- Opowiadanie: songokano - Osada rubież [cz.I]

Osada rubież [cz.I]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Osada rubież [cz.I]

Słońce wschodziło tam równie niechętnie co poszarzałe, nędzne zboża obsiewane na jałowych polach przez nielicznych ocalałych chłopków, ludzi twardych niczym skały z wszechobecnych kurhanów. Zupełnie tak jakby nadzieja i życie były nierozerwalnie połączone ze światłem. Chmury koloru ołowiu, szczelnie zasnuwały całe niebo. Ich gruba warstwa broniła światu dostępu do kojących promieni. Były dla mieszkańców osady jak aniołowie strzegący wejścia do raju. Bóg widocznie nie chciał by do tej krainy powróciło szczęście i odwrócił od niej swój wzrok skazując ją na powolną śmierć.

Okolica została zniszczona podczas wielkiej wojny, wielkich panów walczących być może o bogactwo lub wpływy, nie tak jak miejscowi ludzie którzy tu walczyli po prostu o przetrwanie. Wojna pozostawiła po sobie tylko popiół i niedobitki pokaleczonych psychicznie bądź fizycznie ludzi. Prości wieśniacy nie znali powodów dla których giną, widzieli natomiast, że każde nadchodzące oddziały niosą na swych sztandarach śmierć, bez znaczenia czy byli to żołnierze wroga czy „miłościwego” króla. Rycerze w lśniących zbrojach o których snuto piękne, podniosłe pieśni nieraz okazywali się potworami bez sumienia. A gdzie był wtedy osławiony kodeks rycerski? Widocznie on prostych ludzi nie dotyczył, lub też na trudne czasy wymagające ofiary, zostawał zawieszony.

Z niegdyś zamożnej krainy, gęsto zaludnionej, pozostała jedna większa osada, która cudem oparła się wichrom anarchii oraz potokom krwi i ognia. Ostatnia tląca się latarenka na wybrzeżu sztormów. Nazywano ją rubieżą.

We wsi najwięcej pozostało starych ludzi przeżartych na wskroś przez zgorzknienie, którzy wciąż i bez końca powtarzali, że idzie „wielki koniec”. W ich oczach można było wyczytać jedno słowo: apokalipsa. Po za nimi było jeszcze kilku wspomnianych już chłopów, nie poddających się żadnym przeciwnością i ciągle broniących się przed nadchodzącym kresem.

Wszyscy czuli podświadomie, że coś się kończy. Ci którzy mogli już dawno spakowali manatki i wynieśli się daleko stąd. Chłopów trzymała na miejscu ich ojcowizna, przywiązanie jakie czuli do ziemi, ale też wolność uzyskana wraz ze śmiercią właścicieli folwarków –nie chcieli jej utracić co stałoby się po przeniesieniu w inne miejsce. Reszta osadników nie miała żadnego wyboru, lub pogodziła się już ze śmiercią.

W posiadłościach rozsianych po za obrębem wioski ludzie zaczęli znikać bez wieści. Śladami po ich obecności bywały czasem tylko plamy krwi zaschnięte na ścianach i podłogach domostw, a niekiedy nawet tego nie było. Osadnicy wiedzieli, że różnego rodzaju plugastwa podchodzą z lasów coraz bliżej do zabudowań. I za spokojniejszych czasów nie brakowało wilkołaków, goblinów a czasem nawet zdarzały się naloty wampirów, więc co dopiero teraz. Chodziły słuchy, że widziano w okolicy strzygę czającą się wieczorami pod osadą.

To powodowało zagęszczenie apokaliptycznej atmosfery panującej w wiosce. Każdy czuł napięcie zbierające się w sercu, spoczywające tam jak ciężki głaz. Lasy wydawały się z dnia na dzień zbliżać, ściany i ulice zwężać, a długie cienie przybierać groźne kształty. Mało kto ważył się wyjść po za ostrokół woski, a jeśli już było to konieczne organizowano się w zwarte kupy uzbrojone w widły i kosy. W końcu czasem trzeba było wyjść do młyna, lub udać się do tartaku po ładunek drewna. Cała ta atmosfera zwiększała nerwowość w osadnikach. Ludzie radzili sobie z tym na różne sposoby, jedni pogrążali się w bezustannej modlitwie, szukając ukojenia w Bogu, inni pili na umór w jedynej karczmie „pod lisią łapą” jaka ostała się we wsi. Zachodzili tam głównie wieśniacy spadający na życiowe dno, ale na tyle towarzyscy by spadać w grupie.

 

Pewnego wieczoru udał się tam młody chłopak, jeden z niewielu młodych, którzy jeszcze mieszkali w osadzie. Chciał się upić, po raz pierwszy w życiu.

Rankiem, owego dnia zmarła mu matka. Odeszła na nieznaną chorobę, objawiającą się przez uporczywy, niesłabnący kaszel. Chłopak nie spał z powodu budzącej go nocami matki co doprowadziło go na skraj wytrzymałości. Nie mógł nic zrobić i to było najgorsze. Tego roku na tę chorobę zmarło wielu ludzi. Mówiono, że to z powodu wszechobecnego, trującego popiołu pokrywającego wielkie połacie spalonej krainy.

Aramel, bo tak chłopak miał na imię, stanął przed wejściem do karczmy „pod lisią łapą”. Jesień trwała w najlepsze, poszarzałe liście opadały z drzew szarpane zimnym zachodnim wiatrem. Było popołudnie, a z chmur padał drobny deszczyk. Oczywiście, jak od bardzo dawna, panował półmrok, choć słońce powinno jeszcze raźno świecić na niebie, albo chociaż delikatnie prześwitywać przez tę ciemną kotarę zawieszoną na nieboskłonie. Aramel nie pamiętał już kiedy ostatnio widział pogodne niebo, zieloną, soczystą trawę, kiedy słyszał świergot wróbli i szum wiatru grającego pomiędzy liśćmi płaczących wierzb. Nawet ciężko mu było sobie te wszystkie rzeczy przypomnieć, zupełnie tak jakby widział je tylko w pięknym, odległym śnie. Czuł z tego powodu smutek i zaczął myśleć, że po nadchodzącej zimnie nie nastąpi nigdy wiosna. Przynajmniej nie tu.

 

Ocierając zasmarkany nos rękawem wymiętolonej, lnianej koszuli oglądał karczmę. Duży, dwupiętrowy budynek z solidnym murowanym parterem i drewnianym pierwszym piętrem chylił się powoli ku ruinie. Dębowe bele z piętra były gnie niegdzie przegniłe, a dach pokryty dachówką świecił kilkoma sporymi dziurami. Aramel pchnął drzwi karczmy i od progu uderzyło go przyjemne ciepło bijące ze środka, oraz mniej już przyjemna, woń piwska zmieszana ze słabszym ale wyczuwalnym smrodem stęchlizny. Gwar panujący w oberży nieco przycichł gdy chłopak przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. Znudzone spojrzenia rozmiękczone alkoholem spoczęły na nim, ale po chwili wszyscy stracili zainteresowanie nowym gościem „lisiej łapy”. W pomieszczeniu siedziało mniej więcej piętnastu chłopów, jak ocenił na pierwszy rzut oka Aramel. Zgromadzili się przy dwóch większych stołach w końcu oberży i każdy przekrzykiwał tam każdego, jakby słuszność racji zależała od natężenia głosu.

Chłopak rozejrzał się dokładnie dookoła siebie. W centralnym miejscu oberży stał duży kominek wymurowany z kamienia. Nad nim wisiało przerzedzone, lisie futro, główna ozdoba oberży. Przygarbiony chłopak podszedł do szynkwasu i zastał tam wielkiego, pękatego niczym przepełniony worek zboża i kompletnie łysego mężczyznę. Karczmarz ścierał swoim owłosionym łapskiem okruchy z lady, przy czym przewiercał wzrokiem młodego przybysza. Nie było to przyjacielskie spojrzenie.

– Piwa mi daj –rzucił cichym głosem Aramel starając się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z olbrzymem.

– Czartak jest? –zapytał łysol opierając się rozpartymi ramionami o szynkwas. Wydał się wtedy chłopakowi jeszcze większy niż wcześniej, przy czym nie wiedział czy to oberżysta się rozrósł czy on skurczył.

– Jest –powiedział i wyjął zza pasa małą, zaśniedziałą monetę.

Wielkolud nie odrywając z chłopaka wzroku napełnił kufel cienkim piwem. Aramel miał ochotę schować się pod ziemię i zniknąć. Z pochyloną głową przeszedł do najbliższego pustego stołu i zajął przy nim w miarę najczystsze siedzenie. Zaczął z wolna opróżniać zawartość kufla przy czym jego pierwszy łyk odrzucił go z odrazą. Smakowało ohydnie i było prawie pozbawione alkoholu. Na dnie, za każdym wychyleniem naczynia, coś się przesuwało. Aramel wolał nie wiedzieć cóż to takiego, ale zauważył, że jeden z chłopów siedzących z dala od niego wyciągnął z kufla jakiś kształt… Chyba szczurzy ogon. Chłopak pomyślał, że skoro oni to piją to i on może, a bardzo tego potrzebował. Chciał choć na chwilę o wszystkim zapomnieć.

Kiedy z trudem opróżnił całość, (pozostawiając kilka łyków z tajemniczym „dodatkiem” na dnie) poczuł się nieco bardziej odprężony. Widocznie, niewielka ilość alkoholu jaką wypił na niego zadziałała. To albo sfermentowany szczur. Mniejsza z tym. Poszedł ponownie do szynkwasu i nie przejmując się już groźnym spojrzeniem zwalistego oberżysty zamówił kolejne piwo. Wracał z nim na miejsce, gdy zauważył przy swoim stole jakiegoś obskurnego mężczyznę. Był to starzec w poszarpanym mnisim kaftanie o długich ciemnoszarych włosach pozlepianych tu i ówdzie w strąki. Nos miał czerwony i wielki niczym dorodna marchewka. Wizytówka pijaków pomyślał Aramel. Chciał już znaleźć sobie inne miejsce, lecz starzec zaprosił go skinieniem ręki i uśmiechem odsłaniającym rząd przegniłych i nielicznych zębów.

– Siadaj pan! –rzekł donośnym, przyjacielskim tonem, widząc iż chłopak wyraźnie nie wie co zrobić. Głos miał zaskakująco rześki, o przyjemnej ciemnej barwie. Jak dla Aramela był on aż nazbyt szlachetny jak dla tak nikczemnej postaci.

– Widzę, że coś Ci leży na duszy przyjacielu – powiedział rzucając okiem na kufel ściskany w dłoni przez chłopka, co Aramelowi wyjaśniło powód dla którego został obdarzony przyjaźnią starca.

– No siadaj, nie gryzę – powtórzył i zaniósł się lekkim śmiechem.

Niezbyt zadowolony z całej sytuacji, z niechęcią usadowił się na twardym, trzeszczącym stołku naprzeciw starca, cuchnącego na odległość piwskiem, potem i wymiocinami.

– Wyżal się, to pomaga. Naprawdę. –zachęcał, o dziwo nie prosząc jeszcze o postawienie kolejki. Póki co.

– A kim, tyś jest? I co cie obchodzą moje sprawy, do diabła?

– To bez znaczenia, ale skoro już chcesz wiedzieć, jestem bajarzem, bardem i kim tylko trzeba w zależności od losu. Teraz jestem po prostu dobrym człowiekiem, służącym pomocą.

Słowa czerwononosego świadczyły, według Aramela, o tym że nie jest on jakimś zwykłym pijakiem czy ograniczonym umysłowo chłopem . Znał ten typ prostackich ludzi, aż zbyt dobrze, w tej wsi właśnie oni przeważali; żywił do nich pogardę. Uważał, że tacy potrafią skupiać się jedynie na chlaniu paskudnych alkoholi i uprawianiu ziemi, a rozmowy o tegorocznych zbiorach mogły im zająć nieskończenie wiele czasu. Zupełnie tak jakby rozmawiali o czymś niesamowicie fascynującym, jak na przykład, o powieściach Arionella Van Glaffa. W niedziele chodzili wszyscy bez wyjątku do kościoła, bo tak ich nauczono, ale czy byli w stanie pojąć czym jest wiara? Chłopak sądził, że myślą w kościołach tylko o tym co by tu obsiać w przyszłym roku. W każdym razie przybysz nie był tego typu człowiekiem, czym zaskarbił sobie jego sympatię.

– Ja chcę się tylko upić, nic więcej nie jest mi potrzebne –rzucił pochmurnym tonem do starca.

– Ciężko Ci będzie pijąc ten cienkusz – stwierdził z miną wieloletniego znawcy tematu.

– Racja… Karczmarz! – Zwalisty mężczyzna stał nieopodal chłopaka i rozmawiał z siwobrodym mężczyzną. Na głos który go wołał zareagował natychmiast, przeklinając pod nosem.

– Dajże mi coś mocniejszego niż te siki! Wódki daj!

– Chłopy, słyszeliśta? –rzucił rozradowanym głosem

– Panicz wódeczki sobie życzy! – dodał po czym wszyscy jak na komendę wybuchli gromkim śmiechem. Wszyscy prócz Aramela, który ze zdezorientowaną miną patrzył na zataczających się z wesołości ludzi.

– Idźże do piwnicy bratku! Juże tam na cie czeka co dobrego! -rzucił chłop z długą, posiwiałą brodą, czym wywołał kolejną falę szyderczego rechotu zebranej gawiedzi. Chłopak nie miał pojęcia czym wywołał tak wielką radość. Czy pytanie o wódkę w oberży należało do jakiegoś miejscowego żartu?

– Ehhh… – karczmarz z trudem starał się coś powiedzieć, ale chwilę zajęło mu uspokojenie się.

– Skoro chcesz sobie podpić, to idź do piwniczki, jak to Jerko słusznie powiada. Beczek tam nie brak – wydusił w końcu i wskazał skinieniem głowy na zaryglowane drzwi w głębi pomieszczenia. Jego oczy płonęły diabelnym ogniem.

– A żebyś widział! – krzyknął Aramel w złości i poderwał się ze stołka z takim impetem że go przewrócił.

– Siadaj chłopcze! –nakazał stanowczym tonem starzec przyglądający się całej sytuacji z niepokojem.

– Lepiej Irwerionwej rady posłuchaj młodziaku – rzekł któryś z chłopów, widocznie życzliwszy dla Aramela.

– Wstydził byś się Karran! Podpuszczać tak chłopaka! – zganił oberżystę czerwononosy.

– Ale o co tu chodzi do cholery, czego wy się boicie?! Ciemności, czy co?! –krzyknął rozgorączkowany Aramel, będący na nieprzewidywalnej i niebezpiecznej fali młodzieńczej fantazji. Irwerin aż za dobrze widział czym takie szalone uniesienie może się zakończyć, nie raz widywał w przeszłości młodych chłopaków rwących się do walki, którzy zapominali o tym, że są śmiertelni. I ginęli w wielkim zdziwieniu patrząc jak ich krew rozbryzguje się na ziemi…

– W tej piwnicy straszy –powiedział z pełną powagą mężczyzna o siwej brodzie.

– Nocami słychać skrobanie po ścianach, każdy z nas to słyszał –stwierdził brodacz, a reszta chłopów przytknęła mu skinieniem głowy.

– Jak by jakieś zwierze drapało bo belkach, tam w dole, a czasem i w te drzwi.

– Wilkołak to być musi! Jak nic tyn psowaty pomiot! – odezwał się któryś z chłopów

– Nikt tego nie wi! Byłeś tam, że się mądrujesz? –zgromił go siwobrody. Chłop nic nie odpowiedział, widocznie brodacz cieszył się ogólnym posłuchem u zebranej gawiedzi.

– Mój pachołek by wam powiedział cóż to tam się kryje…

– Tyle, że jak już zszedł to i nie wrócił. Wiemy Karran. –dokończył czerwononosy. Irwerinowi nie podobało się to jak wygląda chłopak. Miał żar w oczach, był gotowy na wszystko. Rzucę się na nich panie, choćby sam! A jak rozkażesz to i lucyfera w łeb wyrżnę z szabli! –starcowi przeszło przez głowę wspomnienie z dawnych lat…

– Bujdy! Dziadku, bajki to możesz sobie smarkaczom opowiadać! –stwierdził w złości Aramel.

– Nie bujdy żadne! Coś zalęgło się tam i straszy! –dobiegł go głos jednego chłopów.

– A może to wampirzysko tam siedzi, bo to tam słońca ni ma, a szczurów pełno, i się krwią i wódą karmi! –stwierdził następny, chyba jeden z najmniej rozgarniętych mężczyzn, ten z wielkim wąsem.

– Głupiś! Wampirzyska by się nędznymi ścierwami nie zajmowały. Tyś chyba kocisko z nim pomylił!

Karczma zagrzmiał od salwy śmiechu która wydobyła się z gardeł całej gawiedzi.

– Już strzyga prędzej! Jak nic to strzyga być musi, co ją baby pod wsią widziały! –rzucił ktoś z tłumu.

Zaczęła się kłótnia, każdy miał swoje własne zdanie na temat tego czego nikt nie wiedział.

– Pójdę tam i przekonamy się raz na zawsze! – krzyknął Aramel, na co wszystkie głosy umilkły. Ludzie spoglądali na niego z niedowierzaniem. Patrzyli na tego hardego chłopaka jak na kogoś, kto ma zamiar pójść do jaskini niedźwiedzia.

– Idź Ty lepiej młodziaku koniom pęciny czyść! Gdzie temu chłystkowi się zachciało łazić… – powiedział zrezygnowany Irwerin, czuł już, że nie odżegna chłopaka od popełnienia głupstwa.

– Skoro chcesz… No bronić ci nie będę! –rzekł Karran wyszczerzając twarz w złowieszczym uśmiechu. Był widocznie zadowolony z przebiegu spraw.

– A jak tam będziesz, powiedz mojemu pachołkowi, żeby już nie wracał!

– Nie idź tam, dobrze Ci radzę! –nakłaniał Irwerin

– Dajże już pokój tym bredniom! Skrobania szczurów się lękają! – odparł Aremel.

– To chodź, bohaterze – powiedział oberżysta, po czym zabrał oliwną lampę z szynkwasu i skierował się ku zaryglowanym drzwiom, na które wszyscy (może prócz Aramela) patrzyli jak na wrota piekieł. Chłopak podążył za gospodarzem, tak jak reszta mężczyzn zebranych w karczmie. Irwerin nawoływał jeszcze Aramela do opamiętania, ale ten już go nie słyszał.

Karran podał lampę siwobrodemu stojącemu najbliżej niego. Sam odsunął potężną zasuwę i wyciągnął zza pasa poręczną krócicę. Powoli, ostrożnie, uchylił drzwi do piwnicy. Chłopi ściśnięci wokół, cofnęli się o krok do tyłu, jakby oczekując że zza płaszcza ciemności dopadnie ich jakieś monstrum. Mieli żywy niepokój wymalowany na twarzach.

Nic jednak się nie stało, nie było słychać przerażających wrzasków, drapania pazurami, a w tajemniczych mrokach na dole nie świeciły żadne czerwone ślepia. Liche światło oliwnej lampki padało na strome, kamienne schody prowadzące prosto w dół. Z piwnicy biła nieprzyjemna woń stęchlizny i słaba nuta jakiegoś innego zapachu… Tak jakby słodkiego.

– Dalej, na co czekasz? Bierz lampę i przynieś nam tu z jaką beczułkę! –polecił karczmarz patrząc z satysfakcją na zmieszaną minę chłopaka. Co za skurwiel –pomyślał Irwerin wyciągając z rękawa, przemyślnie ukryte ostrze sztyletu.

– Weź to. Tak na wszelki wypadek, gdybyś napotkał tam wyjątkowo wielkiego szczura.

Aramel chwycił bez słowa podawane mu ostrze. Od siwobrodego otrzymał lampę i skierował się w kierunku schodów. Przeszedł próg, starając się ukryć oznaki przepełniającej go niepewności. Wyciągnął przed siebie lampę; starał się wyłowić z ciemności jakiekolwiek szczegóły, lecz widział tylko schody i metry pajęczyn rozpartych na belkach sufitu. Nic poza tym. Oparł drugą dłoń, tę w której ściskał sztylet, na chybotliwej poręczy stojącej po jego prawej stronie. Zszedł kilka stopni w dół, ale nadal nie widział końca. Obejrzał się za siebie. Grupka ludzi ciasno upchniętych za progiem patrzyła na niego z napięciem. Dawno nie mieli takiej rozrywki.

– I co strach już Cię obleciał?! –krzyknął Karran

– Jeszcze by czego! – odparł Aramel, zły na siebie za to że się odwrócił.

Zszedł niżej, zrobił to powoli i ostrożnie gdyż kamienne stopnie były wilgotne i śliskie. Odór stęchlizny wdzierał mu się nieprzyjemnie do nosa. Czuł go nawet gdy oddychał przez usta. Kilka kolejnych stopni w dół… Usłyszał szelest wydobywający się z ciemności. Zamarł w bezruchu, a powietrze uwięzło mu w płucach. Mógł już dojrzeć podłogę piwniczki, jej niski strop oraz kilka beczek stojących blisko wejścia. Z wybijającym szalony rytm sercem zszedł na posadzkę pomieszczenia. Ostatnio czuł się tak gdy stał skruszony z łzami w oczach, w domu przed ojcem. Wiedział, że zasłużył sobie na porządne lanie za to co zrobił i bał się reakcji swego rodzica. Bardziej niż kary obawiał się jednak tego oczekiwania, przed wydaniem wyroku. Tak jak teraz, bo czuł że coś się wydarzy. Kara za zuchwałość dopiero nadejdzie.

Rozejrzał się dookoła. Zakurzone beczki stały spokojnie w rządku, reszta rupieci jakie tam spoczywały go nie interesowała. Uspokoił nerwy, a dziwny szelest wytłumaczył sobie obecnością parszywych szczurów. Wsunął sztylet za pas, a lampę odłożył na ziemię. Upatrzył sobie jedną z mniejszych beczułek, taką którą mógł unieść bez problemu pod pachą. Odwrócił się plecami do ciemności i uniósł ją. Był pełna, wewnątrz chlupotał jakiś płyn. Dla pewności, by nie wnosić na górę paliwa do lampy, otworzył jej wieko. Nie chciał przypadkiem wracać tu z powodu głupiej pomyłki. Uderzył go ostry zapach wódki –na to liczył. Zamknął beczułkę i uniósł ją szczęśliwy z sukcesu wyprawy.

W tym momencie, w jego plecy uderzył, niczym ciężki obuch, ryk rozdzierający rzeczywistość. Z przerażenia wypuścił ze skamieniałych dłoni beczkę, która rozbiła się na ziemi rozlewając alkohol. Ze szczytu schodów dobiegł go krzyk przerażenia zebranych tam ludzi. Odwracając się do ciemności wyciągnął zza pasa sztylet; jedyną szansę na ratunek, jak miał nadzieję. Światło położonej na podłodze lampy, nie oświetlało żadnego monstra stojącego zaledwie kilka metrów przed nim. Był pewien że było bardzo blisko, czuł jego śmierdzący oddech na twarzy. W ułamku sekundy dostrzegł przed sobą dwa błyszczące ślepia, zbyt duże i zbyt wysoko osadzone by mogły należeć do wilka, na co liczył. Stwór skąpany w ciemności, był czymś znacznie gorszym.

Wyciągnął przed siebie sztylet i schylił się w poszukiwaniu lampy. Szukał jej po omacku ponieważ bał się odwrócić wzrok choć na sekundę. Kolejny ryk wypełnił piwnicę. Ludzie stojący na górze zaczęli coś krzyczeć, lecz Aramel nie był w stanie zrozumieć ich słów. Na dźwięk ryku bestii z przerażenia cofnął się do tyłu. Nogą zahaczył lampę, która przewróciła się… i zgasła. Zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu w kompletnej ciemności, gdy wpadł na schody i bezwładnie na nie opadł. Obejrzał się za siebie, zapominając o potworze stojącym przed nim. Słyszał jego sapanie, i niespokojne kroki… Krążył w pobliżu.

To co zobaczył u szczytu schodów przeraziło go jeszcze bardziej. Starzec Irwerin szarpał się z Karranem, a siwobrody zamykał przed nimi drzwi do piwnicy. To już koniec, pomyślał Aramel patrząc jak prostokąt światła padającego na posadzkę coraz bardziej się zwęża. Poczuł ciepło między nogami. Bezwiednie oddał mocz, ale to go nie obchodziło. Obchodził go tupot łap zmierzających w jego kierunku…

 

Nikt nigdy już nie widział młodego chłopaka w karczmie „pod lisią łapą”. Dołączył do grona ludzi po których słuch zaginął. Tego roku było wielu takich.

Koniec

Komentarze

Generalnie kurhany usypuje się z ziemi, przysypując nią drewniane komory grobowe. No ale w Twoim świecie wszystko możliwe:)

Kurhan – rodzaj mogiły, w kształcie kopca o kształcie stożkowatym lub zbliżonym do półkolistego, z elementami drewnianymi, drewniano-kamiennymi lub kamiennym. Generalnie tak, ale kamienie to nie wyłącznie mój wymysł.

To z wikipedii?;)

Pewnie, najłatwiej było znaleść :)

No więc jesli chodzi o te kamienie, to jednak pomyliło Ci się z dolmenem;) konstrukcje kamienne dzieli się na: menhiry, dolmeny i kromlehy - nie wiem, czy to ostatnie właściwie zapamiętałem, ale jakoś tak to szło. Z wykładów z archeologii ziem polskich pamiętam:) ale spoko, nie bedziemy aptekarzami, no nie?;)
Pozdrawiam. 

Dzięki za wyczerpującą odpowiedz i przeczytanie pierwszego zadania tego tekstu :) Również pozdrawiam

Nowa Fantastyka