- Opowiadanie: fbqba@yahoo.com - Ran Dori

Ran Dori

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ran Dori

Śledczy Scotley nigdy nie widział czegoś podobnego. W swojej czterdziestoletniej karierze widział wiele morderstw i wypadków, jednak to co stało się w rezydencji przyprawiało go o ciarki na plecach. Spoconymi dłońmi wyskrobał kilka słów na kawałku pożółkłego papieru i przywiązał do nóżki szarego gołębia pocztowego.

– Dzień dobry poruczniku.

Scotley wzdrygnął się. Od razu rozpoznał ten głęboki, monotonny głos. Odwrócił się na pięcie. Stał naprzeciw olbrzymiego, ponad dwumetrowego zakonnika o długich kruczoczarnych włosach.

– Witajcie Bracie.

Mnich spojrzał na pulchnego policjanta i przeczesał palcami spiczastą, kozią bródkę mierząc go swoimi mdławymi oczami. Scotley nie lubił tego spojrzenia, nigdy nie zwiastowało nic dobrego.

– Theodore? – Duchowny, spojrzał na pejzaż malujący się za mundurowym – Co się tutaj stało?

Porucznik spojrzał na to co jeszcze wczoraj było siedzibą Williama, hrabiego-rezydenta Lancaster.

Doszczętnie spopielone pnie drzew, sterczały złowieszczo sponad czarnej popękanej ziemi. Resztki krzewów i krzaków, pochyliły się żałośnie ku czarnej spalonej ziemi. Ruiny niewielkich budynków będących siedzibą służby tliły się jeszcze sycząc złowieszczo. Tam gdzie jeszcze wczoraj stał jeden z najwspanialszych gmachów w okolicy, dzisiaj znajdowała się tylko sterta gruzu przypominająca raczej zrujnowany dworzec kolejowy Czarnobyla niż wspaniały, godny samej Królowej Matki, kompleks. Na kamiennej wieży ponad masywnymi dwuskrzydłowymi drzwiami, w miejscu w którym kiedyś znajdowała się biała tarcza zegara, dzisiaj straszyła ziejąca pustką dziura. Na skruszonych marmurowych schodach, niczym w Steampunkowym horrorze, roztrzaskane zębatki, sprężyny i śruby, tworzyły posępnie przygniatającą konstrukcję.

W zasięgu wzroku nie było widać żadnych ciał, wyglądało na to, że wszyscy po prostu zniknęli, jakby wessani przez ogniste oko cyklonu.

– Nie wiem Lokainie – Odparł ze smutkiem Anglik, a jego pulchne policzki nabrały nieco zawstydzonego odcieniu różu.

Zakonnik roześmiał się.

– Pozwólcie mi sobie pomóc Scotley – Zwrócił się do siwiejącego przyjaciela – Wróć do Londynu, weź sobie dzień czy dwa wolnego i zapomnij o wszystkim.

Porucznik spojrzał na niego z niedowierzaniem malującym się w jego zielonych oczach.

– Oszalałeś? Mam pozwolić Ci na zniszczenie wszystkich śladów?

– Tam nie ma śladów – Odparł spokojnie mnich z zadziwiającą pewnością siebie – Wracaj do domu Scotley. Siądź wygodnie w fotelu, napij się kawy i zrób sobie rachunek sumienia.

Theodore Scotley, najlepszy londyński śledczy, stał jak osłupiały patrząc na oddalającą się sylwetkę zakonnika i wsłuchując się w coraz cichszy odgłos butów, które na specjalne zamówienie Ojca Lokaina kazano wzmocnić ołowiem.

 

***

 

Bez wahania wszedł do rezydencji. Drzwi były zastawione, ale potężny kopniak rozrzucił prowizoryczną barykadę. Stanął w progu pozwalając aby promienie słońca omiotły pomieszczenie. W środku budynek wyglądał na całkowicie opuszczony.

Skierował się w stronę biblioteki. Pokonał półokrągłe schody i skręcił w lewe skrzydło budynku.

Usłyszał szelest. Zza rogu wyłoniła się kulejąca postać. A raczej to co zostało z czegoś co prawdopodobnie było jeszcze niedawno człowiekiem. Lub kilkoma ludźmi.

Mnich spojrzał na odrażające monstrum zbliżające się jego kierunku. Z urwanej dolnej szczęki zwisał siny, pokryty bąblami jęzor, przy każdym kroku kołyszący się niebezpiecznie na boki. Jedno z oczu było zaszyte kawałkiem powieki, drugie zaś, nienaturalnie rozwarte, spod resztek osmalonych brwi, lustrowało korytarz zaropiałą, przegniłą gałką. Wynaturzony korpus sprawiał wrażenie poskładanego z kilkunastu części przez kogoś kto nie miał nawet nikłego pojęcia jak wygląda człowiek. Powyginany pod nienaturalnymi kątami kręgosłup zdawał się przeczyć prawom logiki. Przy każdym koślawym kroku zanurzał się w bezkształtnej masie ciała by po chwili wystrzelić z tyłu rozrywając skórę i wypychając żebra na zewnątrz. Nogi, obydwie różnego koloru i długości widocznie utrudniały marsz tej niesamowitej, delirycznej maszkary. Lewa, należąca prawdopodobnie do jakiegoś młodego mężczyzny składała się z dwunastu palców: siedmiu białych i pięciu czarnych. Prawa zaś, całkowicie pozbawiona kolana, stanowiła tylko kościaną laskę, podtrzymującą w pionie ten odrażający wytwór schizofrenicznego koszmaru. Kończyny zginające się w przeróżnych miejscach zdawały się być tylko ponurym preludium, onirycznego widowiska jakie czekało na zakonnika w przyszłości. Każdy normalny człowiek który choćby przez ułamek sekundy zmuszony byłby oglądać ten pokraczny twór zrodzony i powołany do życia przez obłąkany, nawiedzony umysł, sam niemalże natychmiast odszedłby od zmysłów i zmarł.

Lokain nie zwolnił nawet kroku. Stukot okutych buciorów z zegarmistrzowsko precyzyjną częstotliwością rozlegał się w głuchym echem w murach wyludnionych ruin.

Szkarada skuliła się na podłodze napinając się do skoku. Z niesamowitą gracją i prędkością, niczym gigantyczny, nieumarły pasikonik gnijące zwłoki wystrzeliły w stronę mnicha.

Jednym niedbałym ruchem ciało zostało strącone na ziemię. Siła uderzenia skruszyła wiekowe płytki. Bestia padła zamroczona. Mnich złapał ją za powykręcany kark i cisnął w drzwi biblioteki. Stwór wyprężył się dziko i z impetem uderzył w dębowe wrota. Przeszywający piskliwy jęk rozdarł niezmąconą ciszę. Zwłoki dźwignęły się na cztery łapy i kołysząc się zaszarżowały na mnicha. Niczym wykwintny torreador Lokain uchylił się, po raz kolejny kontratakując potwora. Strzeliły odłamki szkła jednak monstrum rozwarte pomiędzy framugami znów szykowało się do ataku.

– Ran Dori – Mruknął mnich – Wszechogarniający chaos.

Świetlista smuga oślepiającego światła oświetliła jego oblicze. W dłoni jakby znikąd zmaterializowało się ogromne ostrze. Gigantyczne, nawet jak na Ōdachi, budziło respekt rozmiarami i starannością wykonania. Lokain bez wysiłku władał nim jedną ręką.

Czas niemalże stanął w miejscu.

Olbrzymi miecz zamarł w bezruchu. Bestia była już coraz bliżej. Mnich ustawił się w gotowości. Wspaniała, dumna garda przeciwko szybującemu w jej stronę paskudztwu.

Starli się.

Jaśniejące ostrze z łatwością wniknęło w rozkładającą się strukturę czaszki.

Niedbale pozszywane ciało nie stawiało żadnego oporu. Nie zwalniając ani na chwilę, wpuściło w siebie broń oponenta. Dwie połowy adwersarza roztrzaskały się na kamiennej ścianie za plecami Lokaina.

Ostrze zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Wypuszczone z dłoni mnicha rozpłynęło się w powietrzu zmieniwszy się uprzednio w srebrzyste drobinki kurzu.

Koniec

Komentarze

ale to jeszcze nie koniec?

Nie, to część projektu który został przeze mnie ochrzczony "Götterdammerung". Chciałem sprawdzić czy się przyjmie ten początek.

Wyeliminować powtórzenie słowa "widział" z dwóch pierwszych zdań. Na tym staję i odpadam. A to może być całkiem dobre opko. :)
Pozdrawiam. 

Mnich spojrzał na pulchnego policjanta i przeczesał palcami spiczastą, kozią bródkę mierząc go swoimi mdławymi oczami. Scotley nie lubił tego spojrzenia, nigdy nie zwiastowało nic dobrego. 
– Theodore? – Duchowny, spojrzał na pejzaż malujący się za mundurowym – Co się tutaj stało?
Porucznik spojrzał na to co jeszcze wczoraj było siedzibą Williama, hrabiego-rezydenta Lancaster.

- Dalej jest tego więcej. Przydałoby się trochę urozmaicić opis, bo te powtórki trochę rażą. Między innymi ostatnie zdanie zapisując choćby tak:  "Porucznik westchnął na widok tego, co jeszcze wczoraj było siedzibą Williama, hrabiego - rezydenta Lancaster".

 

Nogi, obydwie różnego koloru i długości 

- A te "obydwie" to niby po to, aby czytelnik wiedział ile człowiek ma nóg? ;) Nadopis.

 

 Przeszywający piskliwy jęk rozdarł niezmąconą ciszę.

- Już zmąconą. Piskliwym jękiem. "Niezmąconą" do eliminacji.

 

Niczym wykwintny torreador Lokain uchylił się,

- Chciałem na koniec, powiem teraz. Przesyt przymiotników. Wiele niepotrzebnych bo wcale nie dodają uroku opowieści, kiedy trzeba się przez nie przebijać. Niektóre wręcz o innym, niż zamierzony, znaczeniu. Jak choćby powyższy "wykwintny".

 

3

c.d.

 

Świetlista smuga oślepiającego światła oświetliła jego oblicze.

- Maestria powtórzeniowa. W jednym, krótkim zdaniu trzy pochodne "światła".

 

 

Całkiem ciekawy teks. Faktycznie troche za dużo przymiotników i porónwnań ale dobry styl.

Co do powtórzeń: Faktycznie, Mea Culpa, chociaż tutaj akurat choćbym i tysiąc razy czytał to nie wyłapię sam wszystkiego, no i potem wychodzi choćby to patrzenie i spoglądanie. A co do przymioników, jestem ich wielkim fanem ( Mistrz King pewnie by mnie zlinczował ), przymiotniki i porównania, przynajmniej w moim odczuciu, nadają plastyczności. No ale postaram się poprawić xD

W kazdym raziebardzo podoba mi sie twoj tekst. Mam prosbe prosze spogladnij na mojego "FELIXA"

Nowa Fantastyka