji opowiem, nakazuje spragnionych napoić, głodnych nakarmić, a podróżnych wyprawić w drogę jak swego pierworodnego. To teraz imaginuj sobie, mieć tysiąc pierworodnych. Choćbym jak św. Austetin był i góry przenosił, nie ugoszczę i nie wykarmię tylu gęb. Imaginuj sobie, że na dodatek moja małżonka była w ciąży i niewiele dni brakło do rozwiązania. Imaginuj to sobie…

Szlachcic przerwał na chwilę, odwracając się w kulbace, przez moment spoglądał w przydrożne zarośla, ruszając nozdrzami jak ogar, który zwęszył trop. Nahk stwierdził, że pomimo kilku irytujących nawyków takich jak owo poruszanie nozdrzami, nader częste marszczenie brwi czy nadużywanie słowa „imaginuj", jego gospodarz był nawet miłym człowiekiem. Baldomer odwrócił się i kontynuował:

– Nijak nie miałem pomysłu, jak zatrzymać ten pochód lub skierować go w inną stronę. Nie wiem dokładnie kiedy, ale przyplątał się jakiś bezimienny wagabunda. Wyglądał na szalonego i nawet rozważałem czy po prostu nie przepędzić obdartusa. Bredził on coś o złocie, nowych kopalniach i inszym cholerstwie, które miało przynieść zyski. Niby wystarczyło iść na północ w stronę Mglistych Szczytów. Mnie złoto ni trochę nie interesowało, a wielce miły był mi święty spokój. Obmyśliłem sobie taki fortel, by owego szalonego wagabundę wykorzystać. Wyprawiłem z nim kilku pachołków i dwa wozy na spotkanie uchodźcom i imaginujcie sobie, że o mały włos nie rozpętałem drugiej gorączki złota, podobnej do tej z siedemset pięćdziesiątego czwartego. Imaginuj sobie, jakże się cieszyłem, gdy ta wygłodniała ciżba uszczupliła się znacznie o głupców, co to myśleli, że złoto w górskich potokach znajdą.

Nahk słuchał całej historii z nieco wymuszonym wyrazem zainteresowania na twarzy. Nie chciał niczym urazić swego dobroczyńcy, więc co czas jakiś przytakiwał tylko lub kiwał głową na znak, że pojmuje wszystko, co mówił szlachcic. Gdy Baldomer Susliga skończywszy rozwodzić się nad historią jego małej prywatnej gorączki złota, począł przechodzić na tematy dotyczące obecnego stanu jego posiadłość, a także spodziewanych zbiorów, Nahk pozwolił sobie upić spory łyk ze swego bukłaka. Nie zdążył jeszcze ust przetrzeć rękawem i westchnąć rad z tego, że zaspokoił pragnienie, a w oddali między drzewami pojawił się jeździec galopujący w ich stronę. Spojrzenie w kierunku Baldomera niewiele mu wyjaśniło. Wszyscy wstrzymali konie i popatrzyli po sobie. Susliga szeptem zamienił kilka słów ze służącym, który jechał najbliżej niego, po czym odwrócił się w kierunku Nahka.

– Wygląda na to, że macie szczęście wagabundo – powiedział, uśmiechając się krzywo. Wagabunda tylko wzruszył ramionami i spojrzał w kierunku jeźdźca, który z każdą chwilą był coraz bliżej. Krzyczał coś, ale Nahk nijak nie potrafił go zrozumieć.

– Wiedź! Szetnika! – wrzeszczał, nie mogąc złapać oddechu i dopiero, gdy wstrzymał konia przed grupą myśliwych, a szlachcic Susliga rozpoznawszy w nim jednego ze swych pachołków, kazał dać mu wody, biedak zaczął posługiwać się składnym językiem i artykułować wszystkie głoski.

– Panie, niedźwiedź z matecznika wyszedł – oznajmił, a wszyscy myśliwi zareagowali okrzykiem radości. Wszyscy oprócz Nahka.

– A nie mówiłem, drogi wagabundo, macie szczęście jak nigdy. Nie co dzień zdarza się polować na grubego zwierza.

Cztery razy próbowali wytropić niedźwiedzia i za każdym razem Nahk miał wrażenie, że szukają ducha albo innej mary nocnej. Zwierz wymykał się im za każdym razem bez najmniejszych trudność. Wagabunda był nawet w stanie przyznać, że bawi się z nimi jak z dziećmi lub starcami ze szpitala św. Ochila, którzy postradali rozum od nadmiaru uciech cielesnych. Teraz kucał za krzakiem czarnej jagody, zrywał co ciemniejsze owoce i zastanawiał się, kiedy zgubił swój bukłak z winem. Obok niego klęczał jeden z pachołków Susligi. Był chudy i ledwo utrzymywał w rękach oszczep, którym mieli powalić niedźwiedzia. Przedstawił się jakimś dziwnie brzmiącym imieniem kojarzącym się z owsianką, ale Nahk nawet nie raczył go zapamiętać. Połykając kolejny owoc, zastanawiał się, czy kiedyś polował na coś podobnego do niedźwiedzia. Pamiętał wprawdzie przygodę z trollem górskim, ale było to dawno temu, nim jeszcze zaczął pić na potęgę.

– Wiesz co robić? – zwrócił się do chłopca, mając usta pełne owoców. Sok ciekł mu po brodzie, gdy tylko coś mówił.

– Co? – Chłopak nie rozbił wrażenia zbytnio rozgarniętego.

– Wiesz jak zabić niedźwiedzia?

– Nie wiem. W życiu nie widziałem niedźwiedzia. Jestem tu tylko dlatego, że nie chciałem pomagać przy wypasie kóz.

– To niedobrze.

– Wiem, mogłem teraz pilnować kóz. Kozy są bardzo ważne dla wszystkich we wsi.

– Nie do końca o to mi chodziło… Mniejsza. Trzymaj oszczepy i może przy odrobinie szczęścia upolują to bydlę zanim jakimś cudem trafi na nas.

Chłopak uśmiechnął się w pełni przystając na plan, jaki obmyślił jego towarzysz. Odetchnął z ulgą i sam sięgnął po jedną z jagód, ale nim zdążył włożyć ją do ust usłyszeli okrzyki pozostałych myśliwych. Młodzik niemalże zerwał się na równe nogi

– Nie waż się ruszać – Nahk powstrzymał chłopaka kładąc mu rękę na ramię i z powrotem sadzając na leśnej ściółce. – Może nas nie zauważą…

Rzecz jasna zauważyli i to bardzo szybko. Biegli między drzewami wymachując szablami, wrzeszcząc do siebie niezrozumiale i rzucając wyzwiska. Nahk dopiero po chwili zobaczył to, co gonili. Ani trochę nie przypominało niedźwiedzia. Pierwszą różnicą było to, że posiadało trzy pary nóg, na których poruszało się dość niezdarnie. Nie miało też gęstej brunatnej sierści, a przypominający żmiję łeb zawieszony był na długiej szyi. Wagabunda spojrzał na swego towarzysza, a później na obławę podążającą za zwierzem.

– To ma być niedźwiedź? – zapytał, zrywając się na równe nogi. – Przecież to coś wygląda jak… Za cholerę nie wiem jak co. – Chłopak w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami i zaczął powoli wstawać, podpierając się oszczepami. Nahk wyrwał mu jeden z ręki.

– Polowań się zachciało… Cholernych polowań – mruknął pod nosem i ruszył w kierunku nadbiegającego zwierza. Pozostali myśliwi widząc, że być może uda się otoczyć potwora, przyśpieszyli kroku. Rozległy się strzały. Ktoś wystrzelił z muszkietu, wołał o proch, ktoś cisnął oszczepem w kierunku bestii. Nahk miał tylko nadzieję, że nie będzie miał tyle pecha i że żadna zbłąkana kula nie rozerwie mu ramienia. Przyśpieszył kroku, potwór biegł wprost na niego, wywijając wężową głową we wszystkich kierunkach, co w połączeniu z jego nierównym truchtem wyglądało, przyznać trzeba, dość komicznie. Wagabunda zawahał się, gdy bestia była jakieś dwadzieścia kroków przed nim. Chociaż daleko było jej do niedźwiedzia, z pewnością była od niego blisko dwa razy większa.

– Rzucaj wreszcie! – usłyszał i cisnął oszczepem na oślep byle w kierunku bestii. Ryk, okrzyki zwycięstwa, złorzeczenia skierowane w matki, babki i prababki. Gdy otworzył oczy, zobaczył zwłoki potwora, które teraz kojarzyły mu się z poduszką do szpilek. Bestia leżała w ciemnofioletowej kałuży płynu, który zapewne musiał być jej krwią. Wokół cielska zebrali się już myśliwi i przyglądali się mu, pomrukując i wymieniając między sobą uwagi.

– Mój Ci on! – oznajmił Baldomer Susliga podchodząc do ciała bestii i kładąc na nim nogę. – Jam pierwszy rzucił oszczep, ja też z muszkietu wypaliłem pierwszy, co musiało niedźwiedzia osłabić.

– Wy to niedźwiedziem nazywacie? – spytał Nahk podchodząc bliżej i przyglądając się leżącemu cielsku.

– A czym to chcesz nazwać? – odpowiedział mu jeden z myśliwych, który właśnie zabrał się za wyciąganie oszczepów ze zdobyczy. Pozostali przyglądali się temu, wymieniając jedynie krótkie uwagi na temat sposobu, w jaki prowadzona była nagonka.

– Dziwolągiem? Krwiożerczym bydlęciem z piekła rodem? Lewiatanem? Nie wiem… Potworem? – wagabunda wyraźnie nie był świadom, że podobne stworzenia mogą zamieszkiwać okolicę. Podszedł kilka kroków bliżej i pochylił się nad truchłem, przyglądając się dziwnej głowie stworzenia. Miało płaskie zęby, nie pasujące do drapieżnika.

– Co macie zamiar z tym zrobić? – zapytał, prostując się i spoglądając wyczekująco w kierunku Baldomera Susligi.

– Jak to co? Zjeść… – odpowiedział szlachcic.

 

***

 

-Smaczne? – zapytał Susliga i nie czekając na odpowiedź, sam wziął porządny kęs pieczonego udźca.

– Dobre… – odpowiedział wagabunda, przyglądając się krytycznym okiem pieczeni.

Siedzieli w głównej izbie dworu Susligi. Byli wszyscy, którzy wybrali się na polowanie oraz kilku kuzynów gospodarza przebywających akurat w okolicy. Siedzieli przy długim stole na wielce niewygodnych sękatych ławach i świętowali udane polowanie, a świętowali najlepiej, jak umieli. Pomieszczenie wypełniała szara mgiełka tytoniowego dymu wydobywającego się z fajek ucztujących. Służący krzątali się wokół stołu, kasłając raz po raz, rzeczywiście dym mógł być drażniący. Oprócz tytoniu Nahk wyczuwał dobrze mu znany zapach castorkisego piwa sprowadzonego tu przez zatokę Nevharl.

– Niedźwiedzia sprawimy jutro – oznajmił gospodarz w przerwie między kolejnymi kęsami. – Czyli, jeśli dobrze pójdzie, już za trzy dni będziesz mógł spróbować jego mięsa.

– Raczej podziękuję – wagabunda dopiero teraz zdecydował się na kęs baraniego udźca.

– Jeszcze zmienicie zdanie…

Tę niezbyt długą wymianę myśli przerwano im w sposób dość ordynarny, przynajmniej za taki uznał go Nahk. Jedna ze służących pochyliła się nad Baldomerem i szepnęła mu coś do ucha. Szlachcic uniósł w górę jedną brew i odłożył na chwilę pieczony udziec. Odpowiedział coś dziewce, ale Nahk nie zrozumiał ani słowa, mimo że siedział tuż obok niego. Szlachcic wziął do ręki kufel, dźwignął się na równe nogi, wzniósł toast za zdrowie ucztujących(odpowiedziały mu pojedyncze okrzyki) i opuścił izbę. Nahk tylko wzruszył ramionami, wprawdzie rozmowa nie układała się za dobrze, ale on nie lubił jadać w samotności. Nie mając nic lepszego do roboty, całą swoją uwagę skupił na pieczonym udźcu baranim i kuflu piwa, które trzeba przyznać było nienajgorszej jakości. Na moment zastanowiło go jeszcze, gdzie podziała się papuga należąca do Baldomera. Doszedł do wniosku, że zadymione pomieszczenia z pewnością nie mogły jej służyć.

Nie przyszło mu się jednak zbyt długo cieszyć posiłkiem ani własnymi myślami. Nim jeszcze zdążył poprosić o drugi kufel, drzwi do sali otworzyły się i stanął w nich sam gospodarz. Chrząknięciem poprosił o uwagę, wszystkie rozmowy zamilkły. Za Baldomerem stał młody człowiek odziany w czarny płaszcz, w jakim zwykli podróżować posłańcy.

– Drodzy przyjaciele – zaczął gospodarz dość uroczyście, jak na gust Nahka aż nazbyt – mamy przyjemność gościć…

– Vertius Flueni, Szary Mnich w służbie jaśnie nam panującego cesarza Altrusa VI -pomógł młodzieniec, wysuwając prawą nogę odrobinę do przodu i kłaniając się lekko. Wśród ucztujących rozległy się okrzyki na cześć cesarza, stolicy i wszystkich do tej pory miłościwie nam panujących.

– Pan Vertius będzie u nas w gościnie jakiś czas, więc pokażmy mu, jak wygląda słynna dohvoska gościnność – Baldomer Susliga ruszył wolnym krokiem w kierunku swego miejsca, gestem nakazując, aby mnich szedł za nim. Nahk pomyślał, że czeka go jeszcze jedna trudna rozmowa.

Mnich nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia sześć, siedem lat. Wyglądał jakby przed chwilą wypuścili go z klasztoru. Zastanawiające było tylko, to jak tak szybko dostał się pod opiekę cesarza. Zwykle wymagało to kilku lub kilkunastu lat zdecydowanych zabiegów dyplomatycznych ze strony całej rodziny i udawało się bardzo rzadko. Cesarz był bardzo wybredny jeśli chodzi o swoje najbliższe otoczenie.

– To Nahk, przyjaciel rodziny – powiedział Baldomer wskazując wagabundę, gdy już znaleźli na swoich miejscach. Mnich pozdrowił go starym castorskim gestem, odpowiedział tym samym. Gospodarz tym czasem poganiał służących, by pośpieszyli się z podawaniem kolejnych potraw.

– Więc jesteś mnichem? – zaczął nieśmiało wagabunda, gdy nowoprzybyły zdążył już ugasić pragnienie i skosztować pierwszej potrawy.

– Tak, Szarym Pielgrzymem dokładniej – odpowiedział Vertius nawet nie podnosząc wzroku znad swego kielicha. Ktokolwiek inny, nieważnie czy mieszkający w zachodnich prowincjach, górach Bahadsar czy Dohvosk, Castorze czy jakimkolwiek z trzech archipelagów na morzu XXX, poczułby się niezwykle urażony i najprawdopodobniej w zależności od jego statusu domagałby się satysfakcji, otruł winnego, bądź po prostu dał po pysku. Mieszkańcy całego imperium przykładali niezwykłą wagę do konwersacji przy stole, o dziwo tylko przy nim, jakby sama ta drewniana konstrukcja zmieniała zwykłą pogawędkę w serię zeznań pod przysięgą złożoną Najwyższej Szóstce. Każdy najmniejszy gest można było odczytać na wiele sposobów, ale Nahk był wagabundą i kompletnie go to nie obchodziło. Wzruszył jedynie ramionami.

– Dalej szukacie waszego mistrza?

– Vagomisa? Tak. I nie jego, tylko jego Eklujahojs. To znacząca różnica.

– Jedynie w wymowie…

Koniec

Komentarze

Nie ważąc się otworzyć oczu, zacisnął dłonie na czymś, co wydawało mu gliną.
zgubiłeś "się". Tak mi się rzuciło w oczy.

Jakbym mógł, dałbym pięć bez wahania, bo jedyne, co mógłbym tu wytknąć to właśnie parę literówek ;) Naprawdę, cholernie mi się podobało i czekam na dalszy ciąg, do tej pory najlepsze opowiadanie na jakie trafiłem na Fantastyce w ciągu mojej tygodniowej egzystencji tutaj :P Ta opowieść o gorączce złota wydała mi się bardzo pomysłowa, muszkiety + elfy + jakieś żmijoniedźwiedzie to naprawdę coś oryginalnego, przy tym było dość dowcipnie.

Haha, a jak tego "niedźwiedzia" upolowali to tylko czekałem aż Wojski zacznie na rogu grać, a potem jak ten mnich wszedł to byłem pewien, że powie, że z imienia cesarza organizuje powstanie przeciwko ruskim ;d
Z niecierpliwością oczekuję ciągu dalszego :P

Z niedźwiedziem miałam podobne skojarzenie co Miczi.
Plus za: "imaginuj sobie". A przy "mój ci on" aż parsknęłąm śmiechem.
Nie powiem świetne, ale niezłe a i owszem.

Czy dalszy ciąg się pojawi? Nie wiem, ale wcześniejsze przygody wagabundy są już w przygotowaniu i czekają tylko na ostanie szlify i kilka brakujących akapitów.

Nowa Fantastyka