- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Koszmar z Doliny Wiązów

Koszmar z Doliny Wiązów

Das experiment.

 

Tekst powstał inspirowany rzezią na wyzimskich psach bezdomnych przez mistrza Geralta dokonaną.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Koszmar z Doliny Wiązów

– A niech cię licho porwie, wiedźminie! – Zza na wpół rozwalonego murku wyłonił się śliwkowy kapelusik z piórkiem. – Ciebie to nawet na chwilę nie można zostawić samego! W kontrakcie stoi: żadnego mordowania! A tu co? Trup! Zimny trup. Już po pieniądzach, psiakrew…

Jaskier wstał, naprędce otrzepał spodnie z kurzu i podbiegł do Geralta, który wspierał się na mieczu w sposób nieprzystający wiedźminowi nad ciałem ubitego maszkarona stojącemu. Lewą dłoń przyciskał do boku.

Przez palce przesączała się krew.

Jaskier pobladł.

– Geralt, ty jesteś ranny!

Wiedźmin wyprostował się z wyraźnym trudem.

– Ta cholera była szybsza niż sądziłem.

Trącił truchło butem; gwałtowny ruch sprawił, że wnętrzności wylały się z rozpłatanego brzucha potwora prosto pod nogi Jaskra. Poeta stęknął z obrzydzeniem i cofnął się na bezpieczną odległość przed kałużą krwi i flaków.

– Szybki czy nie szybki – powiedział trubadur – hrabia de Kreived wyraźnie mówił: bazyliszek żywy ma być, bo nic mu po martwym. Wszakże truchła do klatki nie wsadzi.

– Wsadzi – odparł ponuro Geralt – jeśli mu na tym bardzo zależy.

– Myślę, że hrabiemu zależało na tym, by maszkaron sobie w tej klatce trochę posiedział.

– Tak będzie lepiej. – Geralt wytarł miecz o skórzaste skrzydła bestii. – Bazyliszek to nie jest zwierzątko domowe, de Kreived nie ma pojęcia o potworach, które każe sobie zwozić ze wszystkich stron świata i zamykać w klatkach jak psy. Prędzej czy później popełni jakąś głupotę i nieszczęście gotowe. Lepiej, że nie udało nam się dostarczyć bazyliszka żywego.

– Ale w kontrakcie napisane wyraźnie – skontrował coraz bardziej zrozpaczony Jaskier – potwora ma być żywa, co najwyżej lekko poturbowana… Inaczej wypłaty nie będzie. A to, co tu widzę, stanowczo wykracza poza definicję lekkiego poturbowania.

– Gdybym go poturbował trochę lżej – odparł Geralt z irytacją – straciłbym nogę. Zaręczam, że na nic by ci się nie przydał jednonogi wiedźmin.

– Nie mam wielkiego pożytku z wiedźmina całego i zdrowego, ale nieumiejącego dostosowywać się do wymagań pracodawców. Niech cię, Geralt… Jesteś gorszym towarzyszem, niż się spodziewałem. Ale nic to… Hrabia mnie lubi, więc może nie wszystko stracone. Pojadę do niego z łbem bestii i postaram się wyprosić chociaż połowę umówionej stawki. Ale ty – zastrzegł – ani mi się waż pojawiać nagle na dworze i perorować o prawach potworów. Jedź gościńcem na południe. Natkniesz się na zajazd, Pod Niedźwiadkiem. Właściciel, Berhrim, to swój chłop, mój przyjaciel, to znaczy… – Jaskier zmieszał się. – Wisi mi przysługę. Zajmie się tobą. Siedź tam cicho, dopóki nie wrócę. Nie wyściubiaj nosa z pokoju, bo znając ciebie, tylko mi jakich kłopotów narobisz.

– Spokojna głowa – odparł Geralt. – Nie mam siły ani ochoty na robienie ci kłopotów.

Kucnął, wyciągając z pochwy ostry nóż. Skóra bazyliszka, twarda i gruzłowata, nie chciała się łatwo poddać i Geralt musiał się nieźle namęczyć, by odseparować głowę od zmasakrowanego tułowia.

Południowe słońce biło prosto w rozszerzone od eliksirów źrenice wiedźmina i piekło kark. Pocił się pod skórzanym kaftanem; pocił i krwawił jak prosię. Rana musiała być głębsza, niż mu się z początku zdawało. Lepiej nie zwlekać, dotrzeć jak najszybciej do zajazdu, wynająć pokój i poczekać, aż rany jako tako się wygoją. Kiedy Jaskier wróci, powinien być już jak nowy i gotów do powrotu na szlak.

Wiedźmin, wstając, zachwiał się jak pijany. Poeta odchrząknął i spojrzał nań z jeszcze większym niepokojem.

– Geralt, czy ty mi się aby nie wykrwawiasz na śmierć?

– Nie tak łatwo jest zabić wiedźmina.

– Ty wiesz najlepiej. – Jaskier bez przekonania machnął ręką. – Nie ma co zwlekać. Jedź. Weź mój kapelusik i pokaż go Berhrimowi, w razie gdyby wątpił, żeś mi przyjacielem i kompanem w podróży.

Jaskier przyprowadził konie i wskoczył zwinnie na ogierka. Geralt z trudem wdrapał się na grzbiet gniadej klaczki. Wzdrygnęła się, poczuwszy zapach krwi. Musiał uspokoić ją kilkoma łagodnymi słowy. Nie ufała mu jeszcze; miał ją od niedawna i nadal zastanawiał się nad odpowiednim imieniem.

Zwrócił klaczkę w stronę południa i już miał pogonić do stępa, gdy zatrzymały go słowa Jaskra:

– Wiedźminie? – Odwrócił się i napotkał zatroskane spojrzenie młodego poety. – Tylko bez mordowania, dobrze? Żadnych kłopotów.

– Żadnych kłopotów – obiecał Geralt.

***

Zajazd Pod Niedźwiadkiem wyłonił się zza kępy gęstych, srebrzystych brzóz w ostatniej chwili: tuż przed tym, jak Geralt spadł z konia.

A jednak była poważniejsza, niż mi się zdawało, pomyślał w ostatnim przebłysku świadomości, czując rwący, porażający ból w zranionym boku.

***

– Ojcze! Ojcze, chyba się budzi.

Cichy, dziecięcy głosik wdarł się w ciemność otaczającą Geralta i wypełnił ją na nowo życiem. Wiedźmin poruszył się, niepewny czy nadal śni, czy już się przebudził. Czuł odrętwienie, a kończyny nie chciały się słuchać. Z trudem uniósł powieki.

Znajdował się w ciemnej izbie, niewiele większej od spiżarki – ot, na tyle dużej, by zmieścić łóżko i niewielką szafkę, na której stała samotna świeca, dająca akurat tyle światła, by nie razić obolałych oczu wiedźmina. Po prawdzie, wszystko go bolało.

– Ojcze! – ponaglił dziecięcy głos i Geralt poszukał źródła hałasu.

To była dziewczynka; szczupła i czarnowłosa. Patrzyła na wiedźmina, jakby był jakim cudem z cyrku, na którego wizytę czekała cały rok.

Coś się poruszyło za jej plecami. W drzwiach stanął olbrzymi cień, który przesłonił światło, wpadające z sieni. Geralt poderwał się. Wiedźmińskie odruchy, które Vesemir wpajał mu przez tyle lat treningów w Kaer Morhen wzięły górę nad przyćmionym nadal rozsądkiem i podpowiedziały, by chwycił za miecz. Miecza jednak nie było. Był za to ból, który sprawił, że wiedźmin padł z powrotem bezradny na łóżko.

– Spokojnie, panie – huknął cień, podchodząc bliżej i ujawniając zarośnięte, lecz niewątpliwie ludzkie oblicze. – Nikt wam tu krzywdy nie zrobi. Ja żem was tu osobiście na plecach przytargał, po tym, jak żeście z konia spadli. Nazywam się Berhrim.

– Geralt. Wiedźmin.

– Wiedźmin? – Dziewczynka siedząca przy łóżku wytrzeszczyła szare oczęta. – Taki prawdziwy?

– Najprawdziwszy – odparł Geralt przez zaciśnięte zęby. Udało mu się usiąść i oprzeć wygodnie o zagłówek łóżka, lecz był tak wyczerpany, jakby dopiero co stoczył srogi bój ze strzygą. Dziewczynka troskliwie poprawiła mu poduchę pod głową i delikatnie, płochliwie, jakby chciała się upewnić, że nie ma przed sobą ducha, dotknęła pasma białych włosów, które wysunęło się spod opaski. – Tylko trochę skonfundowany…

– Zaraz wszystko rozjaśnimy, panie wiedźmin – odezwał się mężczyzna, przysuwając sobie zydel. – Spadliście z konia. Klaczkę macie mądrą, nie poleciała gdzie ją oczy niosą, dała się zwabić mojej Kirze marchewką. Bok miała cały we krwi, to żem się zaniepokoił, że może jakieś zbóje w okolice zawitały, albo inne nieszczęście jeźdźca spotkało. Poszedłem sprawdzić i was znalazłem. W krzakach leżeliście, calutcy we krwi, bladzi tacy, jak upiór. Najpierw was za trupa wziąłem, przeszukać chciałem… Sami rozumiecie, żeby sprawdzić, coście za jedni. Kiedy was tak obszukiwałem, toście mnie hyc! za brodę złapali.

Mówiąc to, olbrzym pogładził czarną, skołtunioną brodę, która sięgała niemal do ćwiekowanego pasa.

– Żem się strachu najadł, nie ma co – dodał. – Ale jak mi już serce przestało bić na larum, to żem was przerzucił przez ramię i zaniósł tutaj. A bezwładniście byli jak worek ziemniaków. No, to skoro ja wam rozjaśniłem, to wy możecie i mi rozjaśnić: czego tutaj wiedźmin szuka i skąd wziął to?

Wyjął zza pasa jakiś przedmiot, w którym Geralt rozpoznał śliwkowy kapelusz z piórkiem.

– Z polecenia Jaskra tu zbłądziłem – powiedział. – Poeta jest mi przyjacielem i dał kapelusz jako porękę…

– Mistrz Jaskier nigdy o was nie wspominał – przerwał mu Berhrim – a znam go dość dobrze, by wiedzieć, że nietypowymi znajomościami to się lubi chwalić.

– Dopiero od niedawna podróżujemy razem.

Olbrzym zmierzył Geralta spojrzeniem uważnych, szarych oczu. Wiedźmin znał się na ludzkich oczach – zbyt często widywał w nich nieufność, by jej teraz nie rozpoznać.

– Niech będzie – rzekł w końcu Berhrim tonem, który sugerował, że wydaje oficjalny wyrok ułaskawiający – że jesteście w rzeczy samej przyjaciółmi mistrza Jaskra. Ale to nadal nie wyjaśnia, co was sprowadza do Doliny Wiązów.

– Polowanie na bazyliszka – wyjaśnił Geralt – nie poszło do końca po mojej myśli.

– Przeceniliście swoje siły, co? – Berhrim rzucił mu kolejne, nadspodziewanie bystre spojrzenie. – Widać po was, żeście do machania mieczem jeszcze nie nawykli. Pierwszy raz na szlaku?

Geralt niechętnie skinął głową. Miał nieprzyjemne wrażenie, że potężny mężczyzna naigrawa się z niego.

– Czyli nie jesteś prawdziwym wiedźminem? – zapytała nagle dziewczynka, o które obecności Geralt zdążył niemal zapomnieć. Wydawało się, że ta wiadomość ją zasmuciła.

– Jestem – odparł. – Po prostu…

– Trafiła kosa na kamień – dokończył za niego Berhrim, szczerząc zęby. – A teraz przestań zawracać mistrzowi Geraltowi głowę, Kira. Zmiataj stąd. Zanieś piwo gościom, jeśli który chce. No! Biegiem, na jednej nodze!

Kira uciekła, chyżo jak młoda sarenka. Berhrim odprowadził ją wzrokiem.

– Prawda, że śliczna? – zwrócił się do wiedźmina. – A kropka w kropkę podobna do matki. Obie takie ładne czarnulki. Mężczyzna, panie wiedźmin, jest najszczęśliwszy, gdy otaczają go piękne kobiety. Ale wy, podobno, żyjecie w celibacie?

Geralt odchrząknął.

– Nie do końca. Rodzin po prostu nie zakładamy.

– A, to szkoda. Rodzina dobra rzecz. Jak człowiek ma się o co troszczyć, od razu jakoś lżej się żyje. Jest po prostu po co, jakiś cel człowiek ma.

– Ja się troszczę o ludzi. – Geralt bezceremonialnie przerwał wywód karczmarza. – O słabych i skrzywdzonych, o których nikt inny się nie zatroszczy.

– Ciężki kawałek chleba, taka dola wiedźmińska – powiedział Berhrim powoli, patrząc Geraltowi w oczy. – Bo przecie wszystkich uratować nie zdołacie i wam nie raz jakiś przyjaciel skona na rękach. Ja wiem, jakie to uczucie. Człowiek się przywiązuje, niestety.

– Jako rzekliście: taka dola wiedźmińska.

– Wam łatwo mówić, bo młodzi jesteście. Ale ja w wojsku byłem, swoje widziałem. Człowiek z miłości głupieje, zwłaszcza, gdy ją traci.

– Zapamiętam – odparł Geralt.

– Ale porzućmy ponure tematy, bo tak bez wypitki to i tak nie wypada o życiu i śmierci gadać. Domyślam się, że mistrz Jaskier przysłał was tu, cobyście odpoczęli przed dalszą drogą. – To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. – A kapelusik wam wręczył jako porękę… Czyli że zapłacić nie macie czym.

– Jeszcze – uściślił Geralt. Nie czuł się komfortowo, słaby i bezradny jak dziecko, sam na sam w pokoju z mężczyzną, który wyglądał, jakby mógł w dłoniach zmiażdżyć ludzką czaszkę. I któremu musiał wyjaśniać, że nie ma jak zapłacić za pokój i opatrzenie ran. – Dostaniesz pieniądze, kiedy tylko Jaskier wróci.

– No ja myślę – odparł Berhrim i rzeczywiście wydawał się pewien. – Ale czy jesteście pewni, że mistrz Jaskier wróci?

Musiał dostrzec na twarzy Geralta cień niepewności, bo roześmiał się.

– Ach, wy młodzi! Gotowi zaufać pierwszemu lepszemu włóczędze spotkanemu na szlaku, jeśli tylko się uśmiechnie i zapewni, że wam źle nie życzy. Ale możecie być spokojni. Mistrz Jaskier może sobie być kurwiarzem, drapichrustem i ostatnim łazęgą, ale nie jest zdrajcą.

– Dostaniesz pieniądze – powtórzył Geralt. Lepiej uważaj, dodał w myślach, bo kiedy tylko wstanę z tego łóżka…

– Wiem, co wam po głowie chodzi – powiedział łagodnie olbrzymi mężczyzna. – Wiedzcie, że ja z wami zwady nie chcę. Jestem swój chłop, nie wyrzucę chorego za drzwi.

Berhrim obserwował wiedźmina z szerokim uśmiechem. Wreszcie poklepał go po ramieniu i wstał.

– Leżcie, panie wiedźmin – powiedział. – Odpoczywajcie. Ja się wami zajmę, za młodu byłem najmitą, bywałem tu i tam, umiem leczyć ugryzienia bazyliszka. Wyliżecie się. Wasze miecze są bezpieczne u mnie w depozycie. Klaczce znalazłem miejsce w stajni, dopilnuję, by niczego jej nie brakło. Widzicie, zwady nie szukam. Ja swój chłop.

***

Wiedźmini zdrowieli szybko, ale jad bazyliszka był powszechnie znanym skurwysyństwem, z którego przetrawieniem nawet najtwardszy, najlepiej zahartowany organizm miał problemy. Po wyjściu Berhrima Geralt leżał przez chwilę wpatrując się w sufit, lecz wkrótce zapadł w niespokojny, podobny omdleniu sen.

Z gorączkowych, szalonych snów ponownie obudziła go mała Kira.

Przyłożyła zamoczoną w zimnej wodzie szmatkę do rozpalonego czoła Geralta. Miał wrażenie, że po głowie przegalopował mu właśnie Dziki Gon.

– Która godzina? – wychrypiał. W izbie nadal było ciemno.

– Przed świtaniem – odparła cicho mała. Jej ruchy, gdy zwilżała mu szmatką czoło i nalewała wody do kubka, zdradzały nerwowość. Co chwila zerkała przez ramię w stronę drzwi.

– Czemu nie śpisz? – zapytał Geralt.

Potrząsnęła głową.

– Nie mogłam coś – odpowiedziała. – Poza tym ktoś się musi tobą zająć.

– Nie trzeba. Już się lepiej czuję.

– A jużci. – Dziewczynka prychnęła. – Właśnie widzę. Kubkiem byś do ust nie trafił.

– Pyskata jesteś. Gdzie twoja matka?

– W grobie leży od dziesięciu lat.

– Przykro mi.

– Nie pamiętam jej.

– Więc tylko z ojcem mieszkasz?

– Tak – odparła. – I z gośćmi. Zawsze ktoś się tu kręci. Przez Dolinę ważny trakt biegnie. Ty nim podróżowałeś?

– Tak.

– Dokąd?

– Przed siebie.

Spojrzała na niego uważnie, jakby nie wierzyła, że można tak bez celu jechać, po prostu przed siebie. Znał takie dziewuszki, widywał takie już nieraz – spryciule, rezolutne, wygadane, ciekawe świata i na zawsze przywiązane do jednej wiochy, jednego obejścia, jednego małego skrawka ziemi.

W oczach tej małej dostrzegał to samo, co w oczach innych, podobnych jej dziewczynek – tęsknotę za czymś, czego nie potrafią nazwać.

– Gdzie mieszkasz? – zapytała.

– Nigdzie.

– Jak to tak?

– Jestem wiedźminem. My nie mamy domów i rodzin. Na zimę wracamy do Kaer Morhen, ale ruszamy na szlak, gdy tylko przychodzą roztopy.

– Przeżywasz dużo przygód? – W jej oczach, spragnionych opowieści, odbijał się roztańczony blask świeczki.

Zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.

– Nie – odparł. – Nie przeżywam przygód.

– Ale walczysz z potworami – naciskała dziewczynka. – Ratujesz ludzi przed złem… Prawda?

– Tak.

– To są przygody – powiedziała stanowczo dziewczynka.

– Skoro tak twierdzisz. Pewnie wiesz o przygodach więcej niż ja.

– No raczej. – Mała pokraśniała z zadowolenia. – Tu się dużo ludzi zawsze kręci i opowiadają mi różne historie, jak ich ładnie poproszę. Ale to tylko bajki, wymyślone i nieprawdziwe. Czasami przyjeżdżają najemnicy, oni opowiadają prawdziwe rzeczy o bojach i krwi, i wojnie. Ale wiedźmina jeszcze nie spotkałam. Myślałam, że istniejecie tylko w opowieściach.

– No cóż. – Geralt odchrząknął. Nie był zbyt dobry w rozmawianiu z dziećmi. Rzadko miał z nimi styczność, a własnego dzieciństwa nie pamiętał. O ile kiedykolwiek je miał. – Jestem jak najbardziej prawdziwy.

– Opowiesz mi jakąś historię?

– Nie znam żadnych.

– Opowiedz mi o potworach. O tym, jak je zabijasz.

– To nie są odpowiednie historie dla dzieci.

Dziewczynka skrzywiła się.

– Nie jestem dzieciakiem. Wiem o wojnie, o krwi, o seksie i o pogromach elfów.

– Może jutro – odparł Geralt. Czuł się znużony, a ta dziwna, nocna rozmowa zdawała mu się coraz mniej rzeczywista. – Chciałbym spróbować zasnąć.

– Jasne, panie wiedźmin. – Dziewczynka szybko zsunęła się z łóżka. – Przepraszam. Dobrej nocy.

– Nawzajem.

***

– Ty zabijasz potwory, Geralt – powiedział Vesemir, gdy żegnali się na dziedzińcu Kaer Morhen, tuż przed tym, jak Geralt miał po raz pierwszy ruszyć na szlak. Wydawało się, że od tej pory minęły wieki. – Potwory, nie ludzi, choćby nie wiem, jak sparszywiałych. Skurwysynami niech się zajmie prawo, ty jesteś od strzyg, wąpierzy, utopców i innych monstrów. Rób swoje, a sprawiedliwość w końcu dosięgnie wszystkich skurwysynów tego świata.

– Wątpię, Vesemirze. Będę robić swoje, a skurwysyny tego świata zajmą się gwałceniem, mordowaniem, rabowaniem i paleniem wiosek, bo wszyscy zawsze wychodzą z tego samego założenia. Przymknijmy oko i poczekajmy, aż dobro samo zatriumfuje.

– Powiem ci coś, chłopcze. Człowiek zawsze jest najgorszą bestią. Zawsze, bez wyjątku. A dlaczego? Bo strzyga, wąpierz i utopiec nie mają wpływu na to, czym są. Zabijają, bo muszą, bo taka ich natura. A człowiek sam wybiera swoją drogę, czy będzie to droga świętego czy skurwysyna. Ale nie tobie ludzi oceniać, Geralt. Ty tylko robisz swoje. Zjawiasz się nocą, gdy skurwysyn drży ze strachu przed Złym równie mocno, co święty. Robisz swoje. Zabijasz potwory. Odchodzisz przed świtem. Rozumiesz?

Geralt pokiwał głową.

– Rozumiem. Zabijam potwory.

***

– Panie wiedźmin? – Delikatny dotyk na ramieniu przywołał go z powrotem do krainy żywych. Geralt otworzył oczy i ujrzał, ponownie, zatroskaną buzię Kiry. – Przepraszam, że budzę, ale zdawało mi się, że nie oddychasz. Musi ducha wyzionął w nocy, pomyślałam…

– Chyba jeszcze żyję – odparł słabo Geralt. Jad bazyliszka mocno dawał mu się we znaki. I to by było na tyle, jeśli chodzi o wiarę w zapewnienia Vesemira, jakoby wiedźmini posiadali nadludzką odporność na trucizny. Choć może zwykły człowiek, na miejscu Geralta, już dawno byłby trupem.

– Już prawie południe – powiedziała dziewczynka, przysiadając na samiutkim brzeżku łóżka. – Śniadanie przyniosłam.

Podsunęła mu miskę rzadkiej zupy, w której Geralt dostrzegł kawałki ziemniaka i marchwi. Pachniała zachęcająco, a nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadł jakiś posiłek. Podróżowanie z Jaskrem sprawiło, że jego sakiewka świeciła pustkami, bo większość pieniędzy, które zarobił na zleceniach, wydał na piwo i, dwukrotnie, w czasie wizyt w burdelach. Jaskier nie chodził na dziwki byle gdzie – kurwa swoje kosztować musi, mawiał.

Usiadł i nie poczuł prawie żadnego bólu, choć nadal był osłabiony i na koniu by się raczej nie utrzymał. Ale mógł zjeść jak człowiek. Kira przyglądała mu się uważnie.

– Masz włosy białe jak staruszek – powiedziała w końcu. – Dlaczego?

– Efekt uboczny.

– Co to takiego?

– Eksperymenty źle poszły.

Mała pokiwała głową, jakby wiedziała wszystko o nieudanych eksperymentach. Geralt, aby ukryć uśmiech, przechylił miskę i wypił resztkę zupy, parząc wargi.

– Proszę, mam jeszcze chleb. – Kira podsunęła wiedźminowi pod nos kilka pachnących kromek. – Może okna uchylę? Ojciec kazał zamknięte trzymać, żeby was światło nie budziło, ale na polu takie słonko ładne świeci, ciepło takie, wypada przewietrzyć…

Wstała i otworzyła okiennice. Podwinęła rękawy giezła i zaczęła krzątać się po izbie, jak doświadczona gosposia. Naczynia pozbierała, wody dolała do dzbanka, wyzamiatała podłogę. Geralt, zajęty jedzeniem, z początku nie zwrócił uwagi na sińce, widoczne na przedramionach dziewczynki. Ba, łatwo byłoby je pomylić z grą światłocienia, gdyby nie wyczulone wiedźmińskie zmysły. Gdyby nie to, że co jak co, ale na siniakach się znał.

– Co ci się stało? – zapytał.

Spojrzała na niego bez zrozumienia, ale po chwili, podążywszy za jego wzrokiem, speszona pokręciła głową.

– A, to nic takiego. Nocą się wiercę, pewnie o zagłówek łóżka uderzyłam.

Geralt pokiwał głową. Był pewien, że gdyby przyłożył rękę, siniaki zgadzałyby się kształtem.

– Jasne.

Spojrzała gdzieś w bok, czerwona jak rak, i naciągnęła rękawy koszuli aż na dłonie.

– Podobno są jakieś czorty, co nocami dziewczęta nawiedzają – powiedziała prawie że wyzywająco. – Czarne, złe i bimbrem na siarce pędzonym śmierdzą. Biją i plują, sapią nocami nad łóżkiem i spać nie dają. Są takie stwory, prawda, panie wiedźmin?

– Pewnie są.

– Podobno kiedy kogoś czort nawiedza, to znaczy, że ten ktoś zasłużył. Prawda, panie wiedźmin? – Szare oczy wpatrzone w wiedźmina, jakby był wyrocznią, sądem, wydającym ostateczne wyroki.

– Nieprawda – odparł powoli, niepewny, jakie słowa powinien dobrać. – Czasami zło… jest przypadkowe.

Otworzyła usta, jakby jeszcze coś powiedzieć chciała, ale przeszkodził jej tubalny głos dobiegający z sąsiedniej sali.

– Kira! – Bas Berhrima sprawił, że mała aż podskoczyła. – Kira, cho no tu prędko, kufle musim wyczyścić, widzę jeźdźców na trakcie! Ani chybi się u nas na piwo i gulasz zatrzymają!

– Już biegnę, ojcze! – odkrzyknęła dziewczynka i, nie patrząc w stronę Geralta, wybiegła z izby. Chwilę później zajrzał Berhrim, wsuwając do środka kudłatą głowę.

– A, nie śpicie. Już się lepiej czujecie? Potrzeba wam czego?

– Czuję się znakomicie – odparł Geralt. – Nie potrzebuję niczego.

Od ciebie nie chcę niczego, skurwysynu, dodał w myślach.

***

Nad ranem obudziło go chłodne powietrze, wpadające przez otwarte okno. Była wczesna wiosna i choć dni bywały coraz częściej słoneczne i gorące, noce pozostały zimne. Geralt niechętnie wysunął się spod koca i wstał.

Księżyc świecił jasno nad Doliną Wiązów. Odbijał się w srebrnej wstędze rzeki i operował plamami czerni niczym najlepszy mistrz malarski, kreśląc na północy granice lasu. Geralt widział trakt, przecinający Dolinę na pół. Niedługo na drodze powinien zjawić się Jaskier z pieniędzmi. Będą mogli wyruszyć w dalszą drogę. A do tej pory…

Do tej pory Geralt musi siedzieć cicho, nie wyściubiać nosa z pokoju i nie narobić poecie kłopotów. Obietnica to obietnica.

***

– Jesteś pieprzonym humanistą, Geralt! – powiedział Vesemir na samym początku. – Humanistą i idealistą, do tego uzbrojonym w miecz. To złe połączenie. Wyruszasz na szlak z głową pełną marzeń, ale kiedy wrócisz tu zimą, będziesz zupełnie innym człowiekiem.

– Marudzisz – skwitował Geralt.

***

Nie mógł już zasnąć, więc wyszedł przed zajazd i usiadł na najniższym stopniu schodów. Na wschodzie niebo zaczęło już jaśnieć. Geralt lubił wschody słońca.

Wkrótce od strony niedalekiej wioski rozległo się pianie kogutów. A wiedźmin siedział i słuchał, czekał na gwar budzącego się życia. Za jego plecami skrzypnęły drzwi. Zerknął przez ramię.

– Panie wiedźmin – przywitała się Kira, nieco zdumiona, widząc go na nogach o tak wczesnej porze. – Chyba nie powinieneś jeszcze wstawać…

– Szybko zdrowieję – odparł.

– Idę do krowy – powiedziała. – Przynieść ci trochę świeżego mleka?

– Nie odmówię.

Wróciła z dzbankiem, który Geralt przyjął z wdzięcznością. Mała usiadła obok niego na schodkach, obejmując kolana ramionami. Dolinę zasnuła rzadka, poranna mgła. Powietrze było czyste, choć chłodne. Dobry dzień, by wyruszyć, pomyślał wiedźmin. Według jego wyliczeń, Jaskier powinien zjawić się dziś Pod Niedźwiadkiem, oczywiście zakładając, iż udało mu się załatwić sprawy z de Kreivedem na tyle dyplomatycznie, że hrabia nie wtrącił go do więzienia za złamanie warunków umowy. A znając zdolności Jaskra do wkurwiania prawie każdej napotkanej osoby, mogło być z tym różnie.

– Pewno już byś chciał na szlaku być – głos Kiry wyrwał wiedźmina z zamyślenia. – Bo tak patrzysz na drogę…

– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wyruszę dzisiaj.

– Mógłbyś zostać jeszcze trochę.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Ludzie mnie potrzebują.

– Wcale nie. – Kira potrząsnęła głową, czarne włosy zatańczyły dziko dokoła. – Ludzie umieją sobie radzić bez wiedźminów. Z potworami żyją jak z sąsiadami, a czasem nawet lepiej, bo smok nie krowa, rzadko komu w szkodę wchodzi.

– Ale kiedy już wchodzi – odparł Geralt – czyni więcej szkód niż krowa.

Kiedyś będzie piękna, pomyślał, patrząc, jak mała w gniewie zaciska usta i rzuca mu wyzywające spojrzenia. Kiedyś rozkocha w sobie kogoś gotowego ją zabrać z tej dziury. Powtarzał to sobie i czuł się podle.

– Głupio gadasz – zezłościła się dziewczynka. – A ja nie jestem głupia. Nie zbywaj mnie byle czym.

– Co mam ci powiedzieć?

– Weź mnie ze sobą.

Geralt roześmiał się, choć w słowach Kiry nie było nic śmiesznego.

– Nie mogę.

– Ale jesteś wiedźminem – powiedziała dziewczynka, w jej głosie dały się słyszeć pierwsze nutki histerii. – Coś musisz zrobić. Zabijasz…

– Potwory – dokończył Geralt. – Potwory, Kira, nie ludzi.

– A co to teraz za różnica?

Od konieczności odpowiadania wybawił wiedźmina jeździec, który pojawił się nagle na trakcie wiodącym z północy. Początkowo mały czarny punkcik rósł stopniowo, aż wreszcie Geralt był w stanie rozpoznać pstrokaty strój i modnie ufryzowane loki Jaskra. Poeta zatrzymał konia przed drzwiami frontowymi i zeskoczył zwinnie na ziemię.

– Geralt! – zawołał radośnie. – Widzę, że wyglądasz wcale niezgorzej. Po prawdzie bałem się, że przyjadę i zastanę cię na katafalku…

– Bez obaw. Miałem doskonałą opiekę.

Kira uśmiechnęła się wymuszenie. Dostrzegł łzy w oczach dziewczynki – szybko jednak zniknęły, starte niepostrzeżenie rękawem giezła, gdy Jaskier podszedł bliżej.

– Ty jesteś Kira, dobrze pamiętam? – zapytał poeta, patrząc na nią z zaciekawieniem.

– Tak, mistrzu Jaskrze.

– Tata w środku?

– Tak jest.

– Świetnie. Rozmówmy się z nim szybko i zjedzmy jakieś śniadanie. Umieram z głodu.

***

– Gładko poszło – zaczął opowieść Jaskier, gdy już zasiedli nad talerzami pełnymi wyśmienitej jajecznicy z kurkami. – Wprawdzie początkowo hrabia de Kreived miał ochotę mnie rozszarpać, lub może wypatroszyć, albo jeszcze lepiej wsadzić do klatki razem z resztą menażerii, ale wreszcie, przekonany moją retoryką, zgodził się wypłacić połowę ustalonej sumy. Którą, oczywiście, winniśmy się podzielić po równo, ponieważ tyś stwora ubił, lecz ja wypłatę nam załatwiłem, mimo iż warunków kontraktu, de facto, nie dotrzymaliśmy.

– Brzmi uczciwie.

– Prawda? Koszta twojego pobytu Pod Niedźwiadkiem powinieneś pokryć sam. Ja natomiast chętnie zapłacę za to doskonałe śniadanie.

– Dobrze. Możesz dojeść i moją porcję. Ja muszę jeszcze coś załatwić.

***

Berhrima zdybał za głównym budynkiem, krzątającego się po obejściu. Zza pasa wyszarpnął nóż i pchnął karczmarza na ceglaną ścianę.

– Wiem, co robisz swojej córce – syknął do ucha olbrzymiego mężczyzny. Były najmita czy nie, nóż na gardle nikogo nie skłania do gwałtownych ruchów. – Skurwysyn z ciebie, Berhrim. Jeśli jeszcze raz przyjdzie ci nocna ochota odwiedzić pokój Kiry, obiecuję, że wrócę i urżnę ci jaja.

– Krzywdy jej przecież nie robię – mruknął karczmarz. – Zwady z wami nie szukam.

– Już znalazłeś – odparł Geralt – w momencie, kiedy zobaczyłem siniaki na jej ramionach. Tylko nie pierdol, proszę, że to wszystko z miłości. Jesteś chuj i gwałciciel, i najchętniej powiesiłbym cię na jednym z tych pieprzonych wiązów.

– Ale nie powiesisz – odszczeknął Berhrim – bo co się wtedy z Kirką stanie? Weźmiecie ją ze sobą? Wolnego. Samą tu zostawicie, żeby obejściem się zajęła? Wnet przyjdą gorsi ode mnie i dopiero wtedy pozna, co to koszmar. Teraz nie ma źle. Dach nad głową, żarcia pod dostatkiem, pracy niewiele. W odpowiednim czasie wydam ją za jakiegoś przyzwoitego chłopa, skrzywdzić mojej małej nikomu nie dam. A że czasem żony mi brak… Co w tym złego, że tęsknię?

– Lepiej już nic więcej nie mów. Rzygać się chce – warknął Geralt. – Wiedz, że wrócę niedługo, by sprawdzić, jak się miewa Kira.

– Zapraszam, panie wiedźmin – odparł Berhrim, odpowiadając zuchwałym spojrzeniem. – Ale różnie może być. Wśród wiedźminów panuje wysoka śmiertelność. A tacy, co to nie mają jaj, żeby zabijać, nigdy długo nie żyją.

– Zapamiętam.

***

Wiedźmin i trubadur jechali obok siebie szerokim ubitym traktem wiodącym w poprzek Doliny Wiązów. Popołudnie było ciepłe, niezwykle przyjemne, ptaki śpiewały wśród gałęzi i wszystko byłoby cudnie, gdyby Geralt nie jechał skwaszony niczym ogórek w beczce. Odkąd opuścili zajazd Pod Niedźwiadkiem, słowem się do poety nie odezwał, a jego mina mówiła, że nie ma ochoty, by poeta odzywał się do niego. Jaskier milczał więc taktownie – przez pewien czas. Jako zwierzę stadne, brzydził się ciszą i wkrótce zaczęła mu doskwierać nuda.

– Osa cię w rzyć użądliła? – nie wytrzymał w końcu. – Coś taki skwaszony?

– Zastanawiam się.

– Nad?

– Tematy egzystencjalne. Nie zainteresują cię.

– Wręcz przeciwnie, to moje ulubione. A jeszcze nie miałem okazji usłyszeć egzystencjalnych rozważań od wiedźmina. To może być niezły temat na balladę.

– Raczej nie. O takich rzeczach nie pisze się ballad.

– Zdziwiłbyś się, o jakich rzeczach można pisać ballady.

Geralt westchnął.

– Jesteś upierdliwy jak wspomniane wyżej żądło wbite w dupę, Jaskier. Ale niech ci będzie. Zastanawiałem się, gdzie przebiega granica między potworem a człowiekiem. Lub inaczej: gdzie kończą się kompetencje wiedźmina a zaczynają stróżów prawa.

Jaskier gwizdnął przeciągle.

– Toś sobie wybrał tematy do rozważań na sielskie popołudnie, nie ma co. Ale odpowiedzieć ci na te pytania nie umiem. Ta granica jest płynna.

– Tak myślałem. – Geralt pokiwał głową. – Ale to mi nie pomaga. Czasami sam nie wiem…

– Czyj łeb uciąć?

– Lepiej bym tego nie ujął.

– Ech, Geralt. – Jaskier wstrzymał konia. – Czasami trzeba się po prostu odwrócić i pozwolić, by rzeczy się działy.

– Ale ja nie od tego jestem. Moim obowiązkiem jest nieodwracanie się.

– Więc patrz. Zadręczaj się. Bo tylko tyle możesz.

– Mogę więcej.

– Ale jakim kosztem? – Poeta zmarszczył brwi. – Opowiadałeś mi o pierwszych potworach, które zabiłeś na szlaku i o tym, jaką to wdzięcznością odpłacili ci się uratowani przez ciebie ludzie. W ich oczach byłeś nie lepszy niż tamci bandyci. Ot, jeden potwór przyszedł zabić drugiego potwora. Skup ty się, wiedźminie, na prawdziwych bestiach, bo tyle możesz, bo smoki i bazyliszki pewnego dnia wyginą, a sukinsyny będą na świecie zawsze. Może kiedyś się wiedźmini przebranżowią i wypowiedzą krwawą wendettę wszystkim niesprawiedliwościom tego świata, ale póki co… niektórych uratować nie możesz. Nie, kiedy mąż jest koszmarem żony, ojciec córki, a taki, dajmy na to, król koszmarem podwładnych.

Jaskier spiął konia. Wiedźmin westchnął i zmilczał, bo nie znalazł na to odpowiedzi. W myślach dodał natomiast: Vesemir nie miał racji – jak tak dalej pójdzie, nie wrócę do Kaer Morhen jako inny człowiek. Do tego czasu w ogóle przestanę już być człowiekiem.

Ruszyli dalej traktem wiodącym przez Dolinę Wiązów.

Koniec

Komentarze

Epizod z życia Geralta.

Napisane całkiem przyzwoicie, ale zabrakło mi jakiegoś pomysłu na historię. Ot, bohater zetknął się ze skurwysyństwem i nie jest pewien, co z tym fantem zrobić. Jak to Wiedźmin.

Wydaje mi się, że Jaskier nazbyt troszczy się o gotówkę, jak na siebie, ale mogę się mylić.

Przygody pana wiedźmina nie należą do moich ulubionych, więc Koszmar z Doliny Wiązów, jakkolwiek poruszający paskudną sprawę, nie zrobił na mnie większego wrażenia, jednak bardzo przyzwoite wykonanie sprawiło, że przeczytałam opowiadanie bez najmniejszej przykrości.

 

Wiedz­cie, że ja z wami swady nie chcę. […] Wi­dzi­cie, swady nie szu­kam. – Pewnie miało być: Wiedz­cie, że ja z wami zwady nie chcę. […] Wi­dzi­cie, zwady nie szu­kam.

Sprawdź znaczenie słowa swada.

Ten błąd pojawia się jeszcze w końcowej części opowiadania.

 

Ja z kolei lubię wiedźmińskie klimaty, choć nie pochłaniam bezkrytycznie wszystkiego z Geraltem w roli głównej.

Tutaj spodobał mi się styl, choć widać że Anonimem nie jest mr Sapkowski ;) Jak dla mnie niektóre fragmenty dialogów są bardzo dobre, inne „tylko” poprawne. Ogólnie stylizację oceniam jako udaną.

Geralt i Jaskier mimo wszystko zauważalnie różnią się od tych „książkowych”, ale tłumaczy to czas osadzenia akcji.

Największa wada – fabuła. Praktycznie przez cały tekst nic się nie dzieje, a przedstawiona historia absolutnie niczym się nie wyróżnia. Według mnie w pewnym momencie dialogi robią się wręcz nużące. Szkoda, że jednak nie zdecydowałeś się przedstawić jakiejś bardziej konkretnej akcji.

Dużym plusem jest fakt, że tekst jest prawie pozbawiony usterek.

 

zapytała nagle dziewczynka, o które obecności Geralt zdążył niemal zapomnieć.

Literówka.

Cześć! Dziękuję za komentarze. Zdaję sobie sprawę, że z fabułą tutaj cieniutko, ale tekst powstał jako akt wyżycia artystycznego, bez żadnych większych ambicji. A już szczególnie nie miała to być próba dorównania mojemu idolowi, Panu Andrzejowi Sapkowskiemu. Choć chęć sprawdzenia się w naśladownictwie kogoś takiego jak Sapek też była. Już mam jakiś obraz tego, czy mi się udało, czy nie, ale byłoby super i zyskalibyście moją wielką wdzięczność, gdybyście napisali mi bardziej jednoznacznie, czy opowiadanko jako całość bardziej wam się podoba, czy jednak nie podoba. Dla mnie to bardzo ważne i z góry dziękuję. Ale merytoryczne i krytyczne uwagi też bardzo mile widziane. Regulatorzy, dziękuję Ci i już lecę poprawić tę niefortunną “swadę”.

Napisane dobrze, więc czytało się nie najgorzej. Acz bez fajerwerków, zachwycających konstrukcji, humoru itp. Ale fabularnie – słabo. Tym bardziej, że wykorzystywanie krzywdzonych dzieci w literaturze już mi uszami wyłazi. Wiedźmin też musi się tym osobiście zająć, kopnąć szuję z półobrotu? A nie, przepraszam, kopanie to kto inny…

IMO, lepiej byłoby pokazać problem bardziej dotyczący protagonisty, któremu czytelnik kibicuje. Bo jakie są poglądy Geralta na potwory, to już każdy wie. I opis kiełkowania wiedźmińskiej filozofii niewiele wnosi.

Choć chęć sprawdzenia się w naśladownictwie kogoś takiego jak Sapek też była.

Dialogom brakuje trochę tego wiedźmińskiego “czegoś”, ale klimat i sposób pisania ogólnie zachowany.

Prosisz o zero-jedynkową ocenę. A więc: podobało mi się. Na więcej takich tekstów jednak nie mam ochoty. Jako (jak to piszesz) “akt wyżycia artystycznego” jest zdecydowanie ok, ale niestety nic więcej. Jeśli historia sama w sobie (pomijając sposób jej przedstawienia) byłaby choć w miarę ciekawa, z przyjemnością podarowałbym tekstowi biblioteczny punkcik.

…poległego maszkarona? – raczej przyjęte jest, że polegli to wojownicy, żołnierze, natomiast maszkarony, potwory zabite bądź ubite.

Całość taka sobie, trochę przegadana.

Finklo, Perruksie, dziękuję za wyklarowanie sytuacji. Postaram się popracować w przyszłości nad słabymi punktami, które wskazaliście. Agroeling, masz rację z tym poległym. Zaraz poprawię. Dziękuję za komentarz.

Taki epizod z początków życia. Fabułą przez to nie porwała mnie, brak jakiejś szybszej akcji pod koniec doprowadził do znużenia. Doceniam za to stylizację, zwłaszcza w dialogach. Podsumowując: jest przyzwoicie. 

Nowa Fantastyka