"Blizny przypominają nam, że przeszłość była rzeczywistością".
Thomas Harris – "Czerwony Smok"
Pewnie jakiś laik stwierdziłby, iż jakiegoś tam przeciętnego nauczyciela w liceum nigdy nie spotyka nic przekraczającego sferę codzienności. Fakt, pracuję w szkole, gdzie usiłuję wpoić wiedzę niepokornej młodzieży, co nie oznacza, że na tym kończą się moje doświadczenia z językiem niemieckim. Głupie gadanie głupich ludzi.
Przetłumaczyłem co najmniej kilkanaście powieści autorstwa naszych sąsiadów, a jeszcze większej ilości polskich pisarzy pomogłem przedostać się wraz z ich twórczością za zachodnią granicę. Ale jak to? Nauczyciel? Życiowy nieudacznik, który z braku lepszych perspektyw postanowił zamknąć swoją przyszłość w placówce edukacyjnej?
Otrzymywałem propozycje z wydawnictw, zarówno dużych jak i małych, ale też takie na zasadzie self-publishing. Nawet nie wiecie, ile pieniędzy potrafią poświęcić ludzie, by zyskać sławę. Niestety, najczęściej nie zyskują nic.
Pewnego piątkowego popołudnia, kiedy to podejmowałem jedną z licznych prób ugotowania sobie czegoś na obiad, jak zwykle niezbyt udaną, dobiegł mnie wokal Bono z U2, sygnalizujący, że ktoś do mnie dzwoni. Pobiegłem do salonu, aby sięgnąć po telefon i odebrać. Nieznany numer podpowiedział mi, że zapewne zaraz otrzymam jakąś ofertę.
– Tak?
– Czy to pan Paweł Guławski? – spytał mężczyzna po drugiej stronie.
– Tak – potwierdziłem.
– Witam, z tej strony Wiesław Rzepa – przedstawił się. Miał zachrypnięty i słaby głos, przez co domyśliłem się, że pan Rzepa swoje już przeżył. – Znalazłem pańskie ogłoszenie w Internecie… Mam nadzieję, że nie dzwonię nie w porę?
– Nie, nie. – Zerknąłem w kierunku kuchni, jakby to w jakikolwiek sposób miało odmienić losy i tak już rozgotowanego makaronu. – Proszę mówić.
– Och, to dobrze. – Chwila przerwy, podczas której usłyszałem jedynie głośne westchnienie. – Chciałbym spotkać się z panem w kwestii przetłumaczenia książki.
– Spotkać? – powtórzyłem. Cóż, technologia idzie do przodu, ale ludzkie rozumowanie niekoniecznie. – Ależ nie trzeba się nigdzie spotykać. Wystarczy, że prześle mi pan książkę na maila, który jest podany w ogłoszeniu.
– Pan nie rozumie. Ja nie napisałem tej książki – oznajmił. – Mam ją w formie materialnej.
Hm, ciekawe.
– Więc po co chce ją pan tłumaczyć na język niemiecki?
– Ta książka jest już napisana w języku niemieckim. Niestety, ale znam tylko parę słów, a bardzo chciałbym to przeczytać.
Przybrałem spokojny, przyjazny ton. Taki, którym mam w zwyczaju wyjaśniać coś wyjątkowo opornym uczniom.
– Panie Wiesławie, rozumiem, że to na użytek własny, tak?
– Tak.
– A czy sprawdzał pan, czy ta książka jest dostępna w języku polskim? Nie chcę pana zrażać, ale tłumaczenie kosztuje naprawdę sporo pieniędzy.
– Pieniądze nie grają roli – odparł. – Gdy się zobaczymy, postaram się przekazać panu wszystkie potrzebne informacje.
Zwlekałem z odpowiedzią, ponieważ coś mi podpowiadało, że ostatecznie nic z tego nie wyjdzie. Ale kto nie ryzykuje…
– W takim razie omówmy szczegóły naszego spotkania.
***
Kiedyś mieszkałem w podobnym bloku. Dziesięć lat temu. Wynajmowałem lokum od wyjątkowo niemiłego mężczyzny, który zwykł narzekać na moją niepunktualność w kwestii płacenia czynszu, nawet gdy dostarczałem umówioną kwotę na czas. No cóż, niektórzy poczucie własnej wartości muszą karmić wszelkimi możliwymi sposobami.
Wszystko się zgadzało: siódma klatka, drugie piętro, pierwsze drzwi od lewej.
Zapukałem.
Czekałem na korytarzu jakieś pół minuty, nim otworzył mi łysy, przygarbiony staruszek z poczciwą twarzą i w prostokątnych okularach na długim, prostym nosie.
– Witam, panie Pawle – powiedział i odkaszlnął, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Nie jestem lekarzem, ale pan Rzepa nie wyglądał na przeziębionego. – Proszę, niech pan wejdzie do środka.
Wkroczyłem do skromnie urządzonego mieszkanka.
– Proszę, śmiało. Pokój dzienny jest na prawo. Niech pan spocznie na fotelu albo na kanapie, jak panu wygodniej. Napije się pan czegoś? Właśnie zaparzyłem sobie kawy, ale mogę panu zrobić herbaty, bo w czajniku zostało jeszcze trochę wody.
– Nie, może być kawa – odparłem, przechodząc do pomieszczenia z monumentalną wersalką w szarym kolorze i niewielkim telewizorku na drewnianej szafce. Na półkach nie dostrzegłem żadnych zdjęć. Czyżby pan Wiesław był starym bezdzietnym kawalerem?
Chwilę później obaj już raczyliśmy się kawą.
– Jest pan tłumaczem z zawodu? – spytał w pewnym momencie gospodarz.
– Okazyjnie. Na co dzień jestem nauczycielem.
– Nauczycielem? Och, to bardzo ciężka praca.
– Tak, to prawda. A pan czym się zajmuje?
– Obecnie niczym – odrzekł. – Siedem lat na emeryturze, rozumie pan. A wcześniej pracowałem jako inżynier budowlany. No, ale to już za mną. Teraz wszystko idzie powoli i monotonnie. Czasami mam wrażenie, że już nie istnieję… że mój czas nadszedł lata temu.
Nastąpiło krępujące milczenie. Uznałem, że najwyższa pora przejść do konkretów.
– Pokaże mi pan tę książkę?
Pan Wiesław powoli podniósł się z fotela.
– No tak, proszę wybaczyć. Ja tu się rozgaduję, a przecież pan do mnie w interesach, a nie na pogawędki. Już, już, mam ją na półeczce.
W swojej kolekcji pan Wiesław miał takie pozycje jak "Bracia Karamazow", "Mistrz i Małgorzata", "Folwark zwierzęcy" czy też "Portret Doriana Graya". Wybitne dzieła.
– O, tu jest! – Pan Rzepa z uśmiechem przekazał mi książkę w twardej oprawie.
– "Das Gestern vergisst nicht" – przeczytałem tytuł. Poza nim na okładce nie było żadnych informacji. Ani roku wydania, ani nazwy wydawnictwa, ani chociażby nazwiska autora.
– Co to znaczy? – spytał staruszek, marszcząc czoło.
– W dosłownym tłumaczeniu tytuł brzmi "Wczoraj nie zapomina".
– Intrygujące.
– Można przetłumaczyć to także jako "Przeszłość nie zapomina", ale na słowo "przeszłość" są lepsze określenia, na przykład "die Vergangenheit"… ale myślę, że o to chodziło autorowi.
– Ta wersja jest już znacznie bardziej prozaiczna – stwierdził i z powrotem usiadł na fotelu. – Jak pan widzi, nawet nie wiadomo, kto to napisał. Niewykluczone też, że to jedyny egzemplarz. Szukałem jakichś informacji o tej książce i nic nie znalazłem. Nie pamiętam, skąd się ta książka wzięła, ale chciałbym wiedzieć, o czym opowiada.
Dopiłem kawę i oblizałem górną wargę.
– Panie Wiesławie, jak już panu wspominałem przez telefon, ceny tłumaczeń nie należą do najniższych.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
– Stawka zwyczajowa waha się w okolicy trzydziestu złotych za stronę. Ta książka – spojrzałem na ostatnią kartkę "Das Gestern vergisst nicht" – ma tych stron czterysta siedemdziesiąt siedem, tak więc jest to wydatek około… czternastu tysięcy złotych.
Pan Wiesław spokojnie pokiwał głową. Doprawdy imponujące, że nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Czyżby trzymał przeogromny wór pieniędzy w piwnicy?
– To niemałe pieniądze, ale naprawdę mi na tym zależy.
– Ale jako że książka nie wejdzie do obiegu, zakładając, że jest już na rynku, zejdę z ceny. Hm, nigdy nie byłem w podobnej sytuacji i trudno mi powiedzieć, jaka kwota będzie uczciwa. Powiedzmy, że trzy tysiące złotych nie skrzywdzi ani mnie, ani pana.
Pan Wiesław rozpromienił się, obnażając zadbane zęby, pewnie sztuczne.
– Właśnie tak trzeźwo myślących i rozsądnych młodych ludzi brakuje w dzisiejszych czasach. Naprawdę cieszę się, że zwróciłem się w tej sprawie akurat do pana. Niech mi pan tylko poda numer konta.
– Kwotę należną przekaże mi pan po przetłumaczeniu książki. W razie czego zawsze może pan do mnie zadzwonić.
– Och, nie będę przeszkadzał mistrzowi w pracy.
Śmieszne. Człowiek myśli, że przeżył już tak wiele, a jednak wciąż coś go zaskakuje, tak jak mnie zaskoczyło to nietypowe zlecenie. To dobrze. W innym razie uciekalibyśmy od życia z powodu wszechobecnej nudy.
***
Wróciłem do mojego mieszkania. W środku nie przywitała mnie kochająca żona, roześmiane dzieci czy nawet pies. Pewnie wiele osób nie wyobraża sobie takiego życia, ale dla mnie są to warunki idealne. Przychodzę do domu i nie jestem do niczego zobowiązany, nie muszę robić czegoś, na co nie mam ochoty. Ludzie jedynie komplikują. Wsadzają nosy tam, gdzie nie trzeba. Szczęście? Spełnienie życiowe? Litości. Ten, kto twierdzi, że rodzina to najważniejsza rzecz pod słońcem, to skończony imbecyl.
Tak, właśnie wyzwałem niemal całą ludzkość od imbecyli.
Odgrzałem sobie kawałek pizzy w mikrofali, zasiadłem przed laptopem i od razu utworzyłem nowy dokument tekstowy. Nie śpieszyłem się jednak i spokojnie dokończyłem posiłek. Wiem, że wielu tłumaczy przez rozpoczęciem prac najpierw czyta całą książkę, ale moim zdaniem to strata czasu w porównaniu do efektu, jaki finalnie się osiąga. No cóż, nie wszyscy moi koledzy po fachu dysponują odpowiednimi umiejętnościami i kwalifikacjami. Tak jak wszędzie. Na jednego specjalistę przypada setka bezmózgich wieprzy, bojących się spróbować czegoś nowego. To chyba największa wada ludzkości. Często wolimy trzymać się sprawdzonych schematów niż po prostu ułatwić sobie życie.
Pierwszy rozdział opisywał mordercę obserwującego z ukrycia swoją ofiarę. I nic poza tym, mimo że ciągnął się przez bite dwadzieścia stron. Najwidoczniej miałem styczność z typowym i niezbyt błyskotliwym kryminałem lub też thrillerem. Styl autora również nie zachwycał. Jakby ktoś na co dzień posługujący się innym językiem postanowił napisać powieść po niemiecku. Nawet nie potrzebowałem słownika, by sprawdzić poszczególne wyrazy.
Ale praca to praca. Zobowiązałem się do przetłumaczenia tego czegoś, to i tak postąpię. I nie włożę w to mniej wysiłku niż zazwyczaj, nic podobnego. Uważam, że człowiek powinien w maksymalny sposób wykorzystywać swoje atuty i możliwości. W innym razie sabotuje samego siebie.
Nie chciałem już przesiadywać nad drugim rozdziałem. Prawdę powiedziawszy trochę zmęczyła mnie przeprawa przez część pierwszą, a wieczór nieubłaganie zamieniał się w noc.
Odłożyłem książkę na stolik, na którym walało się mnóstwo rozmaitych papierów, i położyłem się, włączając film – jeden z listy "Do obejrzenia". Po seansie "Equusa", wyjątkowo interesującej i niszowej produkcji w reżyserii Sidneya Lumeta, położyłem się w wygodnym, kupionym dwa miesiące temu, łóżku.
Sen nigdy nie przychodzi mi łatwo. Czasami mam wrażenie, że bezsenność celowo mnie dręczy, abym sobie coś przypomniał i to przemyślał. Sam nie wiem, co to może być, ale to wrażenie z każdą chwilą staje się intensywniejsze.
***
– Wie fühlst du dich heute?
Zero odpowiedzi. Jedno proste pytanie, a tyle głowienia się nad jego znaczeniem.
Uczęszczając jeszcze do szkoły nie byłem pilnym uczniem, ale wiedziałem, kiedy się przygotować do zajęć. Miałem coś na podobieństwo przeczucia, które rzadko zawodziło i często ratowało mnie przed jedynką z niezapowiedzianej kartkówki.
Z tym przeczuciem kłamałem. Ja po prostu znam się na ludziach. Pewnie dlatego, że zamiast ciągle gadać, uważnie słucham, a potem wyciągam właściwe wnioski.
Tak więc po samej minie nauczyciela przed końcem lekcji umiałem stwierdzić, czy zamierza nas czymś zaskoczyć. Niektórzy dawali nam to dość wyraźnie do zrozumienia, a i tak mało kto zwracał na to uwagę.
– A co to znaczy? – spytał Miłosz Kupczyk z głupawym uśmiechem; takim, który pojawia się na naszych twarzach, kiedy czegoś nie wiemy, aczkolwiek zdajemy sobie sprawę, że powinniśmy to wiedzieć.
Dwa lata nauki, dwie godziny tygodniowo, osiem miesięcznie, ponad setka łącznie, lecz za każdym razem muszę powtarzać to samo. Nie reaguję złością, nie zgrzytam zębami, nie krzyczę, ale cierpliwie wyjaśniam. Cóż, być może w tym tkwi problem? Być może kara to jedyne, na co zareagują?
Tyle że ja nie zmienię swoich metod i usposobienia. Bo czy to nie trzydzieści osób powinno dostosować się do jednej, a nie jedna do trzydziestu? A ich późniejsze braki w wiedzy to już nie moja wina.
– Zapytałem, jak się dzisiaj czujesz.
– Gut – odpowiedział Miłosz. Po sali przeszedł szmer chichotów.
A gdy nie mamy już możliwości uniknięcia konfrontacji, szukamy jak najprostszego rozwiązania. Takiego, które nas nie przemęczy, ale doprowadzi do celu.
– Odpowiedz pełnym zdaniem – nakazałem.
Jednak skróty czasami nie są dostępne i wtedy musimy bezpośrednio zmierzyć się z problemem. Bez sztuczek, bez uników. Jedni pójdą dalej, inni ugrzęzną w bagnie własnego umysłu, nie potrafiąc się z niego wygrzebać.
– Ich fühle gut.
– A zaimek?
Podejmujemy próby. Tylko głupi by tego nie zrobił. Nie należy się poddawać, gdyż nieoczekiwanie możemy dotrzeć do upragnionego celu.
– Ich fühle… mich… gut.
Poobijani, z siniakami na całym ciele.
***
– Dzień dobry, panie Pawle. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkadzam?
Od pół godziny siedziałem na kanapie i odpoczywałem. Odpoczynek jest bardzo istotny dla prawidłowego funkcjonowania ludzkiego organizmu. To żadna nowość. Jednakże nie powinno się go nadużywać. To też żadna nowość, prawda?
– Nie, panie Wiesławie, dzwoni pan w idealnym momencie.
– Jak idą prace z tłumaczeniem książki?
– Przetłumaczyłem na razie trzy rozdziały.
– Może mi pan coś powiedzieć o fabule? – spytał pan Rzepa. – O czym jest ta powieść?
– O seryjnym mordercy. Więcej raczej nie mogę zdradzić, żeby nie odbierać panu przyjemności z lektury.
– Och, racja. – Krótka przerwa. – Czasami tak mam, że chcę wiedzieć za dużo, a potem ponoszę tego konsekwencje.
Usłyszałem smutny śmiech. Nie naciskałem, lecz milczałem czekając, aż pan Wiesław upora się z własnymi myślami.
– Czy mógłby mi pan przesłać na maila pierwszy rozdział?
– Pierwszy? Nie chce pan pozostałych dwóch? Albo dostać wszystko, kiedy już skończę?
– Chcę się przekonać, z czym mam do czynienia i co tak długo kurzyło się na mojej półce. To chyba nie problem?
– Nie, skądże.
Wścibskość i chęć nabycia całej wiedzy świata. To główne cechy każdej starszej osoby. A pan Wiesław Rzepa był idealnym przykładem potwierdzającym tę tezę.
– Och, to świetnie. Bo wie pan, znam ludzi, którzy robiliby z tego powodu ogromne zamieszanie. Sam w młodości miałem dość nieprzyjazny temperament. Na szczęście po czasie się to zmieniło.
– Niech mi pan tylko poda swój adres e-mail.
– Ach, już, już.
Trzecia rozmowa z panem Wiesławem pokazała mi, że mężczyzna pod maską pogodności i życzliwości skrywa ból i ogromne cierpienie. Tłumione i ukrywane, ale jednak widoczne. Nie zamierzałem się w to zagłębiać, gdyż nie jestem psychiatrą… chociaż zajmuję się czymś bardzo podobnym. Zarówno psychiatra jak i tłumacz wnikają w ludzki umysł i starają się z niego wywnioskować, co dana osoba myśli i czuje. Tyle że psychiatra wyczytuje to za pomocą bezpośrednich kontaktów z badanym, ja natomiast poprzez ich próby uwolnienia swej artystycznej duszy. Na pytanie, kto ma trudniej, nie potrafiłbym odpowiedzieć.
***
W czwartym rozdziale mamy już narrację poprowadzoną z perspektywy niczego nieświadomej ofiary – Sylvi. Jest ona zwyczajną kobietą mieszkającą na przedmieściach Hamburga. Byłem kiedyś w Hamburgu. Dziewięć lat temu. Na świecie istnieje jednak masa ciekawszych miast.
Sylvi została porzucona przez narzeczonego. Kiedy ten dowiedział się o jej ciąży, zniknął z życia kobiety i już więcej się nie pojawił. Sylvi urodziła dziecko – chłopca o imieniu Helge – i przez lata usiłowała zapewnić synowi jak najlepszą przyszłość. Podejmowała się różnych prac, obecnie jest zatrudniona jako ekspedientka w jednym z miejscowych sklepów spożywczych.
W rozdziale piątym morderca po raz kolejny ją obserwuje. Tym razem dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, gdy odkrywa to bohaterka.
Mimo że miałem zarzuty co do stylu autora, byłem pod niesamowitym wrażeniem tego, jak udało mu się opisać postać psychopaty. Jakby znał kogoś takiego osobiście. Jako człowieka, lecz bez chociażby grama duszy i sumienia. Jako mężczyznę, lecz bardziej przypominającego jakąś zjawę niż ludzką istotę. W czarnej bluzie, ze spłowiałymi włosami moknącymi na deszczu i przylegającymi do czoła, z pochyloną głową, bladą twarzą i szerokim uśmiechem. To takie schematyczne, ale jednocześnie budzące niepokój.
Sylvi podejmuje ucieczkę, napastnik nie biegnie za nią. Najwidoczniej uznaje, że jeszcze nadejdzie na to czas.
Podczas tłumaczenia tego fragmentu czułem niespotykany dotąd dyskomfort. Jakby ten morderca siedział tuż obok mnie i to tak blisko, że prawie wnikał w moje ciało.
Z trudem znosiłem ciężki klimat "Das Gestern vergisst nicht". Postanowiłem więc obejrzeć jakiś film o znacznie lżejszej tematyce. Zdecydowałem się na komedię z Lesliem Nielsenem, nawet nie pamiętam tytułu. Niby nic specjalnego, ale przynajmniej przez te półtorej godziny mogłem się odprężyć.
Okropne uczucie związane z niemieckojęzyczną książką minęło dość szybko, dzięki czemu mogłem w spokoju zasnąć. No, powiedzmy, ponieważ, jak już wspominałem, dokuczają mi problemy ze snem. Oddałbym wszystkie moje oszczędności za chociaż jedną przespaną noc. Osiem godzin, więcej mi nie trzeba. Cóż, takie rzeczy pozostają jednak w rękach Boga. A jego raczej nie uda mi się przekupić.
***
Nigdy nie narzekałem na zawód, jaki wykonuję. Ani z powodu niskiej płacy, ani znoszenia trudnej młodzieży. Uważam, że jeśli robi się to, co się lubi, nie można narzekać. W innym razie tak naprawdę tego nie znosimy. A ja lubię moją pracę i nie, nie wolałbym całkowicie poświęcić się tłumaczeniu. Nie oczekuję zrozumienia. Wystarczy mi akceptacja i uszanowanie moich ideałów. Tylko tyle.
Patrząc na uczniów czasami dochodzę do wniosku, że żadnego z nich nie czeka świetlana przyszłość, mnóstwo pieniędzy i powszechne uznanie. To kwestia predyspozycji. Nie widzę w nich tego czegoś. Jakiegoś wyznacznika wyjątkowości, który pozwoliłby im wyróżniać się na tle innych. Czy ja coś takiego posiadałem i czy również byłem surowo skreślany przez nauczycieli? Nie mam pojęcia.
Pierwsze klasy to dla mnie zawsze coś fascynującego. Kolejne dziesiątki rozmaitych osobowości, niekiedy pasjonujących, niekiedy wręcz odwrotnie. Relacje pomiędzy nastolatkami bywają naprawdę skomplikowane. I winą nie mogę obarczyć "dzisiejszej młodzieży", gdyż bez względu na czas i epokę, młodzież popełnia te same głupstwa, wynikające z braku doświadczenia i naiwności. Mówienie, że współcześnie młode osoby są deprawowane przez Internet to największe kłamstwo w dziejach ludzkości. Przecież nie zatrzymamy się specjalnie w rozwoju tylko dlatego, że grupa technofobów nie dopuszcza do świadomości plusów tego procesu.
Prowadząc zajęcia z 1D obserwowałem ich zachowania i reakcje, siedząc za biurkiem i popijając kawę. Sprawdziany bowiem najlepiej demaskują charaktery uczniów.
W tamtym momencie widziałem wszystko. Ich skupione, niepewne lub też obojętne miny. Obserwowałem desperackie starania o jak najlepsze napisanie sprawdzianu. Niektórzy zaglądali do kartek swoich sąsiadów, mniej lub bardziej ostrożnie.
Spojrzałem na zegarek. Zostało im jeszcze pięć minut. Poinformowałem o tym uczniów. Po sali rozległy się zdumione głosy.
– Co?
– Jak to?
– Tylko pięć minut?
Utrata poczucia czasu podczas pisania pracy klasowej to nic niezwykłego. Co prawda ja nigdy nie cierpiałem na podobne zjawisko, a ostatnie parę chwil lekcji poświęcałem na rozmyślanie nad rozmaitymi rzeczami, głównie muzyką. Tak, muzyka. Uwielbiałem ją. Nie ograniczałem się do jednego gatunku, jak to robiła większość moich rówieśników. Ich nie interesowały słowa i sens, zawarty w utworach. Wystarczało im, że dana piosenka miała "fajną melodię". Ja nie umiałem tego tak zawężać. Systematycznie słuchałem audycji radiowych Tomka Beksińskiego, czytałem jego felietony, utożsamiałem się z nim muzycznie, lecz, w przeciwieństwie do syna znanego surrealisty, ceniłem i nadal cenię własne życie.
Rozpływałem się nad wokalem Bono, ceniłem manifest przeciwko nietolerancji w "People are people" Depeche Mode, rozpaczałem po odejściu Slasha z "Guns N’ Roses". Jednocześnie obserwowałem upadek gatunkowy Metalliki po "Black Album" i analizowałem różnice między brzmieniem Black Sabath z Ozzym Osbournem a z zastępującym go później Dio. Gdy stwierdziłem, że zupełnie nie rozumiem fenomenu Modern Talking, zostałem wyśmiany i na stałe otrzymałem nalepkę "zupełnie nieznającego się na muzyce pajaca". Mimo wszystko dobrze wspominam okres mojej młodości.
Zabrzmiał dzwonek. Wszyscy zaczęli wręczać mi sprawdziany. Niektórzy oddawali puste kartki, starając się nie patrzeć mi w oczy. Początkowo w takich momentach ciężko mi było powstrzymać uśmiech, z czasem do perfekcji opanowałem zachowanie kamiennej twarzy.
Pośpieszne pakowanie plecaków, donośne rozmowy, standardowe pytania typu "Jak ci poszło?" lub "Co teraz mamy?", a następnie wspólne opuszczanie sali i chaotyczne przepychanie się do drzwi. Standard.
Czyżby?
Gdy wśród gąszczu wściekłych nastolatków dostrzegłem postać w czarnej bluzie oraz z mokrymi, spłowiałymi włosami, musiałem przetrzeć oczy, aby upewnić się, czy dobrze widzę.
Wzrok mnie nie zawodził. Ten ktoś nadal tam był, poruszał się wraz z tłumem, ale robił to jakby leniwie i powoli, w przeciwieństwie do reszty.
Bałem się zbliżyć. Teoretycznie nie wierzyłem w istnienie zjaw, ale też nie wykluczałem takiej możliwości. Za bardziej prawdopodobną opcję uznawałem jednak wystąpienie jakichś omamów, być może spowodowanych niedoborem snu. W końcu musiało to mnie dopaść i najwidoczniej postanowiło zaskoczyć w pracy.
Postać w pewnym momencie zaczęła odwracać głowę. Świat jakby przystanął. Wszystko zastygło w bezruchu, tylko ta cholerna głowa powoli kierowała się w moją stronę. Chciałem zamknąć oczy, nie patrzeć na to, nie zetknąć się z tym okropnym spojrzeniem, lecz powieki odmówiły posłuszeństwa. Po chwili ujrzałem twarz. Bladą, mokrą od deszczu i nienaturalnie wyszczerzoną. Jakby ktoś postanowił stworzyć najpaskudniejszy cosplay Marilyna Mansona.
Widok ten wypełnił cały mój umysł, wsiąkł w każdą część ciała, zmiękczył kończyny i przykrył me oczy ciemnością.
***
Siedząc w gabinecie dyrektora Leśniewskiego czułem się jak dziecko, które rzuciło w nauczycielkę długopisem i teraz czeka na konsekwencje swego uczynku.
Nie wiem, po jakim czasie zostałem ocucony, ale zakładam, że była to kwestia kilkunastu sekund. Obudziłem się otoczony przez grono bardziej zaciekawionych niż zaniepokojonych nastolatków. Wszyscy uważnie mi się przyglądali, ktoś z tyłu chyba robił zdjęcie.
– Zaprowadzić pana do pielęgniarki? – spytała Asia Zalewska, jedna z najlepszych uczennic z tego rocznika.
– A jak niby ma pomóc pielęgniarka? – warknął Bartek Łękawski. Nie przepadałem za nim. Myślał racjonalnie, ale zbyt ofensywnie. – Da mu leki na nieomdlewanie?
– Och, zamknij się w końcu – powiedział trzeci głos, ale nie rozpoznałem go. Nadal leżałem na podłodze i patrzyłem w sufit z półprzymkniętymi ustami. Musiałem wyglądać jak niepełnosprawny umysłowo. Część uczniów pewnie rozbawił ten widok.
– Słyszy mnie pan? – Znów Asia. – Panie Guławski, słyszy mnie pan?
– Tak, słyszę – potwierdziłem słabo i podniosłem głowę. Następnie wstałem z pomocą jakichś dwóch chłopaków.
– Jak się pan czuje?
– W porządku. To było chwilowe – zapewniłem. – Nie ma się czym martwić.
Wtedy do klasy weszła Marta Niemczyk, nauczycielka fizyki prowadząca zajęcia w sali obok. Ktoś ją najwidoczniej powiadomił o całym zajściu.
– Paweł, wszystko dobrze?
– Tak, nic się nie stało.
– Chodź, pójdziemy do Leśniewskiego.
– Naprawdę nie trzeba…
– Chodź – powiedziała z naciskiem i chwyciła mnie za nadgarstek. Nie miałem wyjścia.
Leśniewski rozmawiał z Martą przed gabinetem. Słyszałem ich głosy, gdyż pięciominutowa przerwa dobiegła już końca i na korytarzu zapanował spokój.
W przypływie nudy zacząłem bawić się palcami i rozmyślać o tym, co zaszło. Ta postać… to cholerne przywidzenie. Wiedziałem już, że pójdę jak najwcześniej spać i że nie będę pracował nad książką tego dnia. Co jak co, ale zdrowie to podstawa.
Leśniewski wszedł do środka z szerokim uśmiechem na okrągłej twarzy. Zadrżałem. Szerokie uśmiechy od tamtej pory były moją zmorą.
– Napije się pan kawy albo herbaty, panie Guławski?
– Nie, dziękuję.
– Nie? Przydałoby się panucoś na wzmocnienie, nie sądzi pan?
Nie przepadałem za Leśniewskim. Przypominał mi trochę takiego stereotypowego złego dyrektora: grubego, łysiejącego i pozornie uprzejmego. Tyle że on jeszcze dodatkowo uwielbiał górować intelektualnie nad innymi, udowadniać swoją wyższość. Gdybym nie uważał się za osobę kulturalną i cywilizowaną, już dawno uderzyłbym go w mordę. Ale takie czynności pozostawiam ludziom mniej błyskotliwym.
– Chyba ma pan rację. W takim razie z chęcią się skuszę na filiżankę herbaty.
– Pani Jolu? – zwrócił się do sekretarki, siedzącej za biurkiem w pomieszczeniu obok. – Mogłaby pani zaparzyć herbaty panu Guławskiemu?
– Już, już. – Usłyszałem w odpowiedzi.
– Więc, panie Guławski – Leśniewski spojrzał na mnie swymi świńskimi oczkami – czy zna pan przyczynę pańskiego omdlenia?
– Zakładam, że było to spowodowane przemęczeniem organizmu.
– Och, niewątpliwie, ale z czego wyniknęło to przemęczenie?
– Praca z młodzieżą bywa ciężka, sam pan o tym doskonale wie, do tego obecnie pracuję nad tłumaczeniem niemieckojęzycznej książki i mało sypiam.
– Rozumiem. A co to za książka, jeśli mogę wiedzieć?
– Powieść – odparłem. – Kryminał.
– Hm, ponura tematyka.
– To prawda.
– Zalecałbym panu wstrzymanie prac na kilka dni. Uważam, że to korzystnie na pana wpłynie. W innym razie mógłby się pan nabawić jakiegoś uszczerbku na płaszczyźnie psychicznej. Przywidzenia, omamy. Znam osoby, które z powodu bezsenności cierpiały na takie zaburzenia. Pan chyba takich nie doznał, prawda?
– Nie.
Nie lubię kłamać, ale nie lubię też przysparzać problemów. Zwłaszcza osobom, od których nie oczekuję jakiejkolwiek pomocy.
– To dobrze. Tak czy inaczej proszę wziąć sobie wolne do końca tygodnia. Później zorganizuję zastępstwa za pańskie lekcje, więc nie musi się pan niczym martwić.
– To nie będzie konieczne – oznajmiłem. – Czuję się świetnie.
– Potrzebny panu solidny odpoczynek.
Pani Jola Kasprzyk przyniosła mi herbaty w ozdobnej porcelanowej filiżaneczce oraz pojemnik z cukrem. Również z porcelany.
– Nie wiem, ile pan słodzi – powiedziała.
Wsypałem dwie łyżeczki cukru i podziękowałem sekretarce.
– Niech pan dobrze wykorzysta te kilka dni, panie Guławski. Takiego świetnego nauczyciela potrzebujemy tutaj w jak najlepszej dyspozycji.
Jego słowa – kompletnie nic niewarte, puste, pozbawione sensu i jakiejkolwiek wartości – mimo wszystko utwierdziły mnie w przekonaniu, że chwilowy urlop to właściwa opcja.
– Obiecuję, że wrócę wypoczęty i w pełni sił.
Leśniewski obnażył zęby. Brakowało mu górnej trójki.
– I to rozumiem, panie Guławski. To ja rozumiem.
***
Godzina szesnasta. Usiłuję zasnąć, pragnę tego z całych sił, jednak na próżno. Sen nie przychodzi i najwidoczniej nie ma tego w swych zamiarach.
Nie robiłem nic przez cały dzień. Zamówiłem pizzę, obejrzałem odcinek "Rodziny Soprano", zjadłem posiłek, po czym położyłem się. Nadal leżę. I wciąż targają mną wątpliwości. Czy słusznie postępuję, marnując tak czas?
Dzwoni telefon. Odbieram.
– Tak?
– Witam, panie Pawle. Jest pan zajęty?
– Nie, panie Wiesławie.
– Przeczytałem pierwszy rozdział. Pomimo pańskich ostrzeżeń dotyczących tematyki utworu przyznam, że spodziewałem się czegoś innego, ale to naprawdę dobra robota.
– Dziękuję, panie Wiesławie.
– Starał się pan odwzorować oryginał czy może co nieco poprzeinaczał?
– Dodałem trochę od siebie – przyznałem – ale to szczegóły.
– Bo wie pan, czytając, próbowałem też odkryć, kto stoi za napisaniem tej książki. Czy to ktoś, kogo znam, ktoś z moich bliskich? No bo jak inaczej wytłumaczyć obecność nigdzie niepublikowanej powieści akurat na mojej półce? A poza tym w mojej rodzinie nikt nie posługuje się językiem niemieckim. No, może jakiś daleki kuzyn, którego dawno nie widziałem. To doprawdy podejrzana sprawa, nie uważa pan?
– Faktycznie, dość ciekawe – przyznaję z niechęcią w głosie. Przez ułamek sekundy chcę powiedzieć panu Wiesławowi, że nie zamierzam dłużej tłumaczyć tej przeklętej książki, że nie dokończę jej za żadne skarby, jednak gryzę się w język.
– Mógłby mi pan wysyłać po rozdziale tygodniowo? – pyta pan Rzepa. – Począwszy od dzisiaj?
– Dlaczego tak?
– Sam nie wiem. Z jednej strony wolałbym przeczytać wszystko w całości, z drugiej jednak jestem strasznie niecierpliwy i zaciekawiony, rozumie pan.
– Tak, rozumiem. Zgoda, to żaden problem.
– Naprawdę? Och, bardzo się cieszę, panie Pawle. Do usłyszenia.
– Tak, do usłyszenia.
Rozłączam się i dochodzę do wniosku, że w ciągu najbliższych kilku godzin na pewno nie zasnę.
Z braku laku odpalam album "Violator" Depeche Mode na YouTube. Album ten odniósł największy sukces w historii zespołu, zarówno komercyjny, jak i artystyczny, bowiem został obsypany licznymi nagrodami. Osobiście jednak bardziej cenię "Some Great Reward" z 1984 roku. Turaj wyraźnie brzmi ambicja i chęć zaistnienia na muzycznej scenie.
Siedzę na fotelu z laptopem na kolanach i słucham. Nic więcej. Wolałbym czymś się zająć, ale nie wiadomo, jak to wpłynie na funkcjonowanie mojego organizmu. Może powrócą omamy? Za żadne skarby bym tego nie chciał.
***
Szósty rozdział to wciąż opowieść z perspektywy Sylvi. Kobieta jest przerażona po spotkaniu z tajemniczą postacią. Nie odbiera Helge od swojej matki, lecz prosi ją, by chłopiec został u dziadków jeszcze kilka dni. Staruszka zgadza się na taki układ.
Sylvi zastanawia się, czego może chcieć od niej przerażający mężczyzna, lecz nie potrafi znaleźć logicznego wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Potem obserwujemy jej dzień w pracy i kłopoty z wrogo nastawionym do niej szefem – Thomasem Lanskraftem. Nic ciekawego.
Złamałem przysięgę wobec samego siebie i mimo wszystko podjąłem się dalszego tłumaczenia książki. Dochodzi północ, a ja właśnie pracuję nad częścią siódmą. Może powinienem to przerwać?
– Nie przerywaj.
To przedziwne uczucie – słyszeć słowa, które samemu chce się powiedzieć, lecz które padają z cudzych ust. Szczególnie gdy przebywa się samotnie w zamkniętym na klucz mieszkaniu.
Plan mojego pokoju jest prosty: pierwsza od drzwi po lewej stoi szafa, potem półka z telewizorem; pierwszy od drzwi po prawej znajduje się fotel, potem łóżko, na którym właśnie leżę. Na kolanach trzymam laptopa, zasłaniającego mi widok. Tak więc głos musiał należeć do osoby siedzącej na fotelu.
Sam nie wiem, po co mi ten fotel. Kiedyś już chciałem przenieść go do pracowni, z której i tak rzadko korzystałem, ale koniec końców tego nie zrobiłem. Ciekawe, czy ta decyzja miała wpływ na to, co dzieje się w tym momencie. Czy coś z pozoru tak nieistotnego może wstrząsnąć czyimś życiem, wywrócić wszystko do góry nogami?
– To ważne, byś dokończył – mówi głos.
Teoretycznie powinienem obserwować ewentualnego napastnika, a nie chować głowę za nogami, jednakże wątpię, by był to ktoś "z zewnątrz". To raczej kolejny omam, wytwór mojej wyobraźni. Ale trochę to podejrzane, że halucynacje pragną, bym kontynuował pracę. Tak, jakby samodzielnie myślały, działały na moją niekorzyść. Czy to w ogóle możliwe?
– Czym jesteś? – pytam. Zwracam się do nieproszonego gościa w rodzaju nijakim, ponieważ nie uważam, aby był to człowiek. Jeśli zignoruje ten zwrot i nie poczuje urazy, nabiorę pewności.
– Nie sądzisz, że to zbędne pytanie?
Mam wrażenie, że ten głos należy do tajemniczego mężczyzny z powieści. I chyba się nie mylę.
– Co masz na myśli?
– Nie zadawaj głupich pytań.
Mówi opanowanym tonem bez grama emocji, a mimo to wyczuwam w nim złość. Niedobrze.
– A jakie pytania nie są głupie?
– Po co zadajesz pytania, na które już znasz odpowiedź?
– Nie znam – mówię.
Słyszę śmiech. Chrapliwy, przerywany i niesamowicie donośny. Słyszę go przed sobą, za sobą, z lewej, z prawej strony.
W środku.
– Dokończ książkę, a przypomnisz sobie wszystkie odpowiedzi.
– Przypomnę?
Czekam, ale głos zamilkł. Wychylam głowę zza kolan. Na fotelu nikogo nie ma.
Gaszę światło i czym prędzej usiłuję zasnąć.
***
Moment, w którym uciekła na mój widok, uznałem za porażkę. Nie z powodu samej sytuacji, lecz faktu, iż mnie nie rozpoznała. Że nie zobaczyła we mnie znajomej osoby. Jednocześnie nie twierdzę, że jesteśmy znajomymi. Prawdę powiedziawszy nawet tego nie wiem, ale gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, miałem wrażenie, że znam ją od lat. Że zaraz uśmiechnie się do mnie, pomacha i wspólnie przegadamy następne pół godziny. Cóż, najwidoczniej intuicja kocha zawodzić i robić z nas wariatów.
Lubię wyprawiać się na przydługie spacery. Zwłaszcza w porze deszczowej. Można to uznać za jakiś dziwny fetysz, ale po prostu uwielbiam, gdy kropelki wody spadają mi na włosy, a ja idę przed siebie, jeszcze nie wiedząc, dokąd mnie nogi poprowadzą.
Odbywam takie wędrówki każdego wieczora. Zazwyczaj kręcę się po okolicy, czasami postanawiam wyjść poza obszar osiedla, ale niezbyt często. Czas ten głównie przeznaczam na rozmyślanie nad rozmaitymi sprawami, chociaż ostatnio i tak moją głowę zaprząta tylko ta kobieta.
Właśnie dochodzę do wniosku, że znów muszę ją spotkać. Tym razem chcę z nią porozmawiać. Nie wiem, czy to zadanie jest do wykonania, skoro zrobiłem na niej dość negatywne pierwsze wrażenie. Warto jednak żyć nadzieją.
Wchodzę do pobliskiego parku. Jest to bardziej parczek, ponieważ jego długość wynosi co najwyżej trzysta metrów. Po jednej stronie rozciągają się działki, a po drugiej skate park.
Zerkam na zegarek. Dopiero co minęła dziewiętnasta. Późną jesienią miejsce to o tej porze pokrywa się zupełną ciemnością, zwłaszcza, że najbliższe lampy stoją przy skate parku. Powiedziałbym nawet, że jest tu dość mroczno i niebezpiecznie. Nigdy nie wiadomo, kto może czaić się za rogiem. Ja nie należę do zwolenników teorii, jakoby miejscowi wandale czekali cały wieczór, aż w określonym miejscu pojawi się odpowiednia ofiara, aczkolwiek wcale nie wykluczam takiej możliwości.
Idę po wydeptanej ścieżce. Pod moimi stopami chrzęści piach. To jeden z niewielu dźwięków, na jakie można tu usłyszeć. Na końcu parczku widać wysepkę przeistaczającą się później w asfaltową ulicę, po której obu stronach rozstawione są jednorodzinne domki. Panuje tutaj niesamowity spokój. Chciałbym tu mieszkać, ale raczej moje oszczędności by mi na to nie pozwoliły. Kredytu brać nie zamierzam. Bo niby po co? Żeby narobić sobie dodatkowych problemów?
Naprzeciwko mnie idzie jakiś człowiek. Widzę jedynie sylwetkę, ale prawdopodobnie jest to mężczyzna, i jest go całkiem sporo. Nie wygląda groźnie, więc ani się nie odwracam, ani się nie zatrzymuję.
Grubas skręca w moim kierunku. Czyżbym się pomylił? Czyżby zaraz miał zażądać mojego portfela, a potem wbić mi ostrze noża pod żebra?
– Masz fajki? – pyta.
I pomyśleć, że chodzi o coś tak trywialnego jak papierosy.
Spoglądam na Grubasa (tak go już oficjalnie nazwijmy). Ma okrągłą, ogoloną twarz z wielkimi policzkami, śmiesznie wysuniętą żuchwą i charakterystyczną gulą pod lewym okiem. Przypomina bardziej ofiarę losu niż okrutnego oprawcę. Dlaczego ja się w ogóle go obawiałem przez chociażby ułamek sekundy? Przecież ta marna, żałosna istota pewnie nawet nie odważyłaby się mnie uderzyć.
– Masz fajki? – powtarza. Gdy wciąż nie odpowiadam, przybiera spłoszoną minę. On się mnie lęka. Boże jedyny, pod tym spaślakiem uginają się nogi na widok szczupłego i niewysokiego dwudziestokilkulatka! Jeszcze gdybym był łysy i miał umięśnione ramiona, to bym rozumiał.
Że też takie osoby chodzą po świecie…
– Koleś, masz te fajki czy nie? – Teraz robi się całkiem nerwowy, zaczyna głośniej oddychać i wodzić wzrokiem dookoła.
Zabawne.
Miażdżę Grubasa wzrokiem, wbijam go nim w ziemię. Dołączam do tego uśmiech. Najohydniejszy, na jaki potrafię się zdobyć. Grubas wymięka, omija mnie i oddala się szybkim krokiem.
Chcę mu odpuścić, ale w sumie będzie fajna zabawa, gdy zacznę go gonić. Zwłaszcza, że Grubas właśnie zapuścił się w egipskie ciemności.
Biegnę. Tłuścioch to słyszy i także przyśpiesza, chyba z zamiarem oszukania własnej natury. Rezultat tego wyścigu nie jest zagadką, prawda?
Dopadam do Grubasa i wskakuję mu na plecy, oplatając jego szyję ramieniem. Ten konwulsyjnie rzuca się na wszystkie strony. To trochę jak jazda na byku.
Upada na jedno kolano i schyla głowę. Na szczęście nie był na tyle bystry, by mnie przerzucić albo na mnie upaść. Wtedy nie miałbym żadnych szans.
Czuję, jak z Grubasa uchodzi życie. Co prawda nie wierzę w takie zabobony, ale mam wrażenie, że cząstka jego duszy wnika w moje ciało. Może coś w tym jest?
Zanim się przewraca, odskakuję na bok. Jeśli nikt mnie nie widział, co uważam za wielce prawdopodobne, to ten uczynek ujdzie mi na sucho. Gdyby Grubas mnie podrapał, pod jego paznokciami znaleźliby mój naskórek, ale do niczego podobnego nie doszło.
Przez chwilę patrzę na zwłoki tego wieprza. Co prawda on nie docenił tego, co dla niego zrobiłem, ale prawdopodobnie Grubasa nie spotkałoby nic lepszego w życiu niż śmierć.
Ale gliny i tak nie zrozumieją, więc pora się zmywać.
Pięć minut później znajduję się już przy budynku liceum, z dala od parczku. Teraz nikt mnie nie powiążę z morderstwem biednego pulchnego mężczyzny, który dokonał żywota pewnego jesiennego wieczora na łonie natury, tuż przed swym zgonem tchórząc tak samo jak zapewne przez poprzednie czterdzieści-ileś tam lat.
Boże, ale jestem dzisiaj we wspaniałym nastroju!
***
To było chyba aż nazbyt spontaniczne. Wychodząc z domu jeszcze nie wiedziałem, że zabiję człowieka. Ale my, jako istoty myślące, potrafimy zaskakiwać samych siebie każdego dnia.
Nie żałuję mojego czynu. Nazwijcie mnie popaprańcem i chorym umysłowo, ale ja to wolę określać mianem "osobowości niekonwencjonalnej".
Szukam informacji o kobiecie, z którą prawdopodobnie łączy mnie jakaś dziwna więź. Na razie znam tylko jej imię. Sylwia. Ile może być Sylwii we Wrocławiu?
Wpisuję w przeglądarkę na Facebooku to imię. To nie będzie szybkie i przyjemne, zwłaszcza jeśli ta konkretna Sylwia nie nie ma zdjęcia na profilu albo w ogóle nie ma konta. Nie zdziwiłbym się, gdyby spotkały mnie takie komplikacje.
Sylwia Przemiał – na oko jakieś piętnaście lat, Sylwia Kasprzyk – czterdzieści lat, Sylwia Burzyńska…
To ona. Te same blond włosy, te same niebieskie oczy, ta sama cera.
Nie spodziewam się, by na jej profilu widniał numer telefonu, a tym bardziej miejsce zamieszkania, jednak całkowicie wystarczy mi miejsce, w którym pracuje.
Jest kasjerką w Biedronce. Wydawało mi się, że robi tam jedynie zakupy. Pewnie gdybym poświęcił więcej czasu na obserwacje, ta informacja by mnie nie zaskoczyła.
Powoli układam w głowie plan. Powinien się powieść, o ile nie wystąpią jakieś problemy. Chociaż znając moje szczęście…
***
Wychodzi. Oddycham z ulgą, ponieważ wczoraj nie zastałem jej o tej porze. Prawdopodobnie miała wcześniejszą zmianę.
Już poprzednio doszedłem do jakże odkrywczego wniosku, że skoro uciekła przede mną w byle jakim kierunku, musi mieszkać niedaleko, więc do domu pójdzie pieszo.
Wysiadam z auta i ruszam za nią, zachowując dość sporą odległość.
Nie podoba mi się okolica. Typowe blokowisko, którego mieszkańcami są głównie emeryci oraz młode małżeństwa. Do tego pałęta się tutaj dużo kotów. Jest ich całe mnóstwo. Nie znoszę zwierząt. To bezrozumne, nikomu niepotrzebne twory. Cywilizowane społeczeństwo nie zapłacze, gdy ich zabraknie.
Wchodzi do ósmej klatki w zaniedbanym, malowanym jakieś dwie dekady temu bloku. Numer mieszkania – stoję daleko, ale mój sokoli wzrok jest nieomylny – to siedemnaście. Widzę, jak przyciska te dwie cyfry i czeka, aż drzwi się otworzą. A więc nie mieszka sama. To może nieco utrudnić sytuację.
Zwlekam jeszcze pięć minut, zanim podchodzę i dzwonię pod jedynkę. Monotonna melodia rozbrzmiewa przez co najmniej dziesięć sekund. Litości.
– Halo?
– Dzień dobry, poczta.
Prosty, lecz jakże skuteczny trik.
Wbiegam od razu na pierwsze piętro, żeby ewentualny lokator spod jedynki wyglądający przez Judasza nie odkrył mojej niecnej intrygi. Nie korzystam z windy. Uważam, że trochę ruchu nie zaszkodzi.
Wchodzę po schodach, zastanawiając się, co dokładnie zrobię. Dwie osoby, z czego jedna nie jest mi w żaden sposób potrzebna, a może wszystko popsuć. No nic, oby szok zadziałał korzystnie dla mnie i niekorzystnie dla nich.
Zatrzymuję się przed drzwiami z numerem siedemnastym. Ostrożnym ruchem sięgam klamki i kieruję ją ku dołowi. Zamek nie stawia oporu.
W środku czuć zapach kurczaka, dochodzący z ostatniego pomieszczenia na lewo. Słyszę też dźwięki dobiegające z telewizora, a następnie śmiesznie wysoki głos. Ktoś właśnie ogląda kreskówkę. Czyli Sylwia najprawdopodobniej mieszka z dzieckiem.
Postępuję parę kroków przed siebie. Pokój, ewidentnie należący do kilkulatka, stoi pusty. Na podłodze walają się figurki ze "Star Wars", a na PlayStation leży pudełko z grą "Grand Theft Auto: San Andreas". Jeśli na takich produktach ktoś chce wychować swoje potomstwo, życzę powodzenia.
Przede mną widnieją białe drzwi, zapewne prowadzące do łazienki. Ignoruję je i zza ściany zaglądam do salonu. Telewizor gra w najlepsze, ale brakuje publiki.
Teraz kieruję się do kuchni. Sylwia jest odwrócona do mnie tyłem, więc mogę spokojnie do niej podejść. Tylko gdzie się podziewa ten dzieciak?
Sylwia rozrywa paczkę mrożonych warzyw i wsypuje je na patelnię. Potem odwraca się w moją stronę, by wyrzucić opakowanie do kosza na śmieci. Odskakuję, lecz robię to zdecydowanie za późno. Sylwia krzyczy i od razu sięga po nóż. Tym razem jednak refleks mnie nie zawodzi. Dopadam do niej, wykręcając jej rękę, w której trzyma narzędzie.
– Czego ode mnie chcesz? – pyta płaczliwie.
– Gdzie dzieciak? – Zazwyczaj jestem oazą spokoju, ale teraz nie potrafię opanować emocji. To pewnie przez napięcie między mną a Sylwią. Tę silną, niesamowitą więź. Czy ona naprawdę tego nie czuje?
– Jaki dzieciak? – chlipie.
– Twój. Gdzie on jest?
– Jaki dzie… ja nie mam dziecka – mówi, kompletnie już zalana łzami.
Nie wytrzymuję. Ciągnę ją za sobą do pokoju z figurkami i PlayStation. Na miejscu witają mnie zamurowane drzwi.
– Co to jest?! – Spoglądam na Sylwię. Ona faktycznie nie ma pojęcia, o czym mówię. Chryste, czyżbym oszalał?
– Tu były kiedyś drzwi, ja nie wiem, bo to już tu było, kiedy wynajmowałam to, właścicielka to robiła, ja nic z tym nie robiłam, o Boże, czego pan ode mnie chce?
Co za bezsensowny potok słów.
– Nie widzisz? – Puszczam jej nadgarstek i łapię za ramiona tak, aby dokładnie przyjrzała się mojej twarzy. – Nie rozpoznajesz mnie? Nie wiesz, kim jestem?
Pociąga nosem i patrzy na mnie. W jej niebieskich oczach nie dostrzegam nic poza strachem. Niedobrze.
– Kim pan jest? – Znów się rozkleja.
– Pytałem, czy mnie poznajesz. Poznajesz mnie czy nie?
– Pan był wtedy pod sklepem – jęczy. – Dlaczego pan mnie śledzi?
– Nie, nie chodzi mi o sytuację pod sklepem. Czy widziałaś mnie jeszcze wcześniej?
Błagam, powiedz "tak", powiedz "tak".
Sylwia kręci głową i wybucha płaczem.
Istnieje możliwość, że po prostu nie chce tego przyznać. Być może ma podobnie jak ja: jedynie wrażenie, przebłyski. I nic poza tym.
– Nie wierzę ci – mówię przez zaciśnięte zęby.
– Niech pan mnie zostawi w spokoju! – wrzeszczy i próbuje mi się bezskutecznie wyrwać. – Zaraz przyjdą tutaj sąsiedzi!
– Nie przyjdą – stwierdzam i pokazuję w kierunku drzwi wyjściowych. One również zostały zamurowane. – Nie wyjdziesz stąd, dopóki mnie sobie nie przypomnisz. Dopóki nie przypomnimy sobie siebie nawzajem.
Sylwia najpierw patrzy na mnie jak na idiotę, a następnie parska śmiechem. To dość dziwna reakcja, zważając na okoliczności, w jakich się znajduje.
– To jakiś żart? Dowcip, którego nie potrafię zrozumieć?
– Nie traktujesz tego poważnie. A powinnaś.
– Proszę…
– Spójrz na mnie!
Sylwia drży, po czym zastyga. Jest tak przerażona, że nawet łzy przestały spływać jej po policzkach.
– Widzisz coś? – pytam z wyraźną nutą desperacji w głosie. Przerasta mnie to. – Dostrzegasz coś znajomego?
Dostrzega. Jej błyszczące niebieskie oczy to zdradzają.
– Co widzisz? Kogo widzisz?
W Sylwię nagle wstępuje niewyobrażalna siła. Odpycha mnie i wbiega do kuchni. Zanim zdążam jakkolwiek zareagować, wraca na korytarz z kuchennym nożem w prawej dłoni.
Jest większa niż poprzednio. Wysokością i szerokością przypomina bardziej potwora Frankensteina niż człowieka, gdyby nie jej ogromny, aczkolwiek w bliżej nieokreślony sposób ludzki brzuch.
Napiera z potężną siłą. Unikam ciosu, przechodząc za plecy Sylwii. Ta macha wolną ręką, jakby chciała mnie uderzyć. I udaje jej się. Lecę przez ułamek sekundy, nadziewając się kręgosłupem na klamkę od łazienkowych drzwi. Czuję, jak pękają mi kręgi.
Nie atakuje od razu. Czeka, aż wstanę. Cóż, na jej miejscu byłbym równie pewny siebie.
Podnoszę się z niemałym trudem, ale, o dziwo, mogę się całkiem swobodnie poruszać.
Sylwia znów rusza, celując nożem w moją głowę, lecz trafia ostrzem w drzwi. Wykorzystuję okazję i kopię ją w wyciągniętą rękę. Ta łamie się niespodziewanie łatwo. Widzę, jak kość przerywa tętnicę, a krew zalewa wszystko dookoła. Gdy Sylwia osuwa się na kolana, biorę nóż i zaczynam dźgać ją w brzuch.
– Argh! – z ust Sylwii pada nieludzki okrzyk.
Kobieta wraca do swojej pierwotnej formy. Znów wygląda jak człowiek. A ja nie przestaję zadawać ciosów.
– Nie! – wrzeszczy. – Przestań, przestań!
Nie zamierzam.
– Przestań, to boli!
Innego rezultatu nie oczekuję.
– Paweł, przestań!
Paweł?
Odkładam nóż, aby zadać umierającej Sylwii ostatnie pytanie, ale ona znika. Pozostaje po niej jedynie krwawa plama.
***
Swoje powołanie odkryłem dosyć wcześnie i postanowiłem poświęcić mu dużo czasu. Stało się ono moim głównym zainteresowaniem, wokół którego budowałem swoją osobowość i dzięki któremu nabywałem doświadczenia. To ostatecznie mnie ukształtowało. Stworzyło człowieka, którym jestem po dziś dzień.
Zawsze byłem dalej w materiale niż moi rówieśnicy. Nie przez próżną chęć dominacji, lecz przez próbę dokonania czegoś, co może mi pomóc. Tak więc gdy reszta dopiero trudziła się ze zdaniami w "Prasensie" ze spójnikiem "weil", ja układałem już całe sentencje, używając wszystkich trzech czasów przeszłych. Mój nauczyciel za mną nie przepadał. Pan Sławomir Tkaczyk prawdopodobnie nie potrafił pogodzić się z faktem, że uczeń szybko przerósł go wiedzą. Nie ukrywam, że sprawiało mi to dużą satysfakcję. Jednocześnie nie zapominałem o swoich ideałach.
Studia, magisterium, doktorat były za mną, zanim zdążyłem to zauważyć. Pierwszą pracę podjąłem we wrocławskim gimnazjum o niezbyt dobrej opinii. Dzisiaj ta placówka już nie istnieje. Potem przeniosłem się tutaj. Mniej więcej wtedy zaczęły przychodzić pierwsze oferty tłumaczeń. Nie należałem do osób, które łatwo dawały się nabrać na za niskie wynagrodzenie. Zawsze żądałem odpowiednio wysokich stawek i nie godziłem się na nieuczciwe ceny. Po kilku latach cieszyłem się już pozycją szanowanego eksperta w dziedzinie germanistyki.
Sęk w tym, że nie ma sensu oszukiwać przeznaczenia. Jeśli nie czujesz, że pokochasz prawo, to go nie studiuj tylko ze względu na wysoką pensję. Jeśli uznasz sprzątanie ulic za właściwy dla ciebie zawód, rób to.
Ja wyszedłem na takim toku rozumowania świetnie, jak zresztą widać. Żadnych problemów, żadnych nieprzyjemności. Wręcz idealne warunki, prawda?
Miłość? Nie rozśmieszajcie mnie. To zbędny balast. Coś, co jedynie nas obciąża, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Czy naprawdę chcecie być więźniami tej jednej niesłusznej decyzji już do końca życia? Czy to są wasze pragnienia? Szczęście nie jest nam potrzebne, jeśli nie mamy czasu zastanawiać się nad jego sensem.
Tak, widzę te wasze oburzone miny. Gdybyśmy żyli w XVII wieku, to pewnie zakradlibyście się pod mój dom późną nocą i go podpalili. Nie mam wam tego za złe. Wielkie umysły zawsze musiały borykać się z prześladowaniami i niezrozumieniem, a to tylko dlatego, że przerastały swoją epokę.
***
Plama krwi zaczyna bulgotać, jakby się gotowała. Obserwuję to zjawisko z niemałym zdziwieniem. Co się teraz wydarzy, co nastąpi?
Pojawia się nowy kształt. Znacznie mniejszy od Sylwii i znacznie bardziej zniekształcony od jej drugiego wcielenia. To coś przypomina dziecko, tyle że ma siną skórę, wyłupiaste oczy oraz kończyny większe od tułowia. Prawie wymiotuję na ten widok, jednak jakimś cudem powstrzymuję to palące uczucie w żołądku.
Istotka wydaje z siebie słaby pisk. Z jednej strony chciałbym jak najszybciej pozbyć się tego stwora, z drugiej trochę mi go żal. W końcu nie wiem, skąd się wziął i czym jest. Może w przyszłości zapobiegnie głodowi albo wynajdzie lekarstwo na raka?
Im dłużej patrzę na tę poczwarę, tym większe budzi ona we mnie obrzydzenie. Boże, dlaczego spotykają mnie takie rzeczy? Dlaczego nie zapewnisz mi jakiegoś lżejszego losu niż wychowywanie "monstrum znikąd"?
Cóż, nie pozostaje mi nic innego jak pogodzić się z tym zadaniem. Przecież nie zmienię Bożej Woli.
Biorę To na ręce. Kątem oka dostrzegam, że pokój dziecięcy znów znajduje się na swoim poprzednim miejscu. Fantastycznie.
Zanoszę To do pomieszczenia i kładę na łóżku. Gdy wychodzę, To wybucha głośnym, chrapliwym i przerywanym płaczem. Albo brakowało mu towarzystwa, albo wziął mnie za niewłaściwą osobę.
Siadam na krześle i wbijam wzrok w ścianę. To momentalnie się uspokaja.
– No, nic – mówię do siebie i przymykam oczy, żeby się zdrzemnąć.
***
Został mi tylko epilog. Jeszcze tylko jeden rozdział i będę mógł oddać książkę panu Wiesławowi. W sumie to jestem nawet ciekaw, jak zakończy się ta historia. Sylvi i tajemniczy mężczyzna znowu się spotkali, lecz tym razem doszło do poważniejszego zbliżenia. Czy kobieta zdoła uciec z rąk psychopaty?
Brzmi to jak opis fabuły z tyłu okładki jakiejś tandetnej powieści. Cóż, może i pisarzem nigdy nie zostanę, ale jako tłumacz sprawdzam się więcej niż znakomicie. Nie, to nie żadne puste przechwałki, lecz najczystsza prawda. Nie wierzycie? Wasz problem, nie mój.
Nie mam już przywidzeń, a sen przychodzi mi dość gładko. To istotne i jakże wiążące zmiany w moim życiu. Oby nie okazały się krótkotrwałe.
Gdy dopiję herbatę od razu zabieram się za ostatnią część "Das Gestern vergisst nicht". Och, ależ jestem podekscytowany! Naprawdę trudno wyrazić słowami to, co właśnie dzieje się w mojej głowie. Nigdy nie czułem czegoś podobnego. To jak katharsis. Doznałem wewnętrznego oczyszczenia. Mój umysł został pozbawiony złych i zbędnych myśli. Cudownie!
Okej, zaczynam pracę. Mimo że jedynie tłumaczę czyjeś dzieło, przetwarzam je tak, aby było czytelne dla jeszcze większej grupy odbiorców, mam wrażenie, że tworzę ten tekst na nowo. Że każde słowo nabiera nowego sensu.
Jestem geniuszem, jestem perfekcjonistą, jestem największym wizjonerem w dziejach ludzkości!
***
Nie wytrzymam tego! To musi zginąć! Przepaść!
Biorę To na ręce. Jeszcze nie wiem, co dokładnie z nim zrobię. Wyrzucę przez okno, zadźgam nożem, rzucę o podłogę. Każda z tych opcji wydaje się równie skuteczna.
W korytarzu czeka na mnie niemała niespodzianka. Sylwia stoi przed drzwiami do łazienki i patrzy w moim kierunku ze spuszczoną głową. Jej twarz to połączenie złości i bezradności.
– Co robisz? – pyta.
– Pozbywam się tego paskudnego potwora – odpowiadam, nie zwalniając kroku. Sylwia zachodzi mi drogę.
– Nie możesz!
Marszczę brwi.
– A to dlaczego? Spójrz na to coś! No spójrz! Czy naprawdę chcesz się użerać z czymś takim? Czy chcesz poświęcić całe życie dla tego monstrum?
– Jestem gotowa na takie poświęcenie. Ty też powinieneś być.
Rozpoznaje mnie. Rozpoznaje mnie, ale nie rozumie, na czym polega nasza więź. A to szalenie istotne, by zrozumiała.
– Nie, to coś nas tylko zniszczy. Nie przyniesie nam niczego dobrego. Będzie siało zło i nieszczęście wszędzie, gdzie się pokaże.
– Jesteś okrutny.
– Jestem realistą. Wyobrażasz sobie jego przyszłość? Jego życie, dom, pracę, żonę, dziecko?
– Nie wszyscy są tacy pozbawieni uczuć jak ty – mówi przez zaciśnięte zęby. – Ktoś go na pewno pokocha. Ja już go kocham. Ty też spróbuj to zrobić.
– Nie mam zamiaru.
– Proszę.
– Czy ty naprawdę aż tak bagatelizujesz problem? – wybucham. – Nie widzisz, że jeśli ten potwór przeżyje, to my umrzemy? Przestaniemy prawidłowo funkcjonować i nic już tego nie zmieni! A na pewno nie to coś. A teraz zejdź mi z drogi.
– Nie!
Sylwia, cała we łzach, podchodzi do mnie i wykonuje ruch ręką. Dopiero teraz zauważam, że trzymała jedną dłoń za plecami.
Wyrywa mi monstrum i oddala się o kilka kroków.
Przykładam palce do rany.
– Wszystko zepsułaś – mówię. – Wszystko zepsułaś.
– Zmusiłeś mnie do tego.
– Nie. To była twoja decyzja. I pomyśleć, że zrobiłaś to dla tego czegoś. – Wskazuję na małego potwora. – Nigdy ci tego nie zapomnę.
Odwracam się i ruszam w kierunku drzwi wyjściowych.
– Co robisz? – pyta przerażonym głosem Sylwia.
– Odchodzę.
– Paweł, nie rób tego.
– Sama sobie jesteś winna – odpowiadam i zamykam za sobą drzwi.
– Paweł, wracaj! – Słyszę jeszcze, ale jest już za późno.
Nigdy tu nie wrócę.
***
Nie wiem, co mogę powiedzieć. Słowa i tak nic nie zmienią.
Tak strasznie mi przykro. Tak cholernie mi przykro…
Z tego wszystkiego chyba tylko w jednym miałem rację: Przeszłość nie zapomina.
***
Sylvi kopnęła go w podbrzusze. Mężczyzna zgiął się wpół, a ona pobiegła ile sił w stronę najbliższej głównej ulicy. Chwilę później psychopata podjął pościg. Był tuż za nią, czuła jego oddech na swoim karku.
Jeszcze trochę – pomyślała – wytrzymaj.
Przed sobą widziała już ruchliwą ulicę. Tam mężczyzna na pewno nie odważy się kontynuować pogoń.
– Nie uciekaj. – Był tak blisko Sylvi, że nawet nie musiał krzyczeć. – To nie ma sensu.
Wbiegła między licznie zgromadzonych przechodniów, od razu zauważając nadjeżdżający radiowóz.
– Co za szczęście – wyszeptała zdyszana.
Nagle coś objęło szyję Sylvi. Mężczyzna zaczął ją dusić.
– Pomocy! – zawołał ktoś.
– Policja!
Radiowóz zatrzymał się. Wysiadło z niego dwóch funkcjonariuszy. Jeden z nich wyciągnął broń i wymierzył do napastnika.
– Zostaw ją!
Mężczyzna nie zwalniał uścisku.
– Zostaw ją, powiedziałem!
Żadnej reakcji. Sylvi powoli odpływała.
Wtem usłyszała huk. Napastnik zwolnił uścisk, a ona sama upadła na ziemię. Chwilę później ktoś pomógł jej wstać.
– Wszystko w porządku? – spytał policjant. To on oddał strzał. Miał długie wąsy i podłużną twarz.
– Tak – odparła Sylvi, patrząc na zwłoki człowieka, który wyrządził jej tyle krzywd. – Teraz już tak.