- Opowiadanie: Serginho - Życie za śmierć

Życie za śmierć

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Życie za śmierć

Godzina 01:13 AM, dwa dni do Sylwestra, Old Chicago, 2045 AD.

 

Szary śnieg zasypywał ciemne ulice Old Chicago, sporadycznie rozświetlane kolorowymi, krzykliwymi neonami i latarniami. Ciężkie, ołowiane chmury wisiały nad ponurymi budynkami, zasłaniając całe niebo i sprawiając wrażenie, jakby zaraz się miały oderwać z jego fragmentem i runąć na ziemię. Zbliżał się Sylwester, i jak co roku, wszystkie kluby w mieście prześcigały się w najciekawszych ofertach, gdyż nawet tej nocy obowiązywała godzina policyjna. O północy 31 grudnia jaskrawe światła tradycyjnie oświetlą Cytadelę, a mieszkańcy będą mogli to podziwiać z okien domów lub na ekranach swych odbiorników świętując nadejście nowego roku wraz z Ann Rosswell. Wciąż jednak w mieście było grono tych, którzy mieli w planach własne fajerwerki, o wiele zabawniejsze, niż te organizowane przez Panią Prezydent.

 

* * *

 

Pogoda była paskudna – wszechobecny mróz i sypiący nieustannie śnieg sprawiały, że mało kto myślał w taką noc o wyjściu z domu w poszukiwaniu „szczęścia”. Nie oznaczało to jednak, że tak się nie stanie, bowiem gdy zmrok zamykał Old Chicago w swych mroźnych objęciach przy okazji budził do życia ćpunów, dziwki, dilerów i wszystkich innych wykolejeńców, należących do tak zwanego Podziemia, z którym Pani Prezydent walczyła od dłuższego czasu. Praktycznie od samego początku założenia miasta. Kobieta nie chciała sama przed sobą przyznać, że obie frakcje – Cytadela i Podziemie – żyły w swoistej symbiozie i jedno napędzało drugie. Niemniej nie podobało się jej, że nie ma tam żadnej władzy i ludzi, którzy mogliby to ogarniać dla niej.

 

Ale tylko w niektórych, bo większość mieszkańców obawiających się wpływów Pani Prezydent, nie przyznawało się nawet przed znajomymi że mają jej dosyć. Szczali pod siebie na samą myśl, że ludzie Syntetycznej Ann, jak ją nazywali ludzie z podziemia, mogli by wtargnąć do ich wspaniałych, ułożonych domów i zakłócić spokój. Travis Grady, prywatny detektyw, miał to w dupie – robił tylko to, co do niego należy, nie wpieprzając się w żadne układy i niuanse. Tego nauczyły go ostatnie lata jego życia – po co komuś pomagać, skoro i tak dostaniesz po dupie? Ponoć jednak będąc detektywem w tym szarym, brudnym, zakłamanym mieście nie można było pozostać neutralnym. Ponoć. Ekonomia, jak to zwykł mówić Tony Monteiro, jego zaufany człowiek, mogła zmienić to nastawienie. Znał zdanie na swój temat – wielu nazywało go jedynie muchą na szybie rzeczywistości, a zwłaszcza Gibson, z którym swego czasu jego relacje uległy ochłodzeniu.

 

Zupełnie się temu nie dziwił, skoro ten niegdyś normalny człowiek, z którym dało się porozmawiać na sporo tematów, a jeszcze więcej załatwić pod ladą baru „Broken Dreams” na High Street – zmienił się w pierdolonego sprzedawczyka Prezydentowej. Ciach temat, nie było o czym gadać. Grady zmarszczył brwi zastanawiając się, ilu porządnych niegdyś ludzi sprzedało się za marną kasę Ann.

 

Staromodny detektyw nie pamiętał, czy stało się to, gdy komendant wszedł do głębokiej kieszeni Ann Rosswell, czy wtedy, gdy jego człowiek postanowił wrobić Travisa. Zresztą, nie interesowało go to w tym momencie – każdy kręcił hajs jak tylko mógł – takie było prawo ulicy i prawo życia w tym mieście. Nie byłeś na fali, to byłeś w dupie – wiedzieli to dobrze wszyscy, którzy niczym wszy na grzbiecie kundla zapełniali po zmroku ulice Old Chicago. Grady zerknął z grymasem na wielki budynek w oddali, po czym zaciągnął się mroźnym, zanieczyszczonym powietrzem. Sięgnął po zimną butelkę i zamierzał schować swój niewyjściowy łeb do środka, gdy ulicę na którą miał widok przecięły dwa radiowozy na syrenach. „Ktoś ma dzisiaj pecha”, pomyślał i zamknął okno, rozsiadając się po chwili w swoim wygodnym, trzeszczącym ze starości fotelu. Nastrój miał co najmniej paskudny. Przejechał palcem wskazującym po policzku swej córki, która uśmiechała się do niego ze zdjęcia stojącego na biurku i pociągnął kilka łyków z butelki. Alkohol parzył go w usta.

 

Odstawił butelkę zaciskając usta. Coś mierziło w środku, nie dając mu spokoju. Kolejny raz sięgnął po akta ostatniej sprawy, zerkając odruchowo na leżący na biurku naładowany shotgun – w dzisiejszych czasach trzeba było być ostrożnym nawet w swoim własnym domu. A ten gnat 'otwierał drzwi od stodoły' jak zapewnił go Mirco, niemiecki handlarz bronią, gdy opchnął mu niedawno to cacko. I to był fakt. Poza tym nigdy nie wiadomo, kto mógł wpaść do biura, o czym Grady się już kiedyś przekonał. Świadczyły o tym pozostałości po serii z karabinu na południowej ścianie gabinetu detektywa, przechodzące przez porter jego idola, Humphray’a Bogarta. Aktor, który w obecnych czasach mógł uchodzić za mitycznego, znaczył dla Travisa bardzo wiele, zwłaszcza za role w „Sokole Maltańskim” i „Aniołach o brudnych twarzach”. Nie pamiętał nawet, kiedy zaczął upodabniać się do Sama Spade’a i myśleć tak jak on. To po prostu działo się samo.

 

Spojrzał na portret idola, po czym przeniósł wzrok na zdjęcie poszukiwanej dziewczyny. Była nawet ładna, niestety, Travis wątpił, by coś z tej urody pozostało, biorąc pod uwagę fakt, gdzie trafiła. Ale o tym miał zamiar porozmawiać z samym Lance'em. „Kurewski świat”, pomyślał, schował akta do teczki i wziął dwa łyki wódki. Bez popitki – już dawno był zbyt zahartowany, by zwracać uwagę na takie szczegóły. Zegarek wskazywał 1:23, a Lance'a wciąż nie było… Czyżby miał inne zajęcia? Spięć z glinami Travis nawet nie brał pod uwagę, skoro Vicious był korporacyjnym pieskiem Ann. Jako taki, wszędzie miał wstęp, nieważne o której godzinie się pojawiał. Grady’emu jak najbardziej to pasowało. Zresztą, w tym smutnym jak pizda mieście zbyt mało ludzi nie siedziało w kiesie Ann. I to był problem. Nigdy nie wiedziałeś, z kim możesz grać w tę posraną grę zwaną życiem, bo o zaufaniu do kogokolwiek nie było nawet mowy. Większość wpierdalała cię za plecami do kości i byłeś pieprzonym szczęściarzem, jeśli nie dostałeś kulki w potylicę albo między oczy, gdy wychodziłeś na ulice.

 

Spowijający niewielki pokój mrok rozświetlała jedynie lampka w stylu retro, stojąca na biurku pod oknem. Za nim, skupiony nad jakimiś papierami, siedział dość dobrze zbudowany mężczyzna w sile wieku, ubrany w staromodny garnitur, zupełnie nie pasujący do obecnych czasów. Co jakiś czas przejeżdżał dłonią po trzydniowym zaroście studiując dokumenty i zerkając w stronę drzwi, za którymi stara Agnes, którą wynajmował za psie pieniądze do sprzątania klatki schodowej prowadzącej do jego biura, podśpiewywała sobie jakąś piosenkę. Czasami kobieta przeszkadzała mu w pracy tymi swoimi przyśpiewkami, dzisiejszego wieczora jednak miał na to wyjebane. Dzień był bardzo intensywny, a Travis miał już dosyć roboty. Uporządkował papiery w aktówce i schował ją do szuflady. Przetarł zmęczone oczy, po czym włączył staromodnego winampa – słabo znał się na komputerach, ale ten program potrafił uruchomić. Z głośników sączył się cicho „Black Eye”, utwór grupy Millencolin z lat dziewięćdziesiątych.

 

– Kolejny kurewsko nudny wieczór… trzeba było wziąć jakąś dziewczynę od Madame Loo na noc. Jak zwykle nie myślisz, idioto… – jego twarz wykrzywił sardoniczny grymas. Gdy spojrzał jednak na zdjęcie córki, wszystkie marzenia na temat dziwek z burdelu szybko odpłynęły w nicość. Miał wrażenie, że mała Katie patrzy na niego karcąco z fotografii znając wszystkie jego myśli.

 

Powolnym krokiem poczłapał zza biurka i zerknął do stojącej pod południową ścianą lodówki. W swoim fachu musiał posiadać taki strategiczny element w swoim biurze, zresztą, w mieście rządzonym przez Ann mało kto przyznawał, że nie był alkoholikiem. Zastanawiał się przy okazji, kiedy nadejdzie moment, że Pani Prezydent wprowadzi ustawę zakazującą świadczyć usługi detektywistyczne. Travis znał kilku „detektywów”, którzy niegdyś byli dobrymi gliniarzami, a teraz siedzieli w kieszeni Ann. Niektórzy byli dobrymi ludźmi, ale finanse popchnęły ich do różnych dziwnych działań. W ogólnym rozrachunku, Grady im się nie dziwił, w końcu każdy ma swoje demony.

 

Detektyw zlustrował zawartość zamrażarki i niezadowolony trzasnął drzwiczkami. Chwilę później przypomniał sobie, że flaszka Nowego Smirnoffa chłodziła się na parapecie za oknem i leniwie ruszył, by ją stamtąd zabrać. Gdy tylko otworzył okno, do pomieszczenia wdarło się mroźne powietrze wraz z kilkoma płatkami szarego śniegu, które szybko zakończyły swe 'życie' w ogrzanym pokoju. Specyficzny, industrialny zapach powietrza wbijał się w nozdrza detektywa, a Travis nie pamiętał, by kiedykolwiek był inny. W oddali górowała majestatyczna Cytadela, w niektórych kręgach uważana za największy cierń na sercu miasta i miejsce, gdzie nie można się dostać. A jeśli już, z pewnością można było wyjechać stamtąd na kółkach i w ciuchach z czarnej folii.

 

Zgarnął butelkę i zasiadł z powrotem przy biurku chcąc się zrelaksować i utopić pewne sprawy w setkach wódki. Polał sobie jeden kieliszek, drugi, trzeci… Nagle drzwi jego gabinetu otworzyły się i z impetem wtargnęła do niego zapłakana, szczupła kobieta. Miała zmierzwione, rude włosy i wyglądała na jakąś trzydziestkę. Łzy spływały po jej policzkach, gdy próbowała złapać oddech. Travis, który już wcześniej zdążył złapać za shotgun, odłożył broń na miejsce, starając się, by kobieta nie dostrzegła, że ukrywa gnata pod biurkiem.

 

– Co się stało, droga pani? – zapytał, wychylając kolejną setkę. – Może pani spocznie? – wskazał jej krzesło naprzeciw biurka.

– Musi mi pan pomóc! – krzyknęła z przejęciem w głosie. – Mój synek zaginął!

– Niech pani usiądzie i opowie o wszystkim. – Grady wskazał jej po raz kolejny krzesło.

– Nie zamierzam siedzieć! Czy pan mnie w ogóle słucha?! Zaginął mój synek! – wrzeszczała.

– Rozumiem, ale jeśli się pani nie uspokoi i nie opowie mi, jak do tego doszło, nie będę w stanie pani pomóc. – Grady nie cierpiał takiej gadki; najchętniej by ją teraz spoliczkował, żeby zaczęła myśleć i się uspokoiła, ale zachował twarz pokerzysty. – Kiedy to się zdarzyło i ile dziecko ma lat?

– Dzisiaj, jakąś godzinę temu. – odparła kobieta trzęsąc się jak galareta. – Jerry ma tylko osiem lat, musi mi pan pomóc!

Travis wyjął z szuflady zeszyt i zaczął notować. Właściwie wszystko zapamiętał, ale zawsze notował, żeby klienci wiedzieli, że się przejmuje.

– Jakie były przyczyny?

– To znaczy? – zapytała kobieta, opadając na krzesło.

– Proszę pani, dzieci nie giną ot tak w tym mieście. – powiedział Travis. Skłamał, bo właściwie to ginęły, żeby zasilić burdele dla wykręconych biznesmenów, którym się nudziło pomiędzy dupczeniem swoich żon i córek, ale póki co nie zamierzał jej jeszcze bardziej denerwować, bo kobieta już ledwo była przy zmysłach. – Proszę mi opowiedzieć o wszystkim. Kiedy pani odkryła, że Jerry’ego nie ma? Czy wydarzyło się coś, co mogło go sprowokować do ucieczki z domu?

– Nie! – odparła niemal natychmiast. – Nie wiem, co mogło się stać. Gdy przyszłam do jego pokoju, już go nie było, a okno było otwarte.

– Czyli sam uciekł z domu? – zapytał Travis notując coś na kartce.

– Nie wiem, naprawdę. – kobieta ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. – Niech go pan po prostu znajdzie.

– To będzie kosztować.

– Ile? – spojrzała na niego.

– Pięćset eurodolarów. – wypalił bez żadnego skrępowania.

– Nie mam tyle. – kobieta jakby skurczyła się w sobie, słysząc cenę za usługi. – Pracuję w pralni, nie stać mnie na taki wydatek.

– To pani SYN! – rzucił Grady, akcentując ostatnie słowo."A finanse muszą sie zgadzać", dodał w myślach.

– Wiem, ale nie mam tyle pieniędzy! – rozpłakała się. – Byłam na policji, ale mi powiedzieli, że musi minąć 48 godzin od zaginięcia, żeby to uwzględnili i zaczęli coś robić. A Jerry to mój największy skarb, tylko dla niego żyję! Proszę, niech mi pan pomoże! – zaniosła się łzami.

Travis spojrzał na pogrążoną w rozpaczy kobietę i zacisnął zęby, przenosząc wzrok na zdjęcie córeczki. Zaginiony Jerry był w tym samym wieku co Katie! Niech to szlag! Przez chwilę detektyw poczuł się jak hiena, próbująca ściągnąć dolę od tej niewinnej kobiety dla której najważniejszy był jej syn. Przecież to było tylko dziecko… Przecież tak samo by się czuł, gdyby to jego córka zaginęła. Będąc na jej miejscu, zrobiły to samo. Niech to szlag!

– Odnajdę pani syna bez żadnych opłat. – spojrzał na nią pewnym wzrokiem.

Kobieta rozpromieniła się nagle, jakby wygrała milion w jakimś teleturnieju i nie mogła z początku uwierzyć w jego słowa.

– Dziękuję, panie Grady. Naprawdę dziękuję. – uniosła się z siedziska.

– Niech mi pani nie dziękuje, tylko powie co wie. – mruknął Grady i zaczął notować zeznania kobiety. Sprawa wydawała się dość typowa, choć jak zawsze mogła posiadać drugie dno.

 

* * *

 

Castle Street, miejsce zamieszkania Jerry’ego Stubborna, dwie ulice od biura Grady’ego. To tutaj po raz ostatni widziano małego chłopca. Travis stał z rękoma wpuszczonymi w kieszenie płaszcza i przyglądał się wysokiemu budynkowi po przeciwnej stronie ulicy, który jeszcze do niedawna stanowił schronienie dzieciaka. Po ulicach poruszały się jedynie płatki śniegu, smagane północnym wiatrem wdzierającym się pod ubranie.

Travis zastanawiał się, jak dzieciak mógł zniknąć i co było tego powodem. Przyglądał się okolicy, próbując wypatrzeć jakiś ruch, jednak w tej dzielnicy ludzie często brali sobie do serca godzinę policyjną, której Pani Prezydent uwielbiała przestrzegać. Grady nie od dzisiaj żył w tym mieście, więc miał pewne kontakty pozwalające mu uniknąć takich sytuacji. Przejeżdżającemu wolno patrolowi policji jedynie skinął głową i odprowadził wóz wzrokiem, gdy kierowca odpowiedział mu tym samym. Rozejrzał się po pustej ulicy, po czym przeszedł na drugą stronę skąpanej w śniegu jezdni. Miał zamiar wejść w wąską uliczkę, gdy usłyszał za sobą złośliwy rechot. Odwrócił się i ujrzał pięciu dobrze zbudowanych typów, którzy najwyraźniej zapomnieli, że o tej porze ulice są zamknięte dla takich jak oni.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytał, naciągając spust glocka w kieszeni.

– Możesz wyskoczyć z fantów. – rzucił największy z nich, blondynek po sterydach. Reszta zawtórowała mu śmiechem.

– Nie sądzę. – Grady wyciągnął broń i wycelował w prowodyra zajścia. Wyraz jego twarzy mógłby zapisać do panteonu bogów, gdy mężczyzna ulotnił się wraz z kompanami niemal tak szybko, jak się pojawił.

Detektyw odprowadził mężczyzn wzrokiem i poczuł się nieco zawiedziony – spodziewał się, że ułożą się przed nim jak kostka Rubika, choć zapewne nawet nie wiedzieli, co to jest. Westchnął ciężko, schował broń z powrotem do kieszeni i wszedł w mroczną alejkę między blokiem młodego Jerry’ego, a piętrowym punktowcem. Wiatr wył potępieńczo między budynkami, gdy mężczyzna przeszukiwał sterty śmieci, starych gazet i kartonów, starając się trafić na jakiś ślad chłopca.

Jakież było jego zaskoczenie, gdy podnosząc karton po czterdziestocalowej plazmie, ujrzał skulonego blondynka ściskającego w ramionach wybrudzonego Puchatka. W oczach chłopca widać było strach, a fioletowe siniaki na jego twarzy i ramionach podpowiadały Travisowi, że właśnie odnalazł zgubę.

– Jerry? Jerry Stubborn? – zapytał, odrzucając karton.

– T… tak, proszę pana. – odrzekł niepewnie chłopiec, nie poruszywszy się nawet o jotę.

– Nazywam się Grady, jestem detektywem. Szuka cię twoja mama, musisz pójść ze mną. – mężczyzna wyciągnął dłoń w jego kierunku, jednak chłopiec wciąż trwał w poprzedniej pozie.

– Ja… ja nie chcę tam wracać… Tam mi niedobrze… – odpowiedział młodzieniec.

– Dlaczego? Co się dzieje? – detektyw przykucnął przy chłopcu i przyłożył dłoń do jego policzka patrząc mu w oczy.

– Tata był dzisiaj bardzo niedobry. – chłopiec ledwo powstrzymywał płacz, a jego oczy wypełniły się łzami. Wtulił się jeszcze bardziej w żółtą maskotkę, jakby w niej odnajdywał ukojenie swojego bólu.

– Co się stało? – zapytał detektyw.

– Tata dzisiaj wyrzucił przez okno moją kotkę, Lunę. Kochałem ją! – chłopiec wypalił z gniewem w głosie, a po jego policzkach spłynęły łzy, więc się wtulił w twarz maskotki. Chwilę potem podniósł głowę i spojrzał na Travisa. – Tata cały czas przychodzi do domu pijany i robi awantury. A Luna miała małe kotki i mu się to nie spodobało… Wyrzucił ją z trzeciego piętra, chociaż prosiłem go, by tego nie robił… Kochałem moją kotkę, a ona teraz nie żyje!

Chłopiec rozpłakał się na dobre, a Travis nie wiedział co ma począć w tej sytuacji. Był pieprzonym detektywem, a nie niańką i nie znał się na dzieciach. Może gdyby Victoria pozwalała mu się częściej spotykać z Katie, byłby bardziej czuły i otwarty na uczucia małych istotek… Niemniej jednak postarał wczuć się w sytuację chłopca, w końcu sam stracił swego czasu to, co kochał najbardziej.

– Obiecuję ci, że tata już cię nie skrzywdzi. – powiedział, głaszcząc chłopca po główce. – Masz moje słowo.

Chłopiec uniósł wzrok znad maskotki przecierając łzy.

– Pan nie zna mojego taty. On jest duży i ma broń. Powiedział, że zabije mamę i mnie, jeśli będziemy podskakiwać i powiemy komuś o tym, co się dzieje w domu. – jego mały podbródek zaczął drżeć.

– Zaprowadź mnie do niego, a przyrzekam, że już więcej nie zrobi wam krzywdy. – Grady pogładził chłopca po policzku i uśmiechnął się delikatnie. Było mu naprawdę żal tego dzieciaka.

Jerry skinął głową, przetarł łzy i podniósł się do pionu ściskając Puchatka. Patrzył na Grady’ego tak, jakby miał przed sobą super-bohatera z komiksów. Chwycił go za dłoń i pędem wyprowadził z wąskiej alejki wprost na skąpaną w świetle latarni ulicę.

 

* * *

 

Niski, przysadzisty mężczyzna pod wąsem walnął z impetem o stół w salonie roznosząc go w drzazgi. Przetarł dłonią rozbity nos, z którego płynęła krew, po czym znów jęknął o podłogę pod kolejnym ciosem wysokiego, ogolonego na łyso nieznajomego, który dopadł do niego i chwycił za koszulę.

– Nie waż się podnieść ręki na nią i dziecko. – Grady wskazał palcem małego chłopca i rudowłosą kobietę, stojącą w drzwiach. – Jeśli się dowiem, że znowu coś im zrobiłeś, wrócę tu i cię zabiję.

– Pierdol się. – śmierdzący wódką menel splunął krwią patrząc na detektywa jak na najgorszego wroga. – Znajdę cię jutro, a przedtem zabiję tę dziwkę… – roześmiał się, a spomiędzy zębów wypływała mu krew.

– To się jeszcze okaże. – Travis zdzielił go czołem prosto w nos.

Mężczyzna zawył z bólu i schował twarz w obu dłoniach próbując zatamować krwawienie. Travis wstał i podszedł do kobiety i dziecka będących świadkami całej sytuacji.

– Nie powinien już sprawiać kłopotów. – zerknął na niego . – Gdyby jednak okazało się, że znowu podskakuje, zadzwońcie do mnie. – detektyw wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza wizytówkę i wręczył ją zszokowanej kobiecie.

Jerry zerknął na leżącego ojca i odetchnął z ulgą. Wreszcie będzie spokój.

 

* * *

 

Travis wyminął kobietę i dziecko, po czym wyszedł z mieszkania. Zbiegając po schodach uśmiechał się do siebie w myślach – tego wieczora czuł się dobrze sam z sobą. Zrobił dzisiaj dobry uczynek i nie wziął za to nawet eurocenta, a to było coś nowego w jego robocie. Nawet gdyby ten gość znów się rzucał, kobieta zadzwoni i Grady zrobi z nim porządek raz na zawsze.

Tak, dla takich sytuacji zdecydowanie warto było żyć.

 

* * *

Następnego dnia…

 

Jerry wracał ze szkoły w dobrym humorze. Po interwencji tego łysego pana w garniturze ojciec nie zrobił już awantury – to była pierwsza spokojna noc od dawna, nawet mama zasnęła z tatą w jednym łóżku i nie słyszał żadnych krzyków, tylko ciche rozmowy. To była pierwsza noc przespana od początku do końca. A rano ojciec zrobił mu pyszne kanapki do szkoły i porozmawiał z nim nawet chwilę. Chłopak rozmyślał o wczorajszej sytuacji i miał nadzieję, że tata się zmieni na dobre i zacznie traktować ich tak, jak on i mama na to zasługiwali.

Mina mu jednak zrzedła, gdy wchodząc do klatki schodowej usłyszał stłumiony krzyk matki dochodzący z piętra. Przeczuwając najgorsze rzucił plecak na schody i biegł co sił w nogach do domu. Wyglądało na to, że ojciec zmienił się tylko na chwilę i nadal był tyranem. W jego młodej głowie kotłowała się tylko jedna myśl – oby nie było za późno i oby tylko znalazł wizytówkę do pana Grady’ego.

Gdy wpadł do mieszkania, ojciec wymierzał kolejny cios matce, która z rozbitym nosem i bez życia leżała w przejściu do salonu. Przerażony chłopiec rzucił się do jego pokoju, próbując odnaleźć wizytówkę detektywa, w końcu ostatnią noc mama tam właśnie spędziła.

– Wreszcie jesteś, pieprzony bękarcie! – warknął ojciec uderzając matkę kolejny raz. Z jego knykci spływała gęsta, ciemna krew. – Jak skończę z tą dziwką, zajmę się tobą!

Jerry ze strachu niemal nie mógł oddychać, a spętany przerażeniem umysł odmawiał posłuszeństwa i nie pozwalał się skupić. Chłopiec przeszukiwał szafki w pokoju ojca, ale nigdzie nie widział żadnej wizytówki! W kolejnej szufladzie natrafił jednak na czarny rewolwer ukryty pod stertą gazet dla dorosłych. W akcie desperacji sięgnął po niego sprawdzając, czy jest naładowany. Był. Wiedział, jak go użyć – gdy ojcu jeszcze nie odpieprzało, pokazywał mu trochę jak się strzela w pobliskim parku. Zresztą, teraz i tak nie miał wyjścia. Uniósł ciężką broń i odciągnął kurek, celując w ojca. Serce biło mu jak maratończykowi i zatykało dech w piersi.

Stary Stubborn widząc, że dzieciak odnalazł broń, zostawił zakrwawioną matkę na podłodze i ruszył w kierunku syna.

– Oddaj mi to, gówniarzu! – warknął ostro wyciągając dłoń w kierunku Jerry’ego i z każdym kolejnym krokiem zmniejszając dzielący ich dystans. Chłopak cofał się w kierunku okna, wciąż trzymając ojca na muszce. – Oddaj mi to, słyszysz?!! To nie jest zabawka, gnoju!!

– Wiem! – krzyknął chłopiec i nacisnął spust.

Padł strzał. Wreszcie będzie spokój.

 

END

* * *

Liczę na Wasze oceny i komentarze. Pozdrawiam serdecznie!

Koniec

Komentarze

Bajka o trudnym dzieciństwie to nie jest to, co lubię. A ogólnie nudno.

Pomysł, mam wrażenie, opisywany już na wszystkie sposoby, a Twoja realizacja średnia. Moim zdaniem tekst wymaga poprawienia.
"Wyraz jego twarzy mógłby zapisać do panteonu bogów" - co to zdanie znaczy?
"- Ja... ja nie chcę tam wracać… Tam mi niedobrze… - odpowiedział młodzieniec." - ośmiolatek to nie młodzieniec.
"- Dlaczego? Co się dzieje? – detektyw przykucnął przy chłopcu" - Detektyw
I sporo innych.

Prosta historia. Motyw detektywa, do którego przychodzi kobieta z jakimś problemem jest stary jak wspomniany Sam Spade z Sokoła Maltańskiego. Moim zdaniem wstęp niepotrzebnie został oddzialony od reszty tekstu, lepiej by chyba było gdyby płynnie przeszedł w dalszą część tekstu. Poza tym jak na mój gust za dużo tu wulgaryzmów, ale rozumiem że miało to podkreślić jakim to twardzielem jest główny bohater. Można też było dorzucić jakiś element SF, w końcu akcja dzieje się w przyszłości. Nie zapomniałem, że akcja dzieje się w USA, a płaci się tam eurodolarami, ale można by coś jeszcze dodać.

Plusem będzie tu bardzo obrazowe opisanie zgnilizny toczącej miasto.

jakby zaraz się miały oderwać z jego fragmentem i runąć na ziemię – to się w niewłaściwym miejscu strasznie psuje płynność tekstu.  „Miały się” brzmi lepiej.

Ciach temat, nie było o czym gadać. – to też brzmi zdeka dziwnie.

że nie ma tam żadnej władzy i ludzi, którzy mogliby to ogarniać dla niej. – niby wiadomo o co chodzi z tym „ogarniać dla niej”, ale brzmi to niezbyt ciekawie.

po czym znów jęknął o podłogę – czyżby miało być „jebnął”? :P

Fabuła faktycznie niczym nie zaskakuje. Sztampowa i wycyckana do bólu. Rekompensuje to jedynie fakt, że opowiadanie napisane jest naprawdę fajnie, a przede wszystkim klimatycznie. I za ten klimat daję solidną czwórkę z plusem.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Tak, wiem, pomysł jest oklepany, ale po prostu w pewnej chwili miałem chęć na napisanie czegoś takiego i bach, powstało. Cieszę się ze wszystkich uwag (sensownych i popartych przykładami), gdyż z pewnością pozwolą mi one ulepszać mój styl i warsztat.

Co do "po czym znów jęknął o podłogę", to miało być właśnie "jęknął", nie jebnął :P. W kilku książkach widziałem już to słowo przy opisach uderzenia o coś i spodobało mi się, więc je wykorzystałem ;). Poza tym tak naprawdę opowiadanie nie przeszło jakiejś głębszej korekty, więc moim zdaniem i tak nie jest źle, skoro tylko kilka wpadek zaliczyłem odnośnie warsztatu :P. Generalnie dziękuję za wszelkie spostrzeżenia, postaram się pisać nadal i rozwijać.

Pozdrawiam! :)

Nowa Fantastyka