- Opowiadanie: Nevermind - Smok, który powinien być karkówką (DRAGONEZA)

Smok, który powinien być karkówką (DRAGONEZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smok, który powinien być karkówką (DRAGONEZA)

Szczecin. Dokładniej Pogodno, gdzie rozpoczął się nowy dzień. Późna jesień, więc lało niemiłosiernie. Na pewnej cichej ulicy, w pewnym cichym wyremontowanym ostatnio bloku mieszkał sobie stary, jak bajki Smok, o imieniu Czesław. Był jednym z tych zapomnianych przez Bogów stworzeniem. Zajmował się tym, czym zwykle zajmował się smok. Porywał księżniczki, zjadał nadmierne ilości mięsa oraz łamał wszelkie możliwe przykazania. Fakt, że w małym czteropokojowym mieszkaniu żył smok, nikogo tutaj nie dziwił. Przecież mieszkała tutaj wiedźma, ze swym mężem zamienionym przez przypadek w ropuchę, nieopodal fryzjer, po którego codziennie wieczorem przylatywała z nieba kareta. A karateka, już kilkakrotnie zdemolował ścianę rudej wampirzycy, oglądając z zapałem filmy o Jackie Chanie. Reszta to obywatele, najzwyklejsi i szarzy. Tacy jak ja.

Po głębszym zastanowieniu smok był najspokojniejszy z całej tej bandy. Codziennie ubrany w garnitur, szyję zwykle opinał mu czerwony krawat. Tak przygotowany wychodził polować na… niskie ceny. Tak, żywił się ich zjadaniem, a tym samym, zmniejszaniem. Ten skromny pomysł podrzuciły władze miasta, które stwierdziły, iż jeśli mają smoka, to mogą go użyć by zmniejszał koszta ekskluzywnych towarów. Efektem było to, że zwabiani niskimi cenami cudzoziemcy, głównie narodowości niemieckiej, kupowali więcej, a taniej. Pieniądze były, a Smok mógł swobodnie przebywać w mieście i kupować w Witkowie, obok sklepu Społem, swoje ulubione rodzaje mięsa.

Tego dnia, jak co dzień miał polecieć na swych zielonych jak trawa skrzydłach do jednego z dużych niczym mauzoleum hipermarketów. Przeraził się ogromnie, widząc jak ceny gier, wzrastają do złotych barw Zygmunta Starego! Od razu zabrał się do roboty. Niestety, miał pecha, bowiem do miasta niedawno sprowadził się stary wyga w zabijaniu stworów, łowca trofeów. A że dziadzina była już stara i kilka zawałów przeszła, to przywlókł tutaj swoją rodzinę. Na imię miał Zdzisław, a tego feralnego dnia przybył do sklepu ze swym wnukiem, Jasiem. Miał chłopczyk zamiar kupić sobie najnowszą grę, hit, w którym ciachało się hordy zombiaków piłą mechaniczną. Zero fabuły, zero frajdy, a grywalna jak skurczy syn.

– Więc– zaczął Zdzisław– nie chcesz sobie kupić na przykład jakiejś ciekawej książki, łowieckiej?

– Nie!- zdenerwował się wnuk– chcę „szalone piły 3". A jak mi ich nie kupisz to powiem babci, że podrywałeś sąsiadkę z dołu.

– Hehe. Jak na jedenastolatka jesteś całkiem sprytny i nie na żarty materialistyczny.

– Wiem o tym– roześmiał się chłopiec.

Czesław powoli kończył swoją pracę. Okazało się, że cały dział z grami wymagał natychmiastowej renowacji. Cieszył się, że nie był fanem tego rodzaju rozrywek. Teraz musiał zabrać się za resztę sklepu. W tym samym czasie, do tego samego marketu wszedł Zdzisław. Zdziwił się niemało, widząc, jak smok w odcieniach wiosny zmniejsza ceny, na jego małych oczach. Spytał swego wnuka, czy powinien zakupić sobie okulary, a może to dzieje się naprawdę. Usłyszawszy, że to prawda starzec wychrypiał z podnieceniem w głosie:

– Jasiu, leć do samochodu po giwerę! Jest w bagażniku!- podskakiwał przy tym szybko.

Sam łowca miał pewien pomysł, jak przytrzymać tutaj potwora. Trzeba było go zagadać. Przypominał sobie teraz podręczniki, w których czytał jak smaczna jest smocza karkówka. Postarał się wchłonąć nosem smoczą woń. Tajemniczy zapach kadzideł i truskawek, w ten bukiet wdarła się też wonność starych ksiąg. Podszedłszy do gada zagadnął, mając nadzieję, że bestia zrozumie po polsku:

– Uhm… Dzień dobry?

– Witam, witam, niech pan wybaczy, ale Jestem zajęty.

– Wiem, nie zajmę panu wiele czasu. Jak pan tutaj funkcjonuje?– nalegał.

– Co?

– Przecież to proste pytanie.

– Ludzie pozwalają mi tutaj żyć, dzięki mnie nie ceny towarów spadają, a pieniądze w skarbcu miasta

są. Ja tylko spokojnie sobie żyję.

W tym momencie przybiegł Jasiu z karabinem, jakiego używa się do polowania na niedźwiedzie, czy sarny. Na czole pojawiło się kilka kropel potu, najwidoczniej strasznie się spieszył. Smok rozdziawił paszczę, po czym zdenerwowanym tonem dodał:

– Jesteś łowcą?!

– Ja?– Zdzisław grał na zwłokę– Nie. Jasiu skąd ty wytrzasnąłeś tą broń?

– Sam mi kazałeś– Jasio nie zrozumiał, czemu dziadek kłamie.

– Jasiek! Jak możesz tak perfidnie łgać!

– Dziadek. Skleroza cię dopadła, czy co? Sam kazałeś mi lecieć po strzelbę, gdy zobaczyłeś tutaj smoka. Mamrotałeś coś po cichu o karkówce.

– Dosyć– oburzył się Czesław– Jesteś myśliwym. Myślisz, że tacy jak wy możecie robić sobie zabawki i ozdoby z innych żywych istot. Nie tylko paranormalnych. Tych zwykłych, np. zwierząt również.

– Ja..

– Nie, nie będę z tobą rozmawiał. Jesteś mordercą! Bezdusznym, a zarazem bezmózgim stworzeniem. A mówią, że to ja jestem bestią– rozpostarł skrzydła i wyleciał, pozostawiając na sklepowym dziale tylko tajemniczą woń, unoszącą się jeszcze parę minut w powietrzu.

Co sprawiło mu tak szybką możliwość ucieczki? Otóż, w suficie została stworzone specjalne przejście, otwierane na życzenie smoka, za pomocą prostego słowa, coś na wzór zaklęcia. W każdym razie polowanie się Zdzisławowi nie udało, co zdenerwowało go okropnie. Jednak gdy ten się na coś uprze, to zrobi wszystko, by to zdobyć. Postanowił iść do kogoś, kto pomoże mu znaleźć ten rzadki okaz bestii.

Smok leciał co sił w skrzydłach. Znalazł się nad długą ulicą, po której często miotali się rowerzyści, damy na turystycznych rowerach , zaś obok nich panowie na „góralach" prowadzili wyścig z dziećmi. Czesław uwielbiał gdy wiatr delikatnie muskał jego łuski, za to on podziwiał widoki. Znów kilka kropel popłynęło po jego grubych policzkach. Nigdy nie będzie normalny, ludzie i tak będą po cichu nazywać go maszkarą, potworem. Nie usłyszy od nikogo z nich dzień dobry. Gdyby tak zleciał na ulicę, to może ludzie uśmiechaliby się do niego. Fałszywie. Ta rasa jest najbardziej fałszywa ze wszystkich stworzeń na tej z pozoru dużej kuli. Nie dziwota, że to te podstępne bestyjki zawładnęły tą planetą. Ludzie spojrzeli w niebo ze zdziwieniem, gdy spadało na nich coraz to więcej kropel.

Smok dotarł do mięsnego, poprosił o pięć kilo kiełbasy podwawelskiej i odleciał. Po kilku minutach znalazł się w domu. Rozsiadł się na wygodnej kanapie, wyłożonej gryzącym babcinym kocem. Włączył telewizor w nadziei, że jego humor się poprawi. Niestety, pierwsze co zobaczył to ogromny czerwony napis „Z OSTATNIEJ CHWILI!" w tle widać było kościół świętej Trójcy, a dokładniej jego białą jak śnieg wieżyczkę. Na pierwszym planie ten okrutny dziad, który napadł go dziś w sklepie, stał też tam jego wnuk i ksiądz proboszcz, największy wróg Cześka. Na drugim zaś czaili się gapie i przypadkowi przechodnie, zainteresowani oględzinami telewizji. Na pasku, w dole ekranu napisane było „SMOK ZAATAKOWAŁ DZIECKO!" Oglądający rozszerzył oczy do maksymalnych rozmiarów.

Biedny Zdzisław żalił się właśnie przed kamerą, jaki to on biedny. Jego wnuka napadł Smok. Nieźle to proboszcz wymyślił, a on twierdził, że wszyscy księża to ludzie bez pomysłów. Tak poza tym, nieźle się zemścił na wnuku, szczując go psami „w imię misji". W ogóle nie czuł czegoś takiego jak poczucie winy. Podeszła do niego właśnie wysoka brunetka, w prawej ręce dzierżąca mikrofon. Usta wymalowane zostały różową, doprowadzającą do mdłości szminką. Ubrana była w ciemno niebieską, a może fioletową garsonkę i spódniczkę. Nogi opinały kozaki, w barwach krwi.

– Słyszałam, że pana wnuka pogryzł smok– zaczęła wywiad.

– Tak. Nadleciał nie wiadomo skąd i go pogryzł!

Czesław wyłączył szybko telewizor, klął w myślach. Nagle rozległo się pukanie do frontowych drzwi. Niechętnie uniósł się z kanapy i doczłapał w ich stronę. Zajrzawszy przez judasza uznał, że na klatce schodowej stoi Klarysa, zaprzyjaźniona czarownica, sąsiadka, z domu obok. Rzadko wychodziła z domu, gdyż ludzie od razu zaczynali rzucać w jej stronę obelgami, zgniłym mięsem. Smok od razu wpuścił znajomą. Miała bladą twarz, nigdy nie była tak wystraszona.

– Hej. Co jest?

– Widziałam coś strasznego.

– Naprawdę? Mów, nie jest to pewnie tak okrutne, jak to, co spotkało mnie dziś.

– Pamiętasz tego fryzjera, co ma romans z anielicą? Przyjeżdża po niego co wieczór kareta z nieba.

– Jurek. Co z nim?

– Przyszedł do niego dziś jakiś szalony starzec, z proboszczem. Porwali go, bo ktoś im wygadał, że się znacie. Szukała cię też policja. Ludzie dowiedzieli się o nas! Niedługo będą tutaj media, egzorcyści, policja, wojsko! Wszyscy planujemy ucieczkę, ten blok nie jest już bezpieczny.

– Pewnie chcesz mnie namówić…

– Tak. Zabierasz się z nami, czy tego chcesz, czy nie.

– Zostaję, oni chcą mnie. Ten dziad nie spocznie, póki mnie nie zabije. Was zostawi w spokoju.

– Znów zgrywasz bohatera– westchnęła– słuchaj, nie musisz nim być. I tak cię wszyscy lubimy, jesteś naszym przyjacielem.

Nagle w całej klatce schodowej rozległo się żabie kumkanie, jakieś krzyki. Klarysa wiedziała, że ta „żaba" to w rzeczywistości ropucha, jej mąż. Płaz przybył do smoczego mieszkania. Cała trójka milczała. W mieszkaniu obok coś poważnego zaczęło się dziać. Później trzask drzwi na klatkę schodową. Czesław spojrzał ponownie przez małą szparkę w drzwiach, karateka wybiegł przed swoje mieszkanie. Chyba zaczął obrażać po chińsku policjantów, którzy tutaj przybiegli. Niestety, po chwili strzał ugodził biednego wojownika, który zaraz potem padł na chłodną podłogę. Wybiegłszy na balkon dostrzegli, że na podobny pomysł ucieczki wpadła rudowłosa wampirzyca, Milena. Niestety, skok z drugiego piętra bloku nie byłby najlepszym pomysłem.

– Polećmy na Cześku– wykrzyknął ropucha.

– Co? Nigdy nie miałem nikogo na grzbiecie. Nie poradzę sobie.

– Jesteś smokiem, czy nie? Gdzie się podział ten straszliwy potwór, który ostatniej nocy porwał tą…– próbowała go zmotywować wampirzyca, kręcąc powabnie lokami.

– Zżarła go trema! Pochłonęła babcia nerwica! Boję się!

– Jeszcze kilka chwil temu chciałeś oddać za nas życie– odezwała się Klarysa– a teraz mówisz „boję się"? Nie uważasz, że to żałosne.

To był cios. Czesław już odrzucony przez wszystkich ludzi, nie mógł zostać jeszcze bez przyjaciół, to by go zniszczyło. Wziął kilka głębokich oddechów, stanął na parapecie balkonu i odsłonił swój grzbiet, przed przyjaciółmi. Gdy ci zmierzyli go dziwnym wzrokiem odparł:

– Co jest nie tak?

– No..-zaczęła wiedźma– nie możemy wejść na ciebie tak od tyłu. Musisz podlecieć do balkonu i pozwolić, żebyśmy na ciebie wsiedli. Każdy smok zna lotnicze BHP! Nie uczyli cię tego w szkole?

– Powiedzmy, że nie byłem najgrzeczniejszym uczniem.

– I tak się kończą wagary– westchnął człowiek żaba.

Po chwili lecieli. Nie wiedzieli jaki był cel podróży, po prostu musieli uciec jak najdalej od domu. Każdy z nich myślał, o tym co dzieje się teraz w ich mieszkaniu, jak jest demolowane, a na końcu podpalane. Czesław przeklinał w myślach to, że palił tyle czerwonych LM'ów. Jego zrujnowane przez tytoń płuca powoli siadały, co znacznie utrudniało mu oddychanie. Postanowił, że rzuci jeśli to przeżyje. Poza tym to paskudztwo było drogie jak cholera! Dodatkowo pasażerowie też swoje ważyli. Myślał, że kręgosłup zaraz wysiądzie, a dyski, kręgi i kości odlecą, przedzierając się przez skórę, uderzając ich z ogromną siłą. Przysłuchał się rozmową, jakie toczyły się na jego plecach.

– Oni.. zabiją Czesława?– zapytała Milena.

– Na pewno nie– uspokoiła ją Klarysa.

– Myślę nad pewną rzeczą. Mam plan jak pokonać tego szaleńca!

– Naprawdę?!- kobiety podskoczyły podekscytowane.

– Tak. Smoki to gatunek prawie wymarły, co nie?

– Noo tak i co to ma do rzeczy?

– A czy ci szaleni przyrodnicy i ekolodzy nie chronią wymarłych gatunków?

– Dobre!- wrzasnęła Klarysa najwidoczniej podniecona.

– Lećmy więc… dokąd?– zapytał człowiek ropucha.

– Musimy znaleźć adres, ale gdzie?– Milena zaczęła kręcić lokami, sprawiając, że jej włosy są jeszcze bardziej spiralne.

– Wiem!- krzyknęła Klarysa oszołomiona– lecimy do…

Szpital imienia świętego Wincenta, należący do zakonu bernardynów był przepełniony. Oczywiście nie było tutaj pacjentów, gmach księża kupili od władz miasta dawno temu i przerobili go na klasztor mówiąc „wyremontujemy go, by lepiej się tutaj leczyło wierzących!" To były oczywiście brednie. Dzięki znajomościom proboszcza, Bernardyni ogłosili, że w ramach test, przechowają tutaj Jaśka. Wszystko było pretekstem, że Smok tak okropnie pogryzł chłopca, że musiał trafić do szpitala. Dzieciak nie miał ani jednej rysy. Dostali ładny pokoik, pozostawiony po jednym prezbiterze, który odszedł. „Jedno łóżko się dołożyło i jest jak ulał"– tak stwierdził prałat, będący troszkę przy kości, ale mający miłe rysy twarzy.

– Nudzę się. Chcę do domu– żalił się bratanek.

– Nie marudź. Jesteś mi potrzebny…– Zdzisław wciąż nie odchodził od okna, wpatrywał się cały czas w pełne pierzastych chmur niebo, znajdujące się za oknem.

Za moment wszedł jakiś zakonnik, prowadził bruneta, zakutego w kajdany, co wywołało szyderczy uśmiech Zdzisława. Teraz brakowało tylko Smoka, który będzie starał się go uratować.

Haker internetowy, jeden z najlepszych w mieście, mieszkał w dużym bloku,

przypominającym kolorową, przerośniętą cegłę. Oczywiście mało kto wiedział, że tu mieszka. Tylko on mógłby im pomóc zdobyć adres jakiejkolwiek z organizacji ekologicznych, gdy wszyscy się wypięli na stworzenia nie z tej ziemi. Jego adres posiadała Milena, która dawno temu z nim chodziła. On dalej ją kochał, bo nie tak dawno wysyłał jej jeszcze miłosne sms'y. Pod dość długiej przeprawie w chmurach wylądowali na dużym parkingu. Od razu gdy Czesław pozbył się ciężaru z pleców, upadł na chropowate podłoże.

Wszyscy postanowili, że nie będą go zamęczali i pozwolą mu odpocząć, ale smok zapewnił, że może iść wraz z nimi (zgrywał bohatera rzecz jasna). Niestety, nie zmieścił się w drzwiach wejściowych i musiał lecieć na sam szczyt „cegiełki", żeby wejść przez również małe jak na niego okno, ale dał radę. Haker nazywał się Carol i był cudzoziemcem, do Polski przyjechał z Anglii, gdzie był ścigany przez każdy rodzaj policji, od konnej, po wojskową. Całą czwórkę zaprosił na wygodną, czerwoną sofę, wykonaną z lateksu.

Po chwili podane zostały na szklanym talerzyku herbatniki. Trochę przestarzałe, bo zwilgotniałe, miękkie jak gąbka. Siedzieli w milczeniu, czekali, aż przyjaciel wampirzycy wyszpieguje adres. Po pokoju co chwila rozlegały się dźwięki naciskanych klawiszy. Było to podobne do tykającego zegara. W końcu któryś z nich włączył telewizor. Właśnie trwały popołudniowe wydarzenia, w tym relacja, spod ich mieszkania. I tak czarne pudełko (tak naprawdę przypominający walizkę LCD) został wyłączony. Pokój pełen był modernistycznych ozdóbek, a na ścianach wisiały plakaty kapel rockowych. Przytulne mieszkanko.

ROZZ, czyli Ruch Ochrony Zagrożonych Zwierząt miał swoją bazę tuż przy ogromnym hipermarkecie, w centrum. Gdy ściga cię prawie całe miasto, niezbyt łatwo jest się tam dostać. Dodatkowo towarzyszące całą drogę zmęczenie, utrudniało Czesławowi lot. Na szczęście wszystko poszło gładko i sprawnie (lecz trochę powoli), toteż udało im się stanąć u progu, w mosiężnych szklanych drzwiach. Podłoga była wyłożona białymi kafelkami, a na żółtych ścianach wisiały zdjęcia zagrożonych gatunków zwierząt. W kącie, przy jodłowym biurku siedziała drobna recepcjonistka, jej białe włosy świeciły w słońcu, które wpadało tutaj przez duże okno. Wyglądała na znudzoną. Obecnie trzymała ucho, przy czerwonej słuchawce telefonu.

– Proszę pani?– zaczęła Klarysa.

– Tak. Tak. Przy tym dużym hipermarkecie. W godzinach 8-19. Codziennie. Dziękuję.– odłożywszy słuchawkę spojrzała niezbyt przyjemnie na grupkę– Czego?

– Mamy zagrożony gatunek!- wyjaśniła Milena.

– Ssak, płaz, gad, czy…

– Gad, a może to ssak. Nie znam się na tym.– wampirzyca zakręciła sobie kolejny loczek, we włosach.

– Dobra… a dokładniej?

– Smok.

– Smok?– kobieta próbowała ukryć śmiech– Smoki, to tylko bajka, a poza tym nie są zagrożonym gatunkiem. Nawet jeśli istnieją to nie mogę wam pomóc.

– A to dlaczego?– zapytała obrażona Klarysa.

– Bo zaraz będzie tutaj policja.

– Jak to?

– Przy wejściu widziało was co najmniej piętnaście osób. Ktoś z nich zadzwoni, a jeśli nie oni, to ja. Odejdźcie stąd, prędko!

Kobieta miała rację, pod gmach organizacji zjechało się cała najbliższa komenda policji. Trzy tajemnicze postacie wybiegły na zewnątrz. Czesław walczył zacięcie z małym oddziałem, wygrywał mimo zmęczenia. Milena od razu rzuciła się na oddział, biegnących na Smoka z prawej, wiedźma zaś, zabrała się za tych z lewej. Każdy z obrońców smoka (jak i sam gad) miał inną technikę walki. Stwór atakował swoimi rękoma, zwieńczonymi ostrymi jak brzytwa pazurami. Wampirzyca, zauroczyła w sobie jednego z młodszych aspirantów, wyrwała mu bagnet rewolweru i zaczęła strzelać, do jego współtowarzyszy. Klarysa za to miotała urokami, zamieniając wszystkich w leśne zwierzęta i robactwo. Walka zakończyła się dla atakowanych zwycięsko, ale za dużo gapiów widziało ten pojedynek.

Właśnie nadszedł czas na ucieczkę. Czesław był już u kresu wytrzymałości, ale i tak dzielnie leciał z przyjaciółmi na swym grzbiecie. Powoli tracili nadzieję, że ktokolwiek im pomoże. Wylądowali na dachu dużego wieżowca, z którego ich nikt nie ujrzy. Wśród nich panowała cisza. Jak to mogło się stać? Co teraz? Mogli znów wrócić do Carla, ale po co? Nie potrzebują już żadnych informacji. Ale było to jedyne miejsce, w którym na razie byliby bezpieczni. Trwało popołudnie, ludzie którzy wcześniej kończą pracę od pozostałych właśnie wracali swymi samochodami, stwarzając ogromne korki samochodowe.

Uciekinierzy lecieli się nad Cmentarzem Centralnym. Czesławowi kręciło się już w głowie. Zmienił kurs kilkakrotnie, po czym przestał lecieć. Cała czwórka wylądowała pomiędzy drzewami, w wyludnionej części cmentarza. Klarysa i jej mąż mieli najlepsze lądowanie, bo wlecieli w stos kolorowych jesiennych liści. Smok utknął między gałęziami, które natychmiast się załamały i przewróciły go na twardy grunt. Milena spadła obok grobu jakiegoś mężczyzny, lądując na chłodnej posadzce. Cmentarz wydał się teraz najbezpieczniejszym miejscem, nikt nie będzie ich tutaj szukał.

Cisza i spokój. Cmentarz umieszczony był w zalesionym terenie, więc przyjemnie przebywało się tutaj każdemu. Niestety ostatnio słychać było o ludziach, którzy w tajemniczych okolicznościach znikali na cmentarzu. Dawniej było tutaj o wiele bezpieczniej. Idąc jedną ze ścieżek zauważyli tajemniczą staruszkę. Była niska, miała czerwone włosy, sięgające aż do ud. Nogi pokrywały podarte brązowe spodnie, a okryta była niebieskim dresem. Jej oczy patrzyły tak bezosobowo, jakby była niewidoma, ale widziała ich bo zlękła się nie na żarty:

– Wiedziałam, że nie trzeba było się w to mieszać– szepnęła do siebie.

– Kim jesteś?– zapytał Czesław.

– Nic mi nie róbcie. Jestem tylko słabą staruszką– po słowach starszej pani Milena zbladła.

– To strzyga– rzekła wampirzyca.

– Co? O czym to mówisz dziecinko?

– Skoro nie jesteś strzygą pokaż zęby. Wszyscy wiedzą, że strzygi mają ich dwie pary– Milena nie ustępowała.

– Dobra. Przejrzałaś mnie. Czego chcecie?

– Możesz nam pomóc?– zaczął ropucha– Ściga nas całe miasto za coś, czego nie zrobiliśmy.

– Aha. Dlatego nie pokazuję się w mieście! Ludzie są źli, przebiegli, podstępni. Co będę miała z tego, że wam pomogę?

– Dozgonną wdzięczność– zadrwił ktoś.

– To mi nie wystarczy. Potrzebuję duszy.

– Czego?– oburzył się Czesław.

– Nie waszej duszy. Nie pożeram swoich. Ostatnio parę ludzi poznikało, z mojego powodu. Sprawą zajął się detektyw Dżerlok Worms. Przyprowadźcie mi go, a pomogę wam.

– Jaką mamy pewność, że nas nie oszukujesz?

– Nie macie pewności. Powiem wam tylko tyle, że każda z bram jest obstawiona przez policję, wszyscy szukają mnie. Was chyba też, skoro szukacie pomocy. Pomóżcie mi, a pomogę wam.

Drużyna postanowiła się rozdzielić. Każdy poszedł w inną stronę cmentarza. Jednak nigdzie nie było żadnego podejrzanego mężczyzny z opowieści babiny. Wszystkie drogi cmentarza łączyły się w jednym miejscu, nad ogromna fontanną, gdzie latem zwykle jest mnóstwo żab. Znajduje się to nieopodal ogromnej bramy z cegły, niedaleko jest kaplica. Wszędzie pachniało lasem. Dominował zapach sosen i jodeł. Jesienią fontanna wyglądała jeszcze piękniej niż w lecie, bo zawsze stała wyludniona.

I właśnie nad wodotryskiem stał facet około trzydziestki. W czarnym berecie, adidasach, zielonym tweedowym płaszczu i markowych czarnych dżinsach. To musiał być Dżerlok. Z tą czarną kozią bródką, prezentował się naprawdę misternie. Ludzie, którzy tędy spacerowali nawet nie zwrócili uwagi ani na smoka, ani wampirzycę, a nawet na czarownicę z żabą w kieszeni. Podeszli do szpiega.

– Hej– zagadnął glina– Czy to nie wy jesteście tymi…

-…tak to my– przerwał mu Czesław– Ci co nie napadli na dziecko, za to napadnięto na ich mieszkanie.

– Mam dla was propozycję. Jeśli mi pomożecie, pomogę wam w tej sprawie.

– Pomóc w czym?

Strzygonia została złapana, grupa postanowiła wydać ją i jej kryjówkę. Pomoc detektywa okazała się naprawdę pomocna. Wyszpiegował, co działo się w szpitalu św. Wincenta. Nasłał tam policję, zeznania Jasia i porwanego fryzjera również się przydały, zaś organizacja ekologiczna uznała smoki za zagrożony gatunek, Zdzisław poszedł siedzieć w więzieniu na niewygodnym łóżku na bardzo, bardzo długo. Smok i jego przyjaciele dostali znów swoje mieszkania na przedmieściu Pogodna. Wszystko było po staremu…

Tu niestety kończy się ta opowieść. Kończy się jak każdy tego typu twór, a schemat jest taki. Dobro wygrywa, zło przegrywa, wszyscy się radują. Jest jednak jedna sprawa, która w żadnej innej bajce się nie powtórzy. Smok dostał pięć kilogramów mięsa, zwrócono mu pracę, a księżniczkę spotkał kilka dni później, ale to już temat na inny raz…

Koniec

Komentarze

No dobra. Nie chcę być niesprawiedliwa czy niemiła, ale... Nie doczytałam nawet do połowy. Przyznaję się bez bicia. Nie byłam w stanie. Interpunkcja leży i kwiczy. Źle użyte przecinki niekiedy zmieniają sens zdania, komplikują je. Same zdanie niekiedy długi i zagmatwane - poniekąd to rozumiem, bo sama tak mam. Ale warto z tym walczyć, nie jest to trudne.
Co do merytoryki się nie wypowiem, bo, jak wspomniałam, nie doczytałam nawet do połowy. To co przeczytałam nie było zbyt zachęcające.

Zwracaj uwagę na interpunkcję i gramatykę. To na początek...

Wiem, że miało być lekko i zabawnie, ale przez kolejne akapity przedzierałem się jak przez bagno. Tekst czyta się ciężko, interpunkcja i styl nienajlepsze. Dialogi momentami sztuczne. Sama fabuła w ogóle mnie nie wciągnęła, męczyłem się, żeby dotrzeć do końca.

Moja ocena - 3,5

To opowiadanie powinno nazywać się raczej "Interpunkcyjna masakra" albo "Koszmar na jawie adjustatora". Pierwszy raz w życiu widzę, by ktoś tak swobodnie (czytaj: bez ładu i składu) operował przecinkami. Mało zeza rozbierznego się nie nabawiłem.

To twoje pierwsze opowiadanie zamieszczone na tym portalu i niewykluczone, że również pierwsze opublikowane gdziekolwiek. I to niestety widać w kompozycji tekstu, słychać w dialogach i czuć w ogólnym odbiorze (i to bynajmniej nie pachnie to jak smażona karkówka). Pomysłów ci widać nie brakuje. Ale... Nie chciałbym cię zniechęcać na starcie, ale kiepsko wróżę twojej karierze pisarskiej.

Podzielam opinię przedmówców, że tekst czyta się ciężko i tylko mojej wrodzonej awersji do niekończenia tego, co się zaczęło, zawdzięczasz fakt, że dobrnąłem do ostatnich linijek opowiadania. Podkreślam - dobrnąłem, choć uważam, że był to czas ze wszech miar stracony. Gdybym miał nadać jakąś nazwę twemu stylowi to określiłbym go w najlepszym razie jako "licealny". Wybacz negatywne uwagi, ale naprawdę trudno coś dobrego powiedzieć o tym tekście. Chyba tylko tyle, że się skończył. No dobra - nie ma za wielu literówek. Ale to maks, co mogę wyciągnąć ze swego krytycznego arsenału.

Dawno już nie czytałem opowiadania, które zasłużyło na notę niższą niż 2. A taką musiałbym uczciwie wystawić, gdybym mógł.

Do konkursu. :)

Nowa Fantastyka