- Opowiadanie: Morgon - Koniec Świata

Koniec Świata

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Koniec Świata

Mrok z wolna zaczął się rozjaśniać ustępując miejsca barwom opisującym kształty dokoła. Jeszcze przez jakiś czas nie potrafił zebrać myśli, pozostawiając kolorowy świat dokoła samemu sobie. Oczy piekły go niesamowicie, a w uszach dzwoniło. Mrugnął kilka razy i przetarł oczy rękawem brudnej koszuli. Dopiero wtedy popatrzył na świat. Dookoła był las, a sam znajdował się na starym wydeptanym trakcie. Słońce wisiało nisko ponad szerokim traktem ciągnącym się po horyzont, nadając światu kolory w odcieniu czerwieni. Nawet liście drzew nie miały w sobie krzty wesołej zieleni. Całość przyprawiała o melancholijny nastrój.

Usiadł na kępie trawy, której udało się wyrosnąć i przetrwać w niesprzyjających warunkach ubitej ziemi. Nie została rozdeptana przez mrowie ludzi przemierzających szlak. Musiał poskładać myśli. Od podstaw.

Nazywał się… nawet nie pamiętał swego imienia, nie pamiętał nic. Nie wiedział kim jest, był bezimiennym w obcym sobie świecie. Choć może to był jego świat, lecz tego także nie pamiętał? W tej właśnie chwili poczuł się naprawdę skołowany i zagubiony. Wstał nie wytrzymując napięcia. Po raz kolejny rozejrzał się dookoła. Powietrze stało w miejscu, wiatr nie wiał, a traktem nikt nie podróżował. Słońce nadal wisiało ponad horyzontem w tej samej pozycji co wydało się mężczyźnie dziwne. Odczuwał w sobie pustkę i głęboką samotność. Nie miał żadnych wskazówek w którą stronę mógłby się udać więc ruszył ku krwiście czerwonemu słońcu.

Idąc wyschniętym traktem, starał się wydłubać ze swej pamięci chociaż cząstkę siebie. Jednak żadne imię nie powróciło, nie wróciło z przeszłości. Pejzaż wokoło niewiele się zmieniał, wszystkie drzewa wydawały się do siebie podobne. Przed nim także nie było żadnych oznak ludzkiej cywilizacji. Nie napotkał również żadnego zwierzęcia na swej drodze. Pośród takiego otoczenia droga stała się bardzo monotonna. Opuścił głowę i szedł powłócząc nogami, nie próbując szacować ni czasu, ni odległości.

Po jakimś czasie zorientował się że śledzi ślady stóp na wyschniętej drodze. Były to bose stopy. Duże, większe niż jego, wiec na pewno należały do jakiegoś mężczyzny. Odwrócił się na pięcie by zorientować się kiedy się pojawiły. Cóż widocznie pojawiły się jakiś czas temu, jednak z początku nie zwrócił na nie uwagi, gdyż ciągnęły się daleko w tył. Nie zamierzał się wracać by zaspokoić ciekawość. Jeśli ślady były naprawdę świeże to oznaczało że jest nadzieja iż dogoni ich właściciela. Jeśli nie to nawet sama świadomość tego że jest ktoś jeszcze prócz niego w tym dziwnym lesie sprawiła że przyspieszył kroku. Może ten ktoś go zna, może pomoże mu przypomnieć sobie kim jest.

Pościg zaczynał się bardzo dłużyć, a w serce mężczyzny zaczęła wdawać się wątpliwość, czy w ogóle ma jakieś szanse. Nie dosyć tego zaczął słabnąć. Nogi nie chciały już postępować kolejnych kroków na przód, uświadamiając mu to silnym bólem w kolanach. I właśnie w tej chwili na niezmiennym dotąd horyzoncie ukazała się szara plama. Ta iskierka nadziei wlała kolejną porcję energii w umęczone ciało. Dopiero zbliżając się na odległość kilku metrów spostrzegł że ową plamą jest człowiek przykryty płaszczem i całkowicie pogrążony we śnie. Blondyn, na krótko ostrzyżony z głęboko osadzonymi oczami. Leżał na gołej ziemi chrapiąc przy tym okropnie. Przybysz nie zamierzał go budzić, ale przy takim koncercie sam by nie zasnął, wobec tego siadł sobie nieopodal i pozwolił odpocząć nogom. Chciał też na chwilę wyłączyć mózg, nie rozmyślać o zastanej sytuacji, jednak tak się nie dało. Dotarło do niego chore podniecenie i nadzieja iż ten śpiący facet może mu w jakiś sposób pomóc. Dręczyła go nieodparta pokusa by go obudzić. Jednak powstrzymał ją i niespodziewanie zapadł w sen.

 

-Aaaaaaaa!!! – krzyknął mężczyzna śpiący do tej pory pod szarym płaszczem, co obudziło jego towarzysza. A ten popatrzył na niego spode łba zaspanym wzrokiem.

-Aaaaaaa!!! – krzyknął znowu. – Jesteś prawdziwy? Nie mam zwidów? Powiedz coś.

– Co? – nic mu nie przychodziło do głowy.

– Ty naprawdę istniejesz. Co tak patrzysz jak na wariata? – zapytał z oburzeniem. – Nie widziałem człowieka od… od dawna – sposępniał nie mogąc nawet określić czasu w tym świecie.

– Jak się nazywasz?

– Nie wiem. Niewiele wiem.

– Czemu mnie to nie dziwi? – zapytał, choć wcale nie oczekiwał odpowiedzi.

– Pytanie czy długo tu jesteś nie miałoby większego sensu prawda? – Jego towarzysz skinął głową. – Sądząc po zaroście nie jesteś tu nawet dwa dni, zakładając że byłeś ogolony nim się tu dostałeś. Ja po czwartym, może piątym dniu straciłem rachubę. Może to już tydzień, nie wiem.

– Tydzień to długo. Nie odczuwałeś głodu? Nie chciało ci się pić? – zaczynał w miarę racjonalnie myśleć. Sam odczuwał od pewnego czasu pragnienie.

– Na drugi dzień zboczyłem ze ścieżki by znaleźć coś do picia. Nie znalazłem wody, ale młode pędy jednej z roślin są tak soczyste że można nimi zaspokoić pragnienie. Rosną wszędzie, trzeba jedynie wejść kilka kroków w las.

– Bałem się do tej pory tego zrobić. Nie wiem dlaczego.

– Też tak miałem. Ale tam nic nie ma. Nic strasznego. Mam wrażenie że ten świat jest tak skonstruowany by dać nam tylko to by utrzymać nas przy życiu. – Jego kompan się zamyślił.

– Hmm… Dlaczego mówisz o tym miejscu jak o obcym świecie? To że nic nie pamiętamy to nie znaczy że ten świat był nam obcym – znów chwilę się zamyślił. Widząc że chce coś powiedzieć drugi mężczyzna milczał. – Mogę ci mówić Pierwszy? Z racji tego że znalazłeś się tu przede mną, a ja będę Drugim. – Zdziwił się słysząc taką propozycję, ale wstał i wyciągnął prawą rękę.

– Pierwszy, miło mi pana poznać, panie… – zrobił teatralną minę zaciekawienia. Drugi mężczyzna uśmiechnął się i również wstał podając pierwszemu rękę.

– Drugi. Na imię mi Drugi. Miło mi pana poznać.

– A co do pytania, to dużo o tym myślałem. Doszedłem do wniosku że jeżeli nasz zanik pamięci byłby tak silny, że nie wiedzielibyśmy takich rzeczy o świecie jak nigdy nie zachodzące słońce, czy bezwietrzne lasy to nie wiedzielibyśmy też podstawowych rzeczy służących do przetrwania, nie będących jedynie instynktem. Czyż nie? Może nawet nie wiedzielibyśmy jak mówić, lub zachować się w obecności drugiego człowieka.

– A do tego powiedziałeś „bezwietrzny” nie wiedząc czym jest wiatr, bo tu go nie czułeś. A i ja i ty wiemy czym on jest – zgodził się z nim drugi. Rozmowę kontynuowali w drodze, ciągle kierując się w tą samą stronę ku czerwonemu słońcu.

 

Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie, na horyzoncie, ponad linią drzew ich oczom ukazał się dym. Jasny obłok leniwie sączący się w górę. Najpierw ujrzał go Drugi, który jeszcze od czasu do czasu z nadzieją rozglądał się dokoła. Pierwszy już dawno zamilkł i skupił wzrok jedynie na tym co było pod jego stopami. Drugi, gdy tylko dotarło do niego co też może oznaczać ta smużka dymu, skoczył żwawo do przodu. Biegł niezdarnie na odmawiających posłuszeństwa nogach. Widząc to jego towarzysz lekko się uśmiechnął, lecz nie dał się aż tak ponieść. Patrzył jedynie na Drugiego, który co raz potykał się upadał, ale zaraz wstawał i pędził dalej przed siebie.

– Ludzie!!! Ludzie!!! – krzyczał będąc już bliżej źródła pochodzenia tego nadzwyczajnego zjawiska. Trakt nagle zaczął się rozszerzać zganiając las na boki. Gdy rozszerzył się znacznie, jego oczom ukazał się budynek. Piętrowy, drewniany z zadaszonym tarasem przy wejściu. Z komina faktycznie wydobywał się blady dym, nasączony jedynie jak wszystko tutaj czerwoną barwą. Dach pokrywała dachówka ceglanego koloru, ze znacznymi uszczerbkami w kilku miejscach. Ogólnie cały budynek sprawiał wrażenie nadgryzionego zębem czasu. W kilku oknach drewno nie utrzymało szyb, które wraz z jego fragmentami leżały roztrzaskane na ziemi. Ściany były jedynie poskładanymi drzewnymi balami. To wszystko, bez żadnych niepotrzebnych zdobień. Nad wejściem, nad małymi schodkami prowadzącymi na taras znajdował się wytarty napis „KONIEC ŚWATA”.

– Piękna nazwa – stwierdził Pierwszy doganiając go. – Widziałem wywrócony drogowskaz nieopodal.

– Tak.

– I chyba nie bez przyczyny się tak nazywa – wskazał ręką na prawo od Końca Świata, gdzie dalej prosto powinien biec trakt. Ten jednak urywał się kilkadziesiąt kroków od nich, przechodząc w drewniany most, o linowych poręczach, którego koniec rozmywał się w gęstej nicości.

Popatrzyli po sobie zdziwieni i znów skupili uwagę na drewnianym budynku. Nikt ich nie powitał, ale w oknie widać było światło lampy i przemieszczające się cienie. Jednak nie dobywały się stamtąd żadne odgłosy. Nie mieli innego wyjścia, ruszyli w stronę wejścia. Niby była jeszcze jedna możliwość. Czyli wyruszenie ścieżką wzdłuż przepaści, rozciągającą się za starym budynkiem.

Po wytartych stopniach weszli na taras i stanęli przed drzwiami za którymi panowała cisza. Nie wiedzieli czego się spodziewać. Pierwszy teatralnie przełknął ślinę. W tej chwili było coś magicznego, zresztą całe to miejsce wydawało się być magicznym. Jedyna oaza pośród lasów i to znajdująca się nie gdzie indziej jak na końcu świata. Nad przepaścią z której aż ziało pustką, pewną prastarą mocą i ostatecznością. Stali tak nieopodal ogromnej przepaści przed drzwiami do jakiejś speluny. Było to niezwykłą groteską wyjętą z powieści Gaimana lub Pratchetta. Czuli się co najmniej dziwnie.

– Chodź – zdecydował Pierwszy otwierając drzwi, których zawiasy krzyknęły przeciągle. Widocznie nikt nie kłopotał się by je nasmarować.

Przestąpili próg, wchodząc w blask przyjemnego żółtego światła lampy. Zatrzymali się badając sytuację. Kilka zapijaczonych twarzy wpatrywało się w nich. Jedna z twarzy zniknęła w drewnianej misce i ciężko oddychała dzięki znajdującej się tam zupie i zapewne braku umiaru w piciu. On jeden, gruby facet z postępującą łysiną nie wlepiał w nich zaciekawionego spojrzenia. Reszta, czyli siedmiu, ośmiu ze starym gospodarzem patrzyło się jakby nigdy nie widzieli człowieka. O nic nie pytali. Nic nie mówili. Jedynie gospodarz sięgnął po dwie szklanki spod lady i nalał do nich jakiegoś mętnego płynu. Zaprosił ich gestem do środka i podał po szklance.

– Dawno nie mieliśmy tu nowych – uśmiechnął się pod nosem widząc ich zakłopotanie. – Zdrowie, bo zanim wam cokolwiek wyjaśnię musicie sobie golnąć gorzołki.

Pierwszy powąchał i od razu go odrzuciło od picia. Drugi widząc to postanowił nie powtarzać błędu towarzysza i przechylił szklankę wlewając palący płyn do gardła. Wypił duszkiem po czym zaczął się krztusić i łapczywie chwytać powietrze. Gospodarz się roześmiał.

– M… moc… ne – wychrypiał Drugi, gdy tylko powstrzymał kaszel i chęć zwymiotowania.

– To nasz rodzimy napitek Mętniak. Daje kopa? – na pytanie degustator skinął jedynie głową. Pierwszy nie dał rady wypić na raz i połowę odstawił również się krztusząc.

– Siadajcie za ławą, zaraz do was podejdę.

Zajęli miejsca w cieniu w rogu Sali. Zainteresowanie nimi trochę przygasło. Większość bywalców pochyliło się nad swoimi szklankami i miskami. Gospodarz jak powiedział tak i dosiadł się do nich, przynosząc tym samym butelkę i komplet szklanic. Rozlał kolejkę i podsunął szklanki.

– Do dna – poinformował. Drugi nie chcąc opóźniać nieuniknionego, przechylił szklanicę Mętniaka i wypił do dna. Tym razem weszło trochę lepiej niż za pierwszym razem. Po tej dawce alkoholu, nawet nie wiedział kiedy całkiem się rozluźnił, opierając się o ścianę. Zarumienił się na policzkach, a wzrok mu zmętniał.

Pierwszy nie zamierzał odmawiać stanowczym słowom gospodarza. Powstrzymał wymiotny odruch i zatykając palcami nos wypił płyn do dna. Cudem uspokoił żołądek nim wszystko zwrócił.

– Dobra, to teraz mogę wam kilka rzeczy powiedzieć. Nazywam się Bernard, po prostu Berni – gospodarz rozpoczął przemowę. – Nie pytam o wasze imiona, bo jak każdy nowy, nie pamiętacie ich. A i wy nie zadawajcie pytań dopóki nie skończę mówić, bo nie jesteście pierwszymi którym to mówię i wiem o co będziecie chcieli zapytać. Zrozumiano? – skinęli głowami na znak zgody. Poczuli się jak zaszczute psy, lecz alkohol dawał im do zrozumienia że nic ich to nie obchodzi. Właściwie to Drugi się tak poczuł, gdyż jego towarzysz niewiele już kontaktował. Patrzył się jedynie na Berniego starając się utrzymać głowę w pionie. Na twarz wystąpił mu głupkowaty uśmiech.

– Od jakiegoś czasu nie żyjecie – oznajmił bez emocji gospodarz. A jego słuchacze tak samo to przyjęli. Dopiero po chwili jego słowa dotarły do Drugiego, który chciał coś powiedzieć, lecz Berni uciszył go gestem, przypominając o umowie. – To znaczy nie tak do końca. Ale od początku. To nie jest wasz świat, albo jak wolicie wymiar. Znajdujemy się w czymś co można nazwać światem pośrednim, pomiędzy tym co jest życiem w waszym świecie, a światem do którego trafiacie po śmierci. Pytacie dlaczego tu trafiliście? Czy każdy tu trafia? Otóż nie, nie każdy, a nawet nieliczni. Dlaczego wy? Ponieważ macie jakiś dług do spłacenia w waszym świecie. Nazywamy to życzeniem, a nas dżinami. Czy coś z tego do ciebie dociera młody człowieku? – zapytał Drugiego widząc że jego kompan jest w znacznie gorszym stanie.

– Trochę – odpowiedział i przeciągle beknął.

– Gdybym wam to mówił na trzeźwo, albo byście mnie wyśmiali, albo zignorowali. A tak przynajmniej powiem co mam powiedzieć, a wy się z tym prześpicie. Lepiej żeby rankiem potraktować to jako pijacki sen. – Sam nalał sobie miarkę i wypił, dla rozwiązania języka. Nikt już nie zwracał na nich uwagi. Nikt z nikim nie rozmawiał, każdy był pogrążony we własnych smutkach. – Chcecie wiedzieć jak to się odbywa. Otóż w waszym świecie ktoś was zabił, lecz nim wasz duch, jaźń, czy jak tego nie nazwiecie wyruszył w podróż do innego świata, jakaś osoba postawiła wam pod nos takie magiczne lusterko – wyjął z kieszeni okrągły metalowy przedmiot, po czym go otworzył. W środku rzeczywiście było stare podrapane i poplamione lusterko. – Tym sposobem zostaliście zgarnięci tutaj z „drogi ku światłu”, po czym pewnie bolały was oczy. Jak każdego. Dlaczego odczuwacie głód, zmęczenie i inne dolegliwości męczące ciało jeśli jesteście duchami? Bo tak jest skonstruowany ten świat. Jesteście jego częścią i jesteście w nim materialni. Teraz waszym zadaniem jest powrót do świata z którego odeszliście i odszukanie osoby odpowiedzialnej za wasze znalezienie się tutaj. Ona powie wam czego sobie od was życzyła, w Momencie przejścia. Jeśli wykonacie zadanie obudzicie się we własnym łóżku tuż po waszym zgonie, o którym jednak nikt nie będzie wiedział, a wy niczego pamiętali z tego co ma tu miejsce.

Drugiemu zrobiło się trochę jaśniej w głowie, alkohol ustępował i Berni znów powstrzymał go od zadania pytania, za to nalał mu kolejną szklankę. Drugi stwierdził że tym razem musi się napić. Tak też zrobił.

– Jeśli ci się nie uda – kontynuował. Wiedział że o to chciał go zapytać Drugi. – Wtedy wrócisz tutaj, jak my wszyscy i przez wieki będziesz pił gorzołkę. – Zaśmiał się. – To właściwie tyle na dzisiaj. Pamięć ci nie wróci tak prędko, a pewnie zanim to nastąpi wrócisz tam skąd przyszedłeś. Ale póki tu jesteś będę ci mówił Edward –znów się zaśmiał. Drugiemu się nawet podobało.

– Wystarczy Ed – on również się uśmiechnął. Nareszcie miał imię. – A on? – Popatrzyli na śpiącego Pierwszego, który znów chrapał.

– Nie wiem, nic mi nie przychodzi do głowy. Jak na niego mówiłeś?

– Pierwszy.

– No i niech zostanie, bo i jak wstanie to będzie pierwszy do sprzątania podłogi, bo zarzygał. Nie myśl tyle, możesz przespać się na zapleczu. Chodź, rzucę ci jakieś szmaty pod głowę.

Berni zaprowadził świeżo upieczonego Eda do mniejszego pomieszczenia zastawionego aparaturą do pędzenia gorzałki. W rogu stał wielki gar, pod którym znajdowało się wygaszone teraz ognisko. Położył się w drugim kącie i zasnął nim świat, jego czy też nie, skończył wirować.

Obudził się ze strasznym bólem głowy. Obok niego znalazł się Pierwszy. Niewiele do niego docierało ze wczorajszej rozmowy z Bernim, więc Ed musiał mu wszystko streścić. Tylko pytanie czy sam miał w to wszystko uwierzyć? Może stary gospodarz dla dowcipu wykorzystał to że stracili pamięć. Nie. Ci ludzie nie wyglądali na takich co to mają zaraz wybuchnąć śmiechem. Wolał o tym nie myśleć, niech się dzieje co chce.

Wyszli z pomieszczenia do głównej izby. Ed musiał się podpierać o ścianę, gdyż alkohol ciągle kręcił mu w głowie. Pierwszy mało że wypił mniej, to jeszcze wszystko zwrócił, więc teraz czół się dobrze. W głównym pomieszczeniu było pusto. Jedynie Berni leżał na jednej z ław, wyraźnie oczekując ich, bo gdy tylko weszli, zaraz poderwał się na nogi. Ręką wskazał kubeł z wodą na drugiej ławie, po czym się przeciągnął i przeciągle ziewnął. Gdy Ed przyłożył usta do brzegu naczynia dopiero uświadomił sobie jak bardzo chce mu się pić. Wypił by wszystko, ale Pierwszy klepnął go w ramię i ten oddał mu wodę.

– Ed zostawisz nas na chwilę? – zapytał gospodarz.

– Yyy… nie, no jasne – Ed skierował się do wyjścia. Wyszedł na taras, tam siadł sobie na ławce pod ścianą i zamknął oczy. Usilnie starał się przypomnieć sobie cokolwiek z przeszłości. „Pamięć ci nie wróci tak prędko” powiedział Berni, być może trzeba się z tym pogodzić i czekać aż wspomnienia przyjdą same. Słońce jak zawsze w tej samej pozycji unosiło się nad drzewami. Zdziwiło Eda, że nikogo tu teraz nie ma. Może śpią. Przy najbliższej okazji postanowił zapytać gospodarza jakim sposobem odmierzają tu czas.

Za chwilę w drzwiach pojawił się Pierwszy. Mimo Czerwonego światła pochodzącego od słońca wydawał się bledszy niż zwykle. Może to z alkoholu.

– Po następnym uderzeniu dzwonu skaczę – wypalił do kolegi i ciężko usiadł. Eda zatkało. – Berni wszystko mi wytłumaczył, a przynajmniej tyle ile wiedział.

– Jakie uderzenie dzwonu? Nie słyszałem do tej pory żadnego.

– Usłyszysz niedługo.

– Skąd on wie kiedy kto ma… skakać?

– Ma lusterko dzięki któremu kontaktuje się z naszym światem – wyjaśnił Pierwszy. Pewnie to które nam pokazywał pomyślał Ed. Ciekawe kiedy moja kolej?

– Ledwie chwilę jestem tutaj, nie znając ni tego świata, ni samego siebie. Bez wspomnień, bez wiedzy, a tu już trzeba ruszać w dalszą drogę.

– Podobno pamięć wraca – próbował pocieszyć kolegę.

– A jeśli nie?

– Tam pewnie jest lepiej. Nie myśl o tym teraz. Jeśli będzie źle, zawsze możesz nie wykonać zadania i wrócić tutaj.

Nie rozmawiali długo, gdyż za chwilę przyszli ludzie którzy zasiadali ostatnio w izbie. Milczeli. Zasiedli jedynie na swoich miejscach. Berni podawał każdemu po misce jedzenia także nic nie mówiąc. Pierwszy wraz z Edem wrócili do środka i także dostali jedzenie. Czy raczej coś takiego. Zjedli bez dociekania co to było.

– Wiesz dlaczego nikt nic nie mówi? – szepnął Pierwszy. – Bo oni są tu już naprawdę długo, bardzo długo i wszystko zostało już powiedziane. Także jakiekolwiek rozmowy zdarzają się bardzo rzadko.

– Więc to nas czeka gdy nie spełnimy życzenia? – zamyślił się Ed. Wtem zabrzmiał głęboki dźwięk dzwonu.

– Już czas – powiedział raczej do siebie Pierwszy.

– Chodźmy – Berni wstał. Nikt inny nie ruszył się z miejsca, lecz w oczach niektórych pojawiły się łzy. Łzy świadczące o tym że zmarnowali swoją jedyną szansę powrotu i teraz pokutują w tym dziwnym świecie.

Poszli we trójkę. Zatrzymali się przed mostem, który widzieli w dniu przybycia do Końca Świata. Sam most ciągnął się daleko w przestrzeń i nie było widać jego drugiego końca. Przestrzeń pod ich stopami zionęła wrogością i niemierzalną prastarą nicością. Obydwu ogarnął mimowolny lęk.

– Zaszła zmiana. Musimy przyspieszyć twój skok Ed. Pierwszy musi zaczekać, gdyż nie wolno skakać jeden po drugim. Nie pytajcie, nie wiem dlaczego. – Berni najwyraźniej lubił wyprzedzać pytania innych. Eda ponownie zatkało. Nie wiedział co powiedzieć. Był przerażony, ale podświadomie chciał się stąd wydostać. – Tak jak już ci mówiłem, pamięć powinna ci wrócić gdy tylko dotrzesz do swego świata. Musisz odnaleźć osobę która cię w to wplątała i spełnić jej życzenie inaczej znów się spotkamy. Los zadecyduje.

– A może Bóg? – wtrącił Pierwszy. Berni się skrzywił i po pukał w głowę.

– Nie przedłużajmy Ed – podał mu rękę, to samo zrobił Pierwszy. – Jakieś pytania? Nie? To powodzenia życzę.

Dżin postąpił krok po starym moście. Drewno zaskrzypiało. I tak przy każdym kroku. Aby nie myśleć o otaczającej go pustce zaczął je liczyć. Liczyć kroki. 87… 88… …121… 122… 123… …666 ten był ostatni – ironia? Zatrzymał się na ostatnim stopniu. Przed nim była tylko nicość. Sam most lewitował w powietrzu. Z trudem łapał powietrze. Strach buzował w nim i powalał go od środka. Wszystko w nim krzyczało „zawróć!”. Lecz na końcu tego tunelu strachu istniało maleńkie światełko, którego złapał się i trzymał podczas skoku. Podczas swobodnego opadania myślał tylko o jednym. „Kto mnie zabił?”

 

Leżał na ulicy. Już nie jako Ed, lecz jako Andrzej Błocki. Prywatny detektyw po czterdziestce. Zastrzelony z zimną krwią jakiś czas temu. Niegdyś długowłosy wysoki i szczupły mężczyzna, z kilkoma siwymi włosami na tle lśniących kruczoczarnych. Ubrany zwykle z klasą, lecz bez przesady. Teraz szczerbaty, łysawy bezdomny ze śmierdzącymi łachmanami na sobie. Trochę go to zniesmaczyło. Jednak nie miał czasu o tym myśleć, gdyż kierowca białego mercedesa z napisem „TAXI” na bocznych drzwiach, uderzając w klakson dawał mu do zrozumienia, żeby zszedł mu z drogi.

Detektyw Błocki jak to miał w zwyczaju, pokazał kierowcy środkowy palec i rzucił w jego kierunku kilka obelg. Przetoczył zziębnięte ciało na chodnik gdzie jeszcze leżał topniejący w słońcu śnieg. Mercedes odjechał. Andrzej obejrzał swoje nowe ręce. Zawinięte w kawałki szmat, by uchronić je od odmrożeń. Rękami dotknął twarzy. Pokryta była licznymi bruzdami, brudem i zarostem. „Przynajmniej wiem kim jestem” pomyślał jakby na pocieszenie.

Wtem wiatr przygonił kartkę z gazety. Przemoczoną pierwszą stronę Dziennika Lubelskiego, która zaczepiła się o jego nogę. Ze zdjęcia poniżej nagłówka „Nowe fakty w sprawie morderstwa detektywa” patrzyła na niego znajoma twarz. Rozpoznałby ją wszędzie. Była to Anna Pruszyńska – osoba która zastrzeliła Andrzeja Błockiego. Wreszcie wszystko układało się w całość. Gdy tak stała naprzeciw niego i mierzyła z pistoletu trzęsącą się ręką nie rozumiał dlaczego. Teraz elementy same się układały w jego głowie. Pamiętał jak nie dalej niż miesiąc przed jego śmiercią, przyszła do biura na starówce i poprosiła o pomoc. Powiedziała że jej ojciec podłożył ogień pod jej mieszkanie. Od detektywa oczekiwała by jedynie znalazł na to dowody. Dla Andrzeja nie było to szczególnie zaskakujące zadanie. Miewał już podobne, lecz gdy przeszli do rozmowy o wynagrodzeniu kobieta zaczęła się plątać. On to zauważył od razu. Stanęło na tym że całe jej oszczędności spłonęły w mieszkaniu. Wtedy Błocki wyczuwając detektywim nosem, iż ktoś chce go wykorzystać, grzecznie podziękował niedoszłej klientce. Ale ona nie rezygnowała – wiedziała że jest dobry w tym co robi. Nachodziła go po wielokroć. Jej wizytom towarzyszyły dziwne historie. Wiatr wdzierał się przez otwarte okno mieszając dokumenty na biurku. To znów paprotka – prezent od jego zamordowanej żony – spadła na przejeżdżający samochód. Innym zaś razem włączył się alarm przeciwpożarowy i zadziałały zraszacze. Z tego powodu Andrzej coraz bardziej niechętnie przyjmował ją w swoim gabinecie. Przychodziła regularnie co trzeci dzień, aż pewnego dnia przestała. Nie widział jej aż do 22 lutego. Był poniedziałek. Padał gęsty i mokry śnieg. Było późno i przez złą pogodę ulice opustoszały. Aby na większych ulicach samochody taplały się w śniegu. Mieszkał na Sławinku i od śmierci żony rok temu – sam. Dlatego nie zamierzał wracać do pustego zimnego mieszkania autobusem, który przez ponad godzinę tonął by w śniegu i korkach. Postanowił wyjść na chwilę do sklepu, kupić litrę wódki i wrócić do biura. Przez kilka godzin nadrobiłby papierkową robotę, która zalegała na biurku od tygodni, a potem w ciszy i spokoju rozbroiłby butelkę. Od roku nie żałował sobie alkoholu. Wszak nie był alkoholikiem, ponieważ dostając zlecenie wykonywał je rzetelnie, przez kilka dni lub nawet tygodni nie zaglądając do kieliszka. Te dwie rzeczy pozwalały mu przetrwać samotnie w tym brudnym i głośnym mieście, z którego kto tylko miał trochę oleju w głowie uciekał jak najdalej na zachód. Gdy miał pracę, dostawał zlecenia, wtedy żył nimi. Poświęcał się im cały. Gdy zabrakło pilnej roboty, zaczynał żyć alkoholem i to też rzadko w pracy. Uważał taki system za uczciwy wobec siebie.

Nagle na jednym z dachów zrobiło się za dużo śniegu i spora jego część spadła na chodnik, tuż obok Błockiego. Miał szczęście. Drugi płat mokrego śniegu spadł za jego plecami. Odruchowo odwrócił się słysząc jego upadek. Gdy odwrócił się z powrotem ona już tam była. Anna Pruszyńska w szarej kurtce po kolana, ściśniętej paskiem w talii. Na głowie miała kaptur, z pod którego wiatr wywiewał blond włosy. Śnieg padał jej na okulary, przeszkadzając w celowaniu z pistoletu. Zaskoczyła go. Powoli rozejrzał się dookoła. Oczywiście nikogo nie było w pobliżu.

– Pomóż mi! – krzyczała poprzez wiatr i zacinający śnieg. – On pozostawił mnie bez środków do życia. Rzucił na mnie klątwę!

– Jesteś obłąkana – nie starał się krzyczeć. Nie wierzył by mogła strzelić.

– Wiedziałam że odmówisz, ale i tak mi pomożesz czy tego chcesz czy nie! – krzyczała bardzo pewna swego. To zaniepokoiło Błockiego. Ale było już za późno. Kobieta przetarła lewą ręką okulary, postąpiła krok w jego stronę i zwyczajnie strzeliła. Nie mogła nie trafić. Była zbyt blisko. Andrzej wyraźnie zaskoczony nagłym ubytkiem sił upadł na kolana. Rękami chwycił się za serce łudząc się że zdoła zatamować krwotok. Niestety dla niego strzał był wyjątkowo celny i oddany z tak małej odległości poczynił wielkie szkody. Przewrócił się na plecy. Wraz z nadciągającym mrokiem docierała do niego świadomość rychłego końca. Słyszał kobiecy szept nad sobą, lecz nie potrafił rozróżnić słów. To był jego koniec.

Choć jak się okazuje nie do końca i teraz ma sposobność się zemścić. W gazecie napisano, że znaleziono nowego świadka w sprawie morderstwa detektywa A. Błockiego. Kto to był, no oczywiście że pani Pruszyńska. Na pewno zapewniła sobie porządne alibi. Miała składać zeznania dziś o dwunastej w południe w sądzie wojewódzkim. To była jego szansa. Podszedł do zaparkowanej taksówki i zastukał w okno. Szyba się opuściła.

– Czego chcesz? Klientów straszysz! – przywitał go kierowca.

– Chciałem zapytać która godzina – Błocki starał się być uprzejmy.

– za piętnaście po dwunastej, spadaj – szyba się zamknęła. Dopiero minęła dwunasta, więc miał jeszcze czas. Ruszył przez Stare Miasto i skierował się na Krakowskie Przedmieście. Idąc Starym Miastem ominął uliczkę przy której było jego biuro i gdzie został zamordowany. Nie chciał by obrazy wracały.

Zaczęło padać. Najpierw drobna mżawka, z czasem przeszła w rzęsisty deszcz. Nie przejął się tym absolutnie. Obserwował tylko wychodzących z budynku sądu. Wreszcie pojawiła się w drzwiach. Wiatr szarpał jej długie blond włosy. Założyła kaptur i przetarła okulary dłonią. Wyglądała dokładnie tak jak wtedy. Ruszyła w drogę zasłaniając się od zacinającego deszczu. Detektyw w roli bezdomnego ruszył za nią i zrównał krok.

– Czy na pewno widziała pani śmierć Detektywa Błockiego? – przyspieszyła kroku.

– Ja pani wierzę. Wiem że widziała pani jego śmierć – powiedział po czym pchnął ją w zaułek.

– Widziałem doskonale gdy do mnie strzelałaś. Co tak pobladłaś? Byłem martwy, ale powróciłem by się zemścić. – przy tych słowach przycisnął ją do muru i zacisnął ręce na szyi. Myślał że z początku uzna to za głupi dowcip, lub weźmie go za wariata, ale tak nie było. Cegła z muru spadła tuż koło nich.

– To ja miałam Lustro Przejścia – wychrypiała. To rozwiało jego wątpliwości. Rozluźnił uścisk.

– Dlaczego?

– Wiedziałam że tylko ty możesz mi pomóc.

– Takie teksty to ty sobie wsadź – wlepił w nią gniewne spojrzenie. Może i ciało było jakiegoś bezdomnego, ale ten wzrok poznała od razu.

– Teraz to nie istotne…

– Wypowiedz życzenie! – przerwał jej ostro.

– Ratuj mnie, zdejmij klątwę – zrobiła pauzę. – To moje życzenie.

– Jak? – padł na kolana. Anna kucnęła opierając się o ścianę.

– To bardzo proste. Mój ojciec rzucił na mnie klątwę nieszczęścia. Przynoszę pecha. On kroczy za mną…

– Do rzeczy.

– Mój plan był taki. Gdy z powodu klątwy spłonął mój dom podłożyłam dowody świadczące o tym że to było podpalenie. Pozostało tylko skierować podejrzenie na mego ojca. To było twoje zadanie. Gdyby został oskarżony przekonałabym go, że oczyszczę go z zarzutów w zamian za zdjęcie klątwy. Ale ty… ty musiałeś myśleć aby o pieniądzach! – krzyknęła. Jakiś przechodzień zainteresował się nimi i chciał ratować damę z opresji, lecz Anna zbyła go gestem że wszystko w porządku.

-Sama go nie prosiłaś… ojca? I dlaczego ja, a nie ktoś inny? – zapytał Andrzej gdy tylko mężczyzna się oddalił.

– Prosiłam nie raz, ale nie słuchał. Prosiłam znajomych. Chodzili, prosili i nic. A ty straciłeś żonę, miałeś problem z alkoholem. Liczyłam na to, że dasz się namówić na sfabrykowanie dowodów przeciw memu ojcu za dodatkową opłatą i mój plan się powiedzie. Liczyłam na odszkodowanie, które miało być przyznane za dom, ale ty nie chciałeś czekać – mówiąc to wyjęła chusteczkę i długopisem z torebki zanotowała adres ojca, po czym wręczyła go detektywowi wraz z kilkoma złotymi na autobus i coś do zjedzenia.

– Skąd miałaś lustro? – zależało mu na szybkim zakończeniu rozmowy, gdyż deszcz przestawał padać i lada chwila na deptaku mogli pojawić się ludzie.

– Znalazłam na ulicy. Leżało zwyczajnie na chodniku.

– A skąd wiedziałaś jak go użyć?

– Po prostu wiedziałam – odparła wzruszając ramionami. W drugim końcu uliczki pojawił się barczysty mężczyzna.

– Jakiś problem koleś? – rzucił w stronę Błockiego.

– Nie on tylko… – zaczęła, ale nic więcej nie dodała widząc że detektyw zniknął za winklem.

 

Stał przy drzwiach do parterowego domku na obrzeżach miasta. Spojrzał jeszcze raz na chusteczkę. Adres się zgadzał. Jeden stopień, potem drugi. Nacisnął dzwonek do drzwi. Prawie natychmiast ktoś otworzył. Był to łysy mężczyzna po pięćdziesiątce. Zmierzył przybysza zimnym spojrzeniem, lecz zanim zdąrzył coś powiedzieć odezwał się Błocki.

– Proszę nie oceniać po pozorach – starał się mówić bardziej jak profesor niż bezdomny, by zyskać choć cień zaufania. – Nie jestem tym za kogo mnie pan bierze. Przychodzę tu w konkretnej sprawie. – Metoda nie poskutkowała i mężczyzna już chciał zamknąć drzwi.

– Pańska córka wplątała mnie w coś wielkiego – poskutkowało. Drzwi się otworzyły.

– Nie jest już moją córką. Proszę odejść – powiedział spokojnie lecz stanowczo.

– Znalazła lustro – zaryzykował. Skoro ojciec rzucił na córkę klątwę, więc musiał się parać podobnymi sprawami.

– Jakie lustro? – zapytał wyraźnie zaciekawiony.

– Przejścia – odparł Błocki. Ojciec Anny bezgłośnie wypowiedział to słowo razem z nim.

– Proszę do środka. W takim wypadku mogę poświęcić panu kilka minut. Pruszyński – przedstawił się podając rękę bezdomnemu.

– Pierwszy. Edward Pierwszy –Błocki wiedział że nie może użyć swego prawdziwego nazwiska. – Po prostu Ed.

Pruszyński gestem wskazał by detektyw się rozgościł.

– Kawa czy herbata Ed? – zapytał gospodarz z kuchni.

– Kawę proszę – odpowiedział.

– Więc wiesz o Lustrze Przejścia. Niewiele osób o nim słyszało – podał gościowi kawę.

– Wiem i to nawet sporo.

– I pewnie jak inni przyszedłeś prosić, błagać mnie abym zdjął z niej klątwę? – bardziej stwierdził niż zapytał. – Wiedz Edmundzie…

– Edwardzie – poprawił go detektyw.

– Przepraszam. Wiedz Edwardzie że niepotrzebnie fatygowałeś się do mnie. Nie spełnię jej prośby choćby przyszedł tu sam Bóg i płaszczył się pod moimi stopami.

– Dlaczego? – Błocki chciał wiedzieć, co takiego zrobiła Anna, że ojciec ją tak znienawidził.

– Jeżeli przyszedł pan błagać o wybaczenie w jej imieniu, to takie pytania są nie na miejscu.

– Chciałbym zrozumieć. Dzięki pańskiej córce stałem się kimś, kim nie byłem, przewróciła moje życie do góry nogami, w momencie w którym zaczęło się już układać.

– Powiedz mi prawdę, kim jesteś Ed? Nie jesteś bezdomnym, choć tak wyglądasz – Pruszyński przypatrzył się uważnie rozmówcy. – Oczy są zwierciadłem duszy. A ten wzrok, nie jest wzrokiem człowieka który się poddał i stracił wszystko co posiadał. Widzę w nich charyzmę, żądzę i chęć poznania odpowiedzi. Wiesz o lustrze. Ty… ty jesteś z tamtej strony? Wróciłeś? – Pruszyński był podekscytowany. Andrzej milczał, a jego rozmówca tylko się w niego wpatrywał.

– W jednym się pan pomylił. Straciłem wszystko. Ale mogę to odzyskać gdy tylko zdołam pana przekonać by cofnął pan rzucony czar.

– Nie wiesz co zrobiła? Nie powiedziała ci? – Błoński pokręcił przecząco głową. Wypił kawę czekając na opowieść.

– Jeśli naprawdę byłeś tam, to ty jeden nie uznasz mnie za wariata – zaczął. W tym domu, w piwnicy miałem sekretny pokój w którym niejako hobbystycznie studiowałem zdobyte księgi na temat magii i wszelkich rytuałów. Nie Książki z półek księgarni, ale prawdziwe przewodniki ukrywane przez ludzi przez wieki. Gdy córka dorosła przejęła moje zainteresowania i razem studiowaliśmy księgi. Strona za stroną, niekiedy tłumacząc je z zapomnianych języków. Mój dziadek też się tym zajmował, więc korzystając z jego notatek miałem ułatwione zadanie.

Pewnego razu natrafiliśmy na wzmiankę o Lustrze Przejścia. Zaciekawieni sprawą, gromadziliśmy wszelkie materiały dotyczące artefaktu. W pewnym momencie stało się to naszą obsesją, a nawet doszło do tego, iż rywalizowaliśmy ze sobą kto pierwszy zdobędzie lustro. Znaleźliśmy sposób. Był to rytuał, wymagający jednak ofiary z człowieka. Oboje zgodziliśmy się że znajdziemy inną drogę, bez ofiar. Nie mógłbym zabić człowieka. Lecz lata mijały a w młodym i niecierpliwym umyśle mojej córki zaczęła kiełkować chora myśl. Żądza zdobycia Lustra Przejścia stała się silniejsza niż zdrowy rozsądek. Przysięgam że o niczym nie wiedziałem. Anna zwabiła upatrzoną wcześniej ofiarę w swoją pułapkę, ogłuszyła i przywiozła do domu, gdy mnie nie było. Była to szczupła brunetka – na te słowa Błocki odstawił kawę. Zrobiło bu się słabo. Zbladł, lecz gospodarz niczego nie zauważył i kontynuował opowieść. – Rozciągnęła ją nagą na rytualnym stole i zamordowała w brutalny sposób…

– …wyłupując oczy, otwierając klatkę piersiową… – przerwał mu detektyw.

– Skąd wiesz? – zdziwił się Pruszyński. Błoński nie odpowiedział. Wstał na chwiejnych nogach i ruszył w kierunku drzwi. Otworzył je i wyszedł, a za nim ojciec Anny, która stała po drugiej stronie ulicy. Zerwał się wiatr. Wokoło Anny zaczęły spadać gałęzie z drzew. W samochodzie na poboczu włączył się alarm.

Najszybciej jak tylko pozwalało mu ciało bezdomnego, Andrzej ruszył w jej kierunku. Już z daleka krzyczał do niej.

– Gdybym tylko mógł, sam rzuciłbym na ciebie klątwę. O wiele gorszą niż ta, która kłębi się wokół ciebie. Zamordowałaś moją żonę dziwko – uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Zaszlochał. Kucnął przy niej chwytając za poły płaszcza. Wiatr wiał z coraz większą siłą. Wielki konar upadł tuż koło nich, smagając cienkimi gałęziami Andrzeja po twarzy.

– Nie wiedziałam że to twoja żona! – krzyczała. – Miałam pecha, że akurat ciebie wybrałam!

– Zamordowałaś nas oboje, Alicję i mnie, niech ta świadomość towarzyszy ci do końca twych dni! – splunął jej w twarz i wstał, cały roztrzęsiony. – Niech pan nie waży się nigdy cofnąć klątwy, zaklinam pana! Ona nie godna jest tego by umrzeć – ostatnie słowa wyszeptał raczej do siebie niż do innych.

– Wszystko zaczęło się od ciebie! – słyszał krzyk Anny. Ale jego ta rozmowa już nie dotyczyła. Odszedł. Nie chciał wiedzieć jak to się skończy. To sprawa pomiędzy żywymi.

 

Detektyw Andrzej Błocki wyciągnął z kieszeni podartego płaszcza niewielki znicz i paczkę zapałek. Zapalił zapałkę drętwymi palcami. Poparzył się, ale nie specjalnie zwrócił na to uwagę. Przytknął zapałkę do knota, który prawie natychmiast zajął się ogniem. Chwycił znicz i postawił go na płycie grobowej Alicji Błockiej. Nic nie mówił. Słowa były zbędne. Tylko stał i wpatrywał się w jej zdjęcie przyklejone na epitafium. Po chwili obraz cmentarza przed oczami zaczął mu się zamazywać ustępując miejsca plamie czerwonego słońca wiszącego nad horyzontem.

Ciało bezdomnego zwaliło się na chodnik, a obok zmaterializował się okrągły metalowy przedmiot.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Mrok z wolna zaczął się rozjaśniać ustępując miejsca barwom opisującym kształty dokoła. Jeszcze przez jakiś czas nie potrafił zebrać myśli, pozostawiając kolorowy świat dokoła samemu sobie. - syndrom nieokreślonej osoby :P Już w którymś tekście z kolei się to pojawia. To brzmi tak, jakby opisane po pierwszym zdaniu czynności wykonywał mrok.

 Może to z alkoholu. – Przez alkohol?

Dalej trochę za często powtarza się słowo „trakt”.

Przecinki przed „że”. Chyba wszędzie ich brakuje.

Po za  tym w wielu innych miejscach nie ma przecinków. W opisie zamieci sporo razy powtarza się też "śnieg". Fabuła fajna i poza wymienionymi błędami ciekawie napisane. Tak na cztery ode mnie.

 

 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

A mi się nie podobało. Nie dotarłam do końca. Co nie znaczy, że tekst jest zły. Po prost mi nie podpasował.
 Mrok z wolna zaczął się rozjaśniać ustępując miejsca barwom opisującym kształty dokoła. -  uważaj przy takich opisach. Łatwo je zepsuć. To zdanie, moim zdaniem, nie jest udane.
Uważaj też na powtórzenia: dokoła i trakt na samym początku.
Zaprzyjaźnij się z przecinkami ;)

Fabuła dość ciekawa. Zapijaczeni dżinowie (nie wiem czy dobrze napisałam to słowo), którzy na codzień powinni mieszkać w zamkniętych butelkach, upijający się w rozlatującej się chałupie na krańcu świata szarpią za struny wyobraźni. Zakończenie nieprzewidywalne, choć czegoś mi w nim zabrakło. Cztery.

Pomysł miał wielki potencjał - niestety nie wykorzystany, natomiast wykonanie zupełnie mi się nie podobało. Brakuje kilkuset przecinków. Jest bardzo dużo niepoprawnych stylistycznie zdań.

"Mrok z wolna zaczął się rozjaśniać ustępując miejsca barwom opisującym kształty dokoła. Jeszcze przez jakiś czas nie potrafił zebrać myśli, pozostawiając kolorowy świat dokoła samemu sobie. Oczy piekły go niesamowicie, a w uszach dzwoniło." - brzmi to tak, jakby to Mrok piekły oczy i to Mrok był bohaterem.

Spotkanie Pierwszego i Drugiego - jak dla mnie jedno wielkie flozofowanie i ani grama normalnej rozmowy, przez co cała wymiana zdań wypada sztucznie. Ciężko też się zorientować, kto wypowiada konkretne kwestie.

"Było to niezwykłą groteską wyjętą z powieści Gaimana lub Pratchetta." - to zdanie zupełnie nie pasuje. Czy to jest nota od Autora, czy też bohaterowie znają tych pisarzy? (Nie kojarzę podobnej sceny w żadnej z książek Gaimana).

"Poczuli się jak zaszczute psy, lecz alkohol dawał im do zrozumienia że nic ich to nie obchodzi." - przykład zdania kiepskiego stylistycznie.

"czół się dobrze" - !!!

Kreacja barmana Berniego niedopracowana. Od momentu jego pojawienia się, Pierwszy i Drugi stają się kukłami, a sam Berni jak tablica informacyjna wykłada łopatologicznie instrukcję obsługi Dżina, rzucając od czasu do czasu retorycznymi pytaniami. Nie rozumiem też po co ich upija i jednocześnie stara się coś wtłuc im do głów.

Co do drugiej części, żeby nie rozwlekać i tak już obszernego komentarza, powiem tylko, że dialogi wg mnie nadal sztuczne i nieprzekonujące. Końcówka taka sobie.

Ode mnie 3.

Nowa Fantastyka