- Opowiadanie: wiktorwroz - Czerwień cz.I

Czerwień cz.I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czerwień cz.I

Oczy starca zasnuły się mgłą. Kilka kropel potu zastygło w zmarszczkach czoła. Strzepnął je, po czym zacisnął szponiaste dłonie na poręczy dębowego krzesła. Mikstura zaczynała działać. Zawroty głowy przyszły jak zwykle, z siłą huraganu. Rozpoczął swoją podróż. Do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu… nad misą z ziołowym oparem.

 

– Czerwień, morze czerwieni, a potem jeszcze więcej ognia pełzającego po srebrze rozgrzanym. Topią się wielkie połacie miast, palą się i topią. Swąd wypełnia płuca wszystkich, którzy się jeszcze ostali. Ponury wiatr z zachodu pogania ogień, popycha go wciąż dalej i dalej, niczym matka krnąbrne i leniwe dziecko. Zachęca by szedł szybciej, by zagarniał więcej i by się nigdy, ale to przenigdy nie zatrzymywał. Kilka kikutów czarnych i złotych wystaje z pogorzeliska. Serca i brzuchy budowli niegdyś ważnych, którymi miasta szczycą się wśród innych, topią się z wolna, konsekwentnie.

 

A rozchodzi się o drobiny zaledwie, o jakieś drobiny. Wszyscy, którzy ich nie mają, którzy nie mieli ich nigdy lub usunęli je z rozmysłem, te małe… rzeczy, te drobne okruchy przedziwnej materii, oni wszyscy nie kupią i nie sprzedadzą niczego. Oni mogą już tylko umrzeć!

 

Tysięczne armie, zespolone ze sobą jak pracowite owady dobijają resztki uciekinierów. Nie walczy już nikt. Nikt się nie ostał. Płuca palą. Komórki ściskają się w nich jak wyżymane ręczniki oddając całą wodę i tlen w ten dym czarny, pochłaniający wszystko. Nie widzę kto wstaje. Tylko czarna, spalona ręka, tylko oddech łapczywy słyszę w tym dymie i widzę, że ktoś próbuje… ktoś jeszcze próbuje wstać, walczyć, krzyczeć, ale osuwa się w czarną wyrwę placu, w objęcia trupów, w czeluść przegranej.

 

Jest i on, zwycięzca. Widzę wyraźnie sylwetkę smukłą. Idzie sprężystym krokiem, jakby w podskokach. Jest radosny, uśmiecha się białymi, równymi zębami. I oblicze jego łaskawe. Uśmiecha się pełen zrozumienia. Podchodzi do ocalałych i gładzi ich dobrotliwie po głowach, chwyta ich uniesione ręce i zaprasza do siebie, na pokład, do nowego życia.

 

„To była pomyłka – mówi – każdemu może się zdarzyć. Nie mamy wam za złe. Świat poszedł do przodu i każdy z nas mógł się pogubić, ale teraz będzie inaczej. Jestem tu ja i tylko ja wiem, jaka jest prawda. Opowiem wam o niej, żebyście już nigdy nie zwątpili, żebyście już nigdy więcej nie dali się zwieść wątpliwości, fałszywym słowom złych ludzi i fałszywemu poczuciu wolości. Wolność to wy. Wolność to my, wszyscy razem. Tylko wspólnota jest wolna, bo bez wspólnoty nie istnieje nic."

 

Na długą brodę starca spłynęły cieniuteńkie strużki śliny. Czepiły się poskręcanych włosów i zawisły na nich jak sieci pajęcze, delikatnie drgając przy każdym poruszeniu.

– Chłopcze przynieś mi wody– zwrócił się do czarnowłosego pomocnika – zagaszę ostatnie wspomnienia. Wizja opuściła mnie już całkiem. Odeszła. Przynieś też pergamin i piór kilka, co bym mógł zanotować wszystko com widział i czego pamięć moja słaba i starcza jeszcze sama precz nie odrzuciła.

 

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

– Do silosów, szybko!

– Zaczekaj. Wiesz, że nie potrafię biegać tak szybko jak ty! – Jessie McKenzie syn samego Jeffa Ramseya McKenziego zwolnił. Jedno ze sznurowadeł w staromodnych trampkach rozwiązało się zupełnie i umazane smarem maszynowni, do której chłopak zwykł zaglądać po lekcjach, zwisało smętnie klejąc do siebie piach i kurz.

– No chodź – wołała Bianca. – Nie bądź cykorem.

– Sama jesteś cykorem – Jessie zadławił się – lub nawet cykorką. – Ja tam się niczego nie boję.

– Jasne. Chodź, chcę ci coś pokazać.

– Jeśli to coś niebezpiecznego, powiem tacie. Na jeden jego znak żołnierze zlikwidują niebezpieczeństwo, byśmy mogli dalej żyć w pokoju i wolności – wyrecytował pewnie chłopak.

– O czym ty mówisz Jessie? W jakim pokoju i w jakiej wolności? Armia twojego ojca wybiła plemię Anevenatów nie dalej niż rok temu. Czym sobie na to zasłużyli? – Siedemnastolatka wydęła zaczepnie wargi i uniosła brwi w geście oczekiwania.

– Nie prawda! – wrzasnął Jessie.– Anevenaci ciągle nam grozili. Wysyłali zwiadowców. Przecież sama widziałaś dr Eve McCarty. Wyssali z niej życie. Zrzucili ją tuż przed naszym domem tyko po, to by ojciec zobaczył co mogą mu zrobić. Jemu i nam. Jesteś niewdzięczna Bianca. Zawsze byłaś.

– Niewdzięczna? Za co powinnam być wdzięczna, Jessie? Za wolność, o której mówisz? Za ciągłe monitorowanie mojego stanu wiedzy, zdrowia, przekonań, stopnia rozwoju psychiczno-fizycznego? Za ciągłe wizyty u terapeuty, który pomaga mi znaleźć się w życiu? Który przygotowuje mnie do jedynej życiowej i najważniejszej roli?

– Rola matki, Bianca, jest święta i proszę nie mów przy mnie więcej takich rzeczy. Co się z tobą dzieje. Myślałem, że ty i ja… no, że jesteśmy przyjaciółmi. Przecież znamy się od zawsze, ale ty… jesteś inna niż Brittany, czy Alba. Kiedyś tak nie było Bianca! Żal ci tych agresywnych mutantów!? Co mieliśmy robić? Dać się zabić, dać zniszczyć wszystko co stworzyliśmy?

Dziewczyna położyła palec wskazujący na ustach. Coraz częściej nie zgadzali się ze sobą i Bianka ze smutkiem dostrzegała, że jedyne co ich łączy to dzieciństwo. Niewinność i wspólny start. Zmiany zaczęły się kilka lat wcześniej. Ona pochodząca z rodziny badaczy i naukowców przesiąkała ich poglądami, niekoniecznie zgodnymi z tym w co nakazywał wierzyć rząd. Była bystra, potrafiła otworzyć umysł, przeanalizować sytuację i przyznać rację stronie, która na to zasługiwała, nawet jeżeli byli to Anevenaci – przedziwne stwory przypominające traszki skrzyżowane z żółwiami.

– Cicho Jessie i nie rycz… wiem, miałam zostać twoją… no nieważne. Posłuchaj. Ufam ci. Bardzo ci ufam, po prostu nie zgadzam się z tobą. Chciałam żebyśmy przyszli tu, gdzie widzi nas tylko kamienny Horume – wskazała niedbale na pomnik – bo chcę ci coś pokazać.

Odgarnęła ciężkie brązowe fale znad prawego ucha.

– O boże, Bianka co ci się stało? – źrenice Jessiego rozszerzyły się do maksimum pochłaniając łapczywie obraz. Po delikatnym, białym uchu pociekła strużka krwi. Zaschnięte plamy zdobiły włosy i kark.

– Wiem, nie wygląda to dobrze.

– Bianka, musisz iść…

– Dobra, daj spokój! Wiesz co to kolczyki?

– Tak, kiedyś wynaturzano tak uszy. Nie wiem dlaczego uważano, że to polepszało wygląd. Moim zdaniem…

– Nie ważne Jessie, zamknij się w końcu i posłuchaj. – Bianka pchnęła chłopaka na rozgrzaną, białą płytę u podnóża największego silosa na platformie.

– Chodzi o to, że ja i Gala zakradłyśmy się do pracowni jej ojca. Chciałyśmy pooglądać sobie trochę sprzętu, no wiesz, urządzeń do naprawiania oczu i tych do przeszczepiania włosów.

Jessie zakrył dłonią usta.

– Wiem, wiem to straszne. W każdym razie kiedy już nam się znudziło oglądanie, przeszłyśmy do muzeum i w jednej z gablot znalazłyśmy ten oto pistolecik do przekłuwania uszu.

– Bianka, zwariowałaś, przecież to cholernie nielegalnie! Ja nie wiem co teraz! Mógłbym porosić ojca, powiedzieć, że sie pomyliłaś, że żałujesz…

Dziewczyna przysiadła w kucki i zakreśliła parę kółek głowicą aparatu.

– Już? Skończyłeś? Postanowiłyśmy skorzystać z instrukcji i zrobić sobie, na próbę oczywiście, po dziurce w uchu. Ja byłam pierwsza.

Chłopak schował się przezornie za metalową nogę silosu. Bał się, że może pułkownik Beggr zaczął go już szukać. Jessie nie skończył odrabiać lekcji, a przerwa obiadowa miała się ku końcowi. Gdyby Beggr znalazł go tu z dziewczyną, w dodatku z Bianką, która nie należała do profesorskich ulubienic, miałby poważne kłopoty.

– Udało nam się zrobić dziurkę! – wycedziła z satysfakcją. – No, może nie wszyło idealnie, trochę jeszcze krwawi, no w każdym razie przy okazji tej zabawy…

– Upiornej zabawy.

– Możesz ją nazywać jak chcesz, ale na litość boską pozwól mi skończyć! – Bianka krzyknęła tak głośno, że kilka normo-ptaków zerwało się do lotu nad pobliskimi drzewami. – Najpierw coś zgrzytnęło. Myślałam, że Gala boi się nacisnąć spust, że może ćwiczy na czymś, ale kiedy otworzyłam oczy, było już po wszystkim, nie czułam kompletnie nic, a tu proszę – wyciągnęła rękę przed siebie. – Widzisz?

Mały cylinder ni szklany, ni metalowy spoczywał we wgłębieniu jej dłoni.

– Co to takiego?

– Zdaje się, że moja tożsamość Jessie. Moja wolność.

Chłopak nie rozumiał.

– Wygląda jak…

– Tak, jak najprawdziwszy, zajebany chip! – Wrzasnęła wykrzywiając twarz w jednym ze swoich najobrzydliwszych grymasów. – Rozumiesz Jessie. Twój ojciec faszeruje ludzi tym cholernym gównem bez ich pieprzonej wiedzy, pojmujesz to? Nadążasz Jessie? Idealny synu, wspaniały adepcie jebanej marynarki szmatławego kosmosu? Mój przyszły mężu, płodzicielu dzieci mego łona? Kapujesz?

– Bianka, zadajesz sobie…

– Tak, zdaję sobie, kurwa, sprawę, że za każde, kurwa, jest kara. A czy ty zdajesz sobie sprawę do czego nas sprowadzono. Jak bardzo nas użyto, jak nadwyrężono nasze zaufanie, pozbawiono wolności!? Jesteśmy jak rośliny na tej sztucznej planecie. Jak zwierzęta hodowlane, jak zwykłe ścierwo utrzymywane w równym szyku. Mamy być produktywni i posłuszni. "A potulny był on i cichy" – wrzasnęła kopiąc metalowy wspornik.

– Bianka, nie wiem, dlaczego to zmyśliłaś , ale generał musi się o tym dowiedzieć. Będzie wiedział jak ci pomóc.

– Czy nie rozumiesz co do ciebie mówię? To wszystko iluzja, kłamstwo. Nas nie ma Jessie. Nie jesteśmy prawdziwi. Bez poczucia własnej wartości bez rdzenia, własnego ego…

– Przykro mi Bianka. Bardzo cię lubiłem…

----------------------------------------------------------

Koniec

Komentarze

Coś się tli w tym opowiadaniu, ale czegoś mi również brakuje. Autor zastosował prostą inwersję; to co nam teraz wolno będzie kiedyś zakazane (przekłuwanie uszu). O innych zakazach w zasadzie nie wspomina. Skąd się wzięły te ogranicznia? Co spowodowało te zmiany w obyczajowości? Opowiadanie niestety pozostawia niedosyt.

to tylko I fragm;) moze dlatego

>Przynieś też pergamin i piór kilka, co bym mógł zanotować wszystko com widział i czego pamięć moja słaba i starcza jeszcze sama precz nie odrzuciła.

Dziwnie stylizowane. Te ‘co bym' i ‘com' najlepiej wyrzucić, bo wygląda „nieprzystająco".

>Za ciągłe wizyty u terapeuty, który pomaga mi znaleźć się w życiu?

raczej „odnaleźć się"

>Zaschnięte plamy zdobiły włosy i kark.

plamy krwi nie zdobią... może „zaschnięte plamy czerwieniły się na włosach i karku"

>Bianka, zadajesz sobie...

a nie „zdajesz sobie..."?

>"A potulny był on i cichy" - wrzasnęła kopiąc metalowy wspornik.

i co stało się dalej? zawyła z bólu? czy wspornik się złamał? Można by było przyczepić się o jakieś przecinki, ale po co. Podobno ich wstawianie to przejaw pedantyzmu i nonszalancji.

wiktorwroz, czytałaś powieść „Bydło" Grega M. Sarwy? Bo tak mi się skojarzyło z tym chipowaniem. Też chodzi o kontrolowanie. A skutek... trzeba przeczytać ;) No ale u Ciebie inna sytuacja, bardziej w przyszłość rzucona. Podobał mi się poetycki styl pierwszego fragmentu. Nie wszystko mi przypasowało w części dialogowej, ale kupuję to. Chętnie przeczytam ciąg dalszy. Zapraszam też do poznęcania się nad moimi „wypocinami".

Nowa Fantastyka