- Opowiadanie: PCScorpio - Sen o Ważnym Dniu

Sen o Ważnym Dniu

Tekst oryginalnie napisany na pewien konkurs, związany ze słowem ‘jubileusz’. Horror... swego rodzaju.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Sen o Ważnym Dniu

Dzień wielkiego jubileuszu naszej szkoły zaczął się bardzo pechowo. Jadąc na lekcje, o mało nie miałem stłuczki. Mógł być wypadek, mówię wam, coś naprawdę paskudnego mogło się wydarzyć. A kiedy już dojechałem, na drodze z parkingu dogoniła mnie Magda z trzeciej C.

– Cześć! – zawołała radośnie i nie zważając na brak odpowiedzi, zaczęła iść za mną głośno gadając. Jak zwykle ubrana była jak kobieta niezbyt ciężkich obyczajów, która wydobyła gdzieś ze śmieci męskie ciuchy ze skóry. Pulchna, mocny makijaż na bladej skórze, i te dziwne symbole na naszywkach, naszyjnik z nie wiadomo jakim znakiem, jak wogóle wpuszczają ją do szkoły?

– O Matko, ale jestem zmęczona! Wczoraj tyle się uczyłam na tą głupią biologię – nawijała jak najęta – A ty się uczyłeś? Ach nie, ty przecież wszystko wiesz. Ale wiesz, opoiwiem ci coś ciekawego…

Mówią, że najgorszy pasztet w szkole zawsze zakochuje się w tobie. Nie wiedziałem jakie, pożal się Boże, uczucia żywi do mnie ta niewiasta, ale i tak wolałem nie wdawać się w rozmowę. Znowu będzie mi opowiadać, że szkoła stoi na jakimś czakramie mocy, że przed wiekami odprawiano tu pogańskie obrzędy, i tym podobne brednie. Co mnie to, do cholery, obchodzi? Jestem katolikiem. I w ogóle jestem normalny.

Szedłem więc szybko, odpowiadając zdawkowo, ścigany przez niezależną kobiecość w męskiej kurtce. Uchyliliśmy ciężkie, stare drzwi szkoły i przeszliśmy przez hol, wielki i przytłaczający swoją szacowną godnością. Marmurowe ściany i filary, wysokie na całą ścianę płaskorzeźby z postaciami świętych i żołnierzy oraz popiersia patronów i wybitnych uczniów budziły mimowolny szacunek nawet w najbardziej nieznośnych uczniach, a dziś z okazji jubileuszu dodatkowo porozwieszano flagi i okolicznościowe napisy pod sufitem.

Magda jednakże wyraźnie nie odczuwała na tyle dużo szacunku, aby się wreszcie przymknąć, tylko nadawała dalej o erze Wodnika, aż dotarliśmy do schodów na pierwsze piętro. Tam, przy płaskorzeźbach ze skrzydlatymi husarzami stał pan Płaziński, zwany Płaszczakiem, szkolny psycholog i pedagog.

– No, no, dzień dobry – odpowiedział na moje powitanie – A cóż tu widzimy? Dlaczego w tak ważny dzień przychodzisz tak ubrana, dziecko?

Magda normalnie odpowiedziałaby pewnie ‘Nie jestem pana dzieckiem’ albo coś równie mało przystającego uczennicy tej szacownej instytucji, ale teraz spuściła tylko oczy i wybąkała coś niewyraźnie. Nareszcie chwila ciszy.

– Spójrz, jak wygląda twój kolega, wymyty, śliczny, cacuś! – strofował dalej nauczyciel – Twoi rodzice chyba lubią być wzywani do dyrekcji, prawda? No, zmykaj do swojej klasy. No już, a kysz.

Magda odeszła, rzucając mu mordercze spojrzenia, i w drugim kącie zaczęła witać się z koleżankami ze swojej klasy, w tak samo obleśnych ubraniach. Jedna z włosami farbowanymi prawie na biało, druga z groźną miną i rudymi lokami, wszystkie patrzyły na nas ukradkiem i groźnie. Profesor parsknął śmiechem i mrugnął do mnie.

– Nie lubisz zbytnio dziewczyn, co?

Nie cierpię, kiedy ze mną o tym rozmawia. Ktokolwiek. Ale ten typ wydawał się być wprost niezdrowo zaciekawiony tym, że nie mam dziewczyny. Owszem, chwilowo nie zajmuję się tymi sprawami. Miałem pewien niemiły przypadek. I co z tego? Nie jego interes.

– Nie takich jak ona – odpowiedziałem wreszcie.

– A kto by lubił? – roześmiał się i trącił mnie w ramię – No, dość o bzdurach. Nie zapomnij, że czekamy na ciebie dziś po akademii.

– Szczerze mówiąc – bąknąłem nieśmiało – nie wiem, czy powinienem…

– Nonsens! Przecież wiemy, że masz wielkie plany życiowe. Nasza szkoła to najlepszy start, jaki mógł ci się przytrafić. Będą tam wszyscy ważni goście, którzy przyjechali na jubileusz. Chcieli poznać naszego najlepszego ucznia, kogo mieliśmy wybrać jak nie ciebie? – pochylił się teatralnie do mojego ucha i szepnął – Chyba wiesz, że będzie wiceminister edukacji? No, nie marudź – znów trącił mnie palcem, tym razem w nos – I nie spóźnij się, to brzydko.

Poszedł sobie wreszcie, a ja zastanawiałem się czy rzeczywiście w całej szkole nie ma lepszego ucznia, którego można by zaprezentować gościom. Powinienem czuć się wyróżniony, ale czy naprawdę miałem ochotę spędzić wieczór po akademii z gromadą podstarzałych ważniaków, i w dodatku z Płaszczakiem? Wzdychając ciężko, udałem się na lekcje.

 

 

Dzień dłużył się niesłychanie. Z okazji jubileuszowej gali lekcje kończyły się nieco wcześniej, a jutro zaczynał się przecież majowy długi weekend. Uczniowie nie mogli się już doczekać zasłużonej przerwy w harówce i ani myśleli uważać. Biologica wyrzuciła kogoś z lekcji za pogwizdywanie, a prawdziwy skandal miał miejsce w sali od polskiego. Zwandalizowano wiszące tam w długim rządku reprodukcje portretów wielkich ludzi: Słowackiemu ktoś dorysował rogi, a prezydentowi wąsa. Załęcka dostała szału, groziła że wezwie Straż, ale dyrektor pobłażliwie oświadczył, że ‘w taki dzień’ można przecież być wyrozumiałym. Szkołę ogarniał o radosne podniecenie.

Na koniec dnia były dwie lekcje historii – w sam raz na uspokojenie, a nawet uśpienie. Otyły profesor historii zwany Misiem monotonnie opowiadał o sarmatach. Mój najlepszy kumpel Filip cały czas rysował w zeszycie wielką ośmiornicę, która miała wyobrażać może profesora, a może grubą koleżankę Magdy, która z kolei wciąż gapiła się to na profesora, to na mnie. Istny koszmar.

Nadeszła wreszcie upragniona godzina, i cała gawiedź szkolna zebrała się na akademii z okazji jubileuszu założenia szkoły. Sala gimnastyczna, na codzień przeznaczona do wesołego wzmacniania zdrowego ducha w zdrowym ciele młodzieży, dziś pełna była flag, obrazów i sztywnej atmosfery. Ogromna liczba 125 pyszniła się pod sufitem, otoczona wieńcem portretów wybitnych uczniów.

Odśpiewaliśmy hymn, chór szkolny wykonał przynajmniej pięć pieśni patriotycznych. Dyrektor przedstawił przybyłych na jubileusz gości – usadowionego na honorowym miejscu wiceministra edukacji, poupychanych wokół niego radnych, prezydenta miasta z towarzyszącą mu podstarzałą matroną z miejskiej komisji edukacji, lokalnych biznesmenów i paru innych ważniaków. Długo wspominał i wychwalał wielkich ludzi, jakich dała narodowi nasza szkoła – wybitnych historyków, inżynierów, oficerów, posłów i inną sól ziemi.

Słuchałem tego i z trudem tłumiłem ziewanie, ponieważ dyrektor co jakiś czas zerkał na mnie i wskazywał któremuś z gości. Nie podobał mi się ich wzrok i miałem nadzieję, że jak najszybciej uda mi się wykręcić z przeklętego spotkania po akademii.

 

 

Spotkanie okazało się odbywać w piwnicy, dokładnie pod salą gimnastyczną. Była to dawna pracownia biologii, obecnie przerobiona na miejsce, gdzie różne szkolne kółka zainteresowań spotykały się czasami na dyskusje lub projekcje filmów. Były tu stare, solidne stoły z niemalowanego drewna, i górujące nad nimi podwyższenie przed tablicą.

Teraz, stoły przestawiono pod ściany i zastawiono skromnym poczęstunkiem, jak na przyjęciach w filmach, a na ścianach powieszono ozdobne biało-czerwone kotary. Goście stali przy stołach, siedzieli na dwóch sofach przytaszczonych tu ze świetlicy, lub przechadzali się od niechcenia, trzymając w rękach kieliszki do wina z grubego szkła.

Byli tu wszyscy główni nauczyciele, bez tych młodszych i praktykantów: Załęcka od polskiego, Płaszczak i historyk, do tego nauczyciele języków i chemii i inne stwory piekielne, jakby ich nazwał Filip. Był oczywiście ksiądz Szymek, i większość gości: radni, prezydent miasta i jego matrona, kilku najważniejszych spośród biznesmenów. Był wiceminister, z bólem na twarzy słuchający opowieści Załęckiej o mniej znanych poetach romantycznych. No i dyrektor, który w kręgu uprzejmie rechoczących gości opowiadał kawały o obcokrajowcach. Płaszczak od razu wciągnął mnie do tego kręgu za rekę.

Czułem się nieswojo. Dyrektor kilkoma pochwalnymi zdaniami opisał mnie przed wiceministrem i resztą oficjeli. Opowiedział o olimpiadach – matematycznej i wiedzy o społeczeństwie, przesadził nieco opisując kilka faktów z mojej kariery w szkole i kółku fizycznym, a kilka po prostu zmyślił. Matrona z komisji patrzyła na mnie w taki sposób, że zapragnąłem czym prędzej stamtąd wyjść.

– I w dodatku jest to, tak ważny dla młodzieży w naszych trudnych czasach, wzór moralny! Zachowuje czystość do ślubu! – zakończył. Goście klaskali, ksiądz Szymek zacytował jakiś psalm, a Płaszczak zaczał opowiadać, jak trudno dziś o dziewczynę powyżej 14 lat zachowującą dziewictwo. Biologica potakiwała mu, opowiadając szokujące anegdoty medyczne.

 Czułem się coraz bardziej nieswojo i szukałem już sposobu, żeby się wymknąć. Niestety, znów doczepił się do mnie Płaszczak. Teraz, po części oficjalnej, miał koszulę rozpiętą pod szyją i srebrny naszyjnik połyskujący na tle skrawka włochatej piersi. Wyglądał jak ex-gwiazdor z lat 70tych i cokolwiek działał mi na nerwy. W rękach trzymał dwa kieliszki.

– Lemoniada dla naszego młodego gościa? – zachęcił, wciskając mi jeden w dłoń. Prawie zmusił mnie do wypicia, a następnie zaczął szeroko opowiadać o korzyściach, jakie będę miał z tak bliskiej znajomości z szacownymi gośćmi.

Napój miał dziwny, mdły smak. Zamarzyłem nagle o tym, żeby wymówić się chorobą – zwłaszcza, że naprawdę zacząłem czuć coś jakby zawroty głowy – i wymknąć się do domu, by już bez dalszych przeszkód cieszyć się majowym weekendem. Niech szacowni goście się dziwią, trudno. Powiedziałem, że muszę do toalety.

– Toaleta nie ucieknie – zaśmiał się, przytrzymując mnie za ramię – Nie chcesz chyba urazić gości? Wiesz, ten minister jest obrażalski jak panienka…

– Przepraszam, muszę – odpowiedziałem zdecydowanie i odwróciłem się do drzwi.

– O nie, kochany, nie tak szybko – powiedział Płaszczak i osadził mnie siłą na najbliższej sofie. Chciałem się wyrwać, ale nagle poczułem, że naprawdę mam zawroty głowy. Wszystko zaczęło robić się czarne. Patrząc z bliska na trzymającego mnie pedagoga zobaczyłem, że jego naszyjnik to nie medalik z Matką Boską, tylko medalion przedstawiający kształt jakiegoś, jakiegoś…

 

 

W tym momencie wszystko naprawdę staje się podobne do koszmarnego snu, gdzie trudno przypomnieć sobie po kolei, co się działo. Muszę zmienić sposób opowiadania, nic na to nie poradzę.

 

 

Odzyskuję przytomność w tej samej sali. Czy można w ogóle stracić przytomność we śnie? Było o tym chyba w jakimś filmie. W każdym razie, nie ma już dekoracji, stoły są bez obrusów, ale stoją na nich setki świec. W Sali panuje migotliwy półmrok, skrzą się kieliszki z grubego szkła, których mnóstwo wciąż stoi na innym ze stołów. A na pojedynczym stole w samym środku sali, jestem ja.

Jestem nagi, przywiązany do stołu pasami tak, że nie mogę się ruszyć. Stół jest chropowaty w dotyku, widać i czuć na nim setki rys od cyrkli, kleksów i bazgrołów wykonanych przez wiele pokoleń uczniów. Uczestnicy spotkania stoją dookoła, śmieją się i dowcipkują z wyglądu mojego ciała. Mają na sobie ciemne szaty, coś jak habity z kapturami, ale przecież rozpoznaję ich wszystkich. Nie brak żadnego nauczyciela, są radni, prezydent i wiceminister.

Ksiądz Szymek obchodzi salę dookoła, trzymając swój krucyfiks, ale jakoś na opak, w każdym z kątów staje i krzyczy mnóstwo dziwacznych słów. Potem, dyrektor staje na podwyższeniu przy moim stole i obraca się do ściany. Widzę na niej teraz jakieś płaskorzeźby, wcześniej zasłonięte kotarami. Wyglądają na starsze od tych na górze, i nie ma na nich świętych ani husarii, tylko poczwary ze skrzydłami, jakieś wężowate i kuliste kształty, i hieroglify.

Dyrektor kłania się po kolei wszystkim płaskorzeźbom, po czym obraca się i zadowolonym wzrokiem patrzy najpierw na mnie, potem na zgromadzony tłumek ciała pedagogicznego i gości. Podnosi do góry coś, co wygląda jak bardzo stary, zardzewiały sztylet z zygzakowatym ostrzem. Gapię się na niego i dociera do mnie, że znam ten rupieć, widuję go przecież na co dzień w sali historycznej między popiersiem jakiegoś rzymskiego typa i szlachecką szablą.

– Ea, Yog-Sothoth! Ea, Cthulhu! Ea, Shub-Niggurath! – wykrzykuje uroczyście. Ciało pedagogiczne wraz z gośćmi kłania się z szacunkiem i powtarza to, jak w kościele, ale z większym entuzjazmem.

– Ku czci naszego Pana, Yog-Sothotha – ogłasza dyrektor – zebraliśmy się tu w kolejną rocznicę, aby złożyć Wszechmocnym ofiarę krwi dziewiczej. Pochwalony niech będzie Pan i wszyscy Wszechmocni!

– Yog-Sothoth zna Bramę. Yog-Sothoth jest Bramą. Yog-Sothoth jest kluczem i strażnikiem Bramy – recytuje Miś od historii swoim monotonnym głosem – Wczoraj, dziś i jutro, wszystko jest jednią w Yog-Sothocie.

– Wczoraj, dziś i jutro należy do Niego, i należy do nas! Formujemy świat podług niego i dla niego, a on obdarza nas mocą! Chwała Wszechmocnym! Ea, Cthulhu phtagn! – krzyczy dyrektor, a wszyscy zaczynają powtarzać to jak mantrę i kołysać się do rytmu. Radni, biznesmeni, ksiądz i prezydent, wszyscy kołyszą się i mamroczą, coraz głośniej i głośniej.

– Przez wszystkie moce – recytuje dyrektor – Wielki Panie, dziękujemy ci, że nas wybrałeś, abyśmy Tobie służyli. Prosimy Cię, przez krew dziewiczą, obdarzaj nas nadal swoją mocą, abyśmy przygotowali ten świat na Twoje przyjście.

– Ija, ija, katulu, fatagan! – krzyczą radni i pedagodzy. Świece migoczą, salę ogarnia falujący półmrok, i wszystko wokół nie może już chyba być bardziej surrealne.

Wtedy do sali wpada Magda.

Jak to możliwe, skoro drzwi były zamknięte? Nieważne. Wbiega, krzyczy coś chyba po łacinie, za nią wbiegają inne postacie – te jej koleżanki, gruba i chuda z białymi włosami, groźna ruda, i parę nieznanych mi kobiet, tak starszych, jak i młodszych. Wszystkie mają na sobie też jakieś szaty… nie, to zwykłe, długie damskie płaszcze, ale wszystko już mi się miesza.

Magda też ma sztylet, ale prosty, jak nóż kuchenny ze srebra. Kieruje go w stronę nauczycieli-czcicieli. O dziwo, cofają się, robiąc wściekłe miny i parskając jak kocury. Dyrektor syczy – tak, właśnie syczy, jak ulatniający się gaz.

– Spóźniłaś się, wiedźmo. Dokonamy ofiary, jak co roku. Nie powstrzymacie nas.

– Mylisz się – Magda odpowiada kpiąco, spoglądając na mnie, to znów na bandę szaleńców – Twój plan znów nawalił. Chłopak nie jest dziewicą.

To zbija go na moment z tropu, a Magda mówi dalej do mnie:

– Pamiętasz to, prawda? Przykry przypadek, o którym nie lubisz wspominać. Starsza sąsiadka, która dotykała cię w pewnym miejscu… Można oczywiście dyskutować, ale w waszym przypadku trudniej określić moment utraty dziewictwa, a przecież przeżyłeś ten moment z inną osobą.

– Yog-Sothoth jest Bramą… – zaczyna znów Miś, bo pozostali chyba nie wiedzą, co powiedzieć. Magda parska śmiechem.

– Chcesz jednak kontynuować? Nie boisz się, że Yog się wkurzy?

– Imię Pana nie pasuje do ust wiedźmy – syczy dyrektor – Łapać ją! Śmierć ladacznicom!

Kobiety wysuwają ręce przed siebie i zaczyna się najdziwniejsza część historii.

Z moimi oczami dzieje się coś złego, zaczynam widzieć rzeczy, których nie ma i być nie może. Świece gasną w powiewie wiatru, choć okna są zamknięte, ale skądś dobywa się światło, w którym widać całą absurdalną scenę. Z rąk kobiet wydobywają się pasma zielonej mgły podobne do rozrastających sie gałęzi, które osłaniają mnie i całą ich grupę jak widmowa ściana, a z noża trzymanego przez Magdę bije jasny płomień, prawie jak z miotacza ognia. Nauczyciele i goście zaczynają krzyczeć i zasłaniać wykrzywione gęby rękami, ksiądz Szymek żegna się i próbuje wleźć pod stół. A dyrektor wrzeszczy najgłośniej ze wszystkich.

– Ogthrod ai’f geb’l-ee’h – krzyczy Magda, a nieludzkie sylaby brzmią tym razem śpiewnie i przyjemnie – Yog-Sothoth ‘n gah’ng ai’y zhro!

Krzyk dyrektora przechodzi w jakiś skowyt, podobny do modulowanych jęków i chórów z syntezatora, zahacza o świst i chrapliwy skrzek małpy. Ohydny hałas ogłusza mnie całkowicie, a w moich nie całkiem sprawnych oczach postać dyrektora się zmienia, wydaje mi się, że wyrastają z niego jakieś mgliste węże, masa wijących się, półprzejrzystych strumieni, jak widmowe spaghetti, z którego zamiast pulpetów wynurzają sie gałki oczne i wrzeszczące usta bez twarzy…

A potem wszystko się kończy. Tracę na chwilę przytomność, potem ktoś – kobiety w płaszczach, bo któżby inny – prowadzi mnie przez ciemne i opustoszałe korytarze szkoły, przez hol i szkolny parking; zwykle pusty o tej porze, teraz zastawiony jest drogimi autami nauczycieli i gości. Wpychają mnie do jakiegoś samochodu, któraś szepcze mi do ucha, że wszystko będzie dobrze. Czuję kołysanie i słyszę warkot. Za oknem migocą światła.

 

 

Znowu mdleję, albo zasypiam we śnie, a po chwili okazuje się, że wywiozły mnie na jakieś pole za miastem, tuż pod lasem. Widzę gałęzie na tle księżyca w pełni, za falującym zbożem widać odległe światła domów. Gruba i białowłosa rozpalają wielkie ognisko, a pozostałe pomagają Magdzie rozłożyć koc na stercie gałęzi, i ułożyć mnie na tym legowisku, po czym zdejmują płaszcze. Pod nimi nie mają na sobie niczego, tak jak zdarza się to tylko w snach lub pewnego rodzaju filmach. Ogień pali się jasno i wokół robi się cieplej. Ale ja drżę z zimna, i nie tylko. Magda siada obok, głaszcze mnie i całuje.

– Nie bój się, oni już nic ci nie zrobią – tłumaczy łagodnym głosem – Władcy szkoły wykorzystują moc tego miejsca, kradną waszą energię. Dobrze, że chodzi im tylko o władzę i przywileje. Tacy jak oni inaczej nie potrafią. Ale niestety, Moce, które tu wzywają, mają wpływ na nasz świat. Musimy odbierać im terytorium po kawałku, po kolei, każda wyrwana ofiara zmniejsza ich władzę. Matka Ziemia jest cierpliwa i niewzruszona, przeczeka wszystko…

Nie staram się nic z tego zrozumieć, słowa wprawiają mnie w coś jakby trans. Trzask ognia, szum wiatru… Pozostałe wiedźmy otaczają nas, uśmiechnięte, wpatrzone w księżyc, recytują coś po łacinie – brzmi to ładniej, niż dźwięki wydawane przez nauczycieli, ale też groźnie. A potem zaczynają dotykać mnie, wszystkie naraz.

Magda całuje mnie jeszcze raz, głęboko, gorąco. A na kroczu czuję bardzo zimny metal. Oczywiście, to tamten sztylet.

– Przez moce Powietrza i moce Ognia – szepcze – Przez moce Wody i moce Ziemi. Chwała niech będzie Bogini. Tej nocy, dobra Matko, składamy ci ofiarę w podzięce za moc, którą nam dajesz.

Próbuję się wyrwać, ale wiedźmy trzymają mocno. Moje mięśnie nie są tak silne, jak uważałem… nigdy nie myślałem, że mógłbym być słabszy od kobiety.

Magda siada na mnie, nie wypuszczając sztyletu. Jest właściwie bardziej atrakcyjna, niż zawsze mi się zdawało. Jej gładkie czarne włosy lśnią na pulchnych piersiach, muskają mnie, kiedy pochyla się i kładzie mi dłoń na policzku.

– Nie bój się – szepcze – po wszystkim wymażę ci pamięć. To bardzo łatwe w przypadku prostych umysłów. Nie będziesz wiedział, w jaki sposób to ci się przytrafiło. A zresztą, przecież nie jest ci to zbyt potrzebne. Czy jesteś tak do końca mężczyzną? Za nami stoi Bogini, ale Bogowie mężczyzn nie stoją za tobą, nie uznali cię za godnego. Nic dziwnego, że siły… inne… uznały, że mogą nam ciebie podkraść, jak nie pilnowane jedzenie.

Nie rozumiem, o co chodzi, ale mój członek, który ze strachu zaczął opadać, chcąc nie chcąc znów zostaje ustawiony do pionu.

Potem jest wielka, gorąca i wilgotna rozkosz, a potem Magda znowu sięga po sztylet. Czuję najpierw cięcie, które boli wprost nieziemsko, krew sika ze mnie jak z węża pod ciśnieniem, a potem czuję tylko ból, ból nie do wyobrażenia…

 

 

I wtedy, oczywiście, się obudziłem. Podobno zawsze tak się zdarza. Ze snów seksualnych budzisz się właśnie wtedy, gdy najlepsze zaczyna się dziać, a z koszmarów – kiedy zaczyna się najgorsze. W tym przypadku, było właściwie i jedno, i drugie.

 

 

Pani psycholog mówi, że takie sny to mechanizm obronny wobec traumatycznego zdarzenia. Nie przepadam za nią zbytnio, przyszła do naszej szkoły po tym, jak Płaszczak gdzieś znikł nazajutrz po akademii. W każdym razie mówi, że w takich snach przeżywam znowu dzień jubileuszu, którego nie pamiętam, próbując wypełnić tę lukę w pamięci i wytłumaczyć wypadek, za pomocą mniej lub bardziej realistycznej historii. Widocznie umysł taki jak mój, łatwiej zniesie ciężkie okaleczenie, jeśli stoi za nim sekretny kult i nagie wiedźmy, a nie wypadek samochodowy. Cóż, może mój umysł nie jest tak trzeźwy i normalny, jak myślałem. Może zresztą każdy by oszalał po czymś takim?

Bo wypadek, trzeba przyznać, był naprawdę paskudny…

 

 

MHE

Sen o Ważnym Dniu

 

 

 

Dzień wielkiego jubileuszu naszej szkoły zaczął się bardzo pechowo. Jadąc na lekcje, o mało nie miałem stłuczki. Mógł być wypadek, mówię wam, coś naprawdę paskudnego mogło się wydarzyć. A kiedy już dojechałem, na drodze z parkingu dogoniła mnie Magda z trzeciej C.

– Cześć! – zawołała radośnie i nie zważając na brak odpowiedzi, zaczęła iść za mną głośno gadając. Jak zwykle ubrana była jak kobieta niezbyt ciężkich obyczajów, która wydobyła gdzieś ze śmieci męskie ciuchy ze skóry. Pulchna, mocny makijaż na bladej skórze, i te dziwne symbole na naszywkach, naszyjnik z nie wiadomo jakim znakiem, jak wogóle wpuszczają ją do szkoły?

– O Matko, ale jestem zmęczona! Wczoraj tyle się uczyłam na tą głupią biologię – nawijała jak najęta – A ty się uczyłeś? Ach nie, ty przecież wszystko wiesz. Ale wiesz, opoiwiem ci coś ciekawego…

Mówią, że najgorszy pasztet w szkole zawsze zakochuje się w tobie. Nie wiedziałem jakie, pożal się Boże, uczucia żywi do mnie ta niewiasta, ale i tak wolałem nie wdawać się w rozmowę. Znowu będzie mi opowiadać, że szkoła stoi na jakimś czakramie mocy, że przed wiekami odprawiano tu pogańskie obrzędy, i tym podobne brednie. Co mnie to, do cholery, obchodzi? Jestem katolikiem. I w ogóle jestem normalny.

Szedłem więc szybko, odpowiadając zdawkowo, ścigany przez niezależną kobiecość w męskiej kurtce. Uchyliliśmy ciężkie, stare drzwi szkoły i przeszliśmy przez hol, wielki i przytłaczający swoją szacowną godnością. Marmurowe ściany i filary, wysokie na całą ścianę płaskorzeźby z postaciami świętych i żołnierzy oraz popiersia patronów i wybitnych uczniów budziły mimowolny szacunek nawet w najbardziej nieznośnych uczniach, a dziś z okazji jubileuszu dodatkowo porozwieszano flagi i okolicznościowe napisy pod sufitem.

Magda jednakże wyraźnie nie odczuwała na tyle dużo szacunku, aby się wreszcie przymknąć, tylko nadawała dalej o erze Wodnika, aż dotarliśmy do schodów na pierwsze piętro. Tam, przy płaskorzeźbach ze skrzydlatymi husarzami stał pan Płaziński, zwany Płaszczakiem, szkolny psycholog i pedagog.

– No, no, dzień dobry – odpowiedział na moje powitanie – A cóż tu widzimy? Dlaczego w tak ważny dzień przychodzisz tak ubrana, dziecko?

Magda normalnie odpowiedziałaby pewnie ‘Nie jestem pana dzieckiem’ albo coś równie mało przystającego uczennicy tej szacownej instytucji, ale teraz spuściła tylko oczy i wybąkała coś niewyraźnie. Nareszcie chwila ciszy.

– Spójrz, jak wygląda twój kolega, wymyty, śliczny, cacuś! – strofował dalej nauczyciel – Twoi rodzice chyba lubią być wzywani do dyrekcji, prawda? No, zmykaj do swojej klasy. No już, a kysz.

Magda odeszła, rzucając mu mordercze spojrzenia, i w drugim kącie zaczęła witać się z koleżankami ze swojej klasy, w tak samo obleśnych ubraniach. Jedna z włosami farbowanymi prawie na biało, druga z groźną miną i rudymi lokami, wszystkie patrzyły na nas ukradkiem i groźnie. Profesor parsknął śmiechem i mrugnął do mnie.

– Nie lubisz zbytnio dziewczyn, co?

Nie cierpię, kiedy ze mną o tym rozmawia. Ktokolwiek. Ale ten typ wydawał się być wprost niezdrowo zaciekawiony tym, że nie mam dziewczyny. Owszem, chwilowo nie zajmuję się tymi sprawami. Miałem pewien niemiły przypadek. I co z tego? Nie jego interes.

– Nie takich jak ona – odpowiedziałem wreszcie.

– A kto by lubił? – roześmiał się i trącił mnie w ramię – No, dość o bzdurach. Nie zapomnij, że czekamy na ciebie dziś po akademii.

– Szczerze mówiąc – bąknąłem nieśmiało – nie wiem, czy powinienem…

– Nonsens! Przecież wiemy, że masz wielkie plany życiowe. Nasza szkoła to najlepszy start, jaki mógł ci się przytrafić. Będą tam wszyscy ważni goście, którzy przyjechali na jubileusz. Chcieli poznać naszego najlepszego ucznia, kogo mieliśmy wybrać jak nie ciebie? – pochylił się teatralnie do mojego ucha i szepnął – Chyba wiesz, że będzie wiceminister edukacji? No, nie marudź – znów trącił mnie palcem, tym razem w nos – I nie spóźnij się, to brzydko.

Poszedł sobie wreszcie, a ja zastanawiałem się czy rzeczywiście w całej szkole nie ma lepszego ucznia, którego można by zaprezentować gościom. Powinienem czuć się wyróżniony, ale czy naprawdę miałem ochotę spędzić wieczór po akademii z gromadą podstarzałych ważniaków, i w dodatku z Płaszczakiem? Wzdychając ciężko, udałem się na lekcje.

 

 

Dzień dłużył się niesłychanie. Z okazji jubileuszowej gali lekcje kończyły się nieco wcześniej, a jutro zaczynał się przecież majowy długi weekend. Uczniowie nie mogli się już doczekać zasłużonej przerwy w harówce i ani myśleli uważać. Biologica wyrzuciła kogoś z lekcji za pogwizdywanie, a prawdziwy skandal miał miejsce w sali od polskiego. Zwandalizowano wiszące tam w długim rządku reprodukcje portretów wielkich ludzi: Słowackiemu ktoś dorysował rogi, a prezydentowi wąsa. Załęcka dostała szału, groziła że wezwie Straż, ale dyrektor pobłażliwie oświadczył, że ‘w taki dzień’ można przecież być wyrozumiałym. Szkołę ogarniał o radosne podniecenie.

Na koniec dnia były dwie lekcje historii – w sam raz na uspokojenie, a nawet uśpienie. Otyły profesor historii zwany Misiem monotonnie opowiadał o sarmatach. Mój najlepszy kumpel Filip cały czas rysował w zeszycie wielką ośmiornicę, która miała wyobrażać może profesora, a może grubą koleżankę Magdy, która z kolei wciąż gapiła się to na profesora, to na mnie. Istny koszmar.

Nadeszła wreszcie upragniona godzina, i cała gawiedź szkolna zebrała się na akademii z okazji jubileuszu założenia szkoły. Sala gimnastyczna, na codzień przeznaczona do wesołego wzmacniania zdrowego ducha w zdrowym ciele młodzieży, dziś pełna była flag, obrazów i sztywnej atmosfery. Ogromna liczba 125 pyszniła się pod sufitem, otoczona wieńcem portretów wybitnych uczniów.

Odśpiewaliśmy hymn, chór szkolny wykonał przynajmniej pięć pieśni patriotycznych. Dyrektor przedstawił przybyłych na jubileusz gości – usadowionego na honorowym miejscu wiceministra edukacji, poupychanych wokół niego radnych, prezydenta miasta z towarzyszącą mu podstarzałą matroną z miejskiej komisji edukacji, lokalnych biznesmenów i paru innych ważniaków. Długo wspominał i wychwalał wielkich ludzi, jakich dała narodowi nasza szkoła – wybitnych historyków, inżynierów, oficerów, posłów i inną sól ziemi.

Słuchałem tego i z trudem tłumiłem ziewanie, ponieważ dyrektor co jakiś czas zerkał na mnie i wskazywał któremuś z gości. Nie podobał mi się ich wzrok i miałem nadzieję, że jak najszybciej uda mi się wykręcić z przeklętego spotkania po akademii.

 

 

Spotkanie okazało się odbywać w piwnicy, dokładnie pod salą gimnastyczną. Była to dawna pracownia biologii, obecnie przerobiona na miejsce, gdzie różne szkolne kółka zainteresowań spotykały się czasami na dyskusje lub projekcje filmów. Były tu stare, solidne stoły z niemalowanego drewna, i górujące nad nimi podwyższenie przed tablicą.

Teraz, stoły przestawiono pod ściany i zastawiono skromnym poczęstunkiem, jak na przyjęciach w filmach, a na ścianach powieszono ozdobne biało-czerwone kotary. Goście stali przy stołach, siedzieli na dwóch sofach przytaszczonych tu ze świetlicy, lub przechadzali się od niechcenia, trzymając w rękach kieliszki do wina z grubego szkła.

Byli tu wszyscy główni nauczyciele, bez tych młodszych i praktykantów: Załęcka od polskiego, Płaszczak i historyk, do tego nauczyciele języków i chemii i inne stwory piekielne, jakby ich nazwał Filip. Był oczywiście ksiądz Szymek, i większość gości: radni, prezydent miasta i jego matrona, kilku najważniejszych spośród biznesmenów. Był wiceminister, z bólem na twarzy słuchający opowieści Załęckiej o mniej znanych poetach romantycznych. No i dyrektor, który w kręgu uprzejmie rechoczących gości opowiadał kawały o obcokrajowcach. Płaszczak od razu wciągnął mnie do tego kręgu za rekę.

Czułem się nieswojo. Dyrektor kilkoma pochwalnymi zdaniami opisał mnie przed wiceministrem i resztą oficjeli. Opowiedział o olimpiadach – matematycznej i wiedzy o społeczeństwie, przesadził nieco opisując kilka faktów z mojej kariery w szkole i kółku fizycznym, a kilka po prostu zmyślił. Matrona z komisji patrzyła na mnie w taki sposób, że zapragnąłem czym prędzej stamtąd wyjść.

– I w dodatku jest to, tak ważny dla młodzieży w naszych trudnych czasach, wzór moralny! Zachowuje czystość do ślubu! – zakończył. Goście klaskali, ksiądz Szymek zacytował jakiś psalm, a Płaszczak zaczał opowiadać, jak trudno dziś o dziewczynę powyżej 14 lat zachowującą dziewictwo. Biologica potakiwała mu, opowiadając szokujące anegdoty medyczne.

 Czułem się coraz bardziej nieswojo i szukałem już sposobu, żeby się wymknąć. Niestety, znów doczepił się do mnie Płaszczak. Teraz, po części oficjalnej, miał koszulę rozpiętą pod szyją i srebrny naszyjnik połyskujący na tle skrawka włochatej piersi. Wyglądał jak ex-gwiazdor z lat 70tych i cokolwiek działał mi na nerwy. W rękach trzymał dwa kieliszki.

– Lemoniada dla naszego młodego gościa? – zachęcił, wciskając mi jeden w dłoń. Prawie zmusił mnie do wypicia, a następnie zaczął szeroko opowiadać o korzyściach, jakie będę miał z tak bliskiej znajomości z szacownymi gośćmi.

Napój miał dziwny, mdły smak. Zamarzyłem nagle o tym, żeby wymówić się chorobą – zwłaszcza, że naprawdę zacząłem czuć coś jakby zawroty głowy – i wymknąć się do domu, by już bez dalszych przeszkód cieszyć się majowym weekendem. Niech szacowni goście się dziwią, trudno. Powiedziałem, że muszę do toalety.

– Toaleta nie ucieknie – zaśmiał się, przytrzymując mnie za ramię – Nie chcesz chyba urazić gości? Wiesz, ten minister jest obrażalski jak panienka…

– Przepraszam, muszę – odpowiedziałem zdecydowanie i odwróciłem się do drzwi.

– O nie, kochany, nie tak szybko – powiedział Płaszczak i osadził mnie siłą na najbliższej sofie. Chciałem się wyrwać, ale nagle poczułem, że naprawdę mam zawroty głowy. Wszystko zaczęło robić się czarne. Patrząc z bliska na trzymającego mnie pedagoga zobaczyłem, że jego naszyjnik to nie medalik z Matką Boską, tylko medalion przedstawiający kształt jakiegoś, jakiegoś…

 

 

W tym momencie wszystko naprawdę staje się podobne do koszmarnego snu, gdzie trudno przypomnieć sobie po kolei, co się działo. Muszę zmienić sposób opowiadania, nic na to nie poradzę.

 

 

Odzyskuję przytomność w tej samej sali. Czy można w ogóle stracić przytomność we śnie? Było o tym chyba w jakimś filmie. W każdym razie, nie ma już dekoracji, stoły są bez obrusów, ale stoją na nich setki świec. W Sali panuje migotliwy półmrok, skrzą się kieliszki z grubego szkła, których mnóstwo wciąż stoi na innym ze stołów. A na pojedynczym stole w samym środku sali, jestem ja.

Jestem nagi, przywiązany do stołu pasami tak, że nie mogę się ruszyć. Stół jest chropowaty w dotyku, widać i czuć na nim setki rys od cyrkli, kleksów i bazgrołów wykonanych przez wiele pokoleń uczniów. Uczestnicy spotkania stoją dookoła, śmieją się i dowcipkują z wyglądu mojego ciała. Mają na sobie ciemne szaty, coś jak habity z kapturami, ale przecież rozpoznaję ich wszystkich. Nie brak żadnego nauczyciela, są radni, prezydent i wiceminister.

Ksiądz Szymek obchodzi salę dookoła, trzymając swój krucyfiks, ale jakoś na opak, w każdym z kątów staje i krzyczy mnóstwo dziwacznych słów. Potem, dyrektor staje na podwyższeniu przy moim stole i obraca się do ściany. Widzę na niej teraz jakieś płaskorzeźby, wcześniej zasłonięte kotarami. Wyglądają na starsze od tych na górze, i nie ma na nich świętych ani husarii, tylko poczwary ze skrzydłami, jakieś wężowate i kuliste kształty, i hieroglify.

Dyrektor kłania się po kolei wszystkim płaskorzeźbom, po czym obraca się i zadowolonym wzrokiem patrzy najpierw na mnie, potem na zgromadzony tłumek ciała pedagogicznego i gości. Podnosi do góry coś, co wygląda jak bardzo stary, zardzewiały sztylet z zygzakowatym ostrzem. Gapię się na niego i dociera do mnie, że znam ten rupieć, widuję go przecież na co dzień w sali historycznej między popiersiem jakiegoś rzymskiego typa i szlachecką szablą.

– Ea, Yog-Sothoth! Ea, Cthulhu! Ea, Shub-Niggurath! – wykrzykuje uroczyście. Ciało pedagogiczne wraz z gośćmi kłania się z szacunkiem i powtarza to, jak w kościele, ale z większym entuzjazmem.

– Ku czci naszego Pana, Yog-Sothotha – ogłasza dyrektor – zebraliśmy się tu w kolejną rocznicę, aby złożyć Wszechmocnym ofiarę krwi dziewiczej. Pochwalony niech będzie Pan i wszyscy Wszechmocni!

– Yog-Sothoth zna Bramę. Yog-Sothoth jest Bramą. Yog-Sothoth jest kluczem i strażnikiem Bramy – recytuje Miś od historii swoim monotonnym głosem – Wczoraj, dziś i jutro, wszystko jest jednią w Yog-Sothocie.

– Wczoraj, dziś i jutro należy do Niego, i należy do nas! Formujemy świat podług niego i dla niego, a on obdarza nas mocą! Chwała Wszechmocnym! Ea, Cthulhu phtagn! – krzyczy dyrektor, a wszyscy zaczynają powtarzać to jak mantrę i kołysać się do rytmu. Radni, biznesmeni, ksiądz i prezydent, wszyscy kołyszą się i mamroczą, coraz głośniej i głośniej.

– Przez wszystkie moce – recytuje dyrektor – Wielki Panie, dziękujemy ci, że nas wybrałeś, abyśmy Tobie służyli. Prosimy Cię, przez krew dziewiczą, obdarzaj nas nadal swoją mocą, abyśmy przygotowali ten świat na Twoje przyjście.

– Ija, ija, katulu, fatagan! – krzyczą radni i pedagodzy. Świece migoczą, salę ogarnia falujący półmrok, i wszystko wokół nie może już chyba być bardziej surrealne.

Wtedy do sali wpada Magda.

Jak to możliwe, skoro drzwi były zamknięte? Nieważne. Wbiega, krzyczy coś chyba po łacinie, za nią wbiegają inne postacie – te jej koleżanki, gruba i chuda z białymi włosami, groźna ruda, i parę nieznanych mi kobiet, tak starszych, jak i młodszych. Wszystkie mają na sobie też jakieś szaty… nie, to zwykłe, długie damskie płaszcze, ale wszystko już mi się miesza.

Magda też ma sztylet, ale prosty, jak nóż kuchenny ze srebra. Kieruje go w stronę nauczycieli-czcicieli. O dziwo, cofają się, robiąc wściekłe miny i parskając jak kocury. Dyrektor syczy – tak, właśnie syczy, jak ulatniający się gaz.

– Spóźniłaś się, wiedźmo. Dokonamy ofiary, jak co roku. Nie powstrzymacie nas.

– Mylisz się – Magda odpowiada kpiąco, spoglądając na mnie, to znów na bandę szaleńców – Twój plan znów nawalił. Chłopak nie jest dziewicą.

To zbija go na moment z tropu, a Magda mówi dalej do mnie:

– Pamiętasz to, prawda? Przykry przypadek, o którym nie lubisz wspominać. Starsza sąsiadka, która dotykała cię w pewnym miejscu… Można oczywiście dyskutować, ale w waszym przypadku trudniej określić moment utraty dziewictwa, a przecież przeżyłeś ten moment z inną osobą.

– Yog-Sothoth jest Bramą… – zaczyna znów Miś, bo pozostali chyba nie wiedzą, co powiedzieć. Magda parska śmiechem.

– Chcesz jednak kontynuować? Nie boisz się, że Yog się wkurzy?

– Imię Pana nie pasuje do ust wiedźmy – syczy dyrektor – Łapać ją! Śmierć ladacznicom!

Kobiety wysuwają ręce przed siebie i zaczyna się najdziwniejsza część historii.

Z moimi oczami dzieje się coś złego, zaczynam widzieć rzeczy, których nie ma i być nie może. Świece gasną w powiewie wiatru, choć okna są zamknięte, ale skądś dobywa się światło, w którym widać całą absurdalną scenę. Z rąk kobiet wydobywają się pasma zielonej mgły podobne do rozrastających sie gałęzi, które osłaniają mnie i całą ich grupę jak widmowa ściana, a z noża trzymanego przez Magdę bije jasny płomień, prawie jak z miotacza ognia. Nauczyciele i goście zaczynają krzyczeć i zasłaniać wykrzywione gęby rękami, ksiądz Szymek żegna się i próbuje wleźć pod stół. A dyrektor wrzeszczy najgłośniej ze wszystkich.

– Ogthrod ai’f geb’l-ee’h – krzyczy Magda, a nieludzkie sylaby brzmią tym razem śpiewnie i przyjemnie – Yog-Sothoth ‘n gah’ng ai’y zhro!

Krzyk dyrektora przechodzi w jakiś skowyt, podobny do modulowanych jęków i chórów z syntezatora, zahacza o świst i chrapliwy skrzek małpy. Ohydny hałas ogłusza mnie całkowicie, a w moich nie całkiem sprawnych oczach postać dyrektora się zmienia, wydaje mi się, że wyrastają z niego jakieś mgliste węże, masa wijących się, półprzejrzystych strumieni, jak widmowe spaghetti, z którego zamiast pulpetów wynurzają sie gałki oczne i wrzeszczące usta bez twarzy…

A potem wszystko się kończy. Tracę na chwilę przytomność, potem ktoś – kobiety w płaszczach, bo któżby inny – prowadzi mnie przez ciemne i opustoszałe korytarze szkoły, przez hol i szkolny parking; zwykle pusty o tej porze, teraz zastawiony jest drogimi autami nauczycieli i gości. Wpychają mnie do jakiegoś samochodu, któraś szepcze mi do ucha, że wszystko będzie dobrze. Czuję kołysanie i słyszę warkot. Za oknem migocą światła.

 

 

Znowu mdleję, albo zasypiam we śnie, a po chwili okazuje się, że wywiozły mnie na jakieś pole za miastem, tuż pod lasem. Widzę gałęzie na tle księżyca w pełni, za falującym zbożem widać odległe światła domów. Gruba i białowłosa rozpalają wielkie ognisko, a pozostałe pomagają Magdzie rozłożyć koc na stercie gałęzi, i ułożyć mnie na tym legowisku, po czym zdejmują płaszcze. Pod nimi nie mają na sobie niczego, tak jak zdarza się to tylko w snach lub pewnego rodzaju filmach. Ogień pali się jasno i wokół robi się cieplej. Ale ja drżę z zimna, i nie tylko. Magda siada obok, głaszcze mnie i całuje.

– Nie bój się, oni już nic ci nie zrobią – tłumaczy łagodnym głosem – Władcy szkoły wykorzystują moc tego miejsca, kradną waszą energię. Dobrze, że chodzi im tylko o władzę i przywileje. Tacy jak oni inaczej nie potrafią. Ale niestety, Moce, które tu wzywają, mają wpływ na nasz świat. Musimy odbierać im terytorium po kawałku, po kolei, każda wyrwana ofiara zmniejsza ich władzę. Matka Ziemia jest cierpliwa i niewzruszona, przeczeka wszystko…

Nie staram się nic z tego zrozumieć, słowa wprawiają mnie w coś jakby trans. Trzask ognia, szum wiatru… Pozostałe wiedźmy otaczają nas, uśmiechnięte, wpatrzone w księżyc, recytują coś po łacinie – brzmi to ładniej, niż dźwięki wydawane przez nauczycieli, ale też groźnie. A potem zaczynają dotykać mnie, wszystkie naraz.

Magda całuje mnie jeszcze raz, głęboko, gorąco. A na kroczu czuję bardzo zimny metal. Oczywiście, to tamten sztylet.

– Przez moce Powietrza i moce Ognia – szepcze – Przez moce Wody i moce Ziemi. Chwała niech będzie Bogini. Tej nocy, dobra Matko, składamy ci ofiarę w podzięce za moc, którą nam dajesz.

Próbuję się wyrwać, ale wiedźmy trzymają mocno. Moje mięśnie nie są tak silne, jak uważałem… nigdy nie myślałem, że mógłbym być słabszy od kobiety.

Magda siada na mnie, nie wypuszczając sztyletu. Jest właściwie bardziej atrakcyjna, niż zawsze mi się zdawało. Jej gładkie czarne włosy lśnią na pulchnych piersiach, muskają mnie, kiedy pochyla się i kładzie mi dłoń na policzku.

– Nie bój się – szepcze – po wszystkim wymażę ci pamięć. To bardzo łatwe w przypadku prostych umysłów. Nie będziesz wiedział, w jaki sposób to ci się przytrafiło. A zresztą, przecież nie jest ci to zbyt potrzebne. Czy jesteś tak do końca mężczyzną? Za nami stoi Bogini, ale Bogowie mężczyzn nie stoją za tobą, nie uznali cię za godnego. Nic dziwnego, że siły… inne… uznały, że mogą nam ciebie podkraść, jak nie pilnowane jedzenie.

Nie rozumiem, o co chodzi, ale mój członek, który ze strachu zaczął opadać, chcąc nie chcąc znów zostaje ustawiony do pionu.

Potem jest wielka, gorąca i wilgotna rozkosz, a potem Magda znowu sięga po sztylet. Czuję najpierw cięcie, które boli wprost nieziemsko, krew sika ze mnie jak z węża pod ciśnieniem, a potem czuję tylko ból, ból nie do wyobrażenia…

 

 

I wtedy, oczywiście, się obudziłem. Podobno zawsze tak się zdarza. Ze snów seksualnych budzisz się właśnie wtedy, gdy najlepsze zaczyna się dziać, a z koszmarów – kiedy zaczyna się najgorsze. W tym przypadku, było właściwie i jedno, i drugie.

 

 

Pani psycholog mówi, że takie sny to mechanizm obronny wobec traumatycznego zdarzenia. Nie przepadam za nią zbytnio, przyszła do naszej szkoły po tym, jak Płaszczak gdzieś znikł nazajutrz po akademii. W każdym razie mówi, że w takich snach przeżywam znowu dzień jubileuszu, którego nie pamiętam, próbując wypełnić tę lukę w pamięci i wytłumaczyć wypadek, za pomocą mniej lub bardziej realistycznej historii. Widocznie umysł taki jak mój, łatwiej zniesie ciężkie okaleczenie, jeśli stoi za nim sekretny kult i nagie wiedźmy, a nie wypadek samochodowy. Cóż, może mój umysł nie jest tak trzeźwy i normalny, jak myślałem. Może zresztą każdy by oszalał po czymś takim?

Bo wypadek, trzeba przyznać, był naprawdę paskudny…

Koniec

Komentarze

Hmmm. Jest jakiś pomysł na horror, ale w niektóre rzeczy trudno mi było uwierzyć. Zaczęło się od ucznia dojeżdżającego do szkoły własnym samochodem. Do tego jeszcze jest to omnibus i niesamowicie grzeczny chłopczyk. Potem – tajna sekta, do której należą wszyscy nauczyciele i wierchuszka miejska. I nikogo nie dziwiło, że co roku ginie jakiś uczeń? Druga tajna sekta jeszcze skomplikowała problem.

a Płaszczak zaczał opowiadać, jak trudno dziś o dziewczynę powyżej 14 lat zachowującą dziewictwo.

Liczby w beletrystyce raczej zapisujemy słownie. BTW, literówka.

Babska logika rządzi!

Na początku łapanka:

Mógł być wypadek, mówię wam, coś naprawdę paskudnego mogło się wydarzyć. – powtórzenie

 

naszyjnik z nie wiadomo jakim znakiem, jak wogóle wpuszczają ją do szkoły? – w ogóle

 

Wczoraj tyle się uczyłam na głupią biologię – chyba “tę”, choć nie jestem pewien

 

Ale wiesz, opoiwiem ci coś ciekawego… – literówka

 

Uchyliliśmy ciężkie, stare drzwi szkoły i przeszliśmy przez hol, wielki i przytłaczający swoją szacowną godnością. Marmurowe ściany i filary, wysokie na całą ścianę płaskorzeźby z postaciami świętych i żołnierzy oraz popiersia patronów i wybitnych uczniów szkoły budziły mimowolny szacunek nawet w najbardziej nieznośnych uczniach, a dziś z okazji jubileuszu dodatkowo porozwieszano flagi i okolicznościowe napisy pod sufitem. – bardzo dużo powtórzeń

 

– Spójrz, jak wygląda twój kolega, wymyty, śliczny, cacuś! – strofował dalej nauczyciel  – Twoi rodzice chyba lubią być wzywani do szkoły, prawda? No, zmykaj do swojej klasy. No już, a kysz. – dziwne określenia jak na wypowiedź pedagoga

 

Magda odeszła, rzucając mu mordercze spojrzenia, i w drugim kącie zaczęła witać się z koleżankami ze swojej klasy, w tak samo obleśnych ubraniach. – to oczywiste, chyba nie zmieniła ich w trakcie witania, podmiotem dalej jest Magda. Chyba zbędny przecinek przed i.

 

Szkołę ogarniał radosny niepokój. – To jest możliwe?

 

Byli tu wszyscy główni nauczyciele, bez tych młodszych i praktykantów: Załęcka od polskiego, Płaszczak i historyk, do tego nauczyciele języków i chemii i inne stwory piekielne, jakby ich nazwał Filip. Był oczywiście ksiądz Szymek, i większość gości: radni, prezydent miasta i jego matrona, kilku najważniejszych spośród biznesmenów. Był wiceminister, z bólem na twarzy słuchający opowieści Załęckiej o mniej znanych poetach romantycznych. – nie wiem czy to specjalnie, ale nie wygląda, ani nie brzmi to dobrze

 

Teraz, po części oficjalnej, miał koszulę rozpiętą pod szyją i srebrny naszyjnik połyskujący na tle skrawka włochatej klatki. – dziwne stwierdzenie i kompletnie niezrozumiałe

 

W tym momencie wszystko naprawdę staje się podobne do koszmarnego snu, gdzie trudno przypomnieć sobie po kolei, co się działo. Muszę zmienić sposób opowiadania, nic na to nie poradzę. – jakoś nie pasuje mi nagłe zwrócenie się do czytelników. Do tego zmiana nie jest na tyle istotna, aby jeszcze o tym informować.

 

W każdym razie, nie ma już dekoracji, stoły są bez obrusów, ale stoją na nich setki świec. W Sali panuje migotliwy półmrok, skrzą się kieliszki z grubego szkła, których mnóstwo wciąż stoi na innym ze stołów. A na pojedynczym stole w samym środku sali, jestem ja. – powtórzenia i literówka

 

jestem ja.

Jestem nagi, przywiązany do stołu pasami tak, że nie mogę się ruszyć. Stół jest chropowaty w dotyku, widać i czuć na nim setki rys od cyrkli, kleksów i bazgrołów wykonanych przez wiele pokoleń uczniów. – powtórzenia

 

Wyglądają na starsze od tych na górze, i nie ma na nich świętych ani husarii, tylko poczwary ze skrzydłami, jakieś wężowate i kuliste kształty, i hieroglify. – Tych “i” jest tak dużo jakbyś chciał opowiadanie na Biblie stylizować. Do tego nie wiem czy wszystkie przecinki potrzebne.

 

– Wczoraj, dziś i jutro należy do Niego, i należy do nas! Formujemy świat podług niego i dla niego, a on obdarza nas moc – to w końcu piszemy to słowo małą czy wielką literą? Osobiście byłbym za małą.

 

Późniejszych błędów nie chciało mi się wytykać.

 

Co do fabuły, to już na początku mamy nielogiczność. Skoro bohater na początku mówi, że unknął wypadku, a potem, że go miał. Już nie chodzi o to co naprawdę miało miejsce. Popieram też Finkle – całość niewiarygona, a akcja niespecjalnie trzyma w napięciu – ot, stało się. W trakcie czytania nie odczułem żadnych emocji.

Czeka przed Tobą jeszcze wiele pracy nad rzemiosłem.

 

 

Opowiadanie już na początku wpadło dla mnie raczej w absurd niż horror. Najpewniej przyczynił się do tego język bohatera, na początku luźny, zawadiacki, potem, gdy ujawnia się sekta, brakuje w nim jakiś szczególnych opisów przerażenia narratora. Przez to właściwie dotarłem do końca, ale nie potrafiłem patrzeć na wszystko inaczej niż w kategorii żartobliwego tekstu, nawet pomimo pewnych cięższych opisów.

Technicznie średnio, ale nie jakoś Są powtórzenia, czasem jakieś nieporadne zdanie. Już w pierwszym akapicie razi powtórzenie słowa “szkoła” w dwóch początkowych zdaniach. Przydałoby się to poprawić.

Podsumowując: coś tu jest, ale jeszcze trzeba by było mocno doszlifować ten tekst – zwłaszcza od strony ukazywania emocji narratora – by wywołał we mnie reakcję strachu lub niepokoju. Brak fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Z trudem doczytałem do końca.

Dotarłem do: “Słuchałem tego i z trudem tłumiłem ziewanie, ponieważ dyrektor co jakiś czas zerkał na mnie i wskazywał któremuś z gości.” – i stwierdziłem, że też ziewam z nudów.

Jeśli początek miał uśpić czytelnika, to Ci się udało, bo nie znajduję tam nic interesującego. Na resztę tekstu tylko zerknąłem.

Przez 1/3 tekstu opisywałeś oczywiste funkcjonowanie szkoły, do której (uwaga) każdy kiedyś chodził. Opowiadanie to krótka forma i nie można sobie pozwolić na lanie wody.

 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Ledwo doczytałam do końca, bo opowiadanie jest zwyczajnie nudne, w dodatku źle się czyta, bo pełno w nim błędów. Pomysł na szkolny jubileusz jeszcze bym przełknęła, ale późniejsze majaki z udziałem grona pedagogicznego i zaproszonych gości, tudzież senne omamy bohatera z aktywnym udziałem gołych koleżanek wypadły raczej żałośnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo za wszystkie opinie, te mniej i bardziej pozytywne!

 

Oczywiście, że nie jest to horror w 100% na poważnie – dlatego w opisie jest ‘swego rodzaju’. Chodziło mi raczej o klimat odcinka jakiegoś serialu o ‘sprawach niesamowitych’ których nigdy nie brakowało. Niestety wybór kategorii jest bardzo restrykcyjny.

 

Chłopak dojeżdżający samochodem do szkoły – a co w tym niezwykłego? W ostatnich klasach liceum już można. I nikt nie mówi, że to jego własny samochód.

 

Nie wiadomo co naprawdę miało miejsce – no cóż, o to właśnie chodziło.

 

Co do błędów, dziękuję za wytknięcia i część z pewnością, ale inaczej jest z błędami czy dziwnymi słowami w wypowiedziach postaci. Postacie nie muszą przecież wypowiadać się językiem literackim czy formalnym, ale takim, jaki pasuje do postaci – czy będzie archaiczny, potoczny, wulgarny czy jakikolwiek inny.

To samo tyczy się narratora, którym tutaj jest nie do końca rozgarnięty i nieco antypatyczny chłopak. Języka literackiego powinno się wymagać jedynie od narratora ‘wszystkowiedzącego’. Nasz nieszczęśnik posługuje się swoim słownictwem, a w chwilach gdy nie wie do końca co się dzieje, to i powtórzenia mogą mu się przytrafić. Generalnie, podpada on wręcz pod kategorię tzw. narratora niewiarygodnego.

Hymm… cóż za dużo treści, za mało pomysłu. Jak dla mnie tekst niezrozumiały i przegadany/przeopisany. Na ogół lubię horrory na pograniczu absurdu i snu, ale nie tym razem. Coś co powinno intrygować, przestraszać i budzić jeszcze długo skojarzenia tutaj nudziło.

F.S

Nowa Fantastyka