- Opowiadanie: galar - Pobudka!

Pobudka!

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pobudka!

 

– Nie tak miało być – Mamert odstawił pusty kufel na porysowany blat. – Nie tak.

Pozostali tylko pokiwali głowami.

Jak co środę siedzieli w „4 hemoroidach Lucjana" smutno celebrując kryzys wieku średniego. Środowe wieczory stały się dla każdego z nich swoistym rytuałem, wysepką spokoju w rwącym ścieku życia. Spokoju krwawo okupionego na drugi dzień złośliwym śmiechem żon i dławionym w pracy kacem. Jak sentencjonalnie mawiał Prezes: „Jeżeli w czwartek budzisz się bez kaca to znaczy, że jest poniedziałek". Uważali jednak zawsze, że było warto.

Z głośników jak co tydzień Fogg ryczał o ostatniej niedzieli.

– Niedawno miałem urodziny – Mamert upił łyk świeżego piwa, tamci podnieśli na niego pytające spojrzenia. – Nie wyprawiałem, bo i po co; teraz to już raczej stypy…

– Niestety – Prezes ze zrozumieniem pokiwał łysą głową. – Zawsze bliżej niż dalej.

– I pomyślałem, że przecież moje życie miało wyglądać inaczej, – kontynuował Mamert. – że nie tak miało być. Czuję się oszukany.

– Wypijmy za to – Grafik uniósł pokal. Brzęk kufli zabrzmiał głucho z trudem przeciskając się przez papierosowy dym.

Grafik zapalił kolejnego papierosa. Zaciągnął się głęboko; czuł jak czerwony żar przegryza się przez tytoń, filtr i krtań.

– Życie poszło w złą stronę, nie wiadomo jak i dlaczego… Nie pamiętam już jakie mało być… Wiem tylko, że inne… – potarł szpakowatą brodę.

– Spełniliśmy pierwsze marzenia – Prezes zamówił gestem wódkę dla wszystkich. – Tylko, że cholera nie pojawiły się następne!

Znowu wypili. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, zapatrzeni w dna szklanek, zatopieni w dymie – Mamert, Prezes, Grafik i Antik. Piąte krzesło pozostało puste.

Antik nie odezwał się od początku wieczoru. Na co dzień tkwiący w śmiertelnym uścisku wielodzietnej rodziny, dziś siedział pochylony nad telefonem i z mozołem stukał w klawisze. Grafik przez jego ramię zerknął na ekran.

 

…odpadły jak poszarpane skrzydła

by odtąd straszyć kikutami marzeń…

w błocie leżały…

 

To nie był esemes ani gra komórkowa tylko poemat jakiś długi bez końca i początku, ponury jak noc listopadowa. Antik oczy miał szkliste, od alkoholu, a może od rozpaczy. Wlewał w siebie piwo i pisał, godzina po godzinie… Grafik nie wiedział dokąd tamten wysyła strzępy swoich wierszy – do lokalnej gazety, rodziny, czy po prostu w eter, do losowo wybranych numerów niczym rozbitek wrzucający do morza butelki z wołaniem o pomoc.

– I moje sny… – Mamert wyprostował masywne cielsko na niewygodnym krześle. – Straciły kolory, są szare… Zupełnie szare…

– Za to reklamy w nich są kolorowe! – zachichotał Grafik.

– Skąd wiesz?!

– Bo też tak śnimy – Prezes przez chwilę słuchał Fogga. – Czy tu nie mają innej piosenki?!

– Szare są sny i szare życie, marzenia obumarły, pozostała tylko praca jak bezmyślny kierat, chodzimy w nim dookoła, wciąż dookoła – Mamert miał łzy w oczach. Jednym haustem osuszył kufel i prawie pobiegł do baru po następny. Przyjaciele ruszyli za nim, za wyjątkiem Antika, który nawet nie podniósł wzroku znad klawiatury.

 

W „4 Hemoroidach Lucjana" już ich znano. Barman nie musiał pytać co kto zamawia, wystarczało krótkie skinienie głowy. Piwo było podłe, kufle brudne, a pod stopami chrzęściło robactwo, ale żaden z nich za nic nie zrezygnowałby nawet z minuty spędzonego tu czasu. Wolno płynęły godziny i alkohol.

– Praca, obowiązki, kariera… – Grafik lekko chwiał się wracając na miejsce. – Nie ma w tym już cienia radości… – jakbym pchał belkę kieratu. Bez sensu. Jutro znowu w biurze, krawat, marynarka, nie ja… Kurwa, maska przyrosła mi do mordy, nie pamiętam jaka twarz była pod nią!

– Jak myślę o poranku w firmie, mam ochotę iść na tory – zgodził się Mamert.

Prezes pił w milczeniu, zapalił papierosa, puścił serię dymnych kółek. Przez chwilę obserwował jak rozpływają się w przesłaniającej sufit siwej galaktyce.

– Czuję jakbym zasypiał, jakbyśmy wszyscy śnili…

– Szary sen – wtrącił bełkotliwie Mamert bawiąc się z karaluchem.

– Tak, szary sen, szary koszmar, szary jak ten dym – Prezes machnął papierosem. – Wypełnia nasze czaszki, oddychamy nim i tylko nim… A życie mija, czas ucieka…

– Młodość odeszła – załkał Grafik. – A przecież chciałem pisać!

– Śpię – Prezes mówił już właściwie do siebie. – Stoję w miejscu, choć idę, pracuję, ale tak naprawdę śpię, nie ma mnie…

Antik odłożył telefon. Spojrzał każdemu głęboko w oczy i odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru.

– A mi śnią się już tylko kruki – rzucił i wrócił do klawiatury.

– Czekam już tylko na śmierć! – zrozumiał Prezes. – Chwycił Grafika za ramię – Umrzemy!

Grafik odruchowo spojrzał na piąte krzesło spodziewając się usłyszeć z tamtej strony dowcipną, krzepiącą ripostę. Zwykle to miejsce zajmował Jerzy, ale Jerzy umarł tej zimy i nie padły żadne słowa.

Prezes zacharczał i wstał, omal się nie przewracając. Potoczył wokół obłąkanym, przekrwionym spojrzeniem.

– Panowie, wódki! Albo nie! Spirytusu!

 

Noc ciężko przewalała się wokół ścian knajpy, Fogg śpiewał jakby od tego zależało jego życie. Mamert ocknął się z pijackiej drzemki i przez kłęby dymu rozejrzał za przyjaciółmi. Grafik najbardziej rzucał się w oczy, spał z głową na stole między stosami niedopałków a karaluchy dokazywały w jego brodzie. Antik siedział obok, długie, splątane włosy zasłaniały mu twarz, sączyła się spod nich strużka wymiotów. Mamert poczuł jak żołądek podpełza mu do gardła. Niepewnie wstał. Zaraz omal nie potknął się o ciało Prezesa, ten sprawiał wrażenie jakby z pietyzmem i uwagą badał słoje w deskach podłogi. Nucił cicho piosenkę Fogga, zupełnie inną niż ta trzeszcząca w głośnikach.

Mamert przestąpił nad leżącym i przytrzymując się ściany ruszył w stronę toalet.

– Muszę następnym razem wyjść po drugim piwie – obiecał sobie jak co tydzień.

Szalety w „4 Hemoroidach" stanowiły klasę samą w sobie – wzdłuż wyłożonej omszałymi kafelkami ściany ciągnął się rząd poobijanych pisuarów, na szczęście ledwo widocznych zza zasłony brzęczących wściekle niebieskozłotych much. Mamert nachylił się nad jednym z nich. Nagle znieruchomiał.

Spłoszone owady poderwały się z muszli. Na jej dnie, w kałuży moczu kołysał się martwy gołąb. Mamert poczuł bezbrzeżny smutek.

– Jak można? – szepnął. Usiadł przy ścianie i zapalił papierosa. – Jak można? – powtórzył.

Siedziałby tam jeszcze długo, może nawet do końca czasów, gdyby nie nagły ruch tuż przy podłodze. Coś tam było, coś raźno dreptało wzdłuż pisuarów. Coś białego. Mamert wytężył wzrok.

Mały, biały króliczek. A ściślej: mały, biały króliczek w małym, czarnym cylindrze nieustannie zerkający na trzymany w przedniej łapce mały, złoty zegarek.

Mamert wstrzymał oddech gdy zwierzątko mijało go truchcikiem. Zaaferowane coś do siebie popiskiwało.

– Spóźnię się, na pewno się spóźnię! – króliczek zniknął za rogiem, w mroku przejścia prowadzącego do damskich toalet.

Mamert wstał czując jak ciężar lat z łoskotem zsuwa się z jego barków.

– Zaczekaj! – zawołał. – Zabierz mnie ze sobą! – rzucił się biegiem. Nagle zza rogu dobiegł krótki, mokry chrzęst. Jakby zgnieciono czyjąś małą czaszkę. Mężczyzna wytrzeźwiał w jednej chwili. Ostrożnie podszedł, czując że już nie musi się spieszyć.

Króliczek leżał pośrodku damskiej toalety. Piękna kobieta w szpilkach metodycznie obcasem rozgniatała mu głowę. Mamert stał patrząc na to skamieniały. Znów słyszał brzęczenie much. Zmusił się aby spojrzeć w twarz kobiety. Zadrżał.

Najpierw zauważył jej oczy, a właściwie został pochwycony w szczęki sideł jej spojrzenia. Piękne to były oczy, piękne i nieskończenie zimne, jakby odlano je z ołowiu kul używanych przez pluton egzekucyjny. I tak samo ołowianie nieruchome. Sprawiły, że dopiero później zwrócił uwagę na resztę szczegółów, na białą twarz, od której odcinał się jaskrawy, wyzywający makijaż, na krwawą czerwień ust i czarną falę włosów. A także białe body z puchatym ogonkiem i białe szpilki (jedną powalaną krwią). I jeszcze białe, puszyste uszy górujące nad jej głową.

– Dlaczego? – zapytał bezradnie.

Kobieta w kostiumie Króliczka Playboya kopnęła małego trupka pod ścianę. Momentalnie obsiadły go muchy. Wzruszyła ramionami.

– Żebyś dorósł – jej głos był zgrzytliwy, nieprzyjemny. – Czas na dorosłe marzenia.

Mamert w milczeniu patrzył na zakrwawiony kłębek futra pod ścianą. Nigdy jeszcze dzieciństwo i młodość nie wydawały się tak odległe i tak nieodwołalnie, bezpowrotnie stracone.

– Marzenia? – powtórzył głucho. – Moje marzenia?

– A czyje? – kobieta była zniecierpliwiona. – Po prostu powiedz czego pragniesz, nikt inny tego za ciebie nie zrobi!

Rozejrzał się po obskurnej toalecie, po stadach much, po robactwie kłębiącym się na ścierwie.

– Chcę się obudzić – szepnął. – Chcę się obudzić z tego koszmaru.

– A skąd wiesz, że ten sen to koszmar? – uśmiechnęła się złośliwie, jej zęby były trójkątne jak zęby rekina.

– Chcę się obudzić – powtórzył pewnie. – Chcę się nareszcie obudzić.

– Proszę bardzo! – zaśmiała się kobieta. – Pobudka!

 

Szedł do pracy w tłumie ludzi w łachmanach. Mimo że dopiero wstał świt z nieba koloru rdzy już teraz lał się żar. Ludzie byli brudni, cuchnący, poruszali się jak kukły, ich oczy patrzyły nie widząc. Miasto wyglądało inaczej niż zapamiętał, zniknęły bloki i wieżowce, szli wąskimi uliczkami między szeregami niskich glinianych lepianek. Na ich dachach siedziały kruki, dziesiątki plam rozkrakanej czerni.

Szli długo, coraz większym tłumem, który rósł gdy dołączali doń kolejni mieszkańcy lepianek. Miasto musiało być olbrzymie, ciągnęło się we wszystkie strony kwartałami ulepionych z błota czworaków. Krakały kruki.

Nagle wyszli na otwartą przestrzeń, wielki, chyba kwadratowy, plac ubitej ziemi. Był to zapewne punkt centralny metropolii. Mamert widział wychodzące z innych uliczek kolumny ludzi, które niczym potoki wpływające do morza łączyły się zmierzając ku środkowi placu. Ku czemu zdążali? Wytężył wzrok.

Kierat wznosił się pośrodku masywną wieżą z nieheblowanych desek. Kruki obsiadły jej szczyt. Z podstawy budowli niczym szprychy monstrualnego koła sterczały długie belki, wyślizgane dotykiem tysięcy dłoni. Ludzie powoli lecz karnie zajmowali miejsca wzdłuż nich. Kilka belek dalej Mamert zobaczył znajomą postać. Antik opierał czoło na belce, kilka kruków usiadło mu na ramionach. Mamert już miał zawołać, nagle przyjaciel uniósł głowę. Podmuch suchego wiatru odgarnął mu włosy z twarzy, Mamert wzdrygnął się widząc stare blizny po wydziobanych oczach.

Usłyszał nad sobą krakanie. Opuścił głowę, wparł ramiona w belkę i razem z innymi zaczął pchać.

 

Koniec

Komentarze

Wyłapałam sporo błędów interpunkcyjnych - głównie brak przecinków. Jeśli masz możliwość przejrzyj tekst i zedytuj go pod tym względem.
Co do reszty... Nie wiem, co myśleć. Nie porwało mnie jakoś specjalnie, nie zachwyciło, czegoś mi w nim zabrakło.

Niemożliwe nudny, monotonny wstęp... ciągle to samo, tylko innymi słowami, w dodatku siląc się na melodramatyczny ton... Z resztą nie lepiej - pseudomoralizująca treść z dość już zużytym "uważaj czego sobie życzysz". Żegnam, nie dla mnie... 

- Spełniliśmy pierwsze marzenia - Prezes zamówił gestem wódkę dla wszystkich - tylko, że cholera nie pojawiły się następne!
A poprawnie:
- Spełniliśmy pierwsze marzenia - Prezes zamówił gestem wódkę dla wszystkich. - Tylko, że cholera nie pojawiły się następne!
I tak za każdym razem. Niby nic, ale tak jest poprawnie.

"Nagle zza rogu dobiegł krótki, mokry chrzest." - chyba chrzęst :D

A mnie się bardzo podobało. I te malarskie porównania. I ten zagubiony z całkiem innych okolic Mamert, i króliczek i to pół sekundy nadziei na zwrot akcji... Naprawdę dobre.

A mi się spodobało. Osobiście lubie takie klimaty z pogranicza jawy i snu. Moralizatorstwa nie było aż tak dużo. Tekst natomiast potrafił zaskoczyć. Nie spodziewałem się takiego zakończenia.

Smutek spełnionego życzenia. Morał: nie rozmawiać z kobietami o zimnych oczach i trójkątnych ząbkach.
Jednocześnie pod pewnym względem na tyle prawdziwe, że można darować to i owo.

Dziękuję wszystkim za uwagi, część poprawek wprowadziłem.
To opowiadanie, poza elementami nadprzyrodzonymi, jest niemalże dokumentalnym podsumowaniem pewnego okresu w moim życiu kiedy opadł na nie kryzys wieku średniego. Pamiętam dominujący wtedy w rozmowach klimat melodramatu doprowadzony niemal do śmieszności i nagłe zainteresowanie Foggiem... Potem pogodziliśmy się, że okręt tonie i nam przeszło. Tak że tekst ma dla mnie wymiar dość osobisty, co oczywiście nie powinno wpływać na ocenę czytających.
Pozdrawiam i dziękuję za poświęcony lekturze czas.

Klimatyczne opko. Bardzo mi się podobało. I Fogg też nieżle wpleciony. Jak dla mnie 4 :)

Mnie się bardzo spodobał klimat, taki oniryczno-deliryczny. Na początku trochę drażnił patos w wypowiedziach bohaterów, ale tylko chwilę, potem wpasowały się w ogólna konwencję (choć nadal pozostały patetyczne i jak już tu padło, melodramatyczne). Swoja drogą, trudno mi wyobrazić sobie facetów w średnim wieku faktycznie rozmawiających w takim tonie ;). Ponadto stylistycznie według mnie bardzo przyjemne, nic mnie nie raziło. Sporo drobnych, fajnych smaczków, ożywiających całość. Chociażby ten Fogg.
A i zakończenie dobre, obrazowe, sugestywne. Że moralizatorskie? Może trochę, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. 

Ja wypowiem się bardziej amatorsko :) Wybaczcie,ale nie mam pojęcia,co to klimat oniryczno-deliryczny...

Z bohaterów podobał mi się najbardziej Mamert i te jego zabawy z karaluchem.Genialne.

Pisane tak zwanie "lekkim piórem".Bardzo przyjemnie się czyta.I ten wątek o Frogg"u.

Kobieta z pięknymi,zimnymi oczami w przebraniu zajączka Playboya.Na dodatek morderczyni.Oryginalny pomysł.

No i ogólnie to świetny klimat,aż chce się czytać :)

Hihihi... Chyba jednak autorowi naprawdę chodziło o M. Fogga, nie Frogga :D

klimat oniryczno-deliryczny: nierzeczywisty, jak we śnie albo pijackim majaku, albo jedno i drugie :)
myślę, Mrs.Bless, że mniej więcej to samo mogłaś mieć na myśli pisząc "świetny klimat" :)

Wynudziłem się, przykro mi. Jestem na Nie.

Nowa Fantastyka