- Opowiadanie: niepytaj - Na drugą stronę

Na drugą stronę

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Na drugą stronę

 

Mała wskazówka zatrzymała się na dwójce, a duża trzy kreseczki za dwunastką. Mężczyzna potrząsnął nadgarstkiem, zbliżając dłoń do lekko siwiejącej skroni. Wskazówka minutowa przestała wstrzymywać sekundnik, a nawet można by uznać, że go lekko odepchnęła. Czarny wąs przesunął się z miarowym szelestem na perłowo połyskującym cyferblacie w kierunku godziny pierwszej, ale zamarł przed dotarciem do celu.

-Pieprzone tajwańskie podróbki – mruknął właściciel zegarka. – Trzeba było solidnego do szwajcarskiego chronometru kupić solidną, markową baterię.

Bateryjkę kupił rano w kiosku pod blokiem, ale odrzucił z milczącą wzgardą ofertę pomocy kioskarza. Całą drogę do biura planował precyzyjną operację założenia stalowej kapsułki. W głowie analizował kolejne gesty dłoni, aby przy realizacji swych planów osiągnąć maksimum efektywności czasu. Tak precyzyjnie, jak planował trasę między domem, a biurem: kawalerka na szóstym piętrze – winda – kiosk optymalnie usytuowany w połowie drogi do torowiska – przystanek tramwajowy – – trzy przystanki „dwójką" – stumetrowy pieszy odcinek ulicą Kwiatową – dwa piętra w górę w obskurnym biurowcu – drugie drzwi po lewej stronie. Całość zajmowała od szesnastu do osiemnastu minut, nawet doliczając obejście pojawiającej się sezonowo wielkiej kałuży na skrzyżowaniu Kwiatowej z Młyńską. Tym razem wizualizacje, jak zawsze w takich przypadkach, zaburzały zaprojektowaną starannie logistykę przemieszczania. Pieszy odcinek mężczyzna przemierzył wolniejszym krokiem i ostatecznie zasiadł za biurkiem po dwudziestu czterech minutach od opuszczenia swego lokalu mieszkalnego. Na domiar złego w tramwaju numer dwa stanął nie dość daleko od wymalowanej wyzywająco paniusi. W konsekwencji przez dalszą część dnia szpakowaty zmuszony był odsuwać powracającą natrętnie myśl o rękawie jesionki zbrukanym zapachem konwaliowego perfumu.

Na szczęście inne nieprzewidziane wydarzenia nie zakłóciły harmonogramu poranka. Pierwszy gest – przycisk zasilania komputera. Drugi gest – wycentrowanie klawiatury względem notatnika i granatowego pióra marki Parker. Trzeci – uruchomienie stopera w biurkowym kalkulatorze. Czas start. Mężczyzna precyzyjnie odemknął ostrzem cyrkla tarczę zegarka. W kilka chwil zgrabnie wymienił zużytą bateryjkę. Ujął w długie palce połyskującą złociście tabletkę z dwoma chińskimi hieroglifami i umieścił ją wewnątrz mechanizmu. Jeszcze jeden gest i koperta zatrzaśnięta. Tak jak należy. Ze sporą dozą satysfakcji mężczyzna zatrzymał zmieniające się cyfry na wyświetlaczu. Rezultat: czterdzieści osiem sekund.

Szpakowaty lubił takie zegarmistrzowskie zabiegi. „Dokładność, dokładność i jeszcze raz dokładność". Takim hasłem mógłby błyszczeć wygaszacz ekranu w jego komputerze, ale mężczyznę nie bawiły podobne gadżety. Cóż one warte w zestawieniu z równymi rządkami wierszy i kolumn Excela. Precyzyjne formułki umów handlowych i rytmicznie zadrukowane druki faktur wywoływały lekki uśmiech na zazwyczaj posępnej twarzy. Zwłaszcza kiedy wszystko było „tak jak należy". Kiedy rachmistrz się uśmiechał, wydawało się, że naprawdę wygląda na swoje trzydzieści dwa lata. Ponieważ nie zdarzało się to zbyt często, zwykle widział w lustrze twarz czterdziestoparolatka. Nic a nic mu to nie przeszkadzało w budowaniu relacji społecznych. Szpakowaty po prostu ich nie nawiązywał. Jeszcze na studiach ukuł prywatną teorię, że każdy prawdziwy księgowy woli przepisy i dokumenty od ludzi. Z dumą nie zaliczał się do wyjątków. Ludzie z działu handlowego tak długo narzekali na sposób bycia głównego księgowego, aż Pani Prezes tak zorganizowała mu warsztat pracy, by ograniczyć do minimum czas spędzamy z innymi pracownikami.

Teraz właściciel unieruchomionego zegarka stał równie nieruchomy, jak jego Tissot, na granicy między chodnikiem, a jezdnią. Obracał w głowie kolejne etapy przedłużającej się drogi powrotnej. Sterczał już chyba całą wieczność wstrzymywany przez czerwony punkt po drugiej stronie ulicy. A na dodatek jeszcze awaria baterii uniemożliwia skwantyfikowanie traconego czasu w wymierne sekundy i minuty. Przymusowy postój na skraju pasów trwał już chyba całe miesiące. No, może godziny. W każdym razie znacznie dłużej, niż standardowe dwie i pół minuty z zegarkiem w ręku.

-Stodwadzieściacztery, stodwadzieściacztery… – księgowy starał się liczyć kolejne sekundy. Jego umysł zbuntował się przeciw tak dużej skali błędu w połowie trzeciej minuty. Nie wiedział, czy to już 3 minuty i 29 czy też 28 sekund.

– Jeszcze dzisiaj spiszę skargę do Zarządu Dróg Miejskich. Tak jak należy – przechodzień uśmiechnął się złośliwie.

Jakby w odpowiedzi na tę deklarację czerwone światło zgasło. Zazwyczaj zmiana świateł następowała po trzech błyskach rytmicznych niczym sekundnik w szwajcarskim chronometrze: raz, raz, raz… Tym razem sygnalizacja traciła swój blask powolutku, jak wskazówka sekundowa kilka chwil wcześniej: raaaaaaaaaaaaaaaaaz.

Księgowy zawahał się. Czy czekać teraz na zielone światło? Wybrać inne przejście? Zawrócić?

Rozejrzał się. W lewo, w prawo, w lewo. Tak jak należy. Ulica pusta. Ścisnął pewniej rączkę teczki i zrobił pierwszy krok na jezdnię. Większy, tak żeby nie trafić na czarny asfalt. Zawsze starał się umieszczać swoje zamszowe buty centralnie na białym pasie. Jeszcze jako nastolatek musiał w związku z tym skakać z pasa na pas niczym chudy bocian w odprasowanej „z kantem" koszuli. Odpowiedzialnemu księgowemu takie figle nie przystoiły. Na szczęście w ogólniaku wystrzelił w górę na tyle, że odtąd ptasie nogi bez problemu umożliwiały stateczną wędrówkę „po białym" na drugą stronę ulicy.

Szpakowatemu pokonanie pasów zawsze kojarzyło się z przemijaniem. Czarne-białe-czarne-białe… Jak godzina po godzinie. Teraz. Dzisiaj. Długi, zamszowy minutnik zegarka po spękanym cyferblacie jezdni. Prawa-lewa-prawa-lewa… Byle dalej od wczorajszego dnia, od spękanego krawężnika przeszłości. Noga za nogą w kierunku zielonego światła następnego poranka. Tak jak należy.

Księgowy potknął się w połowie czteropasmówki. Obcasem zahaczył o pęknięcie w kształcie lekko skrzywionego paragrafu. Nie stracił równowagi, ale czubkiem buta trafił w niepomalowany asfalt. Zdenerwował się. Nie mógł znaleźć stałego rytmu. Dwa kroki dalej kątek oka dostrzegł błysk po prawej stronie. Zatrzymał się i spojrzał w kierunku maski ciężarowego Volvo. Płynęła wolniutko, ale nieubłaganie. Bezgłośnie. Przechodzień uśmiechnął się do błyszczącej chromem chłodnicy.

Kiedy leżał odrzucony w bok impetem samochodu, spod zamszowego mankietu wysunęła się długa wskazówka krwi. Sunęła w kierunku krawężnika. Powoli skapnęła z nadgarstka. Pod pękniętym szkiełkiem zegarka ruszyły wskazówki. Raz, raz, raz.

 

Koniec

Komentarze

Panie... kodowanie sie panu schrzaniło... 

poprawione :) dzięki

Takie sobie bez sensu... Niby napisane poprawnie (gdzieśtam zgrzyta interpunkcja, powtórzenia - bocian bocian, stateczny stateczny itp.) i czytać się da, tylko nie wiadomo po co. 

dzięki za uwagi redakcyjne

"Trzeba było solidnego do szwajcarskiego chronometru kupić solidną, markową baterię." - a to co?

Trochę przypomina Monka. Tylko proszę zlitujcie się nad księgowymi! To w większości normalni ludzie.

RobertZ...taaak...w większości...:D

A gdzie tu fantastyka?

Perfumy nie mają liczby pojedynczej.

Babska logika rządzi!

Monotonne, nudne i pozbawione fantastyki. Jest za to sporo błędów. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka