- Opowiadanie: Serathe - Smok w żurawinach

Smok w żurawinach

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Smok w żurawinach

Na złomowisku zatrzęsła się ziemia.

 

 

Zaskrzypiały sterty żelastwa, osunęły się metalowe góry, zachwiało dźwigiem. Chwytak zakołysał mu się jak w maszynie z pluszakami. Operator dźwigu zaklął brzydko, nieprzytaczalnie, po czym wyłączył silnik i sięgnął po papierosa.

 

Odkąd miesiąc temu ponownie otwarli ten wątpliwy interes, nic nie chciało iść tak, jak powinno. Najpierw zawalił się budynek biura i musieli przenieść urzędowanie do baraku, potem spłonęły garaże, a na koniec brutalnie wyrzuceni okoliczni złomiarze wrócili i wytruli prawie wszystkie psy. Na dodatek ilekroć ktokolwiek włączał ciężki sprzęt i przymierzał się do jakichkolwiek porządków, natychmiast zaczynała trząść się ziemia. Gdyby jeszcze mieszkali na złączeniu jakichś pieprzonych płyt tektonicznych, Rydlewski jakoś by to zrozumiał. Ale nie mieszkali. Ziemia zwyczajnie robiła im na złość, wbrew wszelkim prawom geologii.

 

Kiedy więc wszystko wokół znowu zaczęło udawać perkusję, Antoni Rydlewski wygramolił się z kabiny i poszedł na zaplecze magazynu po pudełko z kanapkami. Tam postanowił przeczekać wstrząsy, smętnie żując czerstwy chleb z pasztetem i kiszonym ogórkiem. Kiedy w zamyśleniu rozglądał się po zagraconym wnętrzu, jego wzrok padł na przenośny radiomagnetofon, wciśnięty na półkę regału obok skrzynki na wiertarkę.

 

Urządzenie okazało się działać całkiem nieźle i już po chwili od podłączenia do prądu z głośników ktoś zaśpiewał po angielsku, czyli absolutnie dla Antoniego niezrozumiale. Rydlewski stwierdził jednak, że może być, ocenił długość kabla i wytargał radio na zewnątrz, by tuż przed drzwiami postawić je na ziemi i podkręcić na cały regulator. Nieopodal stał zabytkowy czarny Ford, którego opchnął mu jakiś ignorant i Antoni miał zamiar zobaczyć, czy da radę przywrócić to cudo szosie.

 

Nie zdążył. Przeszedł zaledwie kilka kroków, zagwizdał kilka tonów i stanął jak wryty, a ledwie odpalony papieros wypadł mu z ust i zgasł na piasku. Największa góra złomu, jaką mieli na swoim terenie, malowniczo zapadła się, a ziemia przed nią wybrzuszyła. W ciągu kilku sekund wyrósł spory pagórek, który natychmiast osypał się, odsłaniając wystarczająco wiele, żeby Rydlewskiemu przeszedł paraliż i włączyły się nadnaturalne zdolności przemieszczania się z prędkością światła. Albowiem spod ziemi wyłoniło się stworzenie wielkie i straszne, z kłami i pazurami, zielone i łuskowate. Na dodatek bardzo, ale to bardzo niewyspane.

 

Spod ziemi wylazł…

 

*

– … smok! – ucieszył się Uzi, czytając poranną gazetę. – Smoka jeszcze nie jadłem!

 

– Jadłeś warana – odrzekł mu Santoku. – Na pewno smakuje podobnie.

 

– Ale tu piszą, że chcą tego smoka wysadzić! Taką kupę mięsa!

 

– To idź popatrzeć, jak wysadzają i weź sobie pamiątkę! – warknął jego towarzysz. Był w złym humorze. Jacyś szpiedzy korporacyjni znowu włamali mu się do sejfu i ukradli zapis tajnego przepisu kulinarnego, dopiero co przywiezionego z Komodo.

 

– I mam potem jeść takie przypalone?

 

Santoku wzdrygnął się. Był kucharzem, a to słowo brzmiało dla niego jak zgrzyt noża o dno talerza. Nerwowo przełknął ślinę.

 

– A jak poczekam, to ktoś inny pozbiera, wsadzi do beczki i przesoli…

 

Tego już było za dużo.

 

– No dobra, kapituluję. Dzwoń.

 

Uzi uśmiechnął się triumfalnie. Na dodatek właśnie znalazł odpowiedni numer telefonu. Aż chciało mu się oblizywać.

 

– Dzień dobry, panie Rydlewski! – wyrecytował chwilę później do słuchawki. – Tu firma "Platypus", Uziel Zamojski i Gabriel Raskolnik. Zajmujemy się eksterminacją zwierząt. Mamy stuprocentową skuteczność. Słyszeliśmy, że jest problem ze smokiem…

 

Podczas gdy Uzi roztaczał swój urok profesjonalisty, Santoku obejrzał pod światło ostrzony właśnie nóż i dmuchnął, usuwając z powierzchni metalowy pył. Po raz kolejny zadziwiło go, że nikt nie zadaje sobie pytania, dlaczego ich firma prowadzona jest przez światowej klasy szefa kuchni, zatrudniającego w charakterze ochroniarza człowieka, którego wyrzucono z wojska za zjedzenie ulubionej papugi generała. Obaj przecież pojawiali się w prasie brukowej wystarczająco często, by przeciętny obywatel przyswoił sobie o nich podstawowe informacje.

 

– Mamy tę robotę. – Uzi rzucił telefon na biurko i wstał. – Mogę iść po auto?

 

– Czekaj – zatrzymał go Santoku. – Najpierw wymyśl mi, jak się do tego zabrać – polecił, wiedząc, że w Uzim dusza zimnego stratega natychmiast zwycięży nad narwanym smakoszem.

 

– Sfajczyć się nie da…

 

– … bo to stworzenie samo… piecze – dokończył Santoku, któremu czasownik "fajczyć" kłócił się z estetyką kulinarną.

W ciągu kilkuletniej praktyki doszli do wniosku, że ogień jako jedyne remedium zasadniczo działał na wszystkie stworzenia, magiczne czy nie, zarówno pre jak i post mortem. Wszelki twardy ekwipunek działał sporadycznie, jeśli się nim wystarczająco mocno tłukło dany egzemplarz fauny po głowie. Czosnek i woda święcona nie działały nigdy. Chyba że do gotowania.

 

– A może odetniemy kawałek, a resztę naprawdę wysadzimy? – wymyślił szybko Uzi, któremu mimo wszystko bardziej zależało na jakości niż ilości. – Jak będzie naprawdę dobre, to się możemy wyprawić w Smocze Góry.

 

– Ostatecznie możemy zacząć od próbki do degustacji – zgodził się Santoku, z czułością wkładając swój najlepszy nóż do futerału. – Co byś powiedział na wędzony smoczy ogon w żurawinach?

 

*

Tymczasem smok, przegoniwszy natrętów czyhających na jego skarby, z poirytowaniem przechadzał się wśród błyszczących w słońcu, choć może nieco przybrudzonych gór wszelakiego złomu, nieświadomie łamiąc błędne założenie ludzi, że smoki mają taką samą jak oni opinię w kwestii szlachetności i wartości metali. Ten akurat przedstawiciel gatunku szczególne upodobanie żywił do srebrnego poblasku i jeszcze kilka wieków wstecz z zacięciem zbierał to, co przynosili ze sobą i na sobie okoliczni rycerze. A potem jakoś przestali przychodzić w zbrojach, a zaczęli z armatami, i trzeba się było dla świętego spokoju wynieść w rodzinne strony. Nagła zmiana obrony przed zawłaszczeniem na chętne i celne oddawanie smokowi całego metalu to było dla tego akurat gada zwyczajnie za dużo.

Oczywiście odwiedzał co jakiś czas Europę, ale jakoś nie miał szczęścia do zawirowań historycznych i zniesmaczony rezygnował z wycieczek na kolejne kilkadziesiąt lat.

 

A teraz wrócił i miał zamiar zostać na dobre. Znalazł czekające na niego metalowe wzgórza. Osiadł więc na najwyższej górze złomu, aż ta zaskrzypiała i sklęsła się jak zdezelowane łóżko. Poczuł się jak w domu. Następnie nażarł się okolicznej fauny, wykopał sobie jamę i poszedł spać. A potem nagle pojawili się ludzie i zaczęli hałasować.

 

Smok prychnął, aż para poszła mu z nozdrzy. A przecież ich ostrzegał. Burczał, warczał i trząsł ziemią. A oni nie posłuchali.

 

Zza rogu z jazgotem wypadł ostatni złomowiskowy brytan i natychmiast uświadomił sobie swój błąd, ale było już za późno. Został połknięty tak szybko, że jego ostatni pisk zabrzmiał już w smoczym żołądku. Okazał się całkiem smaczny.

 

Tylko kolczatkę trzeba było wypluć.

 

Smok czknął, puścił gazy i poszedł wyżyć się na dźwigu.

 

*

Kiedy Uzi i Santoku dotarli do bramy złomowiska, zastali jej skrzydła stopione w dzieło typu "wesoły spawacz" i podparte zabytkowym czarnym Fordem, rozgniecionym boleśnie jak monstrualna mucha. Nieopodal stał wąsaty mężczyzna, paląc nerwowo pomiętego papierosa.

 

– Rydlewski jestem – przedstawił się drżącym głosem. – Właściciel tego b… – tu zawahał się nieznacznie – …terenu – skapitulował po chwili. Panowie od eksterminacji ze zrozumieniem pokiwali głowami. Santoku podał pechowemu właścicielowi świstek papieru oraz długopis.

 

– Proszę podpisać, że zgadza się pan na użycie wszelkich dostępnych środków – poinstruował.

 

– A róbta, co chceta – westchnął Rydlewski, stawiając w odpowiednim miejscu krzywy szlaczek. – Możecie nawet wysadzić wszystko w drzazgi, zdążył żem się ubezpieczyć – zadeklarował. – Prędzej pójdę na stolarza, niż znowu rzucę się na złom. Skurczybyk zniszczył mi zdobyczne auto, widzieliście wy?

 

– Miło mi, że się rozumiemy – odparł z zadowoleniem Santoku. – A teraz pan pozwoli, praca czeka.

 

– A zejdzie wam dłużej niż do wieczora? – zainteresował się zleceniodawca. – Bo wieczorem mają przyjechać ci, no, rzeczoznawcy i jak wtedy nie będzie po robocie, to ja im muszę jechać powiedzieć, coby nie przyjeżdżali…

 

Santoku zamyślił się na chwilę.

 

– Krócej – zawyrokował.

 

– A, no to ja se tu posiedzę – ucieszył się Rydlewski i odszedł w stronę pobliskiej wierzby, gdzie, ku zdumieniu reszty obecnych, miał rozstawiony leżak.

 

Tymczasem Uzi znalazł już najsłabszy punkt ogrodzenia i ruszył z sekatorem ku zardzewiałej siatce, którą ktoś nie wiadomo czemu pomalował na fioletowo.

 

Otwór dało się wyciąć bardzo łatwo. Trudniejsze okazało się przejście przez niego, bowiem pierwszy usiłował się przecisnąć Santoku, ubrany w swój nieśmiertelny biały strój kucharski, łącznie z fartuchem. I tasakiem.

 

– Kaczka pieczona! – zaklął nagle, kiedy zrobił krok, zaczepił o wystający drut i szarpnęło go do tyłu. Kiedy próbował przejść po raz drugi, zadrapał sobie czoło, bo zapomniał się schylić.

 

– Mógłbyś nie wycinać przejść na swój wzrost? – zapytał z irytacją. – Nie wszyscy mieszczą się na stojąco pod stołem.

 

– Nie trzeba było pić tyle mleka, to byś taki wielki nie był – odgryzł się Uzi. Kwestia wzrostu była dla nich obu stałym tematem docinków.

 

Wreszcie obaj znaleźli się po drugiej stronie płotu i mogli swobodnie się rozejrzeć. A było na co popatrzeć.

 

Póki człowiek nie przyjrzał się bliżej, teren przypominał co najmniej Himalaje. W wysokość gór złomu można było uwierzyć dopiero, kiedy zobaczyło się wielkość dźwigu, który zapewne je wzniósł. Mocno nadpalonego dźwigu.

 

Kiedy doliczyło się do tego brudny piach pod nogami, poszarzałe niebo i porzucone samochody, całość wprowadzała klimat mocno postapokaliptyczny, zwłaszcza z tym zielonym odpowiednikiem Godzilli, który właśnie wychylił się zza uwypukleń.

 

Santoku i Uzi natychmiast szczupakiem rzucili się za najbliższy obiekt zdolny ich osłonić. A konkretnie za żółciutkiego jak kanarek małego fiata o dziwnie smutnym wyrazie maski. Ale na rozczulanie się stanowczo nie było czasu. Smok powoli, acz nieubłaganie zbliżał się w ich stronę.

 

Swoją drogą, nie spodziewali się, że będzie aż taki wielki.

 

– Myślisz, że nas zauważył?

 

– A jak sądzisz? – zapytał Santoku, kiedy smok ryknął wściekle i przyspieszył. Wytoczyli się zza smętnego fiacika chwilę przed tym, jak smoczy płomień porządnie go osmalił. Fiacik zrobił się jeszcze smutniejszy.

 

A Santoku i Uzi, bogaci w nowe doświadczenia, rozdzielili się i pobiegli w dwóch różnych kierunkach, przedtem porozumiawszy się na migi w kwestii podziału ról. Etat przynęty przypadł temu ostatniemu.

 

To, co nastąpiło potem, z góry mogło przypominać miniaturowy układ słoneczny. Dwóch ludzi skradało się ostrożnie wokół smoka, podczas gdy on niezdecydowanie kręcił się wokół własnej osi, usiłując nie dostać rozbieżnego zeza przy obserwowaniu dwóch obiektów naraz. Wreszcie zdecydował się na ten niższy i bardziej rudy, albowiem dostrzegł rzecz straszną. Ten ubrany w oliwkową zieleń człowiek śmiał unieść ze stosu srebrne drzwi samochodowe i zasłaniać się nimi bezczelnie, pokazując smokowi język przez pozbawione szyby okno. Drzwi promieniowały srebrzystym blaskiem i były, do cholery, własnością w całości smoczą.

 

Ciężki ogon głucho rąbnął o grunt, aż zadrżała ziemia. Smok wygiął lekko grzbiet, chcąc zionąć, ale natychmiast zreflektował się, że tak pięknej błyskotki przypalał nie będzie.

 

Niezauważony przez nikogo Santoku podkradł się do smoczego ogona. Wyciągnął z kieszeni strzykawkę z przezroczystym płynem, obrócił lekko ten koniec gada i precyzyjnie wbił igłę w pozbawiony łuski spód, wciskając tłok do oporu. Liczył, że taka ilość anestetyku znieczuli co najmniej dwa metry tkanki. Radośnie sięgnął po tasak.

 

Tymczasem smok, poczuwszy lekkie, acz niezbyt niepokojące ukłucie, porzucił wściekłe wpatrywanie się w ten obraz profanacji i postanowił spróbować załatwić sprawę polubownie. Otworzył lekko paszczę.

 

– MHÓJ! SKHARRRRB! – dobiegło z głębi jego gardła. Z przydechem i warczeniem, ale nader zrozumiale. – WON!

 

Uzi starł z twarzy smoczą ślinę, bojąc się, że ta co najmniej przepali mu skórę.

 

– Nie będę tego jadł! – krzyknął.

 

– Czemu?! – rozległo się z drugiej strony smoka.

 

– To gada!

 

– A czyje ma być?! – zapytał zdezorientowany Santoku, patrząc na podrygujący koniec smoczego ogona.

 

Jego przyjaciel westchnął i przeszedł na tyły.

 

Smok nie naprawił jeszcze tej rażącej pomyłki w interpretacji łańcucha pokarmowego tylko dlatego, że uważał ludzi za wyjątkowo niesmacznych. Zdążył sobie już pooglądać współczesnych przedstawicieli tego gatunku i utwierdzić się w przekonaniu, iż prędzej zostałby wegetarianinem, niż zeżarł przeciętnego homo sapiens. Wiedział z doświadczenia, że stwierdzenie "jesteś tym, co jesz" jest absolutnie prawdziwe, a jakoś nie miał ochoty podnosić sobie poziomu cukru i cholesterolu. Niby mógłby dla zdrowia zrezygnować z mięsa, ale widział kto kiedy roślinożernego smoka? Doszedł więc do logicznego wniosku, że spożywanie stworzeń odżywiających się zdrowo to całkiem rozsądna dieta.

 

A ponieważ na razie nikt go nie atakował, smok odwrócił tylko łeb, śledząc podejrzliwie dwa ludzkie osobniki, kręcące mu się koło zadu.

 

– W sensie, że mówi – wyjaśnił właśnie człowiek ubrany na czarno.

 

– No i co z tego?

 

– Nie jem niczego, co potrafi mówić w moim języku.

 

– A papugę to zeżarłeś – zauważył osobnik w bieli.

 

– No bo nie chciała gadać – padła odpowiedź.

 

*

Minęło jakieś pół godziny, a Santoku ze znudzeniem przechadzał się wśród powypadkowych wraków rozstawionych chaotycznie na głównym placu. Patrzył z daleka, jak jego przyjaciel siedzi po turecku metr od smoczej głowy i entuzjastycznie o czymś peroruje, pomagając sobie rękami. Smok kiwał łbem na "tak" oraz trzaskał ogonem w grunt na "nie", odpowiadając krótko i gardłowo. Obaj wydawali się bardzo zajęci. Wychodziło na to, że wszelkie zapędy, zarówno kulinarne jak i pirotechniczne, trzeba będzie co najmniej odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Nastawionemu na takie właśnie działania szefowi kuchni pacyfistyczne zakończenia zwyczajnie nie przypadały do gustu.

 

– San, słyszysz? On zna się na uzbrojeniu! – dowiedział się kilka minut później. – I twierdzi, że Niemcy naprawdę zbudowali czołg pe tysiąc Ratte!

 

Nastąpiła chwila gorączkowych konwersacji i Santoku już miał wrócić do podziwiania wgniecenia w kształcie serca na żółtym małym fiacie, kiedy dowiedział się jeszcze:

 

– I mówi jeszcze, że jak przyleciał, to chcieli go nim zestrzelić, ale on wyminął pociski i zniszczył im go jednym zionięciem, a potem wylądował i podeptał wszystkich, którzy tam byli!

 

Santoku wymownie spojrzał w niebo. Był zdania, że Uzi może i posiadał sporą wiedzę na temat różnego rodzaju broni, ale ta jakby umykała na samo wspomnienie scen, które stawały się tym bardziej widowiskowe, im mniej człowiek zagłębiał się w techniczne nieprawdopodobieństwa.

 

– Nadal mamy do wykonania zlecenie! – przypomniał z naciskiem. – Złomowisko ma przestać zawierać smoka, pamiętasz?

 

– On mówi, że to jego miejsce i się stąd nie ruszy!

 

I jak tu wytłumaczyć smokowi ludzki system posiadania? Idea papierkowa do niego nie trafi, a jeśli chodzi o argumenty, to te smocze były stanowczo… bardziej gorące. Co do rozwiązania polubownego, to ani smok nie miał możliwości wejścia w prawne posiadanie zamieszkiwanego terenu, ani właściciel nie zgadzał się na smoka w inwentarzu. A gdzie dwóch się kłóci…

 

Santoku dotarł szybko do bramy złomowiska, próbując nie zgubić po drodze pomysłu.

 

– Panie Rydlewski! – zawołał. – Proszę tu podejść!

 

– Idę! – usłyszał i chwilę później patrzył już w dół na zarośniętą głowę z plackiem łysiny na samym czubku. – Co się dzieje?

 

– A jakbyśmy tak kupili od pana ten cały teren? – rzucił bez ogródek. – To ile by pan policzył?

 

Rydlewski szczęśliwie nie zauważył drobnej manipulacji i z dylematu "sprzedać czy nie" płynnie przeszedł do kwestii cenowych.

 

– Kupili? Ale… No nie wiem – zasępił się. – To biznes rodzinny jest, wie pan, wręcz bezcenny…

 

Santoku zaproponował cenę. Właściciel złomowiska wybałuszył oczy, przełknął ślinę i energicznie pokiwał głową.

Zadowolony przyszły właściciel kilku hektarów złomu wrócił do reszty towarzystwa.

 

– Słuchaj – zwrócił się natychmiast do smoka, bojąc się, że przez jakąkolwiek zwłokę mógłby stracić rozpęd. Może ewentualne poparzenia nie robiły na nim zbytniego wrażenia, ale rozszarpywanie jakoś nie brzmiało zbyt apetycznie. – Słuchaj, kupię ten cały teren, będę tu mieszkał z Uzim, a ty będziesz pilnował, żeby nie właził tu nikt obcy. Powieszę tabliczkę "Uwaga, zły smok!" Ale karmić się będziesz musiał sam – dodał szybko.

 

I zanim sam smok lub Uzi zdołali wyrazić swoją opinię, odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę dziury w płocie.

Jego przyszłym lokatorom nie pozostało nic innego, jak pożegnać się uprzejmie i zająć swoimi sprawami. Uzi pobiegł za pracodawcą, zaś "zły smok" przystąpił do rozkoszowania się błogą ciszą. Tylko ogon miał lekko zdrętwiały. Ale za to nie było na nim ni krztyny żurawin.

 

Na złomowisku powiał wietrzyk.

 

To smok westchnął błogo przez sen.

*

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Odbiega od normy w stronę i sposób, które lubię.
Gdzieś tam mignął mi jeden z drugim błędzik, ale nie będę wyszukiwał.
Jak dla mnie na czwórke z plusem, ale plusów nie ma, więc, niech stracę, masz pięć. Zgodnie z zasadą zaokrągleń.

OK, do konkursu. :)

Świetne i oryginalne!

Przeczytałem z prawdziwą przyjemnością, naprawdę się wciągnąłem, a przy okazji parę razy uśmiechnąłem ;)
Jedyne co trochę mi się nie spodobało to "gwara" Rydlewskiego, ale nie potrafię powiedzieć o co mi konkretnie chodzi, jakieś takie subiektywne odczucie po prostu :P Oceniać nie mogę, ale jakbym mógł to piąteczkę bym dał bez wahania.

Kurde. Język opowieści podpasował mi na tyle, by skupić się wyłącznie na fabule. I tak. Była całkiem niezła, choć momentami odrobinkę przegadana. Koniec jednakże rozpłynął się, był taki jakiś mizerny w porównaniu do całości. Spodziewałem się czegoś innego po puencie, może nie walki okropnej i ognistej, ale też i nie tak, kurde, polubownej.

 

4 dam. Wiem, trochę mało, ale to przez tę końcówkę, która mogła być siarczystsza, a nie była :(

Piona, bo w głos się śmiałam. "I między dźwigami i żurawiami nie było złego smoka w żurawinach..."

Dobre opowiadanie.

Świetne opko: oryginalne podejście do smoków, mnóstwo humoru i jeszcze tytuł apetyczny. Końcówka faktycznie trochę bez łupnięcia, ale widać nie można mieć wszystkiego.

Babska logika rządzi!

Plus za nietypowe podejście do smoka I ukazanie go w nie do końca smoczych okolicznościach, przy zachowaniu smoczego charakteru. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Lubię smoki i takie opowiadania o nich. Odkurzyłem. Można czytać z uśmiechem.

Nowa Fantastyka