Bezkresna, lodowa pustynia przykryła swym śnieżnym całunem ruiny ludzkiej cywilizacji. Martwe morze białego puchu, rozwiewanego przez szalejący w pustaci wiatr. Odludzie budziło się i zasypiało, pozwalając w przerwach wichrowi na smutne pogwizdywanie.
Budowniczowie odeszli, ale widmo ich obecności wciąż unosiło się nad zamarzającą planetą. Porzucili swe dawne dzieła, wystające jeszcze gdzieniegdzie ponad nieustępliwy śnieg. Pozostały jako milczące pomniki, przypominając światu odległą przeszłość.
Takie miejsca nazywane były przez Ocalałych “Monumentami”. Mimo pozornej użyteczności, niemal nigdy nie stanowiły schronienia. Przesądni i zdziczali mieszkańcy Pustkowi unikali ich jak ognia. Woleli zamarznąć, niż schronić się w przeklętych wnętrzach.
Istniał ponoć jeden “Monument” dający schronienie. Niezwykły, zapierający dech w piersiach, milczący strażnik odludnej Białej Doliny. Legend krążących o tym miejscu jest więcej, niż mógłbym zliczyć. Wciąż rozbudzają wygłodniałą wyobraźnię zdziczałych Ocalałych, gnieżdżących się w jaskiniach Stalowych Gór.
Jeśli chce się poznać prawdę, trzeba samemu odwiedzić to miejsce. “Przebiśnieg”, nadal strzeże Doliny, a większość niesamowitych opowieści o nim to fakty.
Jego historia nie jest tutaj jednak istotna. Stanowi przeszłość, która na zawsze będzie spoczywać wraz z jego twórcami. Ważna jest wiadomość, którą ze sobą niesie. Słowa nie tak stare, słowa nie wypowiedziane przez proroków. Słowa przestrogi.
Bo choć wydaje się to nieprawdopodobne, tajemnicza czerwona skrzynia rzeczywiście leży we wnętrzu jego błyszczącej kopuły. Kusi żywym kolorem, który w jej wypadku nie woła o zauważenie, a ostrzega. Nadal wydobywa się z niej to jedno, zapętlone nagranie, mącące umysły zbłąkanych podróżnych.
15.03.2094
No, chyba już! Nie wiem od czego by tu zacząć… Może od imienia? Tak, chyba by nawet wypadało.
Ja… Ja nazywam się Hiacynt. Moi rodzice uwielbiali kwiaty. Wszystko dookoła nazywali na ich cześć, to i czemu nie własnego syna?
Nie znam Dawnego Świata. Wszystko co o nim wiem, usłyszałem, a wiadomo jak można polegać na zdradliwej pamięci. Spróbuję jednak przedstawić wszystko. Cholera, może rzeczywiście jestem ten “ostatni”?
Urodziłem się sześć lat po dniu, w którym wszystko się zmieniło. Przypominam sobie tęskne opowieści rodziców. Nieszczęśników, którzy przeżyli chyba tylko po to, żeby męczyć mnie wspomnieniami. Może tak miało być? Przetrwali, żebym teraz mógł nagrać tę wiadomość i powiedzieć jak było…
Myślałem, że kiedyś zapomną o tych bzdurach. Przestaną żyć złudnym proroctwem i pogodzą się z rzeczywistością. Wstając, patrzyli zawsze w stronę okna, w nieprzemijającej nadziei, że znów ujrzą swoje ukochane słońce. Wierzyli, że kiedyś powróci i ożywi kwiaty, znów popłyną rzeki, wrócą szczęśliwi ludzie i będzie tak, jak dawniej.
Oczywiście nic się nie poprawiło. Tylko ciemniej i zimniej…
Pamiętam dobrze ten gasnący promyk w ich oczach. Wraz z nimi, ze świata zniknęły też resztki nadziei.
Obecnie mieszkam tu sam. Śnieg dociera do parapetu dwunastego piętra. Przed katastrofą budynek liczył ich dwadzieścia jeden…
Ja zajmuję dwudzieste, czyli od pokrywy… ósme. Przeniosłem się głównie dlatego, że jako ostatnie pozostało pierwotnie szczelne. Nie ma tu żadnego okna, klimatyzacji, czy choćby najmniejszej szpary.
Dzięki temu, po zamontowaniu metalowej klapy w podłodze, pomieszczenie trzyma bez grzejnika stałą temperaturę. Kiedyś chyba sprawdzałem… Dla mnie wystarczy.
Pierwotnie stały tu gigantyczne czarne szafki ze świecącymi w środku lampkami. Wydawały taki przyjemny, szumiący dźwięk… Jak to tatko nazwał? Komputerownia?
W każdym razie, nie było tu kiedyś ludzi, więc nie budowano żadnych otworów. Kiedy zabrakło nam ogniw, rozmontowaliśmy te skrzynki i odzyskaliśmy z nich tyle przydasiów, ile się tylko dało. Może trochę szkoda, ale dla mnie najważniejsze jest to, że nie zamarzam…
Nieraz budzą mnie w nocy trzaski pękającego betonu, czy małe trzęsienia ziemi, powstałe po obsunięciu się któregoś z dolnych filarów.
Wszystko dookoła sugeruje mi oddanie posterunku, ale ja się nie poddam. Póki żyję, Przebiśnieg nie upadnie! Nie może upaść, bo wraz z nim runę też ja. Wychowałem się tutaj, a dom nie może być pusty…
***
Nie wiem dokładnie, co się tam wtedy w trzydziestym czwartym porobiło. Był u nas kiedyś pewien włóczęga, wojskowy. Mówił, że dowództwo dostało wiadomość zza oceanu o jakimś nieudanym eksperymencie. Wszystkim wyższym oficerom polecono, żeby uciekali w głąb lądu, to może przeżyją. Ten typ nie był zbyt bystry, skoro uznał to miejsce za dostatecznie wyżynne…
Popiół po katastrofie padał długo. Tylko tyle mi powiedziano i chyba to mi wystarczy. Zresztą, co by mi dała taka informacja? Lata, miesiące, tygodnie – to tylko nazwy, głupie cyferki. Ważniejsze jest to, co ze sobą niosą.
A ten czas przyniósł ze sobą wielkie zmiany. Pogrzebał świat pod zwałami “szarugi” – śniegu zmieszanego z popiołem. Ojciec podejrzewał, że coś takiego mogło powstać tylko po wybuchu gór. Wielu, bardzo wielu gór…
W każdym razie, nad powierzchnię wystawały tylko najwyższe budynki. Żadnych mniejszych domów. Ich skośne dachy dość długo wytrzymywały napór śniegu, przez co stanowiły groźne pułapki. Nieraz widziałem, jak całe grupy ludzi znikały w rozpadlinach. Tylko huk, kilka krzyków i cisza…
Popioły nie były jednak takie złe. Kiedy przestało padać, ludzie zaczęli odkopywać miasto i próbować żyć od nowa, jak kiedyś. Nie zastanawiali się… Myśleli, że to takie proste! Moi staruszkowie na szczęście wiedzieli, co się święci i kazali wszystkim zostać w środku. Prawie dwa tygodnie spokój, ale później chmury rzedniały, robiło się cieplej i mniej dusząco. Wszyscy inni zaczęli koczować na zewnątrz, śpiąc w cienkich namiotach.
Tak jak tatko przewidywał, koło trzeciego tygodnia na ziemię spadło Wielkie Zimno. Mówił, że my byliśmy bezpieczni – spaliśmy przy odkręconych w opór grzejnikach. Są zasilane termoogniwami, jak większość nowocześniejszych sprzętów. To takie baterie, tyle że zamiast ładunków, przechowują ciepło. Na średniej mocy wymienia się je raz na miesiąc – u nas padały po kilku dniach.
Inni nie mieli jednak takiej technologii. Siedzieli przy ogniskach – palili czym się tylko dało. Szkoda mi ich – nie byli na nic przygotowani! Chcieliśmy pomóc, ale… Czasami chyba się nie da.
Ludzie podobno rzucali się do najbliższych budynków. Szturmowali wejścia, mordowali dotychczasowych mieszkańców. Robili wszystko, by tylko przeżyć.
Do nas też próbowali się wedrzeć, ale im nie daliśmy. Nie mogliśmy nikogo wpuścić! Grzejniki nie wytrzymałyby takiego mrozu – albo oni, albo my!
Po jakimś czasie wszystko ucichło. Dopiero rano tatko odważył się sprawdzić główne wejście… Zawsze, jak go o to pytałem, widziałem dziwny błysk w jego oczach. Jakby odżywały w nim wspomnienia, których nie chciał nosić…
Nie mogę nawet przypuszczać, jakie spotkało mnie szczęście, że tego nie widziałem! Ciała, mnóstwo ciał! Wszystkie posiniałe i przymarznięte. Część “przykleiła się” do drzwi, więc trzeba było je sforsować. Kiedy puściły, usłyszeliśmy dziwny trzask. Mama powiedziała mi, że to lód. Teraz wiem, że to kości ludzi upchniętych w przejściu…
Myśleliśmy, że mamy szczęście; że przetrwaliśmy straszliwy cios. Niektóry mówili nawet, że zostaliśmy wybrani! Gdyby tylko wiedzieli, gdyby tylko znali cenę…
Wielki Śnieg uderzył znienacka, grzebiąc naszych, śpiących na niższych piętrach. Na szczęście na dachu mamy planetarium, które chroni metalowa kopuła. Bez tego cały budynek by runął!
Inne wieżowce nie wytrzymały ciężaru szarugi. Waliły się piętrami, padały całe szeregi bloków. Wielki, potworny hałas…
Miałem wtedy cztery… nie, pięć lat! Wydawało mi się, jakby świat znów miał się skończyć, tym razem na dobre.
Rano warstwa szarawego szlamu dochodziła już do dwunastego piętra. Nigdy tego nie zapomnę. Jeszcze wczoraj oglądałem wystające spod szarugi dachy i ludzi krzątających się dookoła. Teraz jest tylko… płasko.
***
PLIKI USZKODZONE
***
16.03.2094
Cholera… Raczej nie dam rady… Bez polowań nie będę miał co jeść! Pozostało mi już tylko jedno zajęcie, które może mi pomóc pozostać przy rozumie…
Na czym to skończyłem? A, tak!
Czternaście pięter nadawało się jeszcze do zamieszkania, kiedy przybyli tu moi rodzice. Ich dom był jednym z tym niskich, więc zawalił się niemal od razu. Tydzień zajęło im przejście po grząskim popiele przez ruiny miasta. Jak mu tam było? Opole? Możliwe…
Tak czy siak, jakimś cudem ominęli wszystkie walące się budynki. Nie zabił ich też ani mróz, ani głód i nie padli ofiarą bandytów. Właśnie, Przez pewien czas było ich tu pełno! Oportuniści, chowali się gdzie popadnie i czekali na dogodne ofiary. Ostatnia grupa zaatakowała Przebiśnieg gdy miałem czternaście lat.
Przyszli w nocy i próbowali sforsować uszczelnienia. Robili tyle hałasu, że w kilka chwil grupa obrońców była gotowa. Sześciu ludzi, na czele z ojcem. Kilka strzałów, szarpanina – może z dziesięć minut. Później słyszałem tylko oddalający się głos jakiegoś silnika…
I to tyle. Więcej żadnego napadu nie doświadczyliśmy. Chadzam czasem na górę i obserwuję przez lornetkę okolicę. Ile bym dał za ślad dymu na horyzoncie! Ile bym dał za dobry, porządny najazd! Umrzeć w walce! Też mi… marzenie…
***
Przepraszam. Coś mi się zebrało na ckliwe historyjki. Już… Mogę mówić dalej. Tylko dlatego jeszcze się nie poddałem. By mówić dalej…
Gdy rodzice tu w końcu dotarli, okazało się, że byli pierwsi. Dziś wydaje mi się to nieco dziwne… Jak ktoś mógłby nie zająć tak dogodnego schronienia? Pamiętam, że tatko miał strzelbę. Kiedyś, kiedy szukałem podpałki, w jego rzeczach znalazłem dwa pudełka z nabojami.
Ucieszyłem się, bo polowania stałyby się dużo prostsze. Niestety, były puste. Wtedy przypomniałem sobie, że na cmentarzu pochowaliśmy nieco więcej ciał, niż zmarło nam ludzi… Hmm… Czasem mnie to zastanawia…
W każdym razie, postanowili założyć tu, w pustym akademiaku, przyczółek dla innych uciekinierów. Nie jestem pewien, czy się tego spodziewali, ale w mgnieniu oka ludzie zajęli wszystkie lokale.
Jednak pokoje na dolnych piętrach szybko stały się niedostępne przez padający śnieg. Wszyscy stłoczyli się na wyższych piętrach.
Wkrótce zaczęło brakować zapasów, psuły się piece, puszczały izolacje. Ludzie znikali…
Dwadzieścia lat dawaliśmy radę, by w niecałe dwa całkowicie się załamać. Ostatnich dwunastu mieszkańców odeszło niecałe pół roku temu.
Nie zatrzymywałem ich. Nie miało to najmniejszego sensu. Nie wiem dokąd poszli, jaki mieli plan. Pewnie zamarzli gdzieś zaraz za horyzontem…
Jedyna nadzieja może się kryć na wschód od Białej, to jest, na Pękniętej Równinie. Sam myślałem, żeby tam kiedyś uciec, ale nigdy nie mogłem się zebrać. Zawsze czegoś brakowało. Zapasów, sił, rozeznania w terenie. Im się jednak mogło udać. Chciałbym, żeby tak było…
17.03.2094
Jestem już tego pewien. Śnieżyca nie ustąpi przez co najmniej dwa tygodnie. Odpocznę sobie! Szkoda tylko, że nie mam zbyt dużych zapasów, ani żadnego ciekawego zajęcia…
Jako, że coś tam potrafię z elektroniki, spróbowałem się w łączeniu ładunków termoogniw. To dość skomplikowane, męczące i pracochłonne – idealne w razie nudy! Wyczerpanych baterii trochę mi się już nazbierało. Jeśli odzyskam choć połowę, grzejnik będzie chodził przez co najmniej miesiąc! O ile uda mi się je jakoś scalić i rozdzielić ładunek…
Na razie jednak przejdę się do składziku i poszukam narzędzi. Brakuje mi jednego klucza, pięciu kabli i szybkozłącza. Powinno być…
Nie będę się dłużej oszukiwał. Przecież ludzi to nic nie interesuje! Po co ja to wszystko opowiadam – marnuję tylko czas i energię!
Jeśli ktoś to kiedyś znajdzie, to na pewno nie będzie chciał zagłębiać się w tajniki majsterkowania. Chociaż… Ha! A niech to! Może się przynajmniej czegoś nauczy?
18.03.2094
Udało się odzyskać cztery. Ostatnie ogniwo z piątego zestawu wybuchło na stole. Na szczęście po podłączeniu wszystkiego wyszedłem po żarcie. Ja to mam ten, no, fart!
W każdym bądź razie, władowałem działające baterie do grzejnika. Powinno zrobić się znacznie cieplej.
No dobra, to ten… Wyłącz się!
Nie jestem pewien, czy przypadkiem nie mówię do siebie. Podobno człowiek w osamotnieniu ma taką tendencję – jakby mechanizm awaryjny. Śmieszne, pewnie właśnie to wszystko powiedziałem na głos! Ha, ha, ha! Muszę jak najszybciej przestać…
19.03.2094
Dalej pada. Byłem na dole, żeby sprawdzić dokąd sięga śnieg. Straszliwie wiało!
Sądzę, że dopadało jakieś dwadzieścia centymetrów, może ciut więcej. Nie wiem, ciężko się coś mierzy, kiedy rozpędzony wiatr ładuje śniegiem w oczy! Wymyśliłem nawet taki miernik! Jeśli dwa, trzy dni po rozpoczęciu opadów śnieżyca dociska gogle do oczu tak mocno, że nie potrafisz ich później ściągnąć, to wiedz, że burza utrzyma się jeszcze co najmniej tydzień.
Raz nawet tak wiało, że nie mogłem otworzyć klapy na niższe piętra, bo wytworzyła się między nimi różnica ciśnień. Nie dało się ruszyć przez sześć dni! Niezbyt wesoło…
No, ale mam tu przecież mój dzienniczek! Rozwiązanie wszystkich problemów! Rozmowa, nawet taka sam ze sobą, zawsze pomaga…
20.03.2094
Co mam tu jeszcze z ciekawszych rzeczy? Hmm… O, to ujdzie!
Wiecie, chyba zostało coś z ludzi… cywilizowanego? Rodzice założyli tu całą bibliotekę! Pamiętam, że to miejsce było dla nich oczkiem w głowie. Wydzielili dla książek osobny pokój przy komputerach i postawili tam specjalnie grzejnik. Ludzie protestowali, aż tatko nie wygłosił mowy o dziedzictwie ludzkości i o… człowieczeństwie.
Tak… to był piękny, obfity zbiór mądrych książek. Trochę tych uczelnianych, uratowanych z niższych pięter, trochę przygodowych, przynoszonych przez zbieraczy, odrobinę bajek dla dzieci i całe mnóstwo medycznych, powynoszonych ze szpitala.
Paliło się to szybko, więc musiałem siedzieć i dokładać. Trochę przykro było patrzeć, ale z mojej strony sprawa wygląda inaczej. Co ma przetrwać: świadectwo ludzkości, czy ostatni człowiek?! Wybrałem mądrze, przysięgam!
Ale, ale! Nie jestem chyba do końca zły… Na końcu zostały mi cieniutkie zbiorki poetyckie i jeśli jakiś wiersz mi się spodobał, wyrywałem go i wkładałem do pudła. Czytam je sobie od czasu do czasu. Czuję się wtedy taki… normalny?
Od tamtego “ogniska” czasem budzi się we mnie jakiś ukryty poeta. Nie wiem, czy to dar, czy przekleństwo. Raz widzę w codzienności rzeczy niezwykłe, a raz zwyczajny powiew wiatru może mnie zdołować…
21.03.2094
To jedzenie z torebek w sumie nie jest aż takie złe… Wszystko chyba wydaje się dobre w porównaniu do tego paskudnego, ciągnącego się mięsa, które sobie od czasu do czasu odgrzewam. Brr… Aż strach pomyśleć co by było, gdyby mróz nie poraził mi podniebienia i w pełni czułbym jego smak. Musi być, delikatnie mówiąc, obrzydliwe.
Ale nie powiedziałem im, znaczy się, wam, skąd ja w ogóle biorę żarcie! Otóż czasem spod śniegu wyłażą jakieś zwierzęta futerkowe – a to lis, a to królik. Jak tylko które wypatrzę, to lecę na dół z włócznią zrobioną z noża i gazrurki.
Problem w tym, że tych futrzaków robi się coraz mniej. Pamiętam te głodówki… Ile to było? Osiem? Tak, osiem dni bez choćby kąska czegoś do zjedzenia… No cóż, taki los niedobitka!
Pewnie myślicie sobie (tak, wiem że tak myślicie!): „Skąd ten nasz biedny Hiacynt bierze wodę?” Jest to trudniejsze, niż się może wydawać! Szarugi nie można, ot tak, roztopić sobie i wypić. Oszaleliście?! Nie wiecie, ile tam jest złych rzeczy! Jak to tatko mówił? „Nie pij tego synu! Chcesz wypić koktajl z popiołu, śniegu, siarki i Bóg wie czego jeszcze? Zostaw szarugę w spokoju!”
Tak mi powiedział, więc nie ruszam. Szczęśliwie, w trakcie jednego z ostatnich wypadów ludzie wynieśli z ruin szpitala przenośny uzdatniacz. Cholerstwo żre mnóstwo prądu, ale warto. Gdyby nie to, wytrzymalibyśmy znacznie krócej…
Przydatny jest jednak tylko świeży śnieg. Porozwieszałem więc na dolnych piętrach plastykowe zbieracze, ściągające opad prościutko do butelek. Ech… Szkoda! Wielka szkoda! Jak ja nie znoszę tego wiatru!
Kiedyś żywiliśmy się głównie konserwami i torebkami. Nim jeszcze spadł Wielki Śnieg, sporo zapasów wynieśliśmy z pobliskich magazynów i sklepów. Tak… Wtedy jeszcze dało się poczuć jakiś smak! Gdy teraz przypominam sobie tę odgrzewaną nad ogniskiem fasolę, czy zalewajkę…
Później przyszła wymiana z obwoźnikami. Ci pojawiali się i znikali, zawsze szukając tego samego – wody i ciepła. Mieliśmy i jedno, i drugie, więc zawsze jakoś z tym szło. Później ci ludzie zniknęli. Nikt już nie odwiedzał Doliny. Nikt nie przychodził, nikt nie odchodził. Później był głód…
Nie jestem pewien, skąd dalej braliśmy jedzenie. Ostatnie kilkanaście lat widzę jak przez mgłę. Jakby nigdy się nie wydarzyły…
22.03.2094
Nic. Kompletnie nic się nie zmieniło. Nadal wieje, nadal sypie. Ciągle jest tu tak upiornie zimno…
Skończyły mi się już pomysły na prace. Nic nie trzeba reperować, nie muszę polować, nie mam jak zbierać wody. Wszystko, co dało się zrobić, zostało wykonane.
Co by tu w takim razie powiedzieć? Na pewno żeście słyszeli o tym, jak tu źle, szaro i mroźno. Może opowiem o moim Adamie? Kilka razy coś wspominałem, pewnie jesteście… ciekawi…
Był moim jedynym przyjacielem. Był jednym z uciekinierów, których przyjęli rodzice. Kilka lat starszy ode mnie. Wysoki, bystry, gadatliwy – dobrze go wspominam…
Którejś nocy wymknął się z budynku i odszedł. Bez choćby najkrótszego pożegnania… Pewnie chciał poszukać szczęścia na zachodzie. Może nawet spróbował dotrzeć do Stalowych Gór?
Pewien obwoźnik, co to sprzedawał informacje za konserwy, opowiadał nam o metalowych bazach wojskowych, wtopionych w odległe góry. Mówił, że żyją tam szczęśliwi ludzie – mają wodę, jedzenie i ciepełko. Podobno wciąż przyjmują niedobitków, którym udało się do nich dotrzeć! Te opowieści były jak dobra, piękna bajka. A Adam słuchał ich najuważniej… Biedak…
Zrobiło mi się, no, przykro – naprawdę go lubiłem! Pamiętam, jak siadaliśmy na krawędzi kopuły i zgadywaliśmy, które chmury szybciej odpłyną za horyzont. Albo jak ganialiśmy się po dolnych piętrach – to była zabawa!
A później te rozmowy, te wspaniałe rozmowy o wszystkim i o niczym! Ale nawet on ostatecznie przegrał nierówną walkę z Białą Doliną… Złamała go i odebrała mi kolejną bliską osobę!
Przepraszam, poniosło mnie trochę…
Wracając do tematu: Przez ostatnie tygodnie przed ucieczką, Adam wydawał się jakiś nieswój. Zaczął coraz częściej zawieszać się w pół zdania i wpatrywać tępo w bliżej nieokreślone miejsca.
W końcu przestał się do mnie odzywać, aż pewnej nocy, wyszedł na spotkanie ze śmiercią. Jestem pewien, że po przejściu kilku kilometrów padł ze zmęczenia i zamarzł…
W jego pokoju zostało kilka przydatnych rzeczy, w tym to urządzenie. Z początku nie wiedziałem za bardzo, do czego służyło, ale jak widać sprawdzona metoda prób i błędów pozwala opanować każdy możliwy sprzęt!
Nie widziałem wtedy potrzeby zapisywania własnych not. Dziennik służył mi jako bardzo duży i nieporęczny zegarek.
Z czasem jednak przekonałem się do utrwalania własnych myśli. Pewnie w większości są bezużyteczne i najprawdopodobniej zanim mnie ktoś tu znajdzie, już się to zepsuje, ale przynajmniej mi to pomaga. Taka autoterapia, czy coś… Mówię, co mi ślina na język przyniesie. Może komuś się to kiedyś przyda, może nie… Na razie, dobranoc!
***
PLIKI USZKODZONE
***
25.03.2094
Słyszałem, że kiedyś zimy zajmowały tylko małą część roku. Po nich topniał cały śnieg i ziemia znów stawała się zielona. Zielony… Co to za kolor? Wszystko co mnie otacza przechodzi jedynie między bielą a czernią. Nigdy nie widziałem niczego jaskrowego, czy też jaskrawego… A może właśnie widziałem, tylko już tego nie pamiętam? Musiałem widzieć! Te torebki z jedzeniem, one mają kolory, nie? A ubrania? Mój kombinezon… Nie chcę o tym mówić, boli mnie głowa.
W każdym razie, najbardziej kolorową rzeczą, jaką mam na teraz podorędziu, jest ta bladoczerwona skrzynka, w której trzymam jedzenie. To zabawne, ale przypomina mi zawsze kolor zamarzniętego mięsa!
***
PLIKI USZKODZONE
***
01.04.2094
Większość czasu spędzam na przechadzaniu się po piętrze, łatając dziury w uszczelnieniach i reperując ogniwowy piecyk.
Temperatura? Gdybym wystawił na zewnątrz spoconą rękę, to po kilku sekundach musiałbym rozkuwać ją dłutem. Nie jest jeszcze tak źle…
Wewnątrz panuje przyjemne ciepełko. Jedenaście, a może nawet dwanaście stopni! Wciąż słyszę ten przeklęty świst, gdy przykładam ucho do ściany. Burza chyba się na mnie uwzięła!
***
PLIKI USZKODZONE
***
05.04.2094
Mój biedny ojciec zawsze powtarzał, gdy o coś się skaleczyłem przy ciągłej konserwacji budynku: „Synu, nie becz! Co cię nie zabije, to doda ci sił!” Stary tarzałby się teraz ze śmiechu, widząc jak leżę w łóżku bez siły by zejść na dół po kolejną porcję. Głód chyba jest tym słynnym wyjątkiem od reguły…
Całe suche żarcie już mi się skończyło. Zostały tylko dwie butelki wody, i jedna flaszka wódki. Cholera! Będę musiał teraz schodzić na dół!
Kiedy człowiek myśli, że ma pecha, zaraz przychodzi na niego kolejne nieszczęście, by tylko utwierdzić go w tym przekonaniu. Przed chwilą usłyszałem nieprzyjemny zgrzyt dobiegający od strony pokoiku z piecem. Zaczyna robić się naprawdę zimno…
06.04.2094
Na szczęście to nie było ogniwo. Zaraz po północy grzejnik się zresetował i znów zrobiło się ciepło. Tym razem Fartuna, czy jak jej tam, się do mnie uśmiechnęła i obudziłem się żywy. O ile można obudzić się martwym!
Czuję się już nieco lepiej. Za chwilę spróbuję wstać i zejść na dół. To przecież kilka kroków…
***
Jasssna cholera! Ja… n-nie mam już siły! Nie dam rady! Jestem bezużyteczny! Kompletnie bezużyteczny!
Spadłem ze schodów! Moja noga! Nic już kurwa nie czuję! Mówili: “jak boli, to znaczy, że żyjesz”. Umarłem? To już, to wszystko? Nie… Na pewno nie! To nie może być takie proste! Wciąż przecież czuję ten p-p-pieprzony chłód…
***
Dopiero teraz do mnie dotarło, że nie dam rady sam wczołgać się na górę… Po cholerę zamykałem tą klapę?! Co gorsza, uratował mnie ten pieprzony śnieg! Gdyby nie on, roztrzaskałbym się o twardy beton…
Co chwila owiewa mnie ten wiatr. Jak tu zimno, jak strasznie zimno…
7
Nie… nie mam już siły wpisać na panelu daty nagrania… Może głód zabije mnie szybciej niż chłód? Ha! To by było zabawne! Taki przyjemny rym na tak beznadziejną sprawę! Może przez ostatnie godziny życia spróbuję być poetą?
Nie… To nie jest dobry pomysł. Najpewniej jeśli ktoś mnie tu kiedyś znajdzie, oczy będą go szczypać od tego przeklętego mrozu, a uszy krwawić od okropności potencjalnych, no, utworów! W sumie też całkiem zabawne…
Dobra… To ustrojstwo w ogóle jeszcze działa? Byłoby śmiesznie, gdybym przez ten cały czas mówił tylko do siebie. Chociaż, w sumie, skąd mogę wiedzieć czy nie myślę na głos?
Już dawno z nikim nie rozmawiałem. Adam… Szkoda, że musiał odejść. Wszyscy musieli, żeby ktoś został w domu. Tak, wszyscy musieli…
Chyba jednak uda mi się wrócić na górę! W skrzynce nie wszystko było zamarznięte na kość! Ha! Na kość! Jakie zabawne przysłowie! Trochę gumowate, trochę twarde, trochę żyłowate, ale da się jakoś przełknąć. Jakby co, mam jeszcze na górze antybiotyk.
A co mi tam! Jak mam umrzeć z głodu, to już wolę spróbować umrzeć od zatrucia. Gówniana śmierć, ha ha! Nie… takich żartów nie będę już sadził. Nie chcę, żeby potencjalny znalazca przestał w tym momencie słuchać!
Także… Hej! Nie odkładaj słuchawki! Już nie będę!
8
Zjadłem wszystko, co nie przypominało zamrożonego kamienia. Czuję się całkiem dobrze, więc niedługo zamierzam wrócić na górę.
Muszę tylko wpakować do kieszeni resztę jedzenia ze skrzyni i mogę spróbować przeforsować schody. Kto nie ryzykuje, ten się nie grzeje, czy jakoś tak!
09.04.2094
Zajęło mi to cały dzień, ale w końcu doczołgałem się do mojej pryczy. Jak tu przyjemnie ciepło… Wydobyłem kiedyś z dolnych pięter zasilaną ogniwami kuchenkę. To była zdecydowanie najprzydatniejsza rzecz, jaką udało mi się znaleźć! Włożyłem całe żarcie do tej cudownej krótkofalówki i teraz obserwuję, jak się pięknie obraca. Jest coś kojącego w tym prostym ruchu!
Przyłożyłem głowę do szyby. Dzięki temu czuję, jak przyjemne gorąco rozlewa się po całym ciele. A może to tylko takie złudzenie?
Trochę tego było, ale zjadłem wszystko! Obrałem taktykę rzucenia się na ostatnią kartę. Ciepły i suty posiłek da mi pełnię sił, a tak męczyłbym się ledwo żyjąc na głodowych racjach przez kilka tygodni.
Zażyłem też wszystkie lekarstwa, jakie znalazłem w apteczce. Głównie rutinoscorbin i tabletki na kaszel, bo tylko to zostało… Cholera! Przynajmniej umrę wzbogacony o witaminę C!
***
PLIKI USZKODZONE
***
12.04.2094
Burza nareszcie ustała. Nic już nie wieje, nic się nie rozbija o te biedne ściany. Postanowiłem wyjść dziś na dach. Noga boli jak diabli – nareszcie czuję, że żyję! Ha ha ha! Naprawdę, to ledwo co doczłapałem do drabinki. Złamanie jak nic…
Zapewne ktoś by mi zarzucił, że nie warto. Że nie trzeba się tak męczyć dla paru minut na zimnie. A ja powiem, że trzeba! Choćby dla tej złudnej, zdradliwej nadziei. Chyba już wiem, co czuli rodzice…
***
No dobra, jestem na górze. Tak jak myślałem, nie ma dzisiaj wiatru. Nic tak nie psuje depresyjnego krajobrazu jak gęsta zamieć! Znowu trochę napadało.
Przez starą lornetkę, którą wygrzebałem kiedyś z jednej z szafek na trzynastym piętrze, widać cały horyzont. Pięćdziesiąt kilometrów pustej, białej przestrzeni. Śnieżna pustynia, czy jakoś tak. Ani śladu choćby szczątków innych budynków. Jak tu pusto… Nikogo i niczego…
Kiedyś jednak lubiłem tu chodzić. Obserwować to, co zostało ze świata i z miasta, które niegdyś zajmowało całą tę nieckę. Stawałem wtedy na samej krawędzi dachu i wyobrażałem sobie, że jestem już ostatnim. Wydawało mi się to takie… dumne! „Hiacynt, ostatni człowiek na ziemi!”
Na samo wspomnienie tych durnych marzeń zaciskają mi się zęby. Jaki ja byłem głupi! Chciałem przetrwać, chcę przetrwać, ale nie za wszelką cenę! Nie SAMEMU!!!
Chcę krzyczeć, ale po co? I tak mnie nikt nie usłyszy… Chyba stało się, tak jak chciałem! Jestem ten Ostatni…
Umrzeć samotnie to straszna rzecz, szczególnie będąc tym NAPRAWDĘ samotnym!
13.04.2094
Nie wiem co dalej robić. Po wielkiej wyżerce nie mam już co jeść, a picie stopionego śniegu zmieszanego z popiołem, czy innym gównem, jakoś mi się nie uśmiecha! Póki mam dostatecznie dużo sił przejdę się po całym budynku i poszukam czegoś przydatnego.
Każdy, najmniejszy zakamarek przetrząsnę dogłębnie, i może znajdę coś, co mnie wybawi. Obejdę ze dwa piętra i wrócę na górę. Nie przejmowałem się takimi poszukiwaniami, gdy miałem mnóstwo żarcia. Jest więc szansa, że coś zostało pochowane po szafkach, skrytkach, czy innych takich. Szansa – jakie to cudowne słowo!
Nie spodziewałem się tego, że byłem aż tak ślepy! Po przewróceniu każdej powierzchni tego przeklętego akademiaka znalazłem paczkę czegoś, co nadaje się chyba do spożycia, dwie butelki zimnej jak cholera wody i… No właśnie! Nietknięty przez rdzę pistolet!
Był ukryty w szczelinie za jedną z szafek, w pokoju piętro niżej. Nigdy nie widziałem na oczy takiej broni, ale słyszałem od rodziców, jak to to się używa. Odłożyłem sobie sprawdzanie na później. Najpierw muszę się napić. I to porządnie!
Coś tam kliknąłem i z dołu giwery wyleciał jakiś prostokąt. Oczywiście prosto na moje kolano, jakżeby inaczej! To chyba magazynek… W środku znalazłem jedną metalową tulejkę – zapewne nabój.
Czyli według mojej wiedzy mam tylko jeden strzał. Wybornie! Kolejna sugestia od losu, że powinienem już przestać się starać. Trzeba mu przyznać – uparty skurwysyn.
***
20.04.2094
Zrobiłem sobie trochę przerwy na pozbieranie myśli. Musiałem przemyśleć całą sprawę…
Powiem tyle: nie ma już sensu dłużej tego ukrywać. I tak nikt mnie tu nie znajdzie. Jeśli już, to dawno będzie dla niego za późno, żeby mnie zabić. Mróz, głód, choroba – cholera wie! Któreś z nich będzie pierwsze.
Myślę, że już dostatecznie długo się z tym męczyłem. Mam dosyć kłamstw! Jeśli ktokolwiek będzie tego kiedykolwiek słuchał, to niech wie jedno: ja naprawdę nie miałem innego wyjścia!
Czy wy myślicie, że dałbym radę tak sam, bez żadnych dostaw z zewnątrz, wytrzymać tu tyle lat?! Zwierzęta, futrzaki?! Nic tu już nie żyje! Śmierć! Śmierć się ze mnie śmieje! Nie ma żadnych lisów, czy królików! To nie moja wina! Ja naprawdę nie chciałem być tym złym!
Chowaliśmy wszystkie trupy za północną ścianą budynku. Wyglądały świeżo, soczyście…
Byłem taki głodny… Za bardzo głodny! Ale ja nie jestem zły z natury! Nie! To sytuacja mnie do tego zmusiła! Przeklęty, cholerny cmentarz!
Rok po pochowaniu tatka i mamy znalazłem na górnym piętrze ich ulubioną książkę. Bibla, Biblia – nieważne. Adam kazał mi odkopać ich grób i położyć ją na piersi tatka…
To wszystko była jego wina! Jego, tej przeklętej książki, ich, mnie… Nie wiem!
Wyglądali, jakby przed chwilą zasnęli. Nie mogłem nic na to poradzić… Byłem taki głodny, dałbym wszystko za choćby kawałek świeżego mięsa! A mięso to mięso, nie ma wybrzydzania!
Rozszarpaliby mnie żywcem, gdyby się dowiedzieli! Musiałem być pierwszy, nie miałem wyboru. Dwanaście osób, to dwanaście lat cierpienia – odkupiłem już swoje!
Tak bardzo nienawidzę spać! Nie znoszę tych twarzy, tych głosów, szeptów… Przepraszam was, żałuję!
Tej nocy, gdy TO zrobiłem… Wstałem niepostrzeżenie i poszedłem na wyższe piętro. Wtedy w budynku chodziły dwa grzejniki – jeden w pokoju mieszkalnym, drugi chronił bibliotekę. Była na tym samym piętrze co komputerownia. Poszedłem tam i… Wziąłem ze sobą ich ogniwo.
Niemal przepaliło mi kurtkę. Uciekłem po cichu do swojego pokoju, schowałem baterię do skrzynki i zaryglowałem drzwi. Położyłem się, ale nie potrafiłem usnąć. Oni wszyscy byli przytomni! Przez pół nocy dobijali się do tej klapy, ale czerwona skrzynia była dla nich za ciężka…
Po krzykach i przekleństwach przyszły jęki i skrobanie. To upiorne, powolne skrobanie po zardzewiałym metalu… Chciałem ich wpuścić, ale…
Jezu! Tam przecież były dzieci! Starzy, schorowani, głodni… CO ja zrobiłem?! Może wcale nie planowali zemsty? Oni… oni… Kurwa! To nie tak miało wyglądać! Przepraszam, ja tak bardzo wszystkich przepraszam!
Rano zeszłem, przepraszam, zszedłem na dół. Wszyscy leżeli na schodach… Powykręcani z zimna, sini z bólu… Boże mój! Przepraszam!
Za późno na jęki. Ich poświęcenie nie mogło przepaść! Nie taki był plan, ale… Położyłem ciała na niższych piętrach. Nie mogłem już używać śniegu – po zjedzeniu tych kilku z cmentarza dostałem strasznej choroby. Dreszcze, gorączka – “trupia zaraza”, mówili…
Samo zimno musiało jakoś wystarczyć. Żeby się trochę podsuszyli, porozwieszałem niektóre, mniejsze, ciała w oknach. Boże! To chyba były dzieci?! Czy ja… oszalałem? Już wiem, dlaczego bandyci tu nigdy nie zaglądali…
Co jakiś czas odkrajałem ich małe kawałki. Obrzydliwe, słodkie, ciągnące się mięso. Przez dwanaście parszywych lat…
***
Podjąłem decyzję. Już mi nie zależy, żeby podtrzymywać to niekończące się pasmo cierpień, zwane dawno temu życiem. Siedzę teraz na południowej krawędzi budynku. Wiatr przyjemnie rozwiewa moje siwe włosy…
To już ostatnie nagranie w tym dzienniku. Więcej się nie usłyszmy. Już nikt nie będzie musiał oglądać mojej parszywej gęby i słyszeć mojego rdzawego głosu. Już nikogo więcej nie skrzywdzę!
Chcę jednak uwiecznić moją historię. Zapewne sam bym siebie nie posłuchał, a tym bardziej nie wyciągał żadnych wniosków, ale chyba warto spróbować…
Kiedy znajdziecie ten dziennik, poszukajcie też listy moich ofiar. Powinna być w skrzyneczce pod łóżkiem. Nie wiem, po co ją zrobiłem… Dla sprawiedliwości?
Nie chcecie mnie już pewnie słuchać, nie teraz… Pozwólcie mi jednak na ostatnie słowa. Może na nie nie zasługuję, ale… chyba wyzwolił się we mnie ten ukryty poeta, o którym wcześniej mówiłem.
To pewnie błahe, ale mi się nawet podoba. Cóż… jaki człowiek, takie jego ostatnie słowa.
Do zobaczenia w cieplutkim Piekle!
Niebo zapadło się teraz w czerń. Nie jest już nawet ciemnoszare – tylko nieskończona czerń. Pode mną rozciąga się biel śniegu. Nie jest już nawet szary jak popiół – tylko nieskończona biel.
Siedzę na gzymsie, coraz bardziej pochylając się w stronę przepaści. Zostałem sam. Ja sam, jedna kula w magazynku, i ten przeklęty, czarno-biały świat…
KONIEC TRANSMISJI