- Opowiadanie: ArS_ - Smok zegarowy

Smok zegarowy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smok zegarowy

„Wielcy magowie mają swoje zaklęcia,
my prości rzemieślnicy musimy się trzymać reguł."
Feliks W. Kres

Wielcy magowie mają swoje zaklęcia. Wspomnienia nauk starego mistrza powróciły do brata Gintautasa, gdy patrzył z zachwytem na blask wydobywający się z najwyższego poziomu Katedry Zero, z komnat wielkich magów. Fioletowe światło oblewało wszystko dookoła, okrywając ochronną kopułą Miasto. Odcinając je od Rubieży nawiedzanych przez Meness. Choć mało kto miał zaszczyt widzieć maga, to właśnie oni zapewniali ludziom bezpieczeństwo. To oni założyli Miasto, oni nadali prawa, a w końcu oni powołali rzemieślników i bojarów do ich funkcji.

Właśnie obowiązki owej funkcji przypomniały bratu, że czas ruszać w drogę. Wsiadł do karety, zdjął z ramienia ciężką, brązową torbę i położył ją obok siebie. Wyciągnął dłoń nad osłoną Kryształu zajmującego centralne miejsce we wnętrzu. Ten powoli rozjarzył się. W dochodzących do niego rurach zabulgotała woda, a po chwili dał się słyszeć syk pary uchodzącej z boków pojazdu i powóz powoli ruszył.

Brat Gintautas, znany tym kilku przyjaciołom, których posiadał, jako Gint, był młodym niespełna 28 letnim mężczyzną. Jego szeroka, wiecznie uśmiechnięta twarz, zdawała się nie pasować do charakterystycznej dla rzemieślników ogolonej głowy. Nie pasowała również do brązowego, podobnego do mnisiego habitu, płaszcza. Na, którego piersi widniało płonące koło zębate, symbol inkwizycji. Gint zyskał prawo noszenia go w tak młodym wieku, dzięki wrodzonej dociekliwości, lub jak mówili mniej życzliwi, dzięki niezwykłej zażyłości, jaka łączyła go z wielkim mistrzem rzemieślników, który to, jak każdy rzemieślnik, złożył śluby czystości, a co szło za tym nie miał własnych dzieci. Jak twierdzili niektórzy, przelewał swoje uczucia na młodego Ginta, w którym to, jak mówili kolejni, upatrywał swojego następcę. O powiązaniach Ginta z wielkim mistrzem mówiono dużo i często, chociaż nigdy w pobliżu samych zainteresowanych. Teraz jednak zakonnik miał inne zmartwienia.

Kareta przyspieszyła zostawiając za sobą plotki mieszkańców Katedry Zero, oraz zaczynającą się właśnie w niej mszę wieczorną. Kierowana wolą inkwizytora skręciła w stronę trzeciego sektora, podskakując lekko na bruku. Niespełna pół godziny temu Gint dostał informację, że, brat Kantrimas, znany zegarmistrz, został znaleziony martwy w swojej pracowni. Śmierć bynajmniej nie wyglądała na spowodowaną przyczynami naturalnymi, dlatego sprawę miał zbadać skład inkwizytorski.

Były to zawsze dwie osoby: rzemieślnik i bojar. Po jednym z dwóch grup stanowiących filary władzy w Mieście, uzupełniające i nadzorujące się nawzajem. Rzemieślnicy byli odpowiedzialni za sprawy wiary, oraz nadzór nad całą technologią Miasta, a bojarzy czuwali nad bezpieczeństwem wewnętrznym oraz dostawami Kryształu.

Partnerem Ginta był Viktor Alexiejewicz, młodszy od niego bojar o wyjątkowo zapalczywym charakterze. Pomimo sporych różnic między nimi, inkwizytor bardzo go cenił. Mijając kolejny zakręt zastanawiał się czy i tym razem Viktor się spóźni.

 

– Mam nadzieję, że niczego nie ruszaliście? Inkwizytor bardzo nie lubi jak ktoś narusza miejsce przestępstwa przed jego oględzinami – Viktor spojrzał na ucznia zabitego. Linas, bo tak przedstawił się ów człowiek, był niespełna dwudziestoletnim, niskim blondynem, o twarzy równie bladej jak włosy i wyraźnie rysujących się na plecach początkach garba.

– Nie panie, oczywiście, że nie – odpowiedział uczeń, pocierając nerwowo ręce. Viktor był tu dopiero od pięciu minut, a już miał dosyć płaszczenia się tego człowieka. Od pierwszego spojrzenia nie polubił go i zastanawiał się teraz, w jaki sposób taki osobnik trafił do rzemieślników. Zapewne musiał wykazywać jakieś zdolności w pracy z Kryształem. Nie mogły być one jednak zbyt wielkie, bo do pracy z małymi odłamkami, takimi jakich używano w mechanizmach zegarowych, zwykle przydzielano zakonników obdarzonych mniejszą mocą.

– Możesz zająć się swoimi sprawami. Rozejrzę się tutaj, póki inkwizytor nie przyjedzie. Jeśli będziemy czegoś potrzebować, to cię wezwiemy – bojar miał już wyraźnie dość niemiłego towarzystwa i bynajmniej nie krępował się z okazywaniem tego.

– Tak panie, ale ja niczego nie widziałem – wymamrotał jakby przepraszająco zakonnik. Uwadze Viktora nie uszedł fakt, że powtórzył to już trzeci raz w ciągu pięciu minut. Powoli zaczynało to być podejrzane. Bojar miał już na końcu języka kolejne pytanie, gdy przeszkodził mu dochodzący sprzed budynku charakterystyczny syk maszyny parowej. Najwyraźniej Gint właśnie przyjechał. Postanowił sprawdzić czy ma rację.

Wyszedł przed niedużą kamienicę, w której mieścił się zakład zamordowanego. Kopuła nad Miastem stawała się ciemno granatowa. Ewidentny znak, że za nią zachodzi słońce. Od czasów zapomnianego już kataklizmu, gdy na świat przybyły Meness, a magowie stworzyli Miasto, tylko nieliczni opuszczali jej bezpieczne ramiona. Viktor, jako jeden z bojarów brał udział w kilku wyprawach po Kryształ, co stawiało go w tym wąskim gronie osób, które widziały świat zewnętrzny, niebo i słońce. Żaden rzemieślnik nigdy ich nie oglądał, a przynajmniej nie na tyle długo, aby komuś o tym opowiedzieć. Meness, odnajdywały ich zbyt szybko. Między innymi, dlatego potrzebowali Bojarów. Miasto ciągle potrzebowało nowych maszyn do upraw, pomp do tłoczenia wody, czy broni do utrzymania porządku. Kolejne maszyny oznaczały kolejne Kryształy, zamontowane w ich sercach. Viktor nigdy naprawdę nie zrozumiał zasady działania urządzeń, których używał. Wiedział tylko, że urządzenia obdarzone kryształem zdawały się mieć własny rozum. Szczytowym przykładem były golemy, czy używane przez bojarów mechaniczne konie, ale z tego, co mówił mu Gint nawet stacje pompowe posiadały jakąś dziwaczną inteligencje.

– Viktor – z zamyślenia wyrwał go odgłos kroków nadchodzącego brat Gintautasa.

– Witaj, Gint. Nie śpieszyło ci się. Czekam tu już dobre 15 minut.

– Teraz w końcu wiesz jak to jest – odpowiedział przybyły, prezentując swój szeroki uśmiech. Wyglądał jednak na nieco zdziwionego punktualnością przyjaciela. – Co tu mamy? – spoważniał na chwilę.

Nawet po tych wszystkich latach Viktor nie potrafił się przyzwyczaić do tego jego uśmiechu. Chyba wolałby, żeby Gint wyglądał bardziej jak na jego pozycje przystało: poważniej, groźniej. Z drugiej strony: może jednak lepiej nie, pomyślał.

– Wygląda na zabójstwo na tle rabunkowym – zaczął bojar – zginęło kila cennych rzeczy, no i… – zawiesił na chwilę głos – a z resztą sam zobacz. Kazałem niczego nie ruszać dopóki nie przybędziesz.

– Dzięki, prowadź – odpowiedział inkwizytor, po czym ruszył w kierunku zakładu zegarmistrza. – Trochę czasu minęło od ostatniej sprawy. Cieszę się, że wróciłeś – zaczął Gint niepewnie badając grunt. – Mam nadzieję, że dogadaliście się z ojcem po ostatnich wydarzeniach.

– Nie, nie bardzo – ton głosu Viktora sugerował, że niechętnie powrócił do bolesnego tematu. – Wyciągnięcie na światło dzienne tego, że mój brat miał coś wspólnego z herezją – westchnął. – Nie sądzę by mi kiedyś wybaczył. Nie wiem czy sam sobie wybaczę – Gint zauważył, że na przystojnej twarzy przyjaciela, maluje się smutek.

– Wiesz, że nie mieliśmy wyboru. Wybacz nie powinienem pytać – twarz Ginta również posmutniała. – Lepiej zajmijmy się sprawą. Tym razem szanse na spotkanie bojarów są raczej nikłe. Mówiłeś, że wygląda to na zwykłe włamanie?

– Prawie… – Viktor odpowiedział niepewnie.

– Co masz na myśli?

– Chodzi o to, co zginęło. Zastanawiam się, po co zwykłemu złodziejaszkowi coś takiego – przerwał na chwilę. Szarpnął swoje długie włosy, jak zawsze, gdy coś go trapiło, po czym dodał tylko – Chodź, zobaczysz…

Schodząc po stopniach do podpiwniczenia, w którym znajdował się zakład poczuli delikatny chłód charakterystyczny dla kamiennych piwniczek. Pachniało kurzem i starym pergaminem. Powietrze było jednak dziwnie suche jak na piwnice.

– Chodzi o to – Viktor otworzył drzwi przed inkwizytorem. Na wprost nich na ścianie rozwieszony był ogromny rysunek złożony z wielu mniejszych arkuszy papieru. Słaby wiatr wpadający przez uchylone drzwi, nieznacznie uniósł kartki. Gint stanął osłupiały. Nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego. Z pewnością były to szkice jakiejś maszyny, ale nieznanej żadnemu, chyba, rzemieślnikowi. Słusznie stary Kantrimas uchodził za niezrównanego mistrza w swym fachu, jeśli potrafił zaprojektować coś takiego. Rzemieślnik podszedł bliżej zafascynowany, nie zauważając nawet leżącego na ziemi ciała. Oczy rozszerzały mu się ze zdumienia. Zaczął wodzić palcem po wzorach, oglądać ułożenie zębatek. Przez dłuższą chwilę świat poza rysunkiem, dla niego, nie istniał. To nie był pierwszy raz, kiedy Viktor widział partnera w takim stanie.

– To powinno pomóc. – Viktor podał mu arkusz papieru z kolejnym rysunkiem. – Jego uczeń twierdzi, że ostatnio cały czas poświęcał na pracę nad tym projektem.

Gint ocknął się i skierował wzrok na szkice. Słabe światło utrudniało czytanie. Przetarł oczy. Na rysunku jakaś dziwaczna konstrukcja prężył skrzydła, gotowa do lotu.

– Żartujesz prawda? – Gint spojrzał na towarzysza w osłupieniu. Najwyraźniej Viktor nie żartował. – Po co mu coś takiego?

– Skąd ja mogę wiedzieć, co wam rzemieślnikom chodzi po głowie? – Viktor wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej ktoś to ukradł.

– Ukradł? Jak duże to było? – spytał Gint, najwyraźniej mocno wybity z rytmu.

– Uczeń twierdzi, że tułów miał niecałe pół metra długości.

– Pół metra… – inkwizytor nie mógł wyjść z podziwu – jak on zmieścił wszystkie te zębatki w środku?

Viktor tylko wzruszył ramionami.

– Możesz zapytać chłopaka, być może coś wie. Jest w swoim pokoju.

– Tak… – dalej wpatrywał się w rysunki na ścianie – pozostaje jedna rzecz. Tu nigdzie nie ma Kryształu. Chciał zbudować go bez użycia Kryształu?

– Zdaje się, że tak. Chłopak coś o tym wspominał. Chodź! sam go wypytasz. Może wtedy w końcu weźmiemy się za oględziny miejsca zbrodni – dodał ironicznie.

– Nie, masz rację, najpierw oględziny – powiedział powoli, jakby z namysłem Gint. Odłożył pergamin na stół. Na górze kartki widać było napis:

Smok Zegarowy

 

Po tym jak minął pierwszy szok, Gint szybko wrócił do normalnego trybu pracy. Kiedy chodził po miejscu zbrodni, zdawał się być całkowicie pochłonięty, mierząc, oglądając i szkicując wszystkie elementy. Co raz to przekładał szkła w swoich dziwacznych, przesłaniających pół twarzy okularach, próbując dobrać odpowiednie powiększenie do badania kolejnych śladów. W końcu przyklęknął nad ciałem. Po chwili odwrócił się w stronę swego towarzysza.

Victor ubrany był w krótki płaszcz z grubego, szarego materiału ze srebrnymi guzikami, typowy dla średnio zamożnych bojarów. Podobnie jak proste, popielate spodnie i czarne, wysokie buty. Przy pasie tradycyjnie nosił szablę i pistolet parowy. Jego smukłą postać oświetlał blask ulicznych latarni wpadających przez przydymione okna. Przy okazji oślepiając Ginta i nie pozwalając zobaczyć twarzy partnera. Choć inkwizytor był przekonany, że jego towarzysz jest nadal w nie najlepszym humorze.

– Znalazłeś coś? – Viktor ocknął się z zadumy i odrzucił na plecy uczesane w ogon, czarne włosy, którymi dotychczas się bawił.

– Rana wygląda na zadaną nożem. Najprawdopodobniej, to od niej zginął. Reszty dowiemy się po sekcji – zaczął Gint. – W całym pokoju jest niezły bałagan, ale to w tym kącie doszło do szarpaniny – wskazał ścianę, pod którą stała rozbita przeszklona szafka. Kawałki szyby walały się po podłodze. – Dalej nie daje mi spokoju po co komuś taka maszyna – zmienił nagle temat. – Pieniądze, zegarki, które można sprzedać na czarnym rynku, to rozumiem, ale smok?

Viktor po raz kolejny tylko wzruszył ramionami.

– A po co w ogóle brat Kantrimas chciał zbudować smoka? – zapytał.

– Musisz zrozumieć, że to nie smok jest ważny, tylko sposób w jaki działa – powiedział Gint. – Co to za różnica, czy był to mityczny smok, czy jakieś inne zwierze, które kiedyś ponoć istniało, jak choćby: koń. Od czasu kataklizmu nikt nie widział żadnego z nich.

Viktor pokiwał tylko głową w zamyśleniu. Jedyne zwierzęta, jakie można było spotkać w Mieście to karaluchy i szczury. Inne, które podobno kiedyś istniały, a nie zostały wybite przez Meness, upolowano i zjedzono wieki temu. Nikt nie mógł sobie pozwolić na luksus hodowania jakichkolwiek stworzeń, żywności ledwie starczało dla ludzi.

Bojar stał przez dłuższą chwilę zamyślony, podczas gdy Gint przyglądał się miejscu zbrodni.

– Wiesz, mógłbyś się do czegoś przydać? – inkwizytor, udając zniecierpliwienie, zganił towarzysza.

– Przydam się, kiedy w końcu z kimś porozmawiamy, albo zacznie się bieganina, tam, gdzie ty jesteś do niczego – odparował Viktor, patrząc poważnie na klęczącego inkwizytora. Nagle obaj wybuchli śmiechem. – Obejrzę okna – dodał pojednawczo Viktor, po czym zabrał się za oględziny wyłamanej framugi. – Wyważone łomem, czy czymś podobnym. Wygląda, że nie było całkiem zamknięte, tylko odrobinę przymknięte i zaczepione na haczyk, żeby nie otwierał go przeciąg. Chyba mamy kolejne pytanie do brata Linasa. – Viktor zamilkł na chwilę, przyglądając się futrynie. Światło uliczne świecące przez małe przydymione szybki okienne wydawało się jedynie przeszkadzać przy oględzinach. Viktor zapalił latarkę kryształową. – Wygląda na to, że złodziej nie obchodził się zbyt delikatnie z konstrukcją brata Kantrimasa – zauważył Bojar.

– Czemu? – Gint podniósł się znad ciała. Powoli ruszył w stronę okna.

– Spójrz, tutaj – oświetlił kawałek framugi latarką. – Wygląda, jakby obijał jakieś wielkie żelastwo o framugę. Zdaje się, że te wgniecenia nie powstały podczas wyłamywania okna, są od wewnętrznej strony.

Gint nachylił się nad wgnieceniem, przerzucając kolejne okulary w konstrukcji na swojej twarzy. Gdy pociągał za malutkie dźwignie kolejne szkła nasuwały się bądź odsuwały sprzed jego twarzy. Chwilę trwało nim natrafił na odpowiednie powiększenie. Pochylił głowę. Drewno było świeżo porysowane, ale nie wyglądało na to, że przy użyciu łomu. W rzeczy samej ktoś szamotał się z jakimś żelastwem.

– A tutaj musiał zahaczyć jego pazurami – Gint przejechał palcami po futrynie. – Przestaje mi się to podobać.

– Czyżbyś znowu wyczuwał czarnoksiężników? – zapytał z rozbawieniem Viktor.

– Wiesz dobrze, że nigdy nie szukam ich na siłę.

To Viktor akurat musiał przyznać. Gint nigdy nie posądzał kogoś o herezje dopóki nie był absolutnie pewien. Na pewno nie zaliczał się do tych płonących ogniem szaleńców gotowych spalić setki ludzi po zobaczeniu jak któryś z nich karmi czarnego kota. Możliwe, że to był jedyny powód, dla którego Viktor w ogóle zgodził się z nim pracować.

– Wiem też, że większość naszych spraw kończy się zwykle opętanymi! – rzucił Viktor, po czym dodał z przekąsem – a bywało znacznie gorzej.

– Tu już chyba skończyłem. – uciął dyskusje Gint. Rzucił okiem do notatnika, sprawdzając czy zanotował wszystkie informacje. – Teraz lepiej porozmawiajmy z tym uczniem. Chociaż najpierw powiedzmy ekipie, że może zabrać ciało do chłodni.

 

Kopuła była już niemalże czarna, gdy Viktor odpalał papierosa przed zakładem brata Kantrimasa. Zwykle lubił zapalić po przesłuchaniu. Gint przez chwilę patrzył, jak osłaniająca Miasto czasza faluje w miejscu, gdzie łączyła się z komnatą magów. Nawet stąd widać było ich tańczące cienie.

– Powinieneś to rzucić! – stwierdził patrząc na zaciągającego się Viktora. – Wiesz, że to Cię zabije.

– Daj spokój Gint. – machnął ręką bojar. – Przez sto lat palenia nie zaszkodzę sobie bardziej, niż ty przy jednym ładowaniu Kryształu.

Rzeczywiście cena, jaką płacili rzemieślnicy za obcowanie z Kryształem była wysoka. Schorzenie, które wywoływało jego promieniowanie, określano nawet mianem choroby rzemieślników. Zaczynało się od wypadających włosów, przez co większość rzemieślników, już za młodu, goliła głowy. W pewnym momencie następowało załamanie, jakby własny organizm zaczynał się buntować przeciwko choremu. Gdy dochodziło do tego, bracia mogli się jedynie postarać, aby nieszczęśnik zbytnio nie cierpiał, ponieważ w najlepszym przypadku pozostawały mu tygodnie życia. Oczywiście choroba nie zawsze się objawiała i zdarzały się przypadki rzemieślników dożywających sędziwego wieku. Niemniej były to najczęściej osoby o stosunkowo słabym darze. Ginta przejawiał jednak wyjątkowe uzdolnienia, Viktor miał zatem pełne prawo martwić się o przyjaciela.

– To co innego! – odparł szybko Gint. – Wiesz równie dobrze jak ja, że potrzebujemy mocy Kryształów. Tylko dzięki nim to wszystko jakoś się trzyma. Robimy to, co konieczne.

– Zabijacie się na raty! – powiedział przez zaciśnięte zęby Viktor – widziałem jak umiera rzemieślnik. Nic przyjemnego. Magowie mogliby coś z tym zrobić.

– Magowie nas chronią Viktorze, nie zapominaj o tym. To oni utrzymują barierę. Myślę, że robią dość. Z pewnymi sprawami sami musimy sobie radzić.

Viktor spojrzał z rezygnacją na końcówkę żarzącego się papierosa. Po czym pstrykając, wystrzelił go spomiędzy palców. Papieros podskoczył kilka razy na bruku, wpadł do rynsztoka i po chwili zgasł.

– Dobrze, już dobrze… – rzekł w końcu pojednawczo, choć widać było, że nadal jest zły. – Jak chcesz. – przerwał na chwilę. Spojrzał na Ginta i spytał – Co myślisz o zeznaniach brata Linasa? – Nie czekając na odpowiedź podjął dalej. – Mi się on nie podoba. Coś tu jest nie tak. Zbyt często powtarza, że nic nie widział. Był przerażony, kiedy wspomniałem o niedomkniętym oknie.

– Może źle się czuł z tym, że ułatwił wejście mordercy. – rzucił zamyślony Gint. Ktoś postronny mógłby być mocno zdziwiony tym, jakie zaufanie może pokładać w ludziach inkwizytor. – Może naprawdę jest tylko przerażony. – powiedział, po czym zamilkł. Po chwili zaczął znowu. – Poza tym to, ty jesteś specjalistą od ludzi. Co sądzisz Viktor?

– Myślę, że on coś ukrywa. Myślę, że miał coś wspólnego ze śmiercią starego zegarmistrza. Poza tym, jakoś za szybko wskazał podejrzanego.

– Pytanie tylko, po co miałby zabijać swojego mistrza? Niezależnie od tego musisz przyznać, że brat Laimones mógłby chcieć zdobyć tego smoka. Oboje zajmowali się podobnymi dziedzinami. Zawsze współzawodniczyli. Wyobraź to sobie – takie odkrycie! Maszyna mogąca działać bez potrzeby użycia kryształu, praktycznie samonapędzająca się. Wiesz, że to w teorii daje możliwość rezygnacji z Kryształu – Gint się rozmarzył. Pomimo swojego stanowiska, nadal był przede wszystkim rzemieślnikiem, a każdy rzemieślnik byłby dumny z takiego odkrycia. – Może najął jakiegoś złodzieja, żeby ukradł dla niego maszynę. Na jego nieszczęście stary brat Kantrimas pracował akurat tej nocy do późna. Przyłapał złodzieja. Wywiązała się walka i złodziej go zabił.

– Jakoś zbyt prosto to brzmi – stwierdził bojar. – Poza tym, zdaje się, miałeś wątpliwości, czy ten mechanizm w ogóle zadziała?

– Tak – przyznał inkwizytor. – To inny problem. Brat Kantrimas chciał stworzyć maszynę, bez Kryształu. Znasz nasze reguły – zamilkł na chwilę, jakby chcąc podkreślić wagę tego, co zamierzał powiedzieć. – Pierwsza: tylko Kryształ. Naszej mocy nie używamy do niczego poza ładowaniem Kryształu. Tylko magowie potrafią użyć mocy do innych celów. Każdy, kto próbował czegoś podobnego, prędzej czy później ściągał na siebie uwagę Meness.

– A my, prędzej czy później musieliśmy go ścigać – przerwał mu Viktor. – Tak wiem! Jak zapewne pamiętasz, już kilka razy przerabialiśmy opętania. Myślisz, że tutaj też o to chodzi?

– Nie jestem pewien. Mimo wszystko wydaje się to jakoś nie pasować.

– No dobrze. To co teraz? – uciął dyskusje Viktor.

– Myślę, że pora się położyć, jest już późno. – inkwizytor przeciągnął się i ziewnął. – Jutro ja zabiorę się za sekcję, a Ty możesz wypytać okolicznych ludzi, czy czegoś nie widzieli. Przyjedź potem do katedry.

– Wiesz, że nie jesteś moim przełożonym? – Viktor z krzywym uśmiechem zwrócił się w stronę Ginta.

– Przecież sam pytałeś.

 

Blask z lampy kryształowej padał na nagie ciało na stole do sekcji. Kryształ, który był w niej źródłem światła, został osłonięty grubą warstwą szkła ołowiowego, aby zabezpieczyć ludzi przed skutkami choroby rzemieślników. Nikt nigdy nie wykazał, aby to rozwiązanie naprawdę było skuteczne, ale stosowano je we wszystkich lampach kryształowych. Przynajmniej poprawiało samopoczucie.

Brat Gintautas nachylał się nad blatem stołu. Był całkowicie pochłonięty tym co robił, jak zawsze, kiedy przeprowadzał jakieś badania. W końcu podniósł się znad zwłok. Nic, pomyślał. Żadnych oznak spaczenia. Żadnych znaków obecności Meness. Natomiast powodem śmierci z całą pewnością był nóż. Pchnięcie w brzuch i klatkę piersiową. Ciekawe, czego dowiedział się Viktor, zastanawiał się. Po chwili odłożył narzędzia.

Bojar przybył wkrótce potem i od razu zaczął relacjonować:

– Kobieta, mieszkająca w kamienicy obok, najwyraźniej widziała tamtej nocy kogoś, uciekającego uliczką. Wydawał się jej przestraszony. Pomyślała, że może ktoś go napadł, ale bała się zareagować. Widziała za to jego twarz.

– Czyli coś jednak wiemy. – stwierdził Gint. Potarł kark z roztargnieniem, jak zwykle, gdy się nad czymś zastanawiał. Jego zielone oczy rozjarzyły się wesoło, działo się tak zawsze, gdy pojawiał się trop. – Roześlemy listy gończe.

 

Pracownia brata Laimonesa znajdowała się, podobnie jak ta należąca do zamordowanego, w trzecim sektorze. Nie była to, więc, zbyt długa podróż. Osiem sektorów wewnętrznych rozmieszczonych na okręgu wokół Katedry Zero było położonych relatywnie blisko niej, w przeciwieństwie do pozostałych osiemnastu sektorów zewnętrznych. Po niecałej godzinie podróży karetą Gint wraz z Viktorem stanęli przed wejściem pracowni. Było wcześnie. Bariera wokół Miasta świeciła jasno, kąpiąc wąskie uliczki sektora w ostrej fioletowej poświacie.

– Brat Laimones? – Viktor szybko przeszedł do pytania, gdy tylko weszli do środka. Była to jego zwykła strategia. Zadawanie szybkich pytań. Kontrolowanie rozmowy. Z tego powodu, przełożeni bojara usłyszeli już sporo skarg pod jego adresem. Przeważnie wnosili je co bardziej wpływowi podejrzani, uskarżając się na naruszenie ogólnie pojętych dóbr osobistych.

– Tak? – gruba postać wytoczyła się zza kontuaru. – Chcielibyście panowie coś kupić. Mogę polecić ten zegar. Bardzo dobrze działa. Napędzany bardzo małym kryształem. Bardzo bezpieczny.

– Nie, dziękuje. Interesuje nas raczej pana znajomość z bratem Kantrimasem – Viktor lubił przechodzić od razu do sedna. – Być może brat słyszał, został zamordowany.

– Tak, straszna tragedia. – ton głosu Laimonesa, jakoś nie pozwalał Viktorowi uwierzyć w szczerość wypowiedzi. – Byliśmy dobrymi znajomymi.

– Słyszeliśmy. – na to stwierdzenie Viktora, zegarmistrz zrobił tylko zdziwioną minę. – Podobno mocno, ze sobą współzawodniczyliście?

– Mocno? Czy ja wiem? – grubas rozważał słowa, a jego trzy podbródki zdawały się podskakiwać ze zdenerwowania. Jako zegarmistrz rzadko był narażony na kontakt z naprawdę potężnymi Kryształami. Choroba rzemieślników jeszcze go nie dotknęła i zapewne nigdy nie dotknie. Na jego ciele nie było widać, typowych dla starszych rzemieślników, ciemnych plam, które pozostawiało obcowanie z kryształem. Był nawet w stanie zachować większość swoich naturalnych włosów, które teraz z niepokojem przeczesywał. – Ale chyba nie sądzicie, że miałem z tą śmiercią coś wspólnego.

Gint nie udzielał się podczas całej konwersacji. Co mogło zaskakiwać w przypadku inkwizytora, nie był zbyt dobry w przesłuchiwaniu ludzi. Z tego powodu zwykle pozostawiał to Viktorowi. Sam zajmował się dowodami. Poza tym milczący inkwizytor stojący w rogu zawsze zachęcał ludzi do rozmów z jakąkolwiek inną osobą w pomieszczeniu. No i jeszcze ten jego wieczny uśmiech, zdawało się, że wie już wszystko i tylko bawi go to jak się plączesz. W rzeczywistości Gint zawsze miał nadzieję, że podejrzany okaże się niewinny. Nie powstrzymało go to przed oskarżeniem kogoś, gdy posiadał już niezbite dowody, ale zawsze miał nadzieję.

Rozglądał się po pomieszczeniu. Podobnie jak w pracowni zamordowanego, tak i tutaj na ścianach pełno było mniejszych i większych zegarów. W przeciwieństwie jednak do gabinetu starego zegarmistrza tutejsze były o wiele bardziej ozdobne. Gint miał wrażenie, że z niektórych złoto aż kapało.

– Myślę, że mu zazdrościłeś. – Viktor znów nacisnął.

– Chyba nie tego śmiesznego smoka? – parsknął z udawanym politowanie Laimones.

– A więc przyznajesz, że wiesz, nad czym pracował?

Podejrzany na chwilę zawiesił głos, jakby niepewny czy powinien kontynuować.

– Tak. -jedno spojrzenie w kierunku uśmiechniętego inkwizytora pozwoliło mu podjąć decyzję. – Mam oko na konkurencje. Muszę. Taki fach. – usprawiedliwiał się grubas. – Mój uczeń śledził czasami, co się dzieje u brata Kantrimasa.

– Coś ciekawego?

– Nic, bojarze. Tylko ostatnio ten smok. I… – głos zamarł mu w krtani.

– No, dalej… – zachęcił go Viktor.

– Ostatnio chłopak od Kantrimasa kilkakrotnie chodził do takiej podejrzanej meliny na obrzeżach sektora. Myślałem, że może chce się wyszaleć i nie kazałem go dalej śledzić.

 

Bar wskazany przez Laimonesa, faktycznie bardziej zasługiwał na miano meliny. Jedynie rozpadający się brudny szyld informował o tym, iż znajduje się tu jakiś przybytek. W środku było mało światła, brudno i tradycyjnie już chyba dla lokali tej kategorii, śmierdziało skwaśniałym piwem.

Wejście Ginta wywołało małe poruszenie. Ktoś podniósł się ze stołka, najwyraźniej próbując uciec, a kolejnych dwóch już wychodziło przez tylnie drzwi.

– Siad! – warknął Viktor. Wyciągnięty przez niego pistolet parowy, skutecznie ostudziła zapał do przechadzek większości tutejszej klienteli.

– Jeśli bylibyście panowie tak łaskawi – wtrącił się Gint – to prosilibyśmy, aby panowie nie opuszczali lokalu. – przerwał na chwilę. – A teraz, jeśli pozwolicie… Szukamy tego człowieka – inkwizytor podniósł do góry szkic prawdopodobnego zabójcy. – Czy któryś z panów go poznaje?

Cała sala zamarła w niemym niezrozumieniu. I właśnie na to czekał Viktor. Podał im coś, co potrafili zrozumieć:

– Inkwizytor, – słowo zostało wyraźnie przez niego podkreślone – zadał wam pytanie. Gadać, mendy! – warknął ponownie i kiwnął pistoletem w kierunku najbardziej wystraszonego opryszka.

 

Ginta zawsze zastanawiało dlaczego takie działania jego towarzysza przynosiło skutki. Może to przez zdecydowanie jakie Viktor zawsze przy nich okazywał, a może dlatego, że nikt nie był na tyle głupi, aby przeciwstawiać się inkwizycji. Z jakiegokolwiek by to nie było powodu, jak do tej pory zawsze się sprawdzało. Potęgowało to tylko pociąg bojara do dramatycznych wejść w podejrzane miejsca. Tak, czy inaczej Gint nigdy do końca nie przyzwyczaił się do swojej roli w tych przedstawieniach.

Bywalcy spelunki rzeczywiście rozpoznali przedstawionego na zdjęciu podejrzanego. Okazało się, że to drobny złodziejaszek: Pchła. Po dyskretnej prośbie Viktora, podali także adres, pod jakim można go znaleźć.

Drzwi nie były zamknięte i ustąpiły, gdy tylko bojar nacisnął na klamkę. Wszedł do środka, celując przed siebie pistoletem parowym. Gint ruszył za nim, wyciągając z rękawa flarę, małą wersję pistoletu parowego. Był to zwykły cylinder z wmontowanym wewnątrz kryształem i zbiornikiem wody. Mógł strzelać nabojami, śrutem, lub po prostu strumieniem gorącej pary. Gint specjalnie nie załadował amunicji, chcąc ewentualnie użyć tej ostatniej właściwości broni, która dość skutecznie nadawała się do obezwładniania.

Rozdzielili się pomiędzy dwa pokoje. Gint nie znalazł nic ciekawego. Derka na podłodze i drobiny kurzu tańczące w gasnącym świetle dnia. Na pewno nie było tu także smoka zegarowego, ani jakiegokolwiek innego.

Nie zdążył się dobrze przyjrzeć, gdy z drugiego pokoju dobiegło go wołanie Viktora. Zastał go już ze schowaną bronią, nachylającego się nad ciałem. Raczej nie mogło być wątpliwości, że to ich podejrzany. Gint podszedł i delikatnie odsunął koszule przylepioną krwią do ciała. Na klatce piersiowej wykwitała czerwona dziura. Całe ciało było w mniejszych, bądź większych nacięciach. Występowały parami po cztery. Widzieli gdzieś już takie nacięcia. Spojrzeli na siebie w jednym momencie.

– Myślisz, że to… – zaczął bojar.

– Myślę, że powinniśmy się pośpieszyć – odparł Gint.

 

Gdy trafili z powrotem do zakładu Kantrimasa, znów było ciemno. Nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi. Gint sforsował zamek przy użyciu kilku narzędzi. Weszli do środka.

Pracownia znajdowała się w takim samym stanie, w jakim ją pozostawili. Brakowało jedynie ciała, oraz szkiców smoka, zabranych, jako dowody. Obaj rozejrzeli się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo nie ma. Bojar skinął na Ginta, aby ten szedł za nim. Skierował się na schody prowadzące na mieszkalny parter. Były wąskie, otoczone ścianami oraz niskim sufitem. Gint odczuwał na nich lekką klaustrofobie. Cisze przerwało delikatne skrzypnięcie, gdy nieopatrznie dotknął wystającej ze ściany, obluzowanej barierki. Viktor spojrzał na niego z przyganą, po czym odwrócił się i z oburzeniem złapał za klamkę.

Drzwi odskoczyły nagle. Na schody, w pełnym biegu, wpadła osoba ubrana w płaszcz rzemieślnika. Uderzyła w stojącego na górze Viktora. Dalej wszystko potoczyło się już samo. Trzy postacie nie mogąc już utrzymać swojej zwykłej pionowej pozycji, stoczyły się po schodach, zatrzymując się dopiero na kontuarze w pracowni.

Gdy Gint otworzył oczy świat dalej podskakiwał i koziołkował jak podczas upadku. Głowa bolała go niemiłosiernie. Z rozcięcia na skroni sączył się krew zalewając lewe oko. Z pierwszych oględzin wywnioskował, że Viktor jest w podobnym stanie.

Szybko rozejrzał się za napastnikiem. Najwyraźniej ten nie czuł się lepiej niż oni sami. Leżał na podłodze w kącie pracowni cicho skomląc. Gint podbiegł do niego i odwrócił na plecy. Twarz brata Linasa była ciężko rozpoznawalna pod siecią ran. Większe i mniejsze bruzdy przecinały głowę i tors ucznia zegarmistrza. Brakowało mu sporego kawałka prawego ucha.

– Pomocy! – wyszeptał, patrząc z trwogą na inkwizytora, gdy tylko udało mu się wrócić do rzeczywistości. – On chce mnie zabić! – patrzył rozpaczliwie. Viktor i Gintem spojrzeli na siebie.

W pokoju na górze dało się słyszeć jakieś ruchy. Inkwizytor wciągnął rannego rzemieślnika za ladę. Viktor przeładował broń i dołączył do nich.

– Co wiesz o Pchle? Zaczynaj opowiadać, póki jeszcze żyjesz. – Viktor jak zwykle przeszedł do sedna. Opierał się teraz plecami o ladę sprawdzając pistolet. Woda nagrzewała się już, radośnie bulgocząc w miedzianych rurkach. Pogładził jakby dla uspokojenia chromowaną lufę.

Wystraszone oczy brata Linasa niespokojnie biegały pomiędzy kamienną twarzą Viktora, a uśmiechniętym, ładującym flarę Gintem, szukając gdzieś oparcia. Nie mógł zdecydować się, czy bardziej przeraża go któryś z nich, czy to, co czaiło się za schodami. Najwyraźniej podjął w końcu decyzję, bo zaczął mówić:

– Skąd wiecie? – wybąkał przestraszony. – Wynająłem go – krew i łzy zalewały mu usta, gdy mówił. Cały się trząsł. – Nie rozumiecie…

– Chciałeś zgarnąć chwałę dla siebie – przerwał mu Viktor, który także wyglądał teraz zza lady, wypatrując nadciągającego wroga. Wolną ręką masował sobie nadgarstek nadwyrężony przy upadku. W końcu zrezygnowany przełożył broń do lewej ręki. – Kazałeś go zabić i ukraść smoka. Potem zamierzałeś udawać, że udało ci się go odtworzyć – rzucił na ślepo.

– Nie, to nie tak, panie – Linas rozkleił się na dobre. Wyglądał teraz naprawdę żałośnie. Jego rzadkie wypłowiałe włosy mokre od krwi i łez czepiały się ust, gdy mówił. – Ja go kochałem, ale musiałem go powstrzymać – szloch wstrząsnął jego wątłą postacią. Viktor spojrzał na niego z wyrzutem, uciszając go. Na piętrze coś się poruszyło. – On ciągle tylko nad tym ślęczał – skomlał cicho Linas. – Nie wykonywał zleceń. Starałem się je robić za niego, ale nie wszystkie potrafiłem. Miałem nadzieję, że jeśli ta piekielna machina zniknie, to mistrz wróci do pracy. Wynająłem złodzieja by to ukradł. Zostawiłem otwarte okno. Mistrza miało wtedy nie być w pracowni, ale on musiał nad tym pracować. Zrozumcie… – zawiesił głos jakby bał się wypowiedzieć to, co myślał – bałem się, że to opętanie. Panie, on chciał stworzyć maszynę działającą bez Kryształu. Zachowywał się tak dziwnie.

Gint martwił się tym samym. Stworzenie maszyny bez Kryształu nie było może równoznaczne z czarnoksięstwem, ale jeśli stary zegarmistrz użył mocy przy tworzeniu tego przedmiotu to mógł ściągnąć do maszyny, nawet nieświadomie, jednego z pomniejszych Meness.

Zadumę przerwała mu nagła cisza na górze. Furkot, który towarzyszył im od wejścia do pracowni, a z którego nawet do końca nie zdawali sobie sprawy, przycichł nagle. Chwilę czekali w milczeniu, rozglądając się dookoła. Światło ulicznych latarni wpadających przez wąskie szybki, oświetlało pomieszczenie jedynie w małej części.

– Nie podoba mi się to! – rzucił Viktor rozglądając się po pokoju.

– Może odszedł… – podjął z nadzieją Linas.

– Tam! – w sekundzie, w której Viktor krzyknął te słowa, szyba w oknie z lewej wybuchła setką fragmentów mętnego szkła, przepuszczając przez siebie czarną smugę ze skrzydłami. Pozostawione jeszcze w pracowni papiery poderwały się do góry. Kółka zębate leżące dotychczas na blacie sfrunęły z niego i zaczęły się toczyć po podłodze.

Rozległ się gwizd pary i świst przecinających powietrze pocisków wystrzelonych z pistoletu Viktora. Nie mógł dobrze utrzymać pistoletu lewą ręką, przez co dwa pierwsze strzały okazały się niecelne. Trzeci trafiłby w cel gdyby smok nie zmienił gwałtownie toru lotu. Dało to Gintowi chwilę by wycelować flarę. Woda wewnątrz małego srebrnego cylindra zabulgotała, gdy przesłał moc do kryształu. Para buchnęła z lufy wyrzucając ze sobą porcję śrutu. Smok próbował zrobić unik, ale część kulek trafiła w skrzydło, rozrywając je na strzępy. Stwór upadł w kącie, niemrawo podrygując. Toczące się po podłodze koła zębate zatrzymywały się po kolei brzęcząc cicho. Wszystko trwało ledwie kilka chwil.

Viktor wyjął szablę prawą ręką, lewą dalej trzymając pistolet parowy i powoli zbliżał się po okręgu do drgającej maszynerii. Gint przeładowując flarę szedł z drugiej strony. W powietrzu, przesłaniając widok, unosiły się jeszcze kartki ze szkicami. Smukła konstrukcja smoka drgała coraz słabiej. Jej czarne, zakrzywione pazury coraz wolniej orały podłogę, kreśląc słabe linie na kamieniach.

Niepewny, co się dzieje brat Linas wysunął się zza kontuaru.

– Czy to nie żyje? – zapytał.

Smukły stalowy łeb smoka w jednej chwili obrócił się w jego stronę. Oczy potwora zdały się świecić zimnym, błękitnym ogniem. Tykanie dochodzące z jego wnętrza przyśpieszyło nagle. Zaskoczył wszystkich. Łopocząc zwichniętym skrzydłem, ze straszliwym odgłosem dartego metalu, rzucił się w kierunku Linasa.

Viktor strzelił dwa razy. Pociski wbiły się w ziemię w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się smok.

Brat Linas był zbyt przerażony i zaskoczony by się uchylić. Stalowy dziób stwora wbił się w jego klatkę piersiową z niesamowitym impetem. Nim Viktor dobiegł do niego, młody zegarmistrz leżał już nieprzytomny. Smok nie przestawał jednak masakrować jego ciała.

Nie widząc lepszego rozwiązania bojar zaczął okładać maszynę szablą. Najwyraźniej blacha nie był zbyt gruba, bo już po paru uderzeniach potwór znieruchomiał. Viktor wyprowadził jeszcze kilka pchnięć dla pewności. Razem z Gintem zrzucili go z ciała brata Linasa, który ,co do czego nie było wątpliwości, już nie żył.

– Jak mówiłem – Viktor sapał głośno, wypowiadając te słowa. Oparł się plecami o ścianę. Strużki potu ciekły mu po twarzy. Rozsunął pod szyją szary materiał płaszcza. – w najlepszym przypadku opętanie.

Gint tylko się uśmiechnął.

 

Ślęczał nad projektami i częściami, które zostały ze smoka już od tygodnia. Na początku nie mógł uwierzyć w wyniki swoich badań. Przeprowadzał je raz po raz. Ciągle ta sama reakcja z Kryształem. Nic. Żadnych oznak spaczenia. Żadnych oznak obecności Meness. Stary mistrz stworzył go tylko dzięki swojej inteligencji. Żadnych targów z Meness, tylko wiedza.

Z drugiej strony nie mógł zrozumieć, w jaki sposób ta maszyna mogłaby działać. Przeanalizował wszystkie schematy, zbadał wszystkie pozostałe części mechanizmu. I nic. Żadnych wniosków. Żadnych odpowiedzi.

Prawdopodobnie będzie musiał się poddać. Choć żal mu było zostawiać tak wspaniałe dzieło. Prawdziwy pokaz sztuki zegarmistrzowskiej. Chociaż, gdyby tak…, pomyślał. Nie mógł się oprzeć temu pomysłowi.

 

Kolejny dzień brat Gintautas spędził w odlewni i kuźni. Był potwornie zmęczony, ale pewien, że ma już wszystko, czego potrzebuje. Kiedy wieczorem siedział w warsztacie obok niego piętrzył się stos drobnych rurek i wielu innych tajemniczych części, których przeznaczenia nie potrafiłby wskazać chyba nikt poza samym twórcą.

Nad ranem, gdy podczas ładowania kryształu, bestia otworzyła oczy, Gint był z siebie bardzo zadowolony. Ze środka smoka dobiegało radosne, cichutkie tykanie kół zębatych. Nie potrafił odtworzyć ich pierwotnego działania, ale pozostawił kilka z nich w ważniejszych mechanizmach. W końcu to smok zegarowy, pomyślał.

Żałował tylko, że nie dał rady odbudować go takim, jakim był, odtworzyć wspaniałego mechanizmu, który mógłby zastąpić Kryształ, i usunąć raz na zawsze chorobę rzemieślników. Niestety ludzka krótkowzroczność i nieufność zabrały tę szanse.

Gint spojrzał na prostującego skrzydła smoka. Nie sądził, aby miał być jeszcze agresywny. W końcu ukarał zabójców swego stwórcy. Gint zastanawiał się tylko, skąd wiedział, kto to zrobił? Zdaje się jednak, że to pozostanie zagadką.

Smok otworzył pysk i wypuścił z niego obłok pary, po czym potarł łbem o rękę inkwizytora. No nic, pomyślał brat Gintautas, wielcy magowie mają swoje zaklęcia, my prości rzemieślnicy musimy się trzymać reguł.

Koniec

Komentarze

Rzuciłem okiem na początek, środek i zakończenie. Przyzwoite opko, zdaje się. 
Pozdrawiam. 

Bardzo dziękuje za komentarz i liczę na kolejne ;).

Ależ proszę: "Na, którego piersi widniało płonące koło zębate, symbol inkwizycji." <-- wtf?! Bo ja tępa jestem i nie rozumiem zdania... I tak dalej, i tak dalej... Ale ogólnie chyba nie jest źle.

Ogólnie chyba dziękuję za komentarz ;), chociaż do końca go nie rozumiem.

Jeśli komuś podoba się opowiadanie, to zapraszam również do lektury drugiej opowieści o Gintcie:
2. Golem 

Podobało mi się. :) Pozdrawiam.

Dziękuję.

Trzecia część opowieści o Gintcie:
3. Wolna Wiara 

Nowa Fantastyka