- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Rytm naszego życia

Rytm naszego życia

Gorąco polecam skorzystanie z pdf’a. Tekst tutaj wygląda, cóż, cokolwiek nieelegancko. Podejrzewam, że gównie ze względu na formę.

 

Rytm naszego życia – PDF

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Rytm naszego życia

Gdyby kilka chwil temu ktoś zapytał, co kieruje moją wyprawą, zapewne odparłbym, że chęć odkrycia prawdy. Ciekawość to przecież znakomity motor napędowy zarówno aktualnych myśli, jak i działań. Na swój sposób prowadzi do podejmowania decyzji. To stwierdzenie implikowałoby jednak wolną wolę, której właśnie przestałem być pewny.

Dokładnie tutaj, gdy tuż obok wisi najdroższy mi przyjaciel, chociaż tytuł ten zawdzięczał przede wszystkim sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Nad sobą mamy sklepienie świata, które okazało się być taflą przeźroczystego materiału. Pod sobą natomiast – nasz cudowny gatunek, którego cel istnienia zaczynam powoli odszyfrowywać. Wszystko to na oszałamiającej wysokości jednej setnej cyklu mierzonej podług mojego licznika. Dokładnie tyle czasu lecielibyśmy na spotkanie z podłożem.

Żeby odpowiednio opisać dokonywane właśnie odkrycie, powinienem zacząć od tych już ustanowionych, a które sprowadziły nas nad tą przepaść tak wielką, że bliżej nam do oczu boga, niż własnych braci. Zaczęło się od prostego pytania: dlaczego działamy w sposób taki, a nie inny?

 

Być może wciąż jestem członkiem Kolegium Do Spraw Rozumienia, gdzie charakteryzowałbym się zawrotną sprawnością dwudziestu jeden uderzeń mechanizmu na sekundę, co czyniłoby mnie jednym z najsprawniejszych umysłowo tegoż reprezentantów. Wszystko zależy od tego, czy nie zostaliśmy jeszcze uznani za martwych, a ciał naszych nie szukają po całym świecie. Wątpię byśmy byli tutaj dostrzegalni nawet przez najsprawniejsze oczy. Wiedzą, gdzie szukać. Nie oznacza to, że zdążą. Nadchodzi reset.

Wracając – Kolegium jest skarbnicą wiedzy zebranej przez kolejne cykle naszego istnienia. Sposób jej gromadzenia, jakkolwiek kontrowersyjny, został wymuszony przez ścieżki ofiarowanej nam egzystencji. Nie uważam przecież, by odczytywanie informacji z martwych ciał przedstawicieli własnego gatunku było wydajne. Wręcz przeciwnie. Z tego powodu honorową śmierć przyjął przecież niejeden wybitny członek stowarzyszenia, nierzadko o zdecydowanie większej prędkości działania mechanizmu, niż mój własny. Same niepowetowane straty.

Dlaczego natomiast musimy to robić? Odpowiedź jest banalnie prosta, wprost przeciwnie względem prowadzących do niej wyjaśnień – nie posiadamy alternatyw. Świat w którym przyszło nam żyć stanowi ograniczoną przestrzeń krępującą nasze ruchy z wszelkich stron. Nie jesteśmy w stanie chociażby nadkruszyć żadnej ze ścian, stąd nasze kroki odbijają się echem po płaskiej równinie. Nawet własnymi kończynami nie potrafimy zarysować jej gładkiej powierzchni. Przerażająca jest ta bezsilność wobec materii.

Wniosek jest jasny, nawet jeśli kilka ugrupowań stara się twierdzić inaczej – nie ma fizycznej możliwości by wykorzystać ofiarowane nam otoczenie. Wszelkie teorie przeczące temu założeniu nie znalazły jeszcze potwierdzenia. Być może, gdzieś tam, w dole, tyka właśnie mechanizm bliski odkrycia mogącego dać podwaliny nowej prawdzie. W swojej historii nie mogę jednak brać pod wzgląd czynników równie nieklarownych. Moja własna teoria jest wystarczająco skomplikowana nawet bez tych dywagacji.

Jak zatem odnaleźliśmy sposób przekazywania zdobytej wiedzy, co ciekawsze, ważny pomimo naszej teoretycznej nieśmiertelności? Wszystko to zaklęte jest w rytmie. W dźwięku tykania mechanizmów wypełniającym naszą rzeczywistość.

Wszystko zaczyna się w jednym trybiku mającym bezpośrednie połączenie z napędzającym nas pokrętłem umocowanym z tyłu pleców. Trybik ten stanowi pierwszą przekładnię dla kilku kolejnych kół zębatych, a te dla kolejnych i tak dalej, aż po najbardziej skomplikowane mechanizmy odprowadzające energię do wszelkich kończyn oraz pozostałych elementów ciała. Jak łatwo się domyślić, wspomniane pokrętło stanowi główny zawór naszego życia.

Dlatego też uniemożliwienie nam własnoręcznego nim operowania bierzemy za największy żart stwórcy. Nasze dłonie nie są w stanie sięgnąć do pokrętła, a całkowita odporność otoczenia na ingerencję również nie daje wielu możliwości. Tysiąc kół zębatych dla tego, kto potrafiłby nakręcić się za pomocą równiny płaskiej niczym moje blachy.

Jest to poniekąd przekleństwo, że musimy dobierać się w pary, czasem trójki, jeśli umiera mechanizm, którego partner pozostaje samotny. Nie ma w naszym społeczeństwie miejsca dla samotników, chociaż wielu jest takich, co cierpi z tego powodu katusze. Drugą opcją jest powolna śmierć, w towarzystwie coraz wolniejszego tykania przekładni. Znamiennym jest, że dźwięk napędzającego nas mechanizmu jest w pełni słyszalny dopiero u kresu życia. Tyk, tyk – tak brzmi ostatnie tchnienie. Nie potrafię wyobrazić sobie straszniejszej melodii.

Ta jednak informacja jest pochodną odkrycia znacznie ważniejszego, a które zostało zapisane przez największego spośród wielkich: Pierwszego Anatoma, pioniera w dziedzinie przekazywana wiedzy. Jego ciało leży w sali honorowej, a dane zachowane w zastygłym ciele stanowią pierwszy etap przebudzenia wszystkich szukających prawdy. Do czego doszedł?

Do mózgu. Odkrył jak działamy, pozwolił rozumieć więcej i sięgnąć wiedzą dalej. Ustanowił podwaliny dla zaistniałego później Kolegium Do Spraw Rozumienia. Wszystko to za sprawą badań, którym poświęcił jeden z cykli własnego życia. Nie wspominając, że pod koniec tegoż cyklu poświęcił znacznie więcej, nie chcąc powiedzieć wprost, że wszystko.

Przyczynę odnalazł w trakcie studiów nad umierającym ciałem własnego przyjaciela. Nie taką, jakiej szukał, bo wtedy interesowała go przede wszystkim zagadka śmierci, chociaż można przyznać, że pokrętną drogą dotarł do wyjaśnień. Nie zostało do końca ustalone, co sprawiło, że wprowadzane w ruch pokrętło nie dawało oczekiwanych rezultatów. Późniejsi anatomowie podejrzewali wpływ zwiększającego się z każdym cyklem tarcia, co jednak nie wyjaśnia, dlaczego sami nie odczuwamy efektów spowolnienia rytmu.

Otwierając blachy otaczające głowę przyjaciela, Pierwszy Anatom dotarł na skrzącą od jaskrawego metalu powierzchnię mózgu. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak niesamowite jest to uczucie, spojrzeć na równie skomplikowany mechanizm, wciąż działający, nawet jeśli u kresu własnej sprawności. Setki tysięcy zapadek przemieszczających się w nieustannym potoku kodowanej pamięci. Każda zmiana powodowana kolejną myślą, bądź odkształceniem poprzednich. Wszystko to w misterny sposób przeplecione tłokami, których tempo i sposób pracy jesteśmy w stanie regulować.

Najważniejsza była jednak skończoność tego materiału, jego przestrzeni tak bardzo potrzebnej do przechowywania informacji.

Całość okazała się powlekać powierzchnię walca zawierającego wewnątrz maszynerię nieustannie pracujących zębatek, chropowatych kół oraz sterujących wszystkim tłoków. Forma walca jest tutaj nie bez znaczenia. Ostatecznie to właśnie ona okazuje się być powodem naszej nieśmiertelności oraz resetu pamięci jakiemu ulegamy pod koniec każdego cyklu. Mianowicie, po upływie określonego czasu, walec wraca do pozycji początkowej, tak samo jak wszystkie klapki kodujące pamięć. Z tego właśnie powodu każdy nowy cykl rozpoczynamy jako puste powłoki nieniosące sobą żadnej informacji.

Takiemu właśnie pełnemu zapomnieniu sprzeciwił się Pierwszy Anatom, wykorzystując fakt zamierania mechanizmu w chwili śmierci. Ułożył w głowie odpowiednią kombinację, zwarł blok danych na tyle przystępny, by każdy był w stanie zrozumieć jego treść i wtedy dopiero odmówił nakręcania własnego mechanizmu. Odchodził ze świata odprowadzany cichnącym dźwiękiem. Ostatni rytm naszego życia. Tyk, tyk.

Tak wygląda moja pierwsza chwila podczas każdego przebudzenia. Spojrzenie ląduje na zastygłym mózgu, leżącym całkiem przecież niedaleko. W mgnieniu oka odczytuję przekaz, rozumiem wszystko. Zupełnie jakby tryby pamiętały, jakby to ułożenie informacji z każdym cyklem coraz mocniej odciskało swoje piętno. Być może któregoś razu wstałbym z zalążkiem niewypranej przeszłości.

Podczas aktualnie przebiegającego cyklu, zupełnym przypadkiem, natrafiłem na jeszcze jeden mózg – kolejne odkrycie na drodze w stronę nieba. Być może był świeży, pozostawiony tutaj przed ostatnim resetem? Być może badałem go już nieskończenie wiele razy? Nie ma to żadnego znaczenia. Każda próba może nieść ze sobą nową wartość. Jest szansą na dodatkową zmienną, cudowny zbieg okoliczności. Przetarte szlaki, choćby wiele razy zapomniane, mogą prowadzić na zupełnie świeże tropy. Nie mam przecież wyjścia.

Co opowiedziało mi ułożenie wspomnianych zapadek? Poprzedni właściciel odnalazł schemat. Powtarzalność działań naszego gatunku. Coś, co przeczuwałem czytając wspomnienia Pierwszego Anatoma, jakbym dostrzegał głuchy rytm, gdzieś pomiędzy ułożeniem kolejnych przekładni. Zaskakujące, że martwi wiedzą najwięcej, a i głos mają najdonośniejszy.

Tyk tyk.

Słyszę własny mechanizm. Spoglądam w stronę przyjaciela. Nie żyje od jakiegoś czasu. Wiem, że sam posiadam go jeszcze trochę, bo rytm jest prędki, na tyle, że ledwo da się dostrzec przerwę między kolejnymi tyknięciami. Wszystko dzięki mojej ponadprzeciętnej sprawności. Spadek prędkości działań mechanizmu zdaje się być nie logarytmicznym, ale liniowym. Dlatego właśnie, startując z wyższego pułapu zapewnionego przez dwadzieścia jeden uderzeń na sekundę, mogę dłużej działać bez nakręcania. Być może, dla pełniejszego zobrazowania tej zależności, anatomowie winni zwrócić uwagę ku częstotliwości. Zostawiam tą myśl umysłom tęższym w rzeczonej dziedzinie.

Tyk tyk. Odwracam spojrzenie, muszę się skupić.

Schemat dotyczył niewielkiego fragmentu naszej społeczności ulokowanego w cieniu jednej z nieporuszalnych ścian. Można powiedzieć, że znajdują się oni przy krawędzi kopuły stanowiącej fragment nieba, stworzonej z dokładnie tego samego materiału, co grunt pod naszymi stopami. Znaczy – gładka i nie do zarysowania. Niechętna przemianom materia.

Cóż takiego zauważył, przebywając w tamtejszych stronach, wiedziony przeczuciem obudzonym myślami Pierwszego Anatoma? Cykliczność wydeptywanych ścieżek. Dostrzegł rytm już nie tylko w tykaniu naszych mechanizmów, ale i stawianych krokach. Niektóre ułożenia wędrującego tłumu zdawały się powtarzać znacznie częściej niż pozostałe. Chociaż nie starczyło mu czasu na dokładne badanie zjawiska, ustawienie zapadek jego mózgu nie pozostawia wątpliwości – gdzieś w tym wszystkim drzemała większa prawda. Dokonawszy odkrycia powrócił do Kongresu, gdzie nasłuchiwał ostatnich tyknięć własnego życia.

Czy tak drobna myśl wymagała przechowania? Coś równie ulotnego? Największe z poświęceń wobec najmniejszego nawet objawienia? Być może mój poprzednik pragnął ciągłego postępu. Nie potrafił znieść stagnacji gatunku błądzącego pomiędzy kolejnymi cyklami. Być może był wizjonerem. Był taki jak ja.

Na pewno stanowił drugi powód mojej wyprawy. Trzeci, być może równie ważny, nadał wszystkiemu przyjaciel. W każdym razie, został nim w przeciągu aktualnego cyklu i strach pomyśleć, że tak niezwykłe więzi są równorzędne każdej pozostałej, utrwalonej w mózgu danej. Reset nie wybiera. Jest ostateczny i nieodwołalny. Logicznie rzecz biorąc, dlaczego miałby wartościować pamięć względem naszej skali, kiedy ta dla każdego może być inna? Kiedy może zmieniać się po przebudzeniu?

Tyk tyk.

Powinienem bardziej zwierać myśli. Tak jak zrobił to mój przyjaciel, popychając nas ku obecnemu stanowi. Mocno wierzył w potrzebę nowych odkryć – dlatego mi zaufał. A teraz wisi obok, nie dalej jak kilka kroków poza zasięgiem moich ramion. Martwy.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zrozumiałym było, dlaczego poprzedniemu badaczowi praca nad odkryciem schematu zajęła cały cykl. Ciężko jest dostrzec coś w nieustannie przemieszczającym się tłumie. Zwłaszcza, jeśli tworzą go tysiące, a być może i więcej istot. Spis ludności nie jest przecież rzeczą łatwą, jeśli nie masz gdzie go zapisać. Nikt nie był gotowy poświęcić temu celowi własnego życia. Dopiero ostateczna cena pozwala szeregować priorytety w należyty sposób.

Wtedy właśnie najdroższy mi przyjaciel wpadł na pomysł godny prawdziwych odkrywców – prosty, błyskotliwy, szalony. Żałuję, że wciąż nie jestem w stanie sięgnąć do jego blach. Bardzo chciałbym spojrzeć na ciąg myślowy prowadzący do tego rozwiązania, nawet jeśli wpakowało nas w tarapaty najcięższego kalibru.

Podejrzewam, że pierwsze zapadki opowiedziałyby mi o jego spojrzeniu wędrującym na własne stopy. Wiadomym jest od dawna, za sprawą Anatomów, że zbudowane są z kilku segmentów przyssawek pozwalających na w miarę swobodne ustawienie się względem podłoża. Niektórzy ośmielili się nawet stwierdzić, że zamontowane wewnątrz nas żyroskopy mogą świadczyć o nieinercjalności świata. Nie potrafię sobie wyobrazić jakie może być źródło grawitacji tak silnej, że przejmuje dominującą rolę względem rzeczywistości, której mogę doświadczyć.

Nie mam jednak nic przeciwko, że wisząc tak, horyzontalnie odwrotnie względem reszty gatunku, żyroskop chroni mnie przed niekomfortowymi odczuciami. Dokładnie tutaj, tak blisko nieba jak tylko można. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czemu nikt nie pomyślał o tym wcześniej. Teraz, gdy na odległym horyzoncie wyznaczonym względem nowego położenia majaczą znajome, chociaż nieruchome kształty, domyślam się.

Że nie jesteśmy pierwsi. Zwykły pech. Wchodziliśmy od innej strony kopuły niż pozostali. Widzę stąd tylko dwóch, ale wątpię, by grono uwięzionych odkrywców zamykało się w tak małych liczbach.

Tyk tyk.

Mechanizm działa coraz wolniej. Z całą pewnością zbliża się ku ostatniemu tchnieniu. Przejdę do samej wspinaczki, chociaż nie byłby to chyba najwłaściwszy termin. Początkowo spacer w stronę nieba miał pozwolić nam ujrzeć przede wszystkim odkryty wcześniej schemat – w pełnej okazałości.

Patrzono na nas jak na wariatów, bo kto o zdrowych zmysłach pchałby się tam, skąd upadek mógłby przynieść skutki nieodwracalne. Nie potrafię odpowiedzieć czy mieli rację, bo zmysły nie odczuwały żadnej różnicy względem zmienionej orientacji położenia. Żyroskop i mocne przyssawki na stopach całkowicie niwelowały dyskomfort. Do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy płaszczyzna, względem której mój gatunek czuł takie przywiązanie, rzeczywiście jest dla nas położeniem inicjalnym.

Z tej jednak perspektywy inna myśl rozproszyła wszelkie pozostałe. Tłoki zaczęły pracować szybciej, zapadki zmieniały układ równie błyskawicznie, co ja kolejne domysły. Ułożenie tłumu zdawało się zaprojektowanym. Tworzył kilka odrębnych kształtów o wyraźnych krawędziach, z kilkoma tylko, pomijalnie dostrzegalnymi odchyleniami. Gdybym prowadził obserwacje z większej wysokości, zapewne nie zwróciłbym nawet uwagi na rzeczone osobniki wyrywające się z objęć przewidywalności.

Która po bardzo długim czasie pozwoliła nam zgadywać następne zmiany kształtu. Zanim doszliśmy do konkretnych wniosków, zmuszeni do potwierdzenia periodyczności zjawiska, minęła prawie jedna czwarta cyklu życia. Widmo nieuchronnie zbliżającego się resetu zmusiło nas do ustalenia wstępnych założeń.

Ta niewielka przecież, odizolowana od reszty gatunku społeczność, dzieli się przestrzennie na dziewięć sekcji pracujących niezależnie, chociaż według podobnego schematu. W pierwszej zmiany zachodzą najprędzej, a w kolejnych prędkość zmian rośnie wraz z odległością od sekcji rozpoczynającej szereg.

Wyróżnić można dokładnie dziesięć różnych, następujących po sobie kształtów. Za każdym razem pojawienie się formy kolistej oznacza zmianę w następnym szeregu. Zależności tej nie byliśmy w stanie potwierdzić w dwóch ostatnich sekcjach, przez opieszałość z jaką zachodziły tam zmiany. Jest to jednak oczywista wynikowa samego podziału jak i malejącej przy każdej sekcji prędkości. Na odpowiednio zakrojone badania mogłoby nie starczyć nam życia.

Już wtedy czułem, że w tym dokładnie schemacie zaklęty jest rytm. Powód wszystkiego, odkrycie którego pozwoliłoby lepiej zrozumieć cel istnienia. Być może walczyć z przeznaczeniem. Wciąż jednak było to za mało, nie zaspokoiliśmy własnej ciekawości. Pragnęliśmy zobaczyć wszystko. Ujrzeć schemat ostateczny. Spojrzeć na cały gatunek.

Dlatego następne kroki poprowadziły nas w stronę nieba.

Które, jak wspomniałem wstępnie podczas szeregowania danych, okazało się być taflą przeźroczystego materiału. Na początku w to nie wierzyliśmy, ale stojąc na krawędzi stabilnego podłoża, tuż przed linią kończącą kopułę, musieliśmy spróbować; sprawdzić, co znajduje się poza zasięgiem wzroku.

Jakież było zdziwienie, gdy dłońmi napotkaliśmy opór. Nie braliśmy tego za możliwą opcję, bo niebo potrafiło przecież zmieniać barwy. Czy barwa mogła stanowić namacalną formę, coś czego można dotknąć? No i był przecież Stwórca, któremu podobno zdarzało się tutaj spoglądać, w zamierzchłych cyklach. Błądziliśmy myślami, co nie powstrzymało nas jednak przed postawieniem stopy na niebie.

Właśnie tutaj popełniliśmy błąd. Wiedzeni potrzebą doświadczania wrażeń jednocześnie, bycia poniekąd braćmi w całym odkryciu, postawiliśmy pierwsze kroki w tym samym momencie. Na własne, dodatkowe zresztą nieszczęście, zrobiliśmy to w odległości względem siebie na tyle dużej, że nie mogliśmy sięgnąć ku sobie dłońmi.

Przywarliśmy do tafli. Przyssawki okazały się działać aż nazbyt sprawnie, unieruchamiając nas zupełnie. Oczywiście, przy odpowiednim wysiłku moglibyśmy oderwać wadzące kończyny, co jednak, najprawdopodobniej, oznaczałoby bardzo destruktywny kontakt z odległym podłożem. Ryzyko, na które nie mogliśmy sobie pozwolić, nie po odkryciach jakich staliśmy się nośnikami.

Co mi zatem pozostało? Przekazać ostatnią ważną myśl, teraz, kiedy mam przed sobą obraz całego gatunku. Obraz, który ukazuje wyraźne skupiska. Jest tego dużo więcej, dużo różnorodnej niż na wcześniej opisanym schemacie. Zbyt wiele jest kształtów na tak ogromnej przestrzeni, bym mógł odgadywać ich przeznaczenie.

Stąd, słuchaj wędrowcze. Bez znaczenia, czy przybyłeś kierowany przypadkiem, myślą, ciekawością, a może czyjąś, odczytaną z zapadek wiedzą. Zabierz moje ciało. Umieść je w salach Kolegium Do Spraw Rozumienia, niezależnie od wniosków, jakie sobą niosę; strasznej wizji narosłej w tych wspomnieniach.

Spoglądam teraz w stronę Stwórcy, który postanowił się objawić. W jego oko przypominające sieć splecionych ze sobą, miękkich prętów pożeranych przez czarną otchłań. Bóg pod moimi stopami. Nie wiem, czy jesteśmy kierowani jego wolą, zbyt daleki jestem od takich wniosków. Wiszę jednak tutaj, jako świadectwo sprzeciwu; dochodzę do wniosków, które być może wyłamują się ze schematu, atakują jego formę. Jeśli natomiast sam schemat przewiduje podobne działania, kimże jesteśmy, by sprzeciwiać się czemuś równie doskonałemu? Jakie ma to znaczenie, istnienie podobnego mechanizmu; implikacje wobec naszego życia? Rytm jest stały i sprawiedliwy wobec każdego. Słyszę to we własnym tykaniu, słyszałem w ostatnim tchnieniu przyjaciela.

Czy powstrzymuje to rozwój? Nie sądzę. Tutaj, z tego miejsca zrozumiałem, że stanowi o nim perspektywa. To z jej pomocą powinniśmy dokonywać kolejnych odkryć. Myślowych przełomów. Patrzeć inaczej niż zostaliśmy do tego przyzwyczajeni. To właśnie chciałbym wnieść między ściany Kolegium.

Tak winien rozbrzmiewać rytm naszego życia. Czymś więcej, niż kolejnymi uderzeniami mechanizmu. Niech dźwięk ten rozpoczyna i kończy, ale nigdy nie…

Tyk, tyk.

Koniec

Komentarze

Chyba nie jestem tzw. targetem dla tego tekstu. Przeczytałam do mniej więcej połowy, potem skanowałam tekst wzrokiem, poszukując jakiegoś punktu zaczepienia. Niestety, nie znalazłam nic, co by przykuło moją uwagę i pozwoliło zrozumieć o co tu chodzi. Zdecydowanie wolę przejrzystsze opowieści z konkretniejszą fabułą.

Podejrzewałem (a przy “już” dwóch czytelnikach dostałem nawet potwierdzenie :)), że całość może być cokolwiek trudna w odbiorze. Wynikać to może częściowo z tego, że za bardzo skupiłem się na nienaturalnym dla mnie języku/stylu, którego poćwiczenie było zamiarem tekstu (no, między innymi). Stąd też chwilowa anonimowość – zależy mi na opiniach niesugerowanych nickiem (bo ktoś zaczynając czytać mógłby oczekiwać po mnie konkretnego stylu i się nastawiać niepotrzebnie).

Całość ma mocną inspirację zarówno stylistyczną, jak i fabularną wobec opowiadania “Wydech” “dość znanego” autora, które jest jednym z moich ulubionych ever. Fabularnie poleciałem w innym kierunku, ale forma ze swoim ciężarem pozostała (chociaż wiem, że wyszło to to o trzy nieba gorzej, a historia ma przeskoki – musiałbym całość pisać od nowa, co nie miało sensu przy celu, w którym tekst powstał).

Dziękuję za wizytę :).

Forma monologu bardzo szybko zaczyna nużyć. Żeby jeszcze protagonista opowiadał coś wciągającego, wspominał jakąś akcję. Ale on rozwodzi się nad światem. I czyni to w sposób, który nie jest (zbytnio) zrozumiały, więc tym łatwiej odbić się od tekstu. Nie pojęłam, na czym polegało odkrycie dwóch podróżników. Miałam nadzieję, że pod koniec coś się wyjaśni, okaże się, że to na przykład zegarek albo kalendarz, ale nic takiego nie zauważyłam.

Skoro postaci w Twoim świecie nakręcają się wzajemnie, nie tworzą aby perpetuum mobile?

Chyba raczej zegar i to dość hermetyczny (choć w środku wcale nie siedzi kukułka ;-)

Czytałem w pdf-ie – trochę łatwiej. Chociaż i tak trudniej niż poprzednim razem. Spróbuj może jednak wrócić do ludzkich bohaterów.

Tego Chianga nie czytałem, przypominało mi natomiast “Wyspę dnia poprzedniego” Eco.

Pozdrowienia.

Finklo, to nie kwestia monologu i tego co jest opisywane. To ja nie potrafię zrobić tego w interesujący sposób :P.

Kwestia perpetuum mobile zostaje poniekąd podważona jedną z tez dotyczącą tarcia (przyjaciel Pierwszego Anatoma), a i same ‘istoty” nie mają do końca pojęcia, w jaki sposób działają. Druga sprawa, że kwestia entropii była poniekąd główną linią fabularną opowiadania, z którego czerpałem inspirację – stąd tematu generalnie nie dotykałem.

 

Coboldzie, ze wszystkim piórami na sercu (no, nie forumowymi, bo wtedy za dużo by ich nie było :P) polecam cały zbiór “Siedemdziesiąt dwie litery” Chianga, jeśli uda Ci się gdzieś dorwać. Generalnie, jakbym chciał stworzyć tomik swoich ulubionych opowiadań, to niewiele bym we wspomnianym zmienił.

Ludzkich? Toż to rasizm! A elfy?! Krasnoludy!!?!? Płetwale błękitne?!?!?!?!?! :o

Oczywiście, teksty z perspektywy nie-ludzkiej są odskocznią. Bardzo dobrze się na nich ćwiczy wszelką dyscyplinę, od konstrukcji fabuły do trzymania narracji za mordę i uważania na ukazywane informacje. Jeśli gdzieś się źle postawi krok – to wtedy siada całe opowiadanie i to doskonale widać, gołym okiem właściwie. Tutaj wiem co zawaliłem, właściwie wiedziałem przed wrzuceniem – konstrukcję fabularną, w której jest chaos +powtarzane informacje +zbyt długie szykowanie gruntu pod właściwą opowieść. Ale, nie ten trening był główny celem opowiadania. Zatem…

 

Coboldzie, Finklo, pomijając kwestię ciężkości fabularnej (ino zegar jest właściwym skojarzeniem ;)) i niezrozumiałości motywów, jak wam się widzi tutaj język? Oczywiście nie da się go całkowicie odseparować od narracji i konstrukcji poszczególnych “scen” (tutaj bardziej “myśli”), ale czy zdania same w sobie przeszkadzały?

Język i zdania wydają mi się w porządku.

Będę się upierać, że to kwestia monologu. Narrator gada i gada/ myśli i myśli. I nic tego nie przerywa, więc wkrótce przestaje się chcieć go słuchać, potem przestaje się słuchać uważnie, a dalej już samo leci. Może po prostu opis w pierwszej osobie to karkołomna konstrukcja. A w tym tekście nawet nie ma czym go przerwać, jedynie marne “tyk, tyk” zostaje. Może chociaż jakiś podział na jednostki czasu?

Język rzeczywiście inny, bardziej surowy, mechaniczny. A właściwie kojarzący mi się z oświeceniowymi racjonalistami. Kartezjański?

Nie w języku jednak główny problem, a w tym, że zbyt długo (i za bardzo) w ogóle nie wiadomo o co chodzi. Myślę, że powinieneś właśnie postawić na mniej egzotycznych bohaterów i świat przedstawiony. Takie realia są dla czytelnika ciekawe o tyle, o ile stanowią krzywe lustro lub soczewkę dla jego własnego świata. Bez punktu zaczepienia to nie działa.

Chianga mam zbiorek “Historia twojego życia” – bez “Wydechu” i “Kupca…”.

Nie no, egzotyczni bohaterowie są fajni. :-) Ale fakt – z niezrozumiałymi mam problem. Coś jest na rzeczy z tym punktem zaczepienia.

Wprawdzie nie pytana, ale też się jeszcze wtrącę :)

Mechanizmy zegarowe od samego początku mi się kojarzyły, ale nie wykrystalizowały w nic konkretnego. Nie jest problemem sam język. Potwierdzam to, co wspomnieli Finkla i Cobold i co sama napisałam – nie rozumiem całości. Czytając, czułam się jak na wykładzie prowadzonym w obcym języku, który niby znam – poszczególne słowa rozumiem, zdania niby też – ale nie dociera do mnie kontekst i treść.

Fakt, ja tak mam przy tekstach mocno filozofujących i miałam wrażenie, że taki jest Twój. Zapewne jest jakieś grono osób, które z odbiorem będzie miało mniejszy problem.

Finklo, podział na jednostki czasu odpada, narracja pierwszoosobowa zabrania mi w tym wypadku. Nie jest to też konstrukcja karkołomna, bo najlepsi podołali. Szalona, pewnie odrobinę tak. No a gwiazdy są przecież dla szalonych – tylko na razie rączki mam za krótkie :P.

 

Coboldzie, jest to oczywiście wyjście – ale są historie, których człowiekiem nie opowiesz. Na razie przeszkadzają mi własne umiejętności, a tych bez ćwiczeń nie poprawię. Nie jestem (niestety) złotym dzieckiem literatury (patrzę na Ciebie, Dukaj!).

Oczywiście soczewka tutaj jest, nawet mocna – przy czym jednak zbyt słabo dostrzegalna. Brak lepszego punktu zaczepienia to, jak wspomniałem wcześniej, wina złej konstrukcji. Mogłem to rozegrać dużo lepiej.

Nie wiem, czy dla samego “Wydechu” warto (kupca lubię w sposób chłodno umiarkowany). To jednak hermetyczne opowiadanie, które może podobać się przede wszystkim świrom mojego pokroju (można mu zapewne sporo zarzucić).

 

Śniąco, czyli kolejne potwierdzenie :). Najlepiej to by było bez żadnych problemów, chociaż nie wiem czy w tej perspektywie to się da.

 

No, dziękuję Wam. Język tutaj zastosowany przyda mi się w kilku innych opowiadaniach (tak, w głowie mam niezły kosmos), więc ten tekst spełnił swoją rolę ćwiczeniową (chociaż przegiąłem z materiałem, który ku temu posłużył :P). Może teraz spróbuję jeszcze lekkiej mieszanki (znaczy, trochę słowika i trochę racjonalizmu), w prawdopodobnie sosie elfio-krasnoludzkim (które to rasy są tak bardzo ludzkie, że chyba bardziej się nie da), albo już zupełnie po bandzie, czyli człowieczym całkowicie.

Jeszcze raz bardzo dziękuję :).

 

A może jakieś inne rozdziały? Cokolwiek, co przerwałoby monotonię. Bo wiesz, jak mózg dostaje ciągle te same bodźce, to w końcu przestaje reagować. Co Ty, na żadnym nudnym wykładzie nie siedziałeś?

Ta tutaj forma (bez uwzględniania dodatkowych wątków) próbowała naśladować właśnie “Wydech” Chianga, który poradził sobie znakomicie bez przerywania ciągu logicznego historii dodatkowym wątkiem/linią fabularną (chyba, że takie przerwy były, a ja nawet tego nie zauważyłem :o). Więc, wciąż nie tyle przerywanie “monotonii”, a pisanie w taki sposób i z takim pomysłem (bo może on sam nie uciągnął całości? też opcja), by czytelnik nawet jej nie poczuł. Znaczy – potrzebna jest lepsza konstrukcja i mocniejszy hak na samym początku.

Może potrzebowałbym też kogoś, kto wspomniany kawałek literatury czytał. Chyba jest nawet dostępny powszechnie, ale niestety tylko w wersji angielskiej.

 

Tak czy inaczej, Finklo, nad Twoją poradą przysiądę z pewnością kiedyś, jak tylko mój mózg postanowi, że to jest właśnie ta historia, którą powinienem napisać raz jeszcze. Dziękuję teraz i pewnie podziękuję również wtedy, jak zgarnę tym Zajdla (Słowik ma dzisiaj dobry humor :P).

“są historie, których człowiekiem nie opowiesz” – nie zgadzam się. Historię można opowiedzieć tylko człowiekiem. Czasami ten człowiek musi mieć siedem nóg (jak u Chianga), ale nie może być całkowicie nieludzki lub chociaż pozbawiony ludzkiego kontrapunktu.

Wracam do języka, bo nieskromnie myślę, że troszkę zasugerowałem Ci ten kierunek poszukiwań. Napisałeś wtedy, że spróbujesz narratora, który nie może posługiwać się taką frazą. Pomyślałem – będzie opowiadanie o jakichś żulach. A ty wykombinowałeś opowieść o samoświadomych wskazówkach. Wiesz, co to znaczy? Że masz cholerny dar wyobraźni. Tylko przeceniasz możliwości czytelników.

Gdybym mógł coś poradzić – spróbuj pisać na kilku poziomach. Historie, które są czytelne w najbardziej podstawowym przekazie, ale mają też drugie i trzecie dno. Wiem, że łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, ale to najlepsza rada, jaka przychodzi mi do głowy.

A co do języka, wolałem jednak tamten.

Z każdym komentarzem stajesz coraz “bardziej” anonimowy, Autorze ;)

 

Toż przyznał się właściwie otwartym tekstem. :-)

A wcześniej rzucał piórka jak Jaś okruszki ;) I tylko czekałam, aż się cały ptaszek uzbiera.

Szanowne Panie, ja tu się samemu pod żadnym pozorem nie ukrywam. Ukrywam tylko tekst przed własną obecnością :), bo mogłaby zaszkodzić przy odbiorze języka.

 

Coboldzie, bardzo mądre słowa, przyjmuję w ukłonach. Bardzo mi się one nie podobają, bo moją wyobraźnię to przeraża, że jest na siłę ograniczana człowiekiem; że musi trzymać się tych ryzów, nawet jeśli (górnolotnie zakładając) miałaby możliwości kilku gwiazdom okna powybijać. Bo to przecież swojego rodzaju kajdanki są. Nie podobają się te słowa, ale nie sposób, po paru głębszych myślach, zaprzeczyć. Muszę mieć kontakt z czytelnikiem, bo inaczej skończę zabawiając samego siebie.

 

Wracam do języka, bo nieskromnie myślę, że troszkę zasugerowałem Ci ten kierunek poszukiwań.

Tą konkretną próbę w sporym stopniu, bo rzeczywiście postarałem się językowo wyciąć słowika. Same jednak eksperymenty narracją mocno mnie jarają od dłuższego czasu, a i rękawicę wcześniej nieraz podejmowałem, chociaż zazwyczaj lądowała w koszu (może błąd, że nie przed czyimiś oczami).

 

Pomyślałem – będzie opowiadanie o jakichś żulach. A ty wykombinowałeś opowieść o samoświadomych wskazówkach. Wiesz, co to znaczy? Że masz cholerny dar wyobraźni. Tylko przeceniasz możliwości czytelników.

Ty, daj spokój, bo mi się ego tak rozepcha, że wyobraźnia uszami wyleci. Nie mam punktu odniesienia, bo nigdy w niczyjej głowie nie byłem. Być może Zenek spod monopolowego ma wyobraźnię znakomitszą niż ktokolwiek, tylko nie potrafi poprzeć tego warsztatem? Dopiero jak solidnie uniosę swoje pomysły na literach, będzie można oceniać, czy to jednak nie płycizna jest.

Czytelników traktuję jak inteligentne bestie. Tylko nie mam wyczucia w komunikowaniu się z takimi lwami – wypracuję to, mam czas; niedawno z kołyski wypadłem ;).

 

Za radę dziękuję. Staram się uskuteczniać (wide Bei Feng, czy Mechaniczny J. – w którym już wiem co schrzaniłem, stąd jest pierwszy w kolejce, gdy pojawi się natchnienie do napisania czegoś drugi raz), ale do większej częstotliwości wymagany jest odpowiedni dryg.

Lubię zegary i choć pojęłam, że to chronometr przemawia do mnie, jego monolog znużył mnie wielce. Zegar wygłaszał kolejne zdania z właściwą sobie, wręcz usypiającą monotonią, a z tego o czym tykał nie umiałam zgadnąć, co mi opowiada. 

 

cho­ciaż wielu jest ta­kich, co cier­pi z tego po­wo­du ka­tu­sze. – …cho­ciaż wielu jest ta­kich, co cier­pią z tego po­wo­du ka­tu­sze.

 

Zo­sta­wiam myśl umy­słom tęż­szym w rze­czo­nej dzie­dzi­nie.Zo­sta­wiam myśl umy­słom tęż­szym w rze­czo­nej dzie­dzi­nie.

 

Cięż­ko jest do­strzec coś w nie­ustan­nie prze­miesz­cza­ją­cym się tłu­mie.Trudno jest do­strzec coś w nie­ustan­nie prze­miesz­cza­ją­cym się tłu­mie.

Przeczytałem, choć przyznaję bez bicia, że kilka akapitów ominąłem, licząc, że w kolejnych dostrzegę coś innego, odmiennego od całości, jakąś akcję… Niestety – tekst nuży. Przypomniał mi niektóre wykłady na studiach, kiedy przychodziłem totalnie nieprzygotowany.

Pierwszy segment nastrajał pozytywnie – była jakaś tajemnica, zmiana perspektywy. Później niestety poszedłeś za bardzo w stronę abstrakcji, Autorze, przez co doszedłem do jednej tylko konkluzji – życie zegarka jest nudne :(

 

Proponuję przed publikacją dawać tekst komuś do przeczytania – nawet rodzicom, rodzeństwu, znajomym i po lekturze poprosić ich, by opowiedzieli Ci fabułę. W ten sposób zobaczysz co jest zrozumiałe, a co należałoby lepiej wyjaśnić, a subiektywna (zwykle pozytywna) opinia tych ludzi nie będzie tuszowała prawdziwej wartości opowiadania.

 

Tyle ode mnie, na koniec dwie uwagi:

sprowadziły nas nad przepaść tak wielką

“tę”.

Można powiedzieć, że znajdują się oni przy krawędzi kopuły stanowiącej fragment nieba, stworzonej z dokładnie tego samego materiału[-,] co grunt pod naszymi stopami.

Po “co” nie ma czasownika, nie wprowadzasz zdania podrzędnego, a zatem i przecinek niepotrzebny.

 

 

Tak z ciekawości – dlaczego wygląda nieelegancko? PDF przydaje się głównie przy bardziej rozbudowanych tekstach, coby uniknąć długiego wlepiania oczu w monitor… Przynajmniej tak dotychczas myślałem :O

Nowa Fantastyka