- Opowiadanie: katia72 - Judaculla i Kraina Cieni

Judaculla i Kraina Cieni

Muszę przyznać, że hasło było dla mnie mocno problematyczne :( Ilustracje mojego autorstwa.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Judaculla i Kraina Cieni

I. Rozerwana kartka

 

Tamtego dnia życie się skończyło i świat przestał istnieć. Co z tego, że wciąż oddychałem, ruszałem kończynami, mrużyłem powieki? Co z tego, że jadłem, piłem, czasem nawet z kimś rozmawiałem? Co z tego, że patrzyłem na księżyc, kopałem kamienie, ścierałem kurze? Mnie już nie było. Pustka. Nieistnienie. Nicość.

Dokładnie rok temu termometr wskazywał dwadzieścia osiem stopni Celsjusza, ciśnienie atmosferyczne tysiąc dwadzieścia hektopaskali. Okropnie bolała mnie głowa, tak jakby złośliwy troll wciskał w nią metalową belkę głębiej i głębiej aż do mózgu.

Mieliśmy zaplanowany wyjazd do teściów, ale ja nie byłem w stanie jechać. Chciałem iść do sypialni, zasłonić żaluzje, zamknąć oczy.

– Monika, nie dam rady – powiedziałem do żony przepraszająco.

Zacisnęła wargi, zmarszczyła czoło, spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Okej.

Okej. W tym okej więcej było „wcale mnie to nie dziwi” niż „w porządku”. Pewnie jej zdaniem po prostu nie miałem ochoty widzieć teściów.

Wyszedłem z żoną i synem na podwórko. Słońce zaatakowało mi łysinę, poczułem mdłości. Z trudem wysiliłem się na uśmiech, gdy przytulałem na pożegnanie Kubusia.

Do Moniki krzyknąłem tylko:

– Na razie! Bezpiecznej drogi!

Po czym uciekłem do domu, do cienia, do ciszy.

Połknąłem aspirynę, wypiłem szklankę zimnej wody, położyłem się do łóżka.

Ze snu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Po omacku sięgnąłem po telefon.

– Halo? – wymamrotałem.

Wypadek z winy Moniki. Nigdy nie była dobrym kierowcą, myliła stronę lewą z prawą, ignorowała znaki drogowe… Pewnie dlatego, że zwykle to ja prowadziłem. Tym razem może przeglądała się w lusterku albo rozmawiała przez telefon… Nie wiadomo. Tak czy inaczej straciła panowanie nad kierownicą i uderzyła w drzewo.

Dwie trumny. Większa – jasnobrązowa, mniejsza – biała. Jeden grób.

W dzień pogrzebu uchlałem się do nieprzytomności. Już wcześniej piłem bez umiaru… Tak szczerze to kochałem procenty bardziej od własnej rodziny. Nieraz w głębi serca, nawet jeśli nie ubierałem tego w słowa, życzyłem sobie, żeby zniknęli – wiecznie narzekająca na wszystko Monika i… Kubuś też… Brakowało mi do niego cierpliwości.

A teraz? Czułem, że to ja ich zabiłem. Nie, nie mogłem tego znieść. Nalałem sobie kolejny kieliszek.

 

***

 

Życie. Nie zależało mi na życiu. Rektor oświadczył, że wyrzuci mnie z uczelni, jeśli nie wezmę się od nowego roku w garść. Spóźnienia na zajęcia, niedotrzymane terminy, skargi studentów i współpracowników. No i co z tego? Było mi wszystko jedno, mogłem stracić pracę, dom, mogłem umrzeć.

Do wyjazdu namówił mnie kolega, ba, chyba „kolega” to niedobre, trochę dla niego krzywdzące określenie, niech będzie – przyjaciel z czasów akademickich, kiedy to jeszcze ja słuchałem wykładowców, a nie stałem za mównicą.

– Chłopie, wiem, że jest ci źle, ale… Nie możesz tak… Wódka nie rozwiąże twoich problemów. – Wojtek poklepał mnie po ramieniu. – Pamiętasz, że obiecaliśmy sobie tę wyprawę, kiedy nadarzy się okazja. Rozumiem… Naprawdę ci współczuję.

Westchnął. A ja zacisnąłem powieki, przygryzłem dolną wargę. Indianie Cherokee. Karolina Północna. Głaz Judaculla. Młodzieńcze marzenia, kolorowe pióropusze zderzone z szarą rzeczywistością. Z rzeczywistością, której mi tak cholernie brakowało, z rzeczywistością, za którą pozbawiłbym barw nie tylko Indian, ale cały świat. 

Wojtek za to nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci. Wytrwale realizował swoje hobby, od paru lat aktywnie działając w Polskim Stowarzyszeniu Przyjaciół Indian, biorąc udział w marszach, organizując zbiórki, podpisując petycje… Na wyprawę do Stanów odkładał kasę już co najmniej z pięć lat, a ja wciąż miałem na koncie pieniądze przeznaczone na przebudowę górnego piętra, tak żeby powiększyć pokój Kuby.

– Zastanowię się i dam ci znać. Jeszcze pewnie dzisiaj. Zadzwonię wieczorem – powiedziałem, patrząc w okno.

Wyszedł, machając mi tak jakoś smutno na pożegnanie. Miałem wrażenie, że wszystkich i wszystko wokoło zarażałem swoją depresją. Dziwne, że Wojtek chciał sam z własnej woli skazać się na parę tygodni z takim zgorzkniałym typem jak ja.

Położyłem się na dywanie, porwałem na kawałeczki kartkę białego papieru. Ułożyłem z nich dwa krzyże. Wiara. Nigdy nie byłem szczególnie wierzący, mimo iż w Święta Bożego Narodzenia chodziłem z Moniką i Kubą do kościoła. Nawet lubiłem kolędy, to znaczy posłuchać, nie śpiewać. Przekształciłem krzyże w samolot.

Lot do Raleigh. Czternaście godzin. A potem pięć w autokarze do hrabstwa Jackson. Karolina Północna tonęła w słońcu, ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Gdy już dotarliśmy do hotelu, wszedłem do łazienki i przejrzałem się w lustrze… Wyglądałem niczym ociekający potem, prażony pomidor w słomianym kapeluszu.

– Nie czuję kręgosłupa. – Z korytarza dobiegł głos Wojtka. Mój współtowarzysz prezentował się niewiele lepiej ode mnie.

 

***

 

Kolejnego dnia wcześnie rano wybraliśmy do rezerwatu Qualla. Największe wrażenie wywarł na nas wodospad Mingo, zwany przez Czirokezów Wielkim Niedźwiedziem. Urocze wodne kaskady, ciemna zieleń, magiczna natura, wiecznie żywa, piękna. Jednocześnie spokojna i tryskająca energią. Szczęśliwa czy smutna? Nijaka, bo ja byłem nijaki. Mimo piękna pusta i bezsensowna… Odetchnąłem głęboko, poprawiłem kapelusz i pomyślałem, iż percepcja chorego człowieka kreuje chore rzeczy i chore wodospady…

A Indianie z plemienia Cherokee? Chyba trochę mnie rozczarowali, chociaż sam nie do końca byłem pewien, czego się po nich spodziewałem. Szlachetnych dzikusów? Winnetou? Możliwe, że oczekiwałem od rdzennych Amerykanów większej inności, a oni wydali mi się tacy „normalni”.

Dwa dni później stałem na drewnianym mostku i gapiłem się na legendarny głaz Judaculla. Pokryta niewiadomego pochodzenia petroglifami skała wylegiwała się w trawie, drwiąc sobie ze wszystkich, którzy próbowali posiąść jej tajemnicę.

Wojtek gdzieś zniknął, a do mnie podszedł starszy mężczyzna. Miedzianoskóry, o małych oczach, ubrany w dżinsy i płócienną koszulę.

„Indianin?” – zapytałem sam siebie.

– O-si-yo – powiedział nieznajomy, a ja spojrzałem na niego ze zdziwieniem i wymamrotałem:

– I am sorry. I don't understand.

Mężczyzna przytaknął i wskazał palcem głaz, po czym wyciągnął z kieszeni kartkę. Na pożółkłym papierze narysowane były dwie postacie. Kobieta i dziecko. Zakręciło mi się w głowie, przez chwilę nic nie widziałem, a gdy odzyskałem wzrok, Indianina już nie było, obok stał Wojtek i z uśmiechem na twarzy pstrykał zdjęcia.

Tego wieczoru gasiłem pragnienie ognistą wodą, nie będąc w stanie wymazać z pamięci twarzy ani głosu tajemniczego przybysza znikąd.

 

II. Purpurowa błyskawica

 

– Idę do baru– oznajmiłem Wojtkowi. – Na jedną, dwie szklaneczki whisky. Skusisz się?

– Przecież… – Kolega zmarszczył czoło, nie dokończył, wzruszył ramionami.

Rzuciłem mu pełne złości spojrzenie. Kim on był, żeby mnie oceniać? To nie on stracił żonę i dziecko.

– Na razie – odburknąłem.

– Na razie. Twoje życie, twoje wybory.

Trzasnąłem drzwiami, zaczynając powoli żałować tej całej amerykańskiej, kosztującej fortunę wycieczki.

Jedna szklaneczka whisky, druga, trzecia, czwarta… Patrzyłem na złocistą, lekko falującą powierzchnię. Drgająca tafla powoli się uspokajała. Nie… Nie mogłem w to uwierzyć. Ze szklaneczki spoglądał na mnie Indianin. Ten, którego spotkałem przy Judaculli. Uśmiechał się, mrużąc oczy.

Wypiłem duszkiem resztę whisky i wybiegłem z baru. Pędziłem na złamanie karku niczym przyciągany piekielnymi mocami… do głazu, do petroglifów. Dopadłem drewnianego mostku i stanąłem jak wryty. Do moich uszu dobiegały, jakby z wnętrza Judaculli, jakieś przerażające jęki, płacz, pohukiwania. Chciałem wracać, ale nie byłem w stanie się poruszyć.

Niebo przecięła błyskawica. Grzmot. Znowu piorun. Tylko… Tym razem koloru purpury. Osunąłem się na ziemię. Czułem, że tracę kontakt ze światem, z trawą, z ulewnym deszczem, który właśnie runął z chmur, przypominających kształtem krowie czaszki. Czułem, że znikam.

Stary Indianin wyciągnął do mnie pomarszczoną dłoń i wyszeptał:

– U-li-he-li-s-di.

 

***

 

Ocknąłem się na piaszczystym podłożu. Rozejrzałem bezradnie. Drzewa, krzaki. Nie, tak naprawdę nie widziałem drzew ani krzaków, a jedynie ich cienie.

„Umarłem” – pomyślałem. – „Schlałem się na śmierć albo po pijaku wpadłem pod samochód i zginąłem na miejscu”.

Po policzku popłynęła mi łza.

„Umarłem i na pewno wylądowałem w piekle”.

Powoli się podniosłem, ruszyłem przed siebie. Skały, nie, cienie skał, wigwamy, nie, cienie wigwamów… Orzeł, nie, cień orła. A ja? Spojrzałem na swoje stopy, nogi, ręce. Normalne, ludzkie. Uszczypnąłem się w brzuch. Ciągle byłem zdolny odczuwać ból.

„Może to czyściec, a może śmierć kliniczna? Może jeszcze mam szansę przeżyć?” – zapytałem sam siebie.

Usłyszałem czyjś płacz, a po chwili ujrzałem dwie sylwetki. Cień kobiety i chłopca.

– Monika! Kubuś! – krzyknąłem.

Płacz ucichł i przez chwilę wydawało mi się, że ktoś śpiewa. Rozpoznałem słowa kołysanki, którą zwykła nucić żona synkowi, gdy był niemowlęciem.

Zacząłem biec w kierunku sylwetek, ale niczym w sennym koszmarze, mimo iż przebierałem kończynami, nie posuwałem się naprzód.

Cienie kobiety i dziecka zniknęły, a z mojego gardła wyrwał się krzyk rozpaczy. I wtedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Indianin… Tylko tym razem nie w dżinsach i płóciennej koszuli, lecz w koszuli bez rękawów, bryczesach, skórzanych mokasynach i… Na głowie miał ogromny, bajecznie kolorowy pióropusz. Kruczoczarne włosy splecione w grube warkocze. Wyglądał pięknie, dostojnie, a zarazem przerażająco.

Ponownie wydał z siebie te niezrozumiałe dla mnie, zbliżone do sylab dźwięki. Niezrozumiałe? W świecie cieni w jakiś magiczny sposób rozumiałem, co mówił:

– Jestem Asgaya Gigagei. Przybyłem na prośbę twojego przyjaciela, po to, by cię uzdrowić. Po to, by uchronić cię przed Krainą Cieni.

– Krainą Cieni – powtórzyłem i poczułem, że znowu kręci mi się w głowie.

 

***

 

Odzyskałem świadomość skulony w błocie, czując się niczym opuszczony prosiaczek, który nie ma pojęcia dokąd iść. Indianin, Judaculla, Kraina Cieni. Ja już chyba zupełnie postradałem zmysły, alkohol zniszczył za dużo szarych komórek i nie byłem dłużej w stanie normalnie myśleć.

Spojrzałem na petroglify. Moim zdaniem wyglądały jak wijące się robaki, ślepe, bezwolne, zaklęte w kamieniu. Mnie też ktoś zaklął w tym cholernym życiu. Podniosłem się i z obolałą głową, marząc o kropli wody, poczłapałem do hotelu.

Kiedy tylko wszedłem do pokoju, usłyszałem pukanie do drzwi. Wojtek ze szklanką wody gazowanej i tabletkami przeciwbólowymi.

– Wszystko w porządku? Martwiłem się o ciebie. Dzwoniłem, ale nie odbierałeś – powiedział zatroskanym głosem.

– Taa… Miałem wyłączony głos. Dzięki. – Sprawdziłem telefon. Pięć nieodebranych połączeń. – Przepraszam. Hm, chciałem cię o coś zapytać.

– Weź prysznic. Prześpij się i pogadamy. – Podszedł do okna, zaciągnął rolety i skierował się do wyjścia.

– Poczekaj! – krzyknąłem.

– Tak?

– Kim jest Asgaya Gigagei?

– Asgaya Gigagei to Czirokeski Bóg, Czerwony Mężczyzna lub Kobieta. Płeć zależy od pacjenta. A dlaczego pytasz? – Wojtek sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Nieważne. – Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że spotkałem Aaasgayę gdzieś…Gdzieś pośród cieni. 

„Pacjenta? Co to znaczy pacjenta?” – zapytałem sam siebie, a do Wojtka dodałem po chwili:

– Muszę odpocząć. Dzięki za wodę i pigułki.

Połknąłem dwie tabletki, bardzo pobieżnie się umyłem i wpełzłem pod koc. Pokój falował, szafa, stolik, fotel, wszystko powoli rozpływało się w powietrzu, aż w końcu zniknęło. I wtedy zobaczyłem siebie w trumnie – martwego. Nie, to nawet nie byłem ja, tylko mój cień i cień trumny. Pogrzeb mojego cienia. A nad grobem Monika i Kuba. Normalni. Kolorowi i trójwymiarowi.

Obudziłem się zlany potem. Nie miałem pojęcia, która godzina. Zapaliłem lampkę. Lampka rzucała cień i łóżko rzucało cień, i szafa, i stolik. A ja? Ja nie rzucałem CIENIA!

 

 

III. Drzewa na moim podwórzu

 

Siedzieliśmy obok siebie w samolocie, Wojtek koło okna, a ja między nim i starszą panią w popielatej sukience. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym tylko o braku cienia. Nikt oprócz mnie tego nie zauważył, ale czy dlatego, że byłem jedyną osobą, która go nie widziała, czy dlatego, że nikt inny nie przywiązywał do mojego cienia należytej uwagi? Bałem się pytać.

Wojtek pił kolę i ględził coś o potrzebie równowagi, harmonii duchowej, integracji z naturą, akceptacji. Mówił, że czasu nie da się cofnąć i trzeba stawiać czoła rzeczywistości, nie poddawać, walczyć z demonami, które wychodzą z naszego wnętrza. Jego słowa były niczym uschnięte liście, przelatywały obok mojej głowy i ginęły w oparciach siedzeń rzędu przed nami. Ta, siedzenia rzucały cienie, mnóstwo cieni…

W pewnym momencie głos Wojtka uległ zmianie, brzmiał niczym… Odwróciłem się w jego kierunku. Niczym głos starego Indianina:

– Myślę, że powinieneś zacząć się leczyć. Jak najszybciej. Kiedy tylko wrócimy do Warszawy.

Zamiast kolegi ze studiów ujrzałam Asgaya Gigagei. Poczułem silne kłucie pod lewym żebrem i wyszeptałem:

– Tak, oczywiście, masz rację, udam się na terapię. Jak najszybciej.

Indianin wyszczerzył zęby w grymasie nieudanego uśmiechu, skinął głową i z powrotem zamienił się w Wojtka, a ja wybełkotałem:

– Przepraszam, źle się czuję. Muszę iść do toalety.

Zamknąłem się w kabinie, przemyłem twarz zimną wodą, wziąłem głęboki oddech, z bijącym jak oszalałe sercem wróciłem na miejsce.

Do końca lotu nie odezwaliśmy się już z Wojtkiem do siebie nawet pojedynczym słówkiem.

 

***

 

Stałem na środku pokoju i gapiłem się na własne odbicie. Nie miałem cienia, ale wciąż mogłem przeglądać się w lustrze. Bałem się, nie do końca wiedziałem czego, ale cholernie się bałem. Choroby psychicznej, Indianina, a może Wojtka? Może to mój przyjaciel czymś mnie truł albo odprawiał jakieś szamańskie rytuały, aby… No właśnie, po co? Czemu mu tak zależało na tym, żebym przestał pić?

Dotknąłem czołem zimnej, lustrzanej tafli i wyszeptałem:

– Bo wciąż jest moim przyjacielem?

Przypomniałem sobie jedną ze studenckich imprez, na której obydwaj pojawiliśmy się przebrani za Indian. Ja musiałem wyglądać naprawdę komicznie z tymi moimi blond włosami i jasną karnacją… To było jeszcze przed tym, jak poznałem Monikę. Monika, Kuba… Uderzyłem pięścią w ścianę. Zabolała mnie ręka, ale tylko na chwilę. Ten ból w środku był dużo gorszy od bólu fizycznego. Tego bólu nie dało się znieść.

Poszedłem do kuchni, wyciągnąłem z lodówki butelkę luksusowej, westchnąłem.

„I co z tego, że tracę zmysły? Wariaci nie cierpią. Czyżby? Może cierpią jeszcze bardziej?” – rozmawiałem sam ze sobą, turlając po podłodze pusty kieliszek.

Nalałem wódkę. Wypiłem. Zobaczyłem Aasgaya Gigagei. Twarz Indianina dekorowały wojenne barwy, prawie nagie ciało pokrywały liczne tatuaże, w ręce trzymał tomahawk. Zakrztusiłem się, zamknąłem oczy. Powoli uchyliłem powieki. On wciąż tam był i tak groźnie na mnie patrzył.

– Ale „schiza”… – wybełkotałem.

Zakręciłem butelkę, odstawiłem na parapet. Aasagaya zniknął. Podszedłem do regału i spojrzałem na oprawioną w drewnianą ramkę fotografię. Ja, Monika i Kuba na trójkołowym rowerku.

„Niektórzy nie nadają się do tego, by mieć dzieci. Niektórzy nie nadają się do tego, by mieć rodzinę. Niektórzy nie nadają się do tego, żeby żyć” – Czułem nienawiść, ale nie do świata, nie do Boga, w którego nie wierzyłem, nie do Śmierci, tylko do samego siebie.

 

***

 

Tego okropnego dnia, kiedy żona z synem pojechali do teściów i już nigdy nie wrócili, bolała mnie głowa. Dlatego zostałem w domu. Tylko czy bolała mnie, bo było cholernie gorąco, czy raczej miałem paskudnego kaca, bo poprzedniego dnia wypiłem z kumplem tequilę, wino, nie pamiętałem ile butelek żywca? Alkohol zabił Monikę i Kubę. Alkohol, który to ja wlałem w swoje gardło.

Zacząłem uczęszczać na spotkania Anonimowych Alkoholików. Ci ludzie byli podobni do mnie. Wszyscy nieszczęśliwi. Wszyscy próbujący uciec od rzeczywistości i chociaż na chwilę zapomnieć o bólu, nawet jeśli źródło tego bólu stanowiły ich chore umysły. Nawet jeśli nie istniała obiektywna przyczyna ich lęków, obaw, rozczarowań… No tak, ale przecież wszystko jest jedynie iluzją.

Męczyłem się strasznie. Cierpiałem fizycznie i psychicznie. Ta codzienna walka, żeby nie iść do monopolowego… Koszmar.

W październiku pierwsze zajęcia, a ja wciąż nie miałem siły stawić czoła rzeczywistości. Nie chciałem, żeby ci młodzi się na mnie gapili, żeby podśmiewali się ze starego pijaka. Chciałem się ukryć, stać niewidzialny, przezroczysty. Chciałem stać się własnym cieniem.

Już za dużo wpatrywałem się w słońce, moje oczy były zmęczone blaskiem i jasnością, potrzebowałem zwrócić się ku ciemności, wkroczyć do Krainy Cieni i na zawsze tam pozostać.

Dzień przed rozpoczęciem roku akademickiego obudziłem się po dwunastej, przeciągnąłem, popatrzyłem w popękany sufit i stwierdziłem, że mi wszystko jedno. Kupiłem wyborową, postawiłem na stole, wyjąłem z półki szklankę.

– Ty, Asgaya Gigagei! – krzyknąłem. – Chodź do mnie. Chodź! Patrz, co mam! Ognistą wodę! Napijesz się ze mną? Chodź!

Nic. Indianin się nie pojawił. Zacisnąłem wargi i już prawie otworzyłem butelkę, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Bardzo powoli się podniosłem, przytulając wódkę do piersi, jakbym się obawiał, że ktoś wejdzie przez okno i ją ukradnie.

Rozejrzałem się po podwórku, nikogo tam nie było. To znaczy ludzi, bo tuż obok płotu po prawej stronie ujrzałem dwa świerki, jeden smukły i wysoki, a drugi tak o połowę mniejszy. A my nigdy nie mieliśmy świerków ani żadnych innych drzew, tylko trawę. Przetarłem oczy. Nie pomogło.

Zbliżyłem się do iglaków i… Ja znowu rzucałem cień. I świerki też, tylko one w przeciwnym kierunku i nie były to cienie drzew, tylko cienie kobiety i dziecka. Ich cienie nakładły się na mój.

Wypuściłem z rąk butelkę. Usłyszałem pisk opon. Odwróciłem się w stronę hałasu. Żółte audi. Wojtek.

Kolega uśmiechnął się szeroko, podał mi dłoń i powiedział:

– Hm, dziwnie, iż wcześniej nie zauważyłem, że masz na podwórzu takie piękne świerki.

Koniec

Komentarze

Jak zwykle nastrojowe. I piękne! I znowu – smutne <tu Staruch grozi Katii palcem>.

Drugie podejście do hasła – i lepsze. Bo tam ten nastolatek był jednak papierowy. A tu alkoholik – niemal prawdziwy. Niemal, bo jednak – za łatwo mu idzie rozstanie z wódką. Ale to tylko moje, wyjątkowo subiektywne, zdanie.

Ale na parę rzeczy chciałbym ci, Katiu, zwrócić uwagę:

– “Już wcześniej nadużywałem alkoholu…” – żaden pijak tak o sobie nie powie; chlałem, piłem, ale “nadużywałem alkoholu”? chyba przy spowiedzi albo u psychiatry ;);

– “Wisiało mi na życiu” – tu coś pomieszałaś – albo “życie mi wisi” albo “nie zależało mi na życiu”;

– “Czerwonoskóry” – wiesz, że Indianie nie mają czerwonej skóry? “miedzianoskóry” raczej, bo taki pono (bo żadnego nie widziałem) jest ich kolor skóry bez barw wojennych;

– “Uszczypałem się w brzuch” – tu według mnie pownno być “uszczypnąłem”;

– “koszuli bez rękawów, bryczesach, getrach” – te getry mi burzą immersję: koszula z łosiowej skóry, legginsy, przepaska biodrowa może – ale getry?;

– “Miałem wyłączny głos” – tu literówka “wyłączony”.

 

W każdym razie – czyta się :)! Jest klimat, jest tajemnica, jest dreszczyk!

(i żeby tylko znowu takie smutne nie było :P)

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

– Okej.

Okej. W tym okej więcej było „nie” niż „tak”.

W tym kontekście ciężko zawrzeć “tak” lub “nie” w “okej”. Może coś w stylu: W tym okej więcej było “mogłam się tego spodziewać” niż “w porządku”?

Połknąłem aspirynę, wypiłem szklankę zimnej wody, położyłem się do łóżka. Ze snu wyrwał mnie dźwięk telefonu.

– Halo? – wymamrotałem.

Brakuje albo jeszcze jednego zdania, albo przejścia do następnej linii, albo i tego i tego. W tym wariancie jest to mylące, bo wygląda, jakby działo się w tym samym czasie.

Z rzeczywistością, której mi teraz tak cholernie brakowało

Tu bardzo subiektywnie, bo nie jestem pewien. Wyrzuciłbym “teraz”, bo strasznie gryzie mi się z czasem przeszłym zdania, a nie jego brak nie zmieni sensu, ani brzmienia.

pomyślałem, iż percepcja chorego człowieka kreuje chore rzeczy i chore wodospady…

To ładne.

Ocknąłem się na piaszczystym podłożu. Rozejrzałem się bezradnie.

Uszczypałem się w brzuch

Uszczypnąłem?

Odzyskałem świadomość skulony w błocie, czując się niczym opuszczony przez maciorę prosiaczek,

Czemu akurat maciora i prosiaczek? :D

Jego słowa były niczym uschnięte liście, przelatywały obok mojej głowy i ginęły w oparciach siedzeń

To też bardzo ładne.

Ja już za dużo wpatrywałem się w słońce, moje oczy

Ogólnie wszystko dość szybko się dzieje. Momentami się gubiłem, ale może po prostu zbyt wiele innych rzeczy mnie rozpraszało. Historia zgrabna, bohater też całkiem dobrze zarysowany, choć fragmentami miałem wrażenie, że trochę po nim spływa, ale może dlatego, że już mu nie zależało?

Miło się czytało. Ładna zamknięta całość. Podobało mi się. :)

Staruchu, dziękuję bardzo za przeczytanie, komentarz i łapankę. Błędy poprawiłam. A z alkoholizmu z pewnością trudno wyjść bez pomocy Aasgaya Gigagei… Zresztą z moim bohaterem i tak do końca nie wiadomo… Jeśli chodzi o smutne opowiadania, to tego smutnego napisanego na konkurs nie opublikowałam… Bo rzeczywiście było za smutne. To jest takie… Jak dla mnie dosyć optymistyczne :)

 

AC – wprowadziłam wszystkie sugerowane przez Ciebie poprawki. Wielkie dzięki i cieszę się, że ogólnie się podobało.

 

Pozdrawiam serdecznie :)

Młodzieńcze marzenia, kolorowe pióropusze zderzone z szarą rzeczywistością. Z rzeczywistością, której mi tak cholernie brakowało, z rzeczywistością, za którą pozbawiłbym barw nie tylko Indian, ale cały świat. 

Dobre! 

Nie mogę powiedzieć, że to Twój najlepszy tekst, bo takim nie jest; ale, jak to u Ciebie, i tak bardzo dobry. Alkoholik, któremu pomaga tajemnicza metafizyka – widzieliśmy to już parokrotnie, więc nic nowego. Niemniej jednak alkoholik jest całkiem prawdziwy, metafizyka klimatyczna, a zakończenie – zakończenie robi ten tekst. Nie tylko dlatego, że optymistyczne, ale też, hmm… Z braku lepszego słowa – wzruszające. Bez wielkiego dramatu i pretensjonalnego grania na emocjach, prosty obraz jeno – ale wrażenie spore. 

Podobało się! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Wypadek z winy Beaty. – jakiej Beaty?

 

Mogę pomarudzić troszkę? O ile bohater i jego tragedia są żywe i prawdziwe, to wizyta w Stanach jakaś taka mi się wydała naciągana, lekko sztuczna. Z jednej strony ma fajny klimacik, zwłaszcza z tym nawiązaniem do dziecięcych zabaw w Indian (mam tu na myśli moje sentymenty ;)). Jednak z drugiej, musiał aż za ocean lecieć? 

Pomijając powyższe marudzenie, jak zawsze czytało się samo. 

Ale chyba już zmęczona jestem, bo pojęcia nie mam, jakie hasło…

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

@Śniąca – hasło jak tytuł piosenki Wilków :).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

"Baśka"? :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone, ty to od razu o cyckach myślisz :P.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Czasami też o alkoholu, ale akurat tego w tekście było pod dostatkiem ;-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Żebyś przepadł! (to nie do Ciebie, Staruchu). 

Tak mi tkwi bardziej konkretne znaczenie tego słowa, że nie powiązałam go z tekstem i szukałam czegoś innego. No, nieźle. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ano nieźle. Choć we wcześniejszym opku akurat wykorzystanie hasła bardziej mi się podobało. Za to bohaterowie – mniej.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Nie widziałam wcześniejszej wersji, więc nie porównam. Mogę tylko wierzyć na słowo. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Znowu nieźle przeczołgujesz swoich bohaterów.

Dobrze, że na końcu wzmocniłaś element fantastyczny, bo już byłam gotowa marudzić, że mało i wszystko da się podciągnąć pod delirkę.

Pierwotny motyw bardzo sztampowy – żona, dziecko, samochód, wyrzuty sumienia… Na szczęście potem odchodzisz w lepszym kierunku.

Z hasłem też mam problem. I nie znam repertuaru “Wilków”. Mam kilku kandydatów, na prowadzenie wychodzi ten najkrótszy.

Mój współtowarzysz reprezentował się niewiele lepiej ode mnie.

Reprezentował?

Zamknąłem się w kabinie, przemyłem twarz zimną wodą,

Chyba wolę nie wiedzieć, skąd on tę wodę brał… ;-)

Babska logika rządzi!

Bardzo nastrojowe opowiadanie.

W pierwszej chwili zinterpretowałam je w ten sposób, że te drzewa są dowodem dużej części winy bohatera za wypadek i nie pozwolą mu o nim zapomnieć. Skoro popijał wcześniej, jego relacje z żoną były prawdopodobnie tragiczne i może stres osoby współuzależnionej zadziałał silniej niż przeglądanie się w lusterku, czy rozmowa przez telefon. Przez chwilę myślałam nawet o rozszerzonym samobójstwie, ale to już pewnie ogromna nadinterpretacja.

Hmm… Bardzo podobał mi się motyw utraty cienia. W ogóle fantastyka wydała mi się bardzo dobrze wyważona. Nie było jej ani za dużo, ani za mało.

Sama treść jest ciekawa, i jak to u Ciebie, czytało się jednym tchem. Ode mnie klik.

 

Thargone – nie bede ukrywac, ze bardzo nameczylam sie za haslem, co pewnie odbilo sie na jakosci tekstu…

 

Sniaca – a tak poza tym niestety mam wrazenie, ze pisze coraz gorzej :( I zastanawiam sie, czy nie pomogalaby mi przerwa w sztuce… Bo z rysowaniem tez krucho :(

 

Finkla – dziekuje bardzo za klika i ciesze sie, ze w miare bylo ok…. “Reprezentowal” poprawialam, a odnosnie kabiny, to tam oprocz toalety byla umywalaka :)

 

Rossa – zakonczenie mialo byc takie troche niejednoznaczne… :) Dziekuje bardzo za pozytywny komentarz i klika :):):)

 

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i zycze milego dnia

Katiu, w pierwszej chwili miałam podobnie jak Śniąca. Zaczęła się zastanawiać, po jaką cholerę gość jechał do Stanów, jak mógł jechać w Bieszczady. :) Dopiero później zakapowałam, że to jest właśnie hasło przewodnie i całość do mnie dotarła. To opowiadanie jest bardzo w Twoim stylu i wiem, że musiałaś powiązać jakiś ludzki dramat, który rozgrywa się w Polsce z tym hasłem. Całość, jak zwykle u Ciebie bardzo emocjonalna. Napisane tak, że czyta się z przyjemnością, więc powiem tylko, że podobało mi się. :)

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Tak, si, da, yes, ja! Jak już wiem, które to hasło, całość nabiera innego znaczenia, więc to nie Twoja wina, Katiu, tylko moje niezrozumienie tematu. Głowa do góry więc :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Podziwiam za kreatywne wykorzystanie motywu przewodniego :) Podoba mi się język i to, jak narracja oddaje stan głównego bohatera, te jego skojarzenia i myśli w rodzaju: “…ślepe, bezwolne, zaklęte w kamieniu. Mnie też ktoś zaklął w tym cholernym życiu.”

Z kwestii technicznych nic mi się nie nasunęło, przedpiścy wyłapali, a Ty poprawiłaś.

Wyjazd do Stanów można by lepiej umotywować i uzasadnić, bo wydaje się taki… nagły. Np. że Wojtek już od dawna miał rozpisany plan, a bohater wykorzystał oszczędności, które odkładali z żoną na coś tam, a teraz już na pewno tego nie kupią i w ogóle to nie chce ani tych pieniędzy, ani życia, nic go nie obchodzi, więc leci do Stanów, bardziej po to, żeby spełnić marzenie starego przyjaciela niż dla siebie.

Ale to oczywiście tylko szczegół. Klik się należy :)

a to ja też mogę prosić o hasło? 

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

hasło jak tytuł piosenki Wilków :).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

W końcu sobie wyguglałam te przeboje “Wilków”. A ja najpierw myślałam, że to o “gaz” chodzi – bohater ciągle pod gazem, żona pewnie dodała gazu…

Babska logika rządzi!

E, gaz to Kult – “Gaz na ulicach”.

Finklo – proszę wziąć korki z historii polskiej muzyki rockowej ;).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Będzie mi ta wiedza bardzo potrzebna, to poszukam…

Babska logika rządzi!

Nie uchodzi erudytce mieć takie podstawowe braki…

wink

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Ostatni człowiek renesansu umarł jakieś pół tysiąca lat temu. A i on mógł mieć luki w historii rocka… ;-)

Babska logika rządzi!

AQ – dzięki za komentarz, kliczka i cieszę się, że tekst się spodobał, mimo że hasło raczej mu zaszkodziło niż pomogło :) 

 

Śniąca – moja wina, że tekst taki… Ale jestem ostatnio przemęczona. Remont w domu już ponad miesiąc i prawie w ogóle nie śpię :(

 

Master-of-Orion – fajnie, że podoba Ci się język i narracja. Odnośnie większego uzasadnienia wyjazdu do Stanów… Pomyślę nad tym :)

 

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i miłego wieczoru :)

Nie podobało mi się. :(

Tekst sprawia wrażenie streszczenia. Jesteśmy nie tyle “w sytuacjach”, co przemykamy obok nich. W efekcie trudno mi było empatyzować z bohaterem, który gnał po rozmaitych scenach i sceneriach.

Moim zdaniem opowiadanie znacznie skorzystałoby, gdyby zostało skoncentrowane na kluczowej scenie (wizyta w stanach), a informacje tła zostałyby podane w przemyśleniach lub w krótkiej retrospekcji.

Relacja między przyjaciółmi wypadła trochę płasko, sądzę, że na skutek tego, co napisałem powyżej.

Główny bohater pogrążony w depresji, beznadziei i alkoholizmie był dla mnie denerwujący, gdyż brakło mu “redeeming quality”, pozytywnej cechy lub kompetencji, która zbudowałaby go jako wartościową osobę.

Najmniej przekonujący z tekstów Twojego pióra, jakie miałem przyjemność czytać.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Wisielec, rozumiem, na razie zrobię sobie przerwę w pisaniu, a jak wrócę, przemyślę Twoje uwagi :)

 

Pozdrawiam serdecznie

Ciekawe opowiadanie, Katio. :) Przyznam, że w ogóle nie zastanawiałem się nad hasłem. Podejrzewam, że to Indianie albo ten kamol. Tak czy siak, wyszło nieźle. :) Trochę za szybko przeszłaś od wypadku do pogrzebu, zmarszczyłem się nieco, ale dalej było już dobrze.

Świetne ilustracje, jedne z Twoich najlepszych. Rozpadająca się twarz starca, miazga.

Pozdrawiam.

Dzięki Darcon, wiem, że trochę za szybko… Ale cieszę się, że ilustracje się spodobały.

 

Pozdrawiam ciepło i dobrej nocy :)

Cholernie smutnie i ciężko, ale wszystko działo się tak szybko. Nawet wpływ indiańskich legend jakiś taki nagły, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. A szkoda, bo podobają mi się Twoje wyjścia poza znane ścieżki kulturowe. Jest to ciekawe i mam nadzieję, że z czasem będzie naprawdę frapująco, bo coś Ci w głowie drzemie i czekam z niecierpliwością. Ale niestety, ten tekst to za mało.

Wiem Deirdriu, na razie robię sobie przerwę w pisaniu, bo jakoś… w ogóle tego nie czuję :( Może za jakiś czas wróci mi wena… Zobaczymy, pozdrawiam serdecznie :)

Ładne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki Anet :)

Czytało się bardzo przyjemnie, choć do pełnej satysfakcji jednak trochę zabrakło. Przede wszystkim odniosłem wrażenie, jakby tekst był raczej pobieżną relacją, niż pełnokrwistym opowiadaniem. Wkradła się pewna skrótowość, jak chociażby przy tym wyjeździe do Stanów czy później, gdy bohater zdecydował się na odwyk i poszło mu nader łatwo.

Również początkowa scena z wypadkiem żonki i dzieciaka taka… beznamiętna.

 

Na plus natomiast pomysł, wątek z Indianinem, no i zakończenie – ładne.

Warsztatowo na poziomie, choć Twoje powtórzenia (które najprawdopodobniej są umyślne) czasem średnio prezentują się w treści. Szczególnie tu:

Ze snu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Po omacku sięgnąłem po telefon.

Tylko tym razem nie w dżinsach i płóciennej koszuli, lecz w koszuli bez rękawów

Nie podobało mi się też słowo “kola”, no ale przyczepiać się nie będę, bo PWN pozwala w ten sposób to napisać.

 

Tyle ode mnie :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Count, dzięki za wizytę :) I oczywiście zgadzam się z wszystkimi uwagami. Mi samej ten tekst tak sobie się podoba. Niestety, ostatnio cierpię na totalny spadek mocy twórczych i na razie odpuściłam sobie pisanie. 

Pozdrawiam serdecznie i miłego wieczoru.

Tym razem opowiadanie podoba mi się średnio – ot, zmagania alkoholika z nałogiem i tragiczną śmiercią żony i syna. Wyjazd do Ameryki, jak mniemam, podyktowany wymogami przydzielonego hasła. Całość zdała mi się opisana na tyle powierzchownie, że nie zrobiła jakiegoś szczególnego wrażenia.

Spodobało mi się nagłe pojawienie się świerków. ;)

 

że spo­tka­łem Aaas­gayę gdzieś…Gdzieś po­śród cieni. –> Brak spacji po wielokropku.

 

To było jesz­cze przed tym, jak po­zna­łem Mo­ni­kę. –> To było jesz­cze przed tym, zanim po­zna­łem Mo­ni­kę.

 

wy­ją­łem z półki szklan­kę. –> Obawiam się, że z półki nie można niczego wyjąć.

Proponuję: …z półki zdjąłem/ wziąłem szklan­kę. Lub: …szafki wyjąłem szklan­kę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I Tobie, Katiu. Inwencja wróci. Może potrzebujesz trochę odpoczynku.

 

Ach, to mi przypomina, że miałem Cię jeszcze pochwalić za ilustracje. Wyszły naprawdę fajnie, a szczególnie ta trzecia :))

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Reg – mi też się średnio podoba… :) Dzięki za błędy, niestety teraz nie mogę ich poprawić, bo już po zamknięciu konkursu…

 

Count – cieszę się, że rysunki Ci się spodobały :), a co do powrotu weny twórczej pożyjemy, zobaczymy :) A z odpoczynkiem u mnie ostatnio bardzo ciężko :(

 

Pozdrawiam serdecznie

 

 

Przeczytałam. Komentarz po zakończeniu konkursu :)

Dziękuję :)

Dzięki :)

.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dziękuję za kropeczkę :)

.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

I za druga kropeczke tez dziekuje :) 

 

Fantastyka – jest

Sposób wykorzystania hasła – w porządku, choć mogło być lepiej

 

Katiu – hasło trafiło Ci się całkiem nienajgorsze (wiem, to łatwo powiedzieć, jak się siedzi po drugiej stronie, hłe, hłe), i wybrnęłaś z niego też nienajgorzej, choć wiem też, że akurat Ty mogłaś lepiej :) Opowiadanie bardzo sprawnie napisane, masz ogromną łatwość „wchodzenia” w psychikę bohaterów, pięknie ukazujesz relacje międzyludzkie. Na przykład tu:

– Monika, nie dam rady – powiedziałem do żony przepraszająco.

Zacisnęła wargi, zmarszczyła czoło, spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Okej.

Okej. W tym okej więcej było „wcale mnie to nie dziwi” niż „w porządku”. Pewnie jej zdaniem po prostu nie miałem ochoty widzieć teściów.

 

Co do samej fabuły – ma wrażenie, że limit dał Ci w kość. Akcja rozgrywa się zbyt szybko, zwłaszcza, że bohater wybrał się w dość daleką podróż. Sam pomysł fajny i może nie do końca wszystko zrozumiałam, ale jakiś metaforyczno-metafizyczny sens uchwyciłam (tak mi się zdaje). Podobało mi się też, że główny bohater, który zmaga się z alkoholizmem, jest wykładowcą akademickim. To bardzo prawdziwe, wbrew powszechnej opinii.

Generalnie – było ok., ale stać Cię na więcej :)

 

Technicznie – nie zauważyłam baboli, ale przyjrzyj się odmianie imienia Aasgai, bo chyba tam coś nie halo ;) W jednym miejscu literówka:

 

– Nieważne. – Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że spotkałem Aaasgayę gdzieś…Gdzieś pośród cieni. 

 

P.S.

Mam nadzieję, że przerwa w pisaniu będzie krótka i powrócisz z przytupem. Bo jak się ma talent, to trzeba pisać :)

Iluzja, dziękuję bardzo za komentarz i cóż chyba rzeczywiście tekst wypadł trochę bardziej jako streszczenie opowiadania niż opowiadanie :)

A odnośnie pisania to nie przerwałam, jedynie piszę rzeczy zupełnie niefantastyczne i chyba wciskanie do nich na siłę fantastyki mogłoby im tylko zaszkodzić :)

Tak czy inaczej dziękuję bardzo za miłe słowa, pozdrawiam serdecznie i życzę miłego dnia.

Załapałam się jeszcze na pierwszy tekst i muszę powiedzieć, że ten jest lepszy :-) ale jednak trochę mi w nim zabrakło pogłębienia charakteru postaci (nie, żeby musiała być w każdym opowiadaniu, ale akurat ten tekst by moim zdaniem bardzo na tym zyskał). W obecnej wersji prześlizgnęłam się po jego rozterkach i problemach :( za to były momenty, w których jakby od niechcenia pokazujesz pazur, np. tutaj "Spojrzałem na petroglify. Moim zdaniem wyglądały jak wijące się robaki, ślepe, bezwolne, zaklęte w kamieniu. Mnie też ktoś zaklął w tym cholernym życiu.". I jeszcze, warsztatowo, dwie sprawy rzuciły mi się w oczy: czirokeZki (mało to intuicyjne, ale jednak "czirokeski" – język, bóg, obyczaj :)) i sam bóg: kiedy szukałam o nim informacji, to jednak wyskakiwała pisownia Asgaya Gigagei – ale nie wiem o nim nic, więc może i podwójne "a" też jest OK.

Dziekuje bardzo za przeczytanie i komentarz, i coz musze przyznac, ze mi samej opowiadanie srednio sie podoba :) Zaraz poprawie bledy.

Pozdrawiam serdecznie :)

Katiuszka, no niestety, ale nie podeszło.

 

O ile napisane jest rzeczywiście fajnie i ładnie – może poza fragmentami zbyt rozwleczonego, a przy tym w pewnym momencie wtórnego już melodramatyzmu – to jednak sama historia pozostawia za sobą szereg zarzutów i rozczarowań.

 

Na rozgrzewkę niech będzie kwestia fantastyki. Niby jest, i owszem, i to – być może – niepodważalna (choć kilka cieni na końcu mogło być taką samą delirką, jaką mógł być brak cienia własnego), jednak dla mnie elementem zasługującym na miano najbardziej fantastycznego w całym opowiadaniu jest tempo i sukcesywność realizacji wycieczki do Stanów; ot, chłopacy postanawiają jechać, wyciągają zaskórniaki i w drogę. A gdzie, psze Pani, biurokratyczny horror starania się o wizę? Generalnie niby pierdoła li to, ale osobiście znam pewną narzeczeńską parę – Polkę i Amerykanina – która przeszła prawdziwą gehennę, nim dostali pozwolenie na to, by wspólnie zamieszkać za Wielką Wodą (i to wcale nie za porąbanej administracji obecnego ichniego prezydenta), więc takie niuanse rzucają mi się w oczy.

 

Dalej mamy zmarnowany potencjał co najmniej dwóch naprawdę obiecujących wątków. Po pierwsze, wyprawa do Ameryki – motyw sam w sobie zawsze ciekawy i obiecujący wielką przygodę, a tutaj sprowadzony do kilku zdań o locie, jeździe autobusem i przegrzaniu (z pominięciem nawet objawów odstawienia). Zmarnowana okazja, by pokazać coś naprawdę fajnego, klimatycznego. Po drugie, skoro już zdecydowałaś się na Indian i ichnią magię, to takie totalnie połebkowe traktowanie tematu, jakiego się w opowiadaniu dopuściłaś, też budzi konsternację i głęboki, szczery zawód. A przy okazji znamionuje zupełnie niesatysfakcjonujące wykorzystanie hasła przewodniego. Bo jeden – być może – urojony szaman, pojawiający się w tekście dwa razy na krzyż i rzucający kilka w gruncie rzeczy mało znaczących frazesów, a w dodatku “zamówiony” przez kolegę Wojtka, to zdecydowanie za mało, by uznać, że opowiadanie zostało oparte na rzeczonym haśle. Generalnie wszystko to bardzo pretekstowe i – niestety – nijakie. Zupełnie nie czuć w opowiadaniu obecności Wielkiego Ducha… ani ducha czegokolwiek, skoro już o tym mowa. Równie dobrze bohaterowie mogli się wybrać do góroli w Tatry albo do kaszubskiej wsi – wyszłoby pewnie na to samo.

Jako całokształt historia też się, niestety, nie broni. Pomijając już wszystko inne – od wspomnianych wyżej mankamentów, poprzez niewiele wnoszący motyw znikającego cienia, aż po nieprzekonującą przemianę bohatera (a właściwie to dwie przemiany) – zakończenie naprawdę zupełnie do mnie nie trafia.

Powiedziałbym wręcz, że te drzewa o osobliwych cieniach – których pojawienie się nijak mi do niczego w tym tekście nie pasuje – znalazły się w tekście wyłącznie w celu oddzielenia grubą krechą (względnie wiotką gałązką) fantastyki od urojeń. Jakkolwiek jestem świadom, iż kryje się za tym coś więcej – być może zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że wiem co – wrażenie jednak pozostaje.

 

Koniec końców dostałem historię co prawda ładnie napisaną i na swój sposób poruszającą, jednak z – jak dla mnie – fatalnie rozłożonymi akcentami, a przez to nieskończenie mniej ciekawą, niż faktycznie być by mogła i niż zapowiadała się pierwszymi uderzeniami mocnego, psychodelicznego klimatu; w dodatku historię zdecydowanie za mało przekonującą i klarowną, bym mógł poczuć się nią usatysfakcjonowany.

 

Peace!

 

P.S.

Tytuł, brzmiący trochę jak parodystyczny miszmasz Draculi i Harrego P. też nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. I fakt, że parodii w tekście nie uświadczysz, niewiele tu zmienia.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, opowiadanie rzeczywiście wyszło takie sobie, hm, chyba wręcz kiepskie, bo muszę się przyznać, że w tej chwili już nie pamiętam, o czym opowiadało… 

Tak czy inaczej, dziękuję za rozbudowany komentarz i jeszcze raz gratuluję książki o kotku :) Trzymaj się ciepło.

Nowa Fantastyka