20 maja 1922
Postanowiłem prowadzić dziennik. Możliwe, że poprawi to mój nastrój. Jeśli nie, to będę miał przynajmniej co robić w wolnym czasie. Jakbym miał go dużo…
No, ale do rzeczy. Nazywam się Albin Infeli. Pełnię funkcję szefa policji i poczty w małym mieście Grandinem. To ponura dziura, w której, jeśli nie pada, mgła sprawia, że nie widać czubka własnego nosa. Nasza mieścina leży koło ogromnego lasu, nieprzebytej kniei, której wszyscy unikają jak baba znachora. Nie mieliśmy pomysłu, jak go nazwać, a ponieważ nie widnieje na mapach i nie jesteśmy nazbyt kreatywni, nazywamy go po prostu Las. Samo miasteczko ponoć jest bardzo stare, z bogatą historią. Niegdyś często odwiedzane przez kupców centrum dzielnicy teraz praktycznie gnuśnieje w zapomnianym skraju świata. Mieszka u nas około pół tysiąca osób. Mamy jedną pocztę, która jest jednocześnie komisariatem i moim lokum. Wszystkie najważniejsze budynki (zeszłowieczna biblioteka, poczta i ratusz) mieszczą się na rynku. Rynek, to chyba za duże słowo. Stoi tam jedna latarnia, zepsuta z resztą, a miast dodającej wdzięku kostki lub chociaż płytek mamy zwykłą ziemię niedbale sypniętą na 20 arowy placyk. Z rynku biegną symetrycznie cztery ulice: Krótka, Chmurna, Rynkowa i Czwarta. Wiem, że ostatnie miano uliczne nie jest zbyt wykwintne, ale ludzie nie grzeszą u nas kreatywnością. Drugą propozycją była Leśna, ale ta nazwa zdecydowanie źle się tu kojarzy.
14 czerwca 1922
Wczoraj stało się coś dziwnego. Do miasta dorożką (naszym jedynym regularnym transportem do sąsiednich Bachti i Terin) przyjechali przedziwni przybysze. Ponoć było ich czterech. Wyglądali niemal identycznie. Byli bardzo wysocy i szczupli. Mieli staromodne czarne peleryny z fikuśnymi srebrnymi przypinkami. Te ozdobami miały w sobie coś dziwnego… Pytałem wszystkich, którzy Ich widzieli, lecz każdy mówił co innego. Jeden widział smoka, inny zaś, sam burmistrz Karol Sanders, pieczęć królewską. To śmieszne, ale Sanders obawia się dygnitarzy i u każdego przyjezdnego doszukuje się konszachtów z rządem. Najciekawiej ozdobę opisał sześcioletni syn tkaczki. Według niego była to koza z długimi skręconymi do wewnątrz rogami. Straszliwie się jej bał, bo kiedy go o ten emblemat zapytałem zaczął płakać. Bardzo mnie to zastanawia…
Wracając do tematu przyjezdnych. Rozlokowali się w naszym jedynym hotelu. Rozpadającej się spelunie, którą właściciel słusznie nazwał „Jama”. Plotki rozchodzą się nad wyraz szybko, więc dowiedziałem się, że zapłacili w dolarach. Ich głos podobno mroził krew. Był pusty, bez tembru, wibracji, jakby wydobywał się znikąd. Nikt nie widział ich twarzy. Mieli mocno nasunięte kaptury, a spod ich cienia nie było nic widać. Nic prócz ostrego nosa, zapadniętych policzków i małych matowych ust. Żaden z nich nie miał bagażu, ani tobołka. Tylko te przerażające peleryny…
15 czerwca 1922
Właśnie z nim rozmawiałem. To znaczy z ich przedstawicielem. Nigdy tego nie zapomnę! Był w jakimś dziwnym szarym łachmanie, na który miał nasunięty czarny płaszcz z uklepanym na barkach kapturem. Miał kruczoczarne włosy i zielone oczy. W jego wyglądzie było coś, co nie daje mi spokoju. Sprawiał wrażenie normalnego, a jednak w jego ubiorze, sposobie artykułowania, czy choćby gestykulacji było coś nad wyraz, upiornie, obcego. Nie potrafię tego sprecyzować! Zapytał jedynie, czy to ja jestem tutaj przywódcą. Przywódcą? Cóż za archaiczne pytanie! Odpowiedziałem mu, że jestem szefem poczty i policji. Na to przyjrzał mi się badawczo i powiedział swoim zimnym, jakby pełnym ironii, tonem, że są turystami z Ameryki i chcą zbadać nasz las. Nasz Las? A cóż w nim ciekawego? Zwykła prastara, cuchnąca zgnilizną kupa drzew. Niezwykle dziwnych i strasznych drzew. Zapytał o pozwolenie na wstęp do Lasu dla czterech osób (a więc jednak!). Grzecznie odpowiedziałem, że muszę zapytać ludzi, czy nie mają nic przeciw temu i wysłać odpowiedni meldunek do władz dzielnicy. Wtem podszedł bliżej mego biurka i spojrzał mi prosto w oczy. Poczułem niewyobrażalną grozę i rozpacz. Jakby tysiące dusz wdzierało się do mojej świadomości i wrzeszczało z całych sił, abym bezwarunkowo pozwolił na wszystko, o co nieznajomy poprosi. Nie miałem sił na choćby drgnienie, a obca wola wywierała na mnie coraz większy wpływ. Dalej nic nie pamiętam. Ocknąłem się koło trzech pacierzy później z okropnym bólem głowy, a po Nim nie było ani śladu
16 czerwca 1922
Nikt Ich nie widział. Zniknęli! Nie ma w „Jamie”, nigdzie! Całe miasto szuka… Do diabła z Nimi! Wiem gdzie poszli! Ale po cóż mieliby iść do tego przeklętego lasu? Nie chcę wiedzieć! Nikt nie chce! Oby nie wrócili, niech Ich diabli! Ten wzrok, ten przeklęty wzrok…
17 czerwca 1922
Ludzie rano znaleźli jakieś ślady udeptane na mokrej od rosy ziemi. Prowadziły do Lasu. Tam trop się urywał wraz z odwagą grupy ratunkowej. Nikt nie poszedł dalej. Granica Lasu, to granica człowieka. Granica, której NIE wolno przekraczać.
26 czerwca 1922
Są, znaleźliśmy Ich! Zdaje się, że popełnili samobójstwo. Na skraju Lasu, w jakiejś norze. Jaki to był smród, jaki straszliwy smród! Mieli na sobie te peleryny, ale już bez naciągniętych kapturów. Siedzieli nienaturalnie prosto z twarzami zwróconymi w tym samym kierunku. Ich martwe, mętne oczy patrzyły w dal, zupełnie jakby czegoś szukały… Mimo, że znajdowali się w ciemnej ziemistej norze wzrok wymierzony mieli idealnie w stronę Lasu! Upiorny, wręcz groteskowy widok! Usadzeni byli wewnątrz czegoś na kształt usypanego z ziemi kręgu, na którego dziewięciu miejscach, w równych odstępach, paliły się dziwne zielone ogniki. W środku tego czarciego koła, perfekcyjnym centrum, patykiem wyryty był wizerunek kozy ze skierowanymi do wewnątrz długimi rogami…
27 czerwca 1922
To dziwne, bardzo dziwne… Wezwaliśmy lekarza z Bachti coby zbadał sprawę, bo nasz miejscowy łapiduch zmarł z miesiąc temu, a żadnemu nowemu konowałowi nie chce się ruszyć do takiej zapadłej dziury…
Znachor stwierdził, że nie zna przyczyny zgonu przybyszów. Ponadto orzekł, że nie żyją co najmniej miesiąc. Był wyraźnie zniesmaczony samym przybyciem do Grandinem, a co dopiero orzekaniem w tak śliskiej sprawie. Gdy powiedziałem mu całą historię czwórki nieboszczyków pobladł i niemal wykrzyczał mi ze strachem w głosie, że już nigdy nie zawita do naszego przeklętego miasta. Zabrał swoją tekę i trzaskając drzwiami wyszedł na rynek udając się w kierunku przystanku powozu. Musiał być wściekły. Dorożka dziś nie odjeżdża…
30 czerwca 1922
Nie ma Heinricha! To znaczy owego lekarza z Bachti. Nie ma, zniknął, zapadł się pod ziemię! O zgrozo, zwłoki też wyparowały! Wiedziałem, że budowa przychodni i kostnicy w jednym budynku nie była dobrym pomysłem! No, ale jak wytłumaczyć to ludziom, którzy za wszelką cenę chcą ciąć koszty!
4 sierpnia 1922
Ktoś zaginął w Lesie! Sześcioletni Edmund, syn tkaczki, wyszedł wczorajszej nocy z domu krzycząc coś w niebogłosy. Potem puścił się pędem do Lasu i słuch o nim zaginął. Rozmawiałem z panią Alfredą, jego matką. Zadawałem jej pytania, jak to policjant. Czy zauważyła ostatnio coś podejrzanego i tym podobne… Popatrzyła na mnie mówiąc, że odkąd Edmund widział tych pomyleńców na rynku, bardzo się zmienił. „Przestał jeść. Mruczał po nocach jakieś inkantacje w dziwnym języku. Zaczął bać się koloru czarnego i zielonego. Ale najbardziej lękał się kóz. Zabrałam go do Terin na jarmark, a kiedy zobaczył kozę zaczął płakać i błagał, żebyśmy wrócili do domu. Ludzie myśleli, że jest jakąś niedołęgą. Wie pan…”
Rozmawiałem jeszcze z Danicke Angererem, właścicielem hotelu. To pijaczyna, więc jego słów nie należy brać poważnie. Oto co powiedział (chyba dokładnie zapisałem):
„Panie Infeli (jestem chyba jedyną osobą, którą szanuje…) ja wiem co widziałem! Szedłem sobie spokojnie do domu, aż tu nagle ktoś coś krzyczy. Odwracam się, a to pędzi ten chłopak! Oczy miał czarne! Czarne mówię! Biegł oszalały w stronę Lasu. Jezu co on krzyczał. Wrzeszczał! Pamiętam dokładnie! Kozo z Lasu przyjmij swe dziecię! O Wielka Szub! Szub-Niggurat!”
5 sierpnia 1922
Nie wiem, co o tym myśleć… Danicke siedzi w domu załamany. Wciąż mamrocze coś pod nosem. Dałem mu krople trzeźwiące, ale nic to nie pomogło. Ludzie zaczynają coś przebąkiwać o wyruszeniu do Lasu by poszukać chłopca. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie odważy się na taką wyprawę…
6 sierpnia 1922
Tego już za wiele! Zniknął Angerer i burmistrz Sanders. Żadnych śladów, nic! Jakby sami wyszli z domu w kierunku Lasu! To niedorzeczne! Zastanawiam się, czy dam sobie z tym wszystkim radę. Jestem tu jedynym stróżem prawa, muszę wziąć się w garść…
15 sierpnia 1922
Nikt dotąd nie zaginął, ale za to nastroje ludzi znacznie się pogorszyły. Wczoraj przywlekli do mnie na komisariat Karstena, starego grzybiarza i wędkarza. Wszyscy go unikają, bo jako jedyny chadza do Lasu. Mówił mi niegdyś, że jest tam piękne jezioro, w którym można znaleźć mnóstwo ryb. Karsten był w ciężkim stanie. Znaleźli go niedaleko granicy Lasu, obok swej chatki, jakieś cztery kilometry od mostu na rzece (znów bez nazwy), czyli wschodniej granicy Grandinem. Był cały umorusany ziemią. Miał szkliste oczy. Kiedy dałem mu sole zerwał się gwałtownie i zaczął coś krzyczeć w majakach. Udało mi się to uchwycić na fonografie stojącym we wnęce przy wejściu. Oto zapis:
„…wielkie zło! (niezrozumiale) Na Boga! Kamienny krąg w środku Lasu! Zniszczcie to! Jeszcze nie jest za późno! Co Oni zrobili? Potworne kaptury (krzyk i bełkot) ludzie bez twarzy… Bluźnierstwo! Oczy, te straszliwe oczy! Jest Ich pięciu, musi być jeszcze czterech.
16 sierpnia 1922
Tyle uchwycił fonograf. Potem już tylko bełkot. Po ostatnich spazmach usnął, więc położyłem go w otwartej celi na dole. Napisałem, że jest już szesnasty, gdyż rzeczywiście jest pięć po północy. Nie czuję się bezpiecznie, więc w pogotowiu mam mój stary rewolwer perkusyjny. Nie wiem nawet, czy jeszcze strzela…
Ktoś coś krzyczy na dole. Wezmę lampę i pójdę sprawdzić.
To Karsten! Przewraca się na łóżku! Zapiszę na bieżąco, co mówi. Skończyły się szpule do fonografu!
„…mogą. Nie cofną się… Ktoś to musi skończyć… Obłęd! Szaleństwo! Muszą złożyć ofiarę! Nie mają Dziewięciu. Nie ma Dziewięciu Kapłanów. Grandinem wystarczy. Ludzie będą znikać. Wywiodą ich! Wywleką wszystkich! W sam środek Lasu! Nie cofną się… Ofiara być musi! Wielka Koza wymaga krwi! Te oczy… Strzeżcie umysłów! Widziałem! Ja TO widziałem! Na Boga… Biedny Angerer… Co Oni mu zrobili… Świątynia w środku Lasu! Zniszcz To! Jeszcze nie za późno… NIE! (spazmy) Szukają mnie! Nie mogą mnie znaleźć! Są! Na Boga! Ratuj się… Wyjedź z tego miasta… Już wiedzą… UCIEKAJ!
17 sierpnia 1922
Wszystko, co pamiętam to widok upiornych, czarnych oczu. Obudziłem się koło ósmej z tym samym okropnym bólem głowy. Czuwał nade mną jakiś chłop. Zapytałem o co chodzi i kim jest. Powiedział mi, że wczoraj w nocy znaleźli mnie na dole w celi grzybiarza. Coś mamrotałem w majakach. Obok mnie leżał Karsten. Był martwy. Miałem przy sobie stary rewolwer, ale ewidentnie nie zginął od moich kul. Właściwie nie wiadomo, na co zmarł. Na klatce piersiowej miał wyrytą nożem kozę z wygiętymi do wewnątrz rogami…
18 sierpnia 1922
Ludzie zwariowali! Idą dziś wieczorem do Lasu! Biorą topory i broń, ale coś mi mówi, że to im zdecydowanie nie pomoże… Nie słuchali mnie, kiedy im mówiłem o tym, czego dowiedziałem się u Starucha (tak chłopi nazywali Karstena). Ja zostaję! Bardziej przydam się tu żywy, niż tam martwy (oby tylko). Oni niech idą. Ja przygotuję pozostałych. Dwustu chłopa na stracenie…
Jest koło siedemnastej. Zebrali się na Rynku. Mają widły, fuzje, strzelby i topory. To za mało, nie wiedzą, co robią! Widzę z poddasza mojego mieszkania jak milcząc idą w kierunku Lasu. Idą na swoją zgubę. Łuna latarni i ręcznych latarek rozświetla im drogę. Idą Czwartą. Posępnie, ale bojowo. Na ich twarzach maluje się dziwna mieszanka strachu z wściekłością i determinacją. Zbliżają się do mostku. Przeszli. Akurat dziś jak na ironię widoczność jest doskonała, ale Las pozostaje spowity mgłą. Zatrzymują się. Ustawiają w jednej linii równolegle do ściany kniei.
Wchodzą. W jednym równym szeregu, bez szemrania. Dobrze przemyślane… Kolejne osoby powoli znikają w leśnym gąszczu. Została już tylko mgła. Mgła, Las i bezbronne Grandinem.
20 sierpnia 1922
Nie ma ich. Tak, jak myślałem, choć wolałbym się mylić Może jeszcze szukają… Jeśli nie powrócą do tygodnia, ogłoszę żałobę…
Słyszałem niedawno legendę o lelkach kozodojach. Podobno, gdy ktoś ma umrzeć zbierają się w jego pobliżu. Te skrzekiem (trudno to nazwać śpiewem) dostrajają się do jego ostatnich wdechów. Kiedy ta osoba umiera lelki unoszą się w delirycznym tańcu usiłując pochwycić duszę zmarłego. Gdy im się uda, skrzeczą przeraźliwie ulatując do nieba, jeśli nie, opadają z sił i rozlatują się w różnych kierunkach.
Dlaczego o tym wspominam? Przyuważyłem, że kiedy chłopi wyruszyli do Lasu, nieopodal rozległ się jakiś gwałtowny ruch i jakby krzyk… To były lelki. Mnóstwo ptaków… Istne chmary! Przysiadły na dachach domostw nasłuchując. Po dziesięciu minutach bezczynności ptaki wyraźnie się ożywiły. Podniosły się w górę i zaczęły krążyć spiralnie nad lasem powoli zmierzając do nieba. I wtedy usłyszałem ten straszny krzyk. Jakby setki gardeł wołały ostatkiem sił o pomoc…
18 września 1922
Nie wrócili… Nie ma ich! Ani widu, ani słychu… Kobiety i dzieci płaczą! Mówiłem, że to poroniony pomysł! Nie dam rady sam obronić miasta przed takim złem. Za mną już prawie pięćdziesiąt wiosen! Jestem na to wszystko za stary…
19 września 1922
Jutro wybieram się na zakupy do Bachti. Można kupić tam większość rzeczy pierwszej potrzeby… Muszę też załatwić parę spraw, więc pobędę w tym mieście co najmniej z dwa dni. Trzeba jakoś wytłumaczyć władzom skąd u nas tyle zaginięć i co stało się z amerykańskimi ‘turystami’. W końcu to teraz ja pełnię funkcję burmistrza… Muszę również kupić dobrą, poręczną broń, choć nie sądzę iż będę się stykał ze złem materialnym. Z tamtejszego hotelu dobrze widać Grandinem w bezmgielne dni…
20 września 1922
Kupiłem sprawdzony pistolet Mausera, wzór 96. Miałem takiego za Wielkiej Wojny. Dobra broń, choć myślałem, że już jej nie produkują… Zaopatrzyłem się jeszcze w ręczną latarkę elektryczną (nowość zza oceanu) i płaszcz z grubego materiału (stary się podarł). Jest późno. Udam się na spoczynek. Jutro czeka mnie rozmowa z władzami…
21 września 1922
Przed chwilą się zbudziłem. Nie wiem, która godzina, ale zamiast porannego piania kogutów wyraźnie słyszę dzwon. Ubiorę się ciepło i wyjrzę przez hotelowy balkon, by sprawdzić w czym rzecz.
Stoję przy barierce balkonowego okna. Nie wierzę własnym oczom. Grandinem się pali! Łuna bije na całą okolicę! Co robić… Matko Boska, co robić… Muszę wziąć się w garść. Spakuję manatki i ruszam pędem do miasta. Pożyczę konia i w pół godziny będę na miejscu. Sprawunki załatwię kiedy indziej…
Tylko czemu nie widać stąd akcji ratowniczej? Dzwony ucichły…
Jestem niemal na miejscu! Zatrzymałem się przy znaku granicznym naszych włości. Ot, kupka gruzu z wbitym niedbale bukowym słupie. Uwiązałem tu konia, nie wiem czy w mieście jest bezpiecznie… Do rynku pozostało mi może pięć minut drogi, a na taką przechadzkę mogę sobie pozwolić. Patrząc na pozorny spokój w jakim wszystko ogarniają płomienie mój pośpiech na wiele się nie zda…
Już po pożarze! Suche drewno płonie wręcz błyskawicznie, a stare kamienie pękają niemal równie szybko… Nic nie zostało, wszystko spalone na popiół! Jedynie osmalone zgliszcza mojego domu i kilku innych solidniejszych budynków. Tylko czemu nie gasili? Resztki wozu strażackiego stoją w zgliszczach przykościelnej remizy! Piwnica komisariatu wygląda na całą…
Suterena się ostała! Nie ma tu, co prawda, niczego wartościowego, ale jest się przynajmniej gdzie przespać.
Znalazłem moje stare puzdro. Nic w nim chyba nie schowałem, ale wartałoby sprawdzić…
Jest stary stielhandgranate (niemiecki ręczny granat)! Może się przydać…
Poza kilkoma bezużytecznymi bibelotami znalazłem tam jeszcze lampę naftowa z lustrem kierującym wiązkę i trąbkę dla głuchych (nie pamiętam, po co ją tutaj wsadziłem).
Spędzę tu noc. Jest zimno, ale nie mam lepszego wyjścia…
22 września 1922
Spało mi się nadzwyczaj źle. Jest w okolicach przedświtu. Słońce wyjrzało smętnie zza porannych krwistoczerwonych chmur. Otworzyłem osmaloną drewnianą klapę od piwniczki. Na dworze dalej wyraźnie czuć pogorzeliskiem. Wszędzie widać już tylko ruiny budynków. Pójdę na obchód. Może ktoś z pogorzelców wyżył do rana…
To niezwykłe… Nie ma żadnych ciał… Nic, zero! Trzysta osób rozpłynęło się w powietrzu. To niemożliwe!
Znalazłem ślady stóp, bardzo wielu stóp… Prowadzą prosto do Lasu. Wychodzą z każdego budynku w mieście… Dlatego nikt nie gasił! Ale kto bił w dzwony? Może to ich fortel? Bardzo zmyślne! Są zdolni do wszystkiego…
Potknąłem się o wystającą cegłę i uderzyłem głową w ścianę. Straciłem przytomność… Kiedy się ocknąłem dotarło do mnie, co mogę zrobić. Czasem człowiek potrzebuje jakiegoś silnego bodźca by pozbierać myśli! Znów doznałem okropnego bólu głowy, jednak z nieco bardziej przyziemnej przyczyny…
Muszę to zakończyć! Muszę tam iść! Wprost do Lasu! Zniszczyć tę świątynię bałwochwalców! Nie chcę, boję się, ale muszę. Tylko ja mogę to zakończyć!
Poukładałem sobie wszystko i wiem, że nie mogę zostawić świata z takim złem. A co, jeżeli po mnie przyjdą? Potrafią wyciągać ludzi z łóżek i wieść, gdzie Im się żywnie podoba, więc podstarzały lękliwy policjant nie stanowi dla nich przeszkody… Zaskoczę Ich! Sam się do nich przejdę…
Skorowidz
Spiszę tu wszystko co o Nich wiem. Jeśli coś pójdzie nie po mojej myśli, może ktoś kiedyś znajdzie ten kajet i dowie się czegoś o naturze zła drzemiącej w tym lesie.
Znakiem ich kultu jest głowa kozy z wygiętymi do wewnątrz rogami.
Jest Ich pięciu (czterech widziałem).
Czczą jakieś bóstwo, które zowią Wielką Kozą, albo Kozą z Lasu.
Potrafią w jakiś sposób wejrzeć w czyjąś jaźń i w większym stopniu kontrolować ruchy tej osoby (nawet na znaczną odległość).
Potrzebują rytualnej ofiary, aby Coś (wolę nie przypuszczać nawet co) przywołać.
Raczej nie da się Ich zranić.
NIE WOLNO patrzeć Im w oczy.
Mają charakterystyczny sposób wysławiania się – pusty, bez akcentu, wydobywający się jakby znikąd.
Noszą podejrzane czarne kaptury nasunięte głęboko na twarze.
Słabe umysły wprawiają w obłęd.
Mają owalną kamienną świątynię w środku Lasu, w której pali się wieczny zielony ogień.
To chyba tyle. Nic więcej o Nich nie wiem. Są nieprzewidywalni! Przypuszczam, że aby zakończyć ten koszmar muszę zniszczyć ich świątynię. Z tego, co mówił Karsten, nie jest jeszcze za późno. Wyruszam jutro po zmierzchu. Odprawię konia do Bachti, gdzie zamierzam przenocować . Do Grandinem wrócę piechotą. Muszę być czujny, bo kręcą się tu jacyś rządowi od dochodzeń w sprawach katastrof naturalnych. Raczej nikt nie będzie mnie szukał. Pomyślą pewno, że nie żyję! Z chwilą przekroczenia przeze mnie granicy Lasu nie będą wcale w błędzie…
23 września 1922
Jestem już na zgliszczach wioski! Koń odprawiony i nikt się mną specjalnie nie interesował. Rządowych nie ma, czyli uznali to, co na pierwszy rzut oka oczywiste i wrócili za ciepłe biurka…
Jest już w granicach dwudziestej. Ściemnia się. Biorę ze sobą granat, pistolet (na wszelką sposobność), lunetę, lampę (latarka jest za ciężka), trąbkę (żeby słyszeć na większą odległość) i oczywiście mój notes.
Granica. Mam przed sobą ścianę Lasu. Chyba najprzeraźliwsze miejsce na ziemi. Powyginane ze starości drzewa przypominają mi jakiś zgrzybiałych okrutnych czarowników. Na szczęście nie muszę ich oglądać, bo gęsta mgła sprawia, że ledwie widzę tą kartkę. Muszę wziąć się w garść! Dam radę! Las wygląda teraz jeszcze groźniej niż dotychczas… Mam na sobie ciężkie żołnierskie buty, więc bagna mi niestraszne. Mam też lampę, by oświetlać sobie drogę. Nie wiem, czy będzie potrzebna, bo dzisiaj pełnia. Sprzętowo jestem przygotowany, ale umysł wręcz krzyczy, abym czym prędzej się stąd zabrał.
Jestem w Lesie. Przeszedłem ledwie kilka kroków, a już czuję się zagubiony… Wszystkie te upiorne drzewiszcza wyglądają tak samo…
Znalazłem jakiś leśny strumień. Wygląda lekko frymuśnie. Przez jego ziemiste dno sprawia wrażenie smoliście czarnego. Mam nadzieję, że to za przyczyną podłoża…
Przypomniało mi się! Dziś ekwinokcjum! Równonoc i księżyc w optimum… Nie brzmi to zbyt naturalnie… Taka noc musiała być dzisiaj!
Nie będę już pisał tak często, nie mam czasu na przykucanie co chwila i dokonywanie wpisu w wątpliwej sensowności notce. Zanotuję coś dopiero wtedy, gdy wydarzy się coś godnego zapisu. Im bardziej się zagłębiam w ten Las, tym robi się dziwniej…
Nie wiem, która to godzina, ale minęło chyba dużo czasu od ostatniego nadpisu. Księżyc wisi dokładnie nade mną, więc musi być późno. Natknąłem się na jeziorko, o którym wspominał Karsten. Jest rzeczywiście piękne… W jego przeźroczach idealnie widać tarczę miesiąca. To musi być niedaleko. Grzybiarz raczej nie zapuszczał się w nieznane tereny. Raczej…
Znalazłem! Cóż za niezwykły to widok. Świątynia wygląda dokładnie jak opisywał Staruch. To kamienny, prastary wał około dwumetrowej wysokości. W połowie, patrząc od mej strony, ma jakby wycięty nożem wyłom sięgający od góry konstrukcji do samej ziemi. To chyba wejście. W środku widzę kamienne palenisko, wewnątrz którego pali się zielony płomień. Znajduję się około pięćset metrów od tego bluźnierczego okropieństwa. Dobrze, że wziąłem lunetę! Lampa się już nie przyda, bo mogą mnie przyuważyć. Nie chcę nawet wiedzieć, co by się wtedy ze mną stało… Naciągnąłem Mausera, żywcem mnie nie dostaną!
Jestem już blisko. Straszliwy fetor przed chwilą uderzył moje nozdrza. Oprócz tego wyraźnie słyszę jakieś śpiewy. Nie podchodzę bliżej, użyję lunety.
Przypatrzyłem się im bliżej! Jest Ich pięciu. Jeden jakby unosi się nad ogniem. Ma czarną rewerendę, ale nie nosi kaptura. W świetle Księżyca dokładnie widać coś, co chyba jest jego twarzą. Wygląda jak rozciągnięta kula armatnia oblepiona przegniłym papierem z czarnymi ślepiami i karykaturą ust! Najbardziej draczni są jednak jego czterej kompani! Stoją (mam nadzieję…) przed tym pogańskim przybytkiem. Nie wiem nawet, czy to osoby. Tkwią nieruchomo zawinięci w podobne czarne peleryny, tym razem noszą kaptury. Problem w tym, że mimo dobrego światła nie widzę ani ich twarzy, ani połączenia ich sylwet z ziemią…
O czymś rozmawiają, dopiero teraz słyszę wyraźnie. Ten straszny nieumarły mówi głosem jakby stu ludzi! Z mieszaniny słów oddzielić można kilka wyróżniających się głosów dodających mu jeszcze więcej grozy. Powiada jakby wewnętrznie, nie głośno, acz donośnie. Jego kumotrzy mówią bardzo cicho. Właściwie nie wiem, skąd dobywa się ich głos. Najciekawszy wydaję się fakt, że choć jest ich czterech, na pytania odpowiada jedna osoba. Ten typ artykulacji wydaje mi się znajomy…
Bluźniercy! Poganie! Muszę to zapisać! To zbyt szalone i groteskowe żeby to opowiedzieć! Piszę na bieżąco. Każde zdanie to kolejne okropieństwo! G– Głos wspólny Czterech On– Głos Kapłana
G: …zostało wykonane.
On: Przyprowadziliście łącznie 528 dusz. To zbyt mało. Nie ma tego stupajki! On za dużo wie!
G:<żałośnie> O Wielki Kapłanie! Znajdziemy go! Przyprowadzimy go tutaj i dokończymy rytuał. Pewnie zabrała go śmierć…
On: Nie! Nie! Rytuał Wielkiego Święta musi być odprawiony dziś. Czekałem pięćset lat na taki kazus. Dzień N’thlaei. Dzień Równi i Księżyca! Bogini się gniewa! Dała mi długie życie! Muszę spłacić dług!
Na te słowa poczułem przepełniający moje jestestwo gniew. Wolę wściekłych dusz napierającą na mnie ze wszystkich stron. Zobaczyłem, że ogień zaczyna miarowo przygasać, a postaci Czterech zaczęły się rozpływać. Wtedy usłyszałem ich krzyk przerażenia. Dojmujący i tak przytłaczający, że aż sam poczułem grozę, która Ich ogarnęła. To było jak urywające się nagranie krzyczącego mężczyzny na starym fonografie. Tak nienaturalne, że aż ciarki przeszły mi po plecach…
Po chwili jęków, rozmowa toczyła się dalej
G:<lękliwie> Przepraszamy Wielki!
On: Milczeć! Wskrzesiłem was w jednym celu nieudacznicy! Żyjecie tylko dzięki temu ogniowi! Mam go ugasić? Mam was odesłać z powrotem do Bogini?
G: <rozpaczliwie> Nie rób tego, o Potężny. O, Panie Lasu, nie rób tego. Tam było strasznie! Nie każ nam tam wracać! Źle odprawiliśmy rytuał przejścia! Pomyliliśmy formułę!
On: Odratowałem was, bo byliście mi potrzebni! Musimy dokończyć dzieło! Wielka musi do nas dołączyć! Nie wszystko jest zmitrężone! Gdyby nie strata Trzech we Francji, nie musielibyśmy zanieść Jej tych wieśniaków! Może źle policzono? Odprawimy rytuał!
G: <niepewnie> Tak Panie.
On: Przygotujcie włościan! Może Wielka się zlituje i przyjmie taką liczbę? Wtedy zejdzie do nas i to my będziemy rządzić tym padołem! Na wieki wieków!
W tym momencie zoczyłem nagły ruch i jak spod ziemi pojawiło się pól tysiąca ciał. Stały w idealnym półkolu za kamiennym kręgiem. Miały martwe nieprzytomne twarze i czarne oczy. Były jak w transie. Śmiertelnej majace, która nie pozwalała im się poruszyć. Już wiem skąd ten zaduch panujący wyraźnie nad okolicą. Ci ludzie gnili. Wyglądali jakby ich coś przed chwilą wyrwało z mogiły. Rozpoznałem tam, z niemałym trudem, twarz Karstena, burmistrza Sandersa czy choćby Heinricha. Na końcu tego strasznego pochodu stała jakaś kupka tkanek. Zżerały ją robaki, a mięso oddzielało się samoistnie od kości. Zmroziło mi krew. Biedni ludzie! To ostatnie miało charakterystycznie krótkie ramiona i wysuniętą szczękę. Zupełnie jak mały Edmund…
Obłęd! Istny kręciek! Boże ześlij jakieś ptactwo, niech wydrapie mi oczy, bylebym nie mógł na to patrzeć! Ten widok wychodzi poza wszelkie normy okropieństwa! On ma uniesione w górę ręce i krzyczy wniebogłosy bluźniercze formuły. Tamta zgraja pomyleńców powtarza te słowa w jakimś innym języku. Po tym jedna z osób z półkręgu wbiega szaleńczo w zielony piekielny war, następnie ogień bucha jej po czubek głowy. Ofiara przytomnieje i zaczyna swoje straszliwe larum. Kiedy już sczeźnie słychać krzyk lelków (których robi się tu pełno). Po ptakach słychać coś na kształt śmiechu ze strony Czterech. Niemożebny to widok! Zapiszę tą bluźnierczą formułę, może jakiś znawca okultyzmu powie światu, co się tu odprawiało.
Kapłan: O Wielka Szub! Kozo z Lasu z Tysiącem młodych. Przyjmij swe dziecię i zstąp do nas, twych kornych sług!
Głos Czterech: Iunktus Szub! Suskipe filios tuos! O magnum hirkum! Iä! Iä!Szub-Niggurat!
Nie wytrzymam tego! Muszę zakończyć ten obrazoburczy rytuał! Podbiegnę tam. Są zbyt pochłonięci obrzędem by mnie zauważyć! Cisnę granat w sam środek ognia a potem oddam kilka strzałów do kapłana dla dywersji. Jeśli mi się nie uda, to mój ostatni wpis. Może nie uratuję świata, ale bodaj się starałem. Bóg mi świadkiem!
Udało się! Granat wybuchł, ale pod wpływem ognia a nie mechanizmu. Po rozwianiu ogników z watry Czterech oraz reszta ofiar natychmiast pozanikało. Kapłana trochę podziurawiłem, ewidentnie osłabł, ale czuję go na karku. Schowałem się w jakiejś norze.
Zdaje się, że resztkę swych przeklętych sił przeznaczył na odebranie mi tchnienia. Zabieram się stąd. Na pewno nie da za wygraną…
To już chyba mój ostatni wpis. Osaczył mnie. Czuję jak wdziera się do mego umysłu. Ledwie trzymam ołówek. Leżę teraz na polanie. Do wolności został mi mniej niż kilometr. Ale ja nie dam rady. To już koniec. Zło odbiera mi dech w każdej chwili. Czuję jego myśli. Wiem, co ze mną zrobi… On chce zabrać mnie do Niej, żeby mnie skarciła. Przynajmniej uratowałem świat…
Przeczołgałem się kilka metrów, ale to na nic. Na drzewie nad moją głową usiadło stadko ptaków. To lelki. Bardzo dużo lelków kozodojów. Wyglądają na zniecierpliwione…
Zaczynają krzyczeć. Ten ich deliryczny śpiew… Teraz już mnie nie przeraża. Zaczyna koić jak dobra baja do snu. Ich trel coś mi przypomina…
Tak, śpiewają w rytm mojego o d d e c h u…