- Opowiadanie: worekkosci - Co ci bogowie

Co ci bogowie

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Co ci bogowie

Próbowałem (jak my wszyscy). Naprawdę się starałem i słowo daję, niełatwo zaprowadzić pokój na świecie. Kiedyś wydawało mi się, że jeszcze trudniej włożyć dwa buty na jedną stopę, ale X dał radę. X zawsze sobie ze wszystkim świetnie radził i jestem przekonany, że gdyby tylko zechciał, zaprowadziłby też pokój na świecie. X miał silną wolę, dobre pomysły i nie bał się niekonsekwencji. Co go powstrzymało? Gdyby go zapytać, powiedziałby pewnie, że winny jest arsenał nuklearny Xenu, ale ja wiem lepiej. Wszystko przez filozofię religii. I, oczywiście, logikę. 

– Wiesz, że istnieje książka, która na pięciuset stronach opisuje, co się działo przez pierwsze trzy minuty od powstania wszechświata? – powiedział mi kiedyś, gdy stało się jasne, że nikt już o nim nie pamięta. Bogowie bez wyznawców interesują się nauką, ale robi się z nimi naprawdę źle, gdy sięgają po filozofię. To im szkodzi na głowę. Zaczynają do wszystkiego podchodzić zbyt esencjalnie. Z pewnych idei trudno się później wycofać, a inne są nieodwracalne. Ludziom ciężko to zrozumieć. Z naszej perspektywy mógłbyś jako muzułmanin wysyłać chrześcijan do piekła i mieć przy tym tyle samo racji, co katolik, który spogląda z politowaniem na wyznawców Kryszny, którzy w całej swojej obfitości słusznie zamykają się w kręgu karmana. Logika nie pomaga tego zrozumieć. Umysł staje się zbyt schematyczny. 

– Godna podziwu szczegółowość, ale co to ma do rzeczy? – zapytałem, chociaż wiedziałem, o co mu chodzi. Sam po cichu przyznawałem rację naturalistom, gdy wypinali się na filozofię religii wskazując kunszt modeli fizykalnych. Tu drobiazgowo wypracowane struktury, a tam garść luźno powiązanych metafor – z czym do ludzi? Zresztą, większość znanych mi bóstw przyznawała się do sympatyzowania z ateizmem – i co w tym dziwnego? Przynajmniej można się było dowiedzieć czegoś o świecie, podczas gdy teologia po omacku dotykała spraw, które dla nas były oczywiste.

– Wiesz, ile zdań potrzeba, żeby opisać koncepcję creatio ex nihilo? – nie ustępował X. – Spokojnie zmieściłbym ją w jednym. 

– Resentymenty… – próbowałem odwrócić jego uwagę od utożsamiania absolutu z kamienieniem w klepsydrze. – Był już taki, co chciał zawrzeć wszystko w jednym zdaniu, ale oszalał i umarł.

Ale X nie słuchał. Wyciągał wnioski, które zaczynały wisieć na nim jak kamienie młyńskie, zmuszając go do konsekwencji. To był przykry widok.

– Jeśli ten jeden i prawdziwy Bóg jest wszechmocny i dobry, to zło nie istnieje i wszystko jest dobre, komary są dobre, katar jest dobry, skleroza… 

– X, jeden i prawdziwy? Co ty mówisz, skąd ty to bierzesz?

Wiem, że nie zaprowadzę pokoju na świecie, ale są inni, lepsi. Nie ma jednak smutniejszego widoku niż bóg spętany sylogizmem. 

– Skąd to biorę? Bo jest tak albo nie, tak albo nie! – krzyczał z bezpłodną pasją eunucha. 

Nie zdradzę, jak naprawdę miał na imię X. Nie chcę go męczyć fałszywą nadzieją, a na niektóre rzeczy należy zasłużyć. Jednak gdy pamięć o tobie ginie gdzieś na obcym kontynencie w wiekach ciemnych, to masz czas przywyknąć do podróżowania autostopem. Czasem ubierzesz choinkę lub zatańczysz boogie-woogie wokół Stonehenge, ale hej, przecież wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Kiedyś w barze po kilku głębszych X opowiedział mi jak na chwilę przed wybrykami Lutra wydawało mu się, że ktoś się do niego zwraca z prośbą o spokojny sen. Tego typu przysługi wymagają sporo pracy, więc większość to zlewa, ale X od tak dawna nie miał zajęcia, że postanowił spróbować. Włożył dwa buty na jedną stopę i ruszył w kierunku modlitwy pełen dobrych intencji. W zabitej dechami wiosce rzuciły się na niego dzikie psy. Uciekł na drzewo, ale na gałęziach było jeszcze więcej dzikich psów. Od tamtego czasu zrobił się strasznie marudny. 

– Bogowie stoją na rozdrożu – powiedział mi pewnego dnia, parafrazując klasyka. – Jedna droga prowadzi w rozpacz i beznadzieję, a druga w całkowite unicestwienie. Niech ktoś natchnie ludzi mądrością właściwego wyboru, bo mnie już i tak nikt nie chce słuchać. I chyba mam to w dupie.

Tak to właśnie z nim było. Spotykaliśmy się raz w tygodniu w grupie wsparcia dla sfrustrowanych obiektów wymarłych kultów, a raz do roku, podczas strasznie napuszonych imprez, z daleka podziwialiśmy aktualne gwiazdy – Jezusa, Allaha i sami wiecie kogo; znosiliśmy wtedy utyskiwania stetryczałych proroków – Buddy, Zaratustry, Rona Hubbarda i Elvisa – współczuliśmy zapomnianym i kpiliśmy życzliwie z nowych religijnych fanaberii, szczególnie tych krótkich, intensywnych i technologicznych. Trzymaliśmy się razem. Dla nas było jasne, że każdy trafia do nieba, które sam sobie wybrał i stworzył. 

Na ostatnim spotkaniu dla zapomnianych i nieważnych X usiadł w ostatnim rzędzie i nawet mu warga nie drgnęła, gdy Loki zapytał zebranych: 

– Czekamy na Jezusa? 

Od pewnego czasu ten żart śmieszył nas coraz bardziej. Rozejrzałem się po sali. Żółte tapety odchodziły ze ścian razem z tynkiem, a migające świetlówki rzucały trupioblade światło na zmęczone twarze Dagdy, Igwe i Thora. W pierwszym rzędzie rozsiadł się ten wzorzysty świr, Ometeotl, otoczony synami, tą bandą nienasyconych psychopatów, na których imionach można sobie połamać język. Szemrali coś do siebie melodyjnie, ale kto by się przejmował bóstwami, które tak spektakularnie wykończyły swoją cywilizację.

– Wiem, o czym myślisz – szepnął mi do ucha Wakan Tanka i parsknął jak bizon. – Ale przynajmniej zaprowadzili pokój.

Grecy jak zwykle nas olali. Przysłali mechaniczną sowę – fruwała pod sufitem zgrzytając głośno nakręcanym mechanizmem, przypominając wszystkim wokół jak wiele się zmieniło. Dzeus i reszta uparcie utrzymywali, że kino jest nową formą kultu i teraz, z każdą kolejną olimpijską ekranizacją, coraz bardziej zadzierali nosa. Zgraja nudnych snobów w starych prześcieradłach. 

– Hej, X, a może byśmy tak zaprowadzili pokój na świecie? – zagadałem, widząc jego skwaszoną minę. Przeciskałem się w jego stroną, hałaśliwie rozsuwając stare, drewniane krzesła. Musiałem przy tym wyminąć zwalistą sylwetkę Oguna, a słowo daję, przerażają mnie te krwawe afrykańskie typki, tym bardziej, że są tam u siebie wciąż zaskakująco popularni. Nie mam pojęcia, po co tu przyłażą – karmią się naszą depresją? Prowadzą rekrutację? 

– Nie upieram się, żeby wszędzie zaprowadzić pokój, ale chociaż w jednym miejscu? – kontynuowałem, gdy udało mi się usiąść obok niego. – Musimy mieć jakieś zajęcie. Może spróbujemy na Marsie? To powinna być łatwizna.

– Jasne, powodzenia, ale ja odpadam… – X też czuł się nieswojo w towarzystwie gości od haitańskiego Voodoo. – I tak jestem zbyt lokalny.

– Ojej, żartuję przecież, ale wiesz, co się dzieje z bogiem, który przestaje być potrzebny… Brak wyznawców to jego najmniejszy problem. Traci poczucie humoru i zaczyna brać się za filozofię. A potem strzela sobie w łeb. 

– Zastawiłem swoją spluwę w lombardzie, więc możesz spać spokojnie. Poza tym strzał w łeb raczej przysparza wyznawców i to dość fanatycznych… Podobnie jak przybicie się do krzyża.

– Ejże, daj spokój. A nie myślałeś, żeby się przekwalifikować? Zainwestować w technologie informatyczne na przykład? Izydor organizuje ciekawe kursy. To ponoć przyszłościowe.

 X zirytowany machnął ręką. Zawsze, gdy tak robił, z jego dłoni wyrastała tęcza. To było ładne.

– Nie będę się objawiał w Internecie. To żałosne.

– Co jakoś nie przeszkadzało Moroniemu, żeby…

– O tym mówię. 

Zostawiłem go w spokoju. Więcej już nie przyszedł. Jakiś czas później dowiedziałem się od Dionizosa, że podczas budowy metra w Meksyku natknięto się na figurki z jego podobizną. To była mała sensacja. Nagle ludzie sobie o nim przypomnieli. Wygrzebano z ziemi popękane tablice z fragmentami doktryny i całkiem nieźle zachowany ołtarz. Opublikowano kilka ciekawych artykułów. Pojawił się na koszulkach – wszystkie się sprzedały. Słyszałem, że przybił piątkę z Konfucjuszem, ale myślę, że to akurat ściema. Ponoć można go czasem spotkać na Olimpie, gdzie beznadziejnie zarywa do Afrodyty. Nie z każdym chce się witać. Ze mną nie chciał. Trochę mnie to ucieszyło. Jeszcze jest dla niego nadzieja.

Koniec

Komentarze

Pożarło Ci akapity. Wiem, że może to być wina przeklejenia, więc wybaczam ;). Z drugiej strony, czasem warto się upewnić dwa razy, czy wszystko gra.

 

“Wszystko przez filozofię religii” – hm?

“I, oczywiście, logikę. “ – czasem fajnie jest tak rozbijać zdania, ale tutaj wygląda to jednak, w mojej opinii, brzydko.

“którzy w całej swojej obfitości słusznie zamykają” – co oznacza ta “obfitość wyznawców Kryszny”?

“zmuszając go do konsekwencji.” – chyba czegoś zabrakło.

 

Tekst jest obciążony zbyt dużym materiałem jak na taką objętość, a myśli się tutaj przewijające mogłyby starczyć na niejedną historię. Bo w podany tutaj sposób, nie ma ani fabuły, ani jakiegokolwiek punktu zaczepu, jest abstrakt i plejada bogów, która nie robi wrażenia. Czułem się (wybacz porównanie), jakbym czytał spis składników na jakimś proszku do pieczenia.

Nie udało się na tym zbudować solidnego tekstu, któremu bliżej do dysputy filozoficznej (w moim odczuciu, dość jednak miałkiej, ale nie wchodzę w dyskusję – z filozofami te kończą się na piciu, a ja nie piję i nie chcę zaczynać :P) niż opowiadania. A na moje, o ile te nie są podane w jakiś zajmujący sposób, wieją nudą. Tego typu zabawę uskutecznił Chiang w “Wielkiej Ciszy” i w moim odczuciu wygrał, jednak dlatego głównie, że orbitował wokół jednego wątku, a pozostałe fajnie do takowego wplótł i do uzasadnienia abstraktu używał rzeczywistych wydarzeń. Stąd, myśl tam zawarta była znacznie atrakcyjniejsza (już pomijając, że pomysł genialny), nawet jeśli nie posiadała fabuły jako takiej.

 

Trzymaj się i powodzenia przy następnych tekstach.

 

 

 

 

Mignął mi bodaj jeden brakujący przecinek, ale nie chciało mi się zastanawiać, czy na pewno jest potrzebny. Poza tym technicznie całkiem poprawnie (w znaczeniu – ani nie ma do czego się przyczepić, ani czym zachwycić), ale… no cóż, nie ma fabuły, dialogi jak z powiastki filozoficznej, a wymądrzać to tu się prawie wszyscy lubią, tak więc nihil novi ;)

Niektóre sformułowania dziwaczne lub ocierające się o grafomanię np. “krzyczał z bezpłodną pasją eunucha” – to chyba bardziej próba obrazy bohatera niż opis (bo czym jest właściwie pasja eunucha?).

Pomysł z zapomnianymi w zasadzie niezły, można by coś zabawnego na nim zbudować.

Tutaj, moim zdaniem, się to nie udało.

@varg, skoro wszyscy się wymądrzają, to jestem usprawiedliwiony, żeby się wytłumaczyć z tego eunucha – to miała być aluzja do Piotra Abelarda, który został wykastrowany za romans z Heloizą i który znany jest jako logik (m.in. za dzieło “Tak i nie”). 

 

A że tekst nie ma fabuły – zgoda. Ot, pomysł (inspirowany “Amerykańskimi bogami”).

Owszem, brałem pod uwagę, że jest to jakieś nawiązanie, ale jego odczytanie przekraczało moje możliwości – filozofia zawsze była dla mnie głównie sztuką pomysłowego błądzenia, nie wartą zaangażowania (zwłaszcza w dzisiejszych czasach). Są tu miłośnicy takich haczyków, ale to nisza, albo nawet niszunia. To tak pod rozwagę.

Przeczytałam. I to w zasadzie wszystko, co mogę powiedzieć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa koncepcja. Spodobali mi się zapomniani bogowie. Fakt, wcisnąłeś ich do tekstu sporo, o wielu w ogóle nie słyszałam.

Ci aztecko-meksykańscy zaprowadzili gdzieś pokój? A to nie było tak, że oni domagali się ofiar z jeńców, więc każdy król obejmujący władzę musiał zacząć jakąś wojenkę w celu zdobycia materiałów na odpowiednią hekatombę?

No i szkoda, że nie zadbałeś o fabułę. Przydałaby się temu tekstowi. I jeszcze chętnie poznałabym tożsamość narratora.

Babska logika rządzi!

Mi się “bezpłodna pasja eunucha” wyjątkowo spodobała :) Takie barwne określenie. Nie odkryłam nawiązania, ale nie jestem smakoszem tekstów filozoficznych, więc nie dziwota ;) Warsztatowo fajnie, a jeśli chodzi o pomysł i fabułę to cóż… Pomysł mi się podobał, a fabuły jednak nieco za mało.

Opowiadanie jest specyficzne i skierowane do specyficznej grupy odbiorców. Gdyby je bardziej “skomercjalizować” i odrobinę “odfilozofować”, pewnie znalazłoby więcej sympatyków. 

Ale ogólnie – ciekawie i ambitnie :)

Tak jak “Ślinę” mimo zastrzeżeń czytało się nieźle, tu niestety tekst nie trafił w mój gust. Pomysł na bogów ok, ale jego przedstawienie mnie nie zainteresowało. Może to przez brak fabuły.

Nowa Fantastyka