- Opowiadanie: M.A.Z. - Samael

Samael

Witam,

chciał­bym udo­stęp­nić Wam pierw­szy roz­dział pro­jek­tu, który tro­chę już się roz­bu­do­wał, a do któ­re­go warto ze­brać opi­nie fanów fan­ta­sty­ki - w końcu pisze się za­wsze dla ludzi, nie dla sie­bie. Za kon­struk­tyw­ne uwagi i rady z góry dzię­ku­je, a w razie gdyby ktoś chciał za­po­znać się z go­to­wą kon­ty­nu­acją pracy, zo­bo­wią­zu­ję się do­star­czyć ma­ilo­wo bądź po­przez forum. Mam na­dzie­ję, że nie zmę­czę ni­ko­go moją proś­bą.

 

Oceny

Samael

 

 

Rozdział 1

 

Wisielec

 

Ocknął się w komorze chłopskiej chaty. Wisiał pionowo na sznurze, zaś jego nagie stopy obejmował wysoki ogień, rzucający dokoła snopy ruchliwych cieni. Żywcem palona skóra skwierczała nieprzyjemnym dźwiękiem. Jej kawałki co chwilę spadały w płomienie z głośnym sykiem, a spod nich natychmiast wyłaniała się zupełnie nowa tkanka. Za otwartymi okiennicami rozpościerała się czarna noc. Z jej gęstwiny dobywały się męskie głosy: dyskusja brzmiała wyraźnie, choć była przyciszona, prawie że wyszeptana. Zgromadzeni na podwórzu mężczyźni unikali wypowiadania imienia swego więźnia – choć na własne oczy widzieli, jak zamiera w nim oddech, bali się go panicznie. Jego ciało zachowało cudowną zdolność regeneracji, przez co nie mogli rozsądzić, czy faktycznie jest on martwy, czy też demoniczne siły utrzymują go przy życiu mimo braku bicia serca.

Wiszący nad ogniem młodzieniec z początku nie mógł przypomnieć sobie wydarzeń, które zaprowadziły go tej drastycznej sytuacji. Ból był porażający, ale on przyjmował go ze spokojem. Spojrzał w mrok ponad sobą. Dłonie przebili mu żelaznym trzpieniem i obwiązali grubym łańcuchem. Poczwórnie pleciona lina utrzymywała ciężar ciała na belce płatwy i wyglądało na to, że nie urwie się pod naporem żadnej siły.

– Te ludzkie wszy bawiły się tobą dobre kilka godzin – ozwał się skrzekliwy głos z ciemnego kąta. – Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby komuś udało się schwytać demona.

– Jestem człowiekiem, wstrętny pomiocie – warknął Samael, a głos z ciemności zaniósł się sykliwym śmiechem.

– Mnie nie oszukasz. Jesteśmy tacy sami.

– Nie jesteśmy tacy sami. – Samael uniósł wysoko głowę, zaś srebrna otoczka wokół jego czarnych tęczówek zaświeciła niczym księżyc. – Pokaż się i zdradź mi swoje imię – rozkazał zmienionym głosem.

Demon zaczął pluć i rzęzić, walczyć z niewidzialną mocą zaklęcia, ale to było ponad jego siły. Coś złapało go za kark niczym żelazne kleszcze i brutalnie cisnęło w obręb światła. Teraz Samael ujrzał pokraczną istotę, która nie rzucała cienia. Małą, szpetną bestyjkę z długimi ramionami oraz nieproporcjonalnie krępym tułowiem. Poruszała się nisko przy ziemi, a jej pomarszczona twarz przywodziła na myśl brzydkie niemowlę z rozumnym spojrzeniem wielkich oczu.

– Pilarumpkijas – zaskrzeczała posłusznie kreaturka. – Diablik złośliwości i gruźlicy. – Po tym wyznaniu demon zaczął dyszeć, jakby odebrano mu wszelkie fizyczne siły. W jego czarnych ślepiach odbijał się blask ognia oraz cień przerażenia. Wisząca nad nim figura ludzka przytłoczyła go bardziej niż starożytny Ołtarz Beliala, przed którym na twarz padały wszystkie ziemskie demony. Z podobną istotą nie spotkał się przez ponad sześćset lat swej podłej egzystencji – czuć od niej było zapach demona, człowieka oraz anioła. To nie mieściło się w małej diabelskiej główce.

Diablik najchętniej uciekłby z podkulonym ogonem jak najdalej od tego miejsca, ale nie mógł przezwyciężyć trzymającej go za gardło mocy.

– Gdzie ja jestem? – zapytał groźnie Samael.

– W gospodarstwie chłopskiej rodziny bez nazwiska – wyrecytował demon wbrew własnej woli – pięćdziesiąt trzy truchty na południe od Jeziora Moren, czterysta galopów od granicy z Ułtanem, na skraju Lasu Niedźwiedziego, zaraz przy Długiej Polanie należącej do etnarchy Pavona del Tutti.

– Gdzie są ludzie z tego gospodarstwa?

– Ciało kmiecia Barto leży w tamtym kącie, mój panie. Został przebity mieczem, kiedy stanął w obronie swojej rodziny. – Diablik mówił z głową przyklejoną do klepiska, a jego małe ciałko drżało z przerażenia. – Jego dwaj synowie zostali posiekani tuż przed chatą. Żona była szpetna, więc dla zabawy powiesili ją na gałęzi i pokłuli włóczniami. Córka dyszy jeszcze, ale obeszli się z nią bardzo okrutnie, więc raczej nie dożyje jutra.

– Kim są te psy, co mnie tu uwięziły?

– Wybacz nędznej istocie, mój panie, ale nie potrafię dać na to odpowiedzi. Mieszkam w tej chacie przez niecałe dwa księżyce, przez który to czas męczyłem uczciwie starszego chłopca kaszlem oraz ropą, ale wczorajszego wieczora przybyli tu ci mężowie i rozpruli go bardzo dokładnie. Widziałem, jak wloką cię, mój wielki panie, nieprzytomnego, ale nie zdawałem sobie sprawy, z jak potężnym księciem mam do czynienia. Inaczej zrobiłbym wszystko, co w mojej sile, żeby cię oswobodzić. Niestety, jestem bardzo słabym demonem, marnym i plugawym, który niegodny jest służenia tobie. Gdybyś tylko przyzwał moce ciemniejsze niż ja…

– Ilu ich jest?

– Ośmiu słabo uzbrojonych piechurów i jeden kawalerzysta, mój panie. Czekają na oddział z dowódcą, który ma się tutaj zjawić o świcie.

Samael zamilkł i opuścił brodę na błyszczącą od potu pierś.

– Czy mogę odejść, mój panie? – zapytał trwożnie diablik, czując, jak przywalająca do ziemi siła zostawia go w spokoju.

– Rób, co chcesz – rzekł Samael i pogrążył się w półśnie.

Oswobodzony diablik pospiesznie usunął się w cień, ale nie uciekł, tylko w najwyższym napięciu obserwował wiszącego na sznurze człowieka. Czarna czupryna młodzieńca trwała w bezruchu, nogi jakby w rezygnacji poddały słabnącym językom ognia; w rzeczywistości duch jego był silny, wręcz pulsował gniewem i pragnieniem zemsty.

Godzinę później do chaty weszło trzech uzbrojonych mężczyzn. Dwóch z nich pozostało przy wejściu z wyciągniętymi przed siebie grotami włóczni, trzeci ze wstrzymanym oddechem zbliżał się do Samaela. Kiedy spostrzegł, że więzień nie zdradza oznak życia, śmielej postąpił naprzód. Podniósł z ziemi trzy bierwiona i dorzucił je do ogniska. Z fascynacją oglądał wciąż odnawiającą się tkankę na sczerniałych stopach młodzieńca i nie mógł się temu nadziwić.

– Bogowie go musieli przekląć – szepnął, zbliżając twarz do płomieni.

Był to krok samobójczy. Z pozoru martwe nogi chwyciły go nagle za szyję, po czym rozległo się głośne chrupnięcie. Głowa mężczyzny zawisła na piersi jak na skórzanym pasku. Stojących przy wejściu żołnierzy zamurowało. Gdy wreszcie odzyskali czucie w członkach, zawołali na alarm i rzucili się do ucieczki. Przed tym jeden z nich cisnął na oślep włócznią – ta przecięła wzorowo przestrzeń i wbiła się w brzuch Samaela.

Samael stęknął z bólu i zahuśtał się na linie. Grot trafił prosto w wątrobę – do ogniska z sykiem nakapało obficie krwi. Po chwili jednak krew przestała płynąć, mimo iż włócznia nadal tkwiła głęboko w ciele i sterczała teraz na dwa metry w przód.

Samael dyszał ciężko, lecz pomimo bólu rozsadzającego trzewia napawał się słodkim smakiem zemsty. Siedzący w kącie demon zaniósł się skrzekliwym śmiechem. Do rana nikt już nie odważył się przekroczyć progu chaty; żołnierze rozstawili wartę i modlili się w duchu, żeby bogowie oszczędzili ich życia do przyjazdu dowódcy.

Zaraz po jutrzence na podwórzu zadudniło od końskich kopyt. Spory oddział jazdy zatrzymał się w gospodarstwie, gdzie wycieńczeni nocnym czuwaniem żołdacy padali z nóg i do nóg. Obecność Ariela Mertyna, byłego rycerza południowej armii, teraz samozwańczego dowódcy „Powołanych”, krzepiła w nich serca i dawała nadzieję, że nie skończą jako ofiary legendarnego Samaela.

Imię to podawano z ust do ust od podnóża Gór Szarych, przez wszystkie miasta Wielkiej Równiny, aż do portów Zachodniego Kontynentu. Snuto przy tym niestworzone opowieści na granicy mitów oraz bajek, jakoby Samael w pojedynkę rozgromił armię uzurpatora Dorela Avante, a także zniszczył Twierdzę Mistyków, choć te historyczne wydarzenia dzieliło od siebie ponad pół wieku. Podobno nie mógł go zranić żaden miecz ani strzała. Jedni opowiadali, że spłodził go sam Belial, inni zaś głosili, iż Samael należy do starożytnej rasy tytanów, która wymarła na długo przed narodzinami rodu ludzkiego. Jednak nie każdy ze słuchaczy dawał tym rewelacjom wiarę. Do takich właśnie zaliczał się Ariel Mertyn. Kiedy posłyszał, że jego ludzie zabili rzekomego Anioła Śmierci, rzucił wszystkie sprawy bieżące i co koń wskoczył ruszył na południe, aby sławetne zjawisko ujrzeć na własne oczy.

– Prowadźcie – rozkazał roztrzęsionym żołdakom, którzy zaczęli mu skomleć coś bez ładu oraz składu. Szedł, ściągając rękawice i z niesmakiem obserwując martwe ciała dwóch chłopców, które leżały pod płotem, dziobane przez liczne ptactwo. Gdy znalazł się we wnętrzu chaty, zastany tam obraz na moment zamroził w nim bicie serca.

W lewym kącie izby pośród plamy zakrzepłej krwi leżał półnagi trup gospodarza. Dokoła walały się rozbite sprzęty i zwoje tkackich materiałów. Pośrodku, na zwęglonym już palenisku, zalegało do połowy strawione przez ogień truchło żołnierza. Nad tym wszystkim wisiał nagi mężczyzna z włócznią wbitą obok pępka oraz groźnymi piorunami w oczach. Samael patrzył na przybyszów z góry, natomiast ci truchleli niczym zające – wszyscy prócz dowódcy, który zamiast strachu czuł niepochamowaną fascynację.

– Tak wygląda martwy demon? – zapytał ze złością, po czym zbliżył się do Samaela. Chwycił drzewiec sterczącej z jego ciała włóczni i pociągnął zań zdecydowanym ruchem. Z głębokiej rany popłynęła struga krwi. Mertyn z zapartym tchem śledził, jak rozcięta skóra zasklepia się sama z siebie, nie pozostawiając śladu po grocie. – Doskonałe – stwierdził z błyskami w oczach. – Doskonałe… Zaprawdę jesteś bardziej bogiem niż człowiekiem.

Samael uśmiechał się pod nosem i milczał. Z odległego kąta doszedł go głos diablika:

– Panie, dlaczego ich wszystkich nie zniszczysz? Mógłbyś spalić ich nędzne ciała za pomocą jednego słowa. Zdmuchnąć ich z powierzchni ziemi jednym poruszeniem palca. Dlaczego nie przyzwiesz piekielnych bestii? Pozwolisz, żeby te niegodne istoty traktowały cię w taki sposób?

Samael nie słuchał podszeptów kreatury. Nie zamierzał korzystać z pomocy sił, którymi gardził. Ponad wszystko był człowiekiem, a żadnemu człowiekowi nie godzi się wzywać na pomoc demonów.

Mertyn bez cienia obawy zbliżył się do Samaela i przejechał palcem po miejscu, z którego przed chwilą wyrwał grot włóczni.

– Czujesz ból? – zapytał, unosząc spojrzenie w górę. – Milczysz? Nie dziwię ci się. Moi ludzie nie potraktowali cię honorowo. Przyznam, że trochę ich poniosło. Ale ty z pewnością na takie błahostki nie zwracasz uwagi. W końcu jesteś czymś więcej niż oni. Prawda? – Brak jakiegokolwiek responsu powoli wyprowadzał Mertyna z równowagi. – Ale ja jeszcze się nie przedstawiłem – rzekł, zmieniając ton wypowiedzi. – Ariel Mertyn, do usług. Zapewne o mnie słyszałeś. Nie mam dobrej opinii wśród ludu, to prawda, ale nikt też nie odbierze mi sławy najgroźniejszego wojownika w dominium. I powiem ci jedno: mimo całej tej sytuacji ja wcale nie zamierzam szukać z tobą zwady. Co więcej – uważam, że powinniśmy połączyć nasze siły.

– Dlaczego sądzisz, że cokolwiek dla mnie znaczysz? – prychnął Samael.

– Słyszałem o tobie wiele opowieści – ożywił się Mertyn – i wiem, że wojna to twój żywioł. Demon, który pozostawia za sobą morze trupów. Istny drapieżnik na polu bitwy. Nieśmiertelny wojownik. Polityczny awanturnik i zręczny uwodziciel.

– To ostatnie raczej nie wychodzi mi na dobre – stwierdził z westchnieniem Samael.

– Tak, to nawet zabawne – zaśmiał się Mertyn. – Niepokonany Anioł Śmierci daje się podejść zwykłej kurtyzanie. Bałem się, że ilość trucizny, jaką w ciebie wpoiła, faktycznie okaże się zabójcza, ale najwyraźniej opowieści o tobie się nie myliły. Ty naprawdę jesteś nieśmiertelny. Ciekawe, czy przeżyjesz ścięcie głowy…

– Chcesz to sprawdzić?

– Nigdy bym nie śmiał. Jesteś zbyt cenny na takie eksperymenty. W kilku większych miastach oferują za ciebie do miliona zeni. To prawdziwy majątek jak za jedno istnienie.

– Doprawdy? Więc zamierzasz mnie sprzedać?

– Nie powiem – kusząca to wizja, ale ja przede wszystkim myślę o wojnie. Co prawda za takie pieniądze mógłbym porządnie uzbroić tę moją nędzną zbieraninę, ale ty, mój przyjacielu, jesteś wart o wiele więcej niż cała armia. Sama twoja obecność na polu bitwy może przesądzić o jej rezultacie.

Samael zmarszczył brew.

– Ty naprawdę wierzysz, że pozyskasz mnie dla tej marnej wojenki? – zakpił. – Przecież to jakiś żart.

Mertyn poczerwieniał ze złości.

– Tym żartem zaprowadzę kres nobilatowi! Te sługusy obcego mocarstwa, potomkowie zwykłych kramarzy i zdrajców nie mają prawa nami rządzić! Trzeba przywrócić władzę prawdziwego rycerstwa! Tego chcę dokonać!

– Winszuję pewności siebie.

Mertyn spojrzał na Samaela groźnie, ale wnet się opamiętał i złagodniał na posiekanej bliznami twarzy.

– Po co zarzucać się pustymi słowami? – zapytał z gestem otwierających się dłoni. – Możesz przecież stanąć u mego boku na polu bitwy i na własne oczy przekonać się, co Ariel Mertyn jest wart.

– Wisząc tak, raczej nie stanę – zauważył Samael.

Mertyn ze śmiechem zawahał palcem.

– Chętnie bym cię uwolnił, ale wtedy mogę stracić życie – wyjaśnił. – Potrzebuję przysięgi, że mnie nie zabijesz.

– Co oferujesz w zamian? – odbił chytrze Samael.

Mertyn cofnął się do swoich ludzi, po czym jednego z nich złapał za pas i z niedźwiedzią siłą rzucił pod nogi Samaela. Wyciągnął miecz i zanim klęczący człowiek zdołał otrząsnąć się z szoku, płynnym ruchem rozorał mu gardło. Trup wyciągnął się na klepisku w drganiach, zaś spod jego głowy wezbrała czarna kałuża krwi. Na zebranych wkoło żołnierzy padł blady strach.

– Na początek – ogłosił Mertyn – tych, co cię upokorzyli, możesz potraktować według własnego uznania. W końcu zemsta to twoje drugie imię. Potem udamy się do mojej reduty, gdzie skosztujesz tylu kobiet i rozrywek, że zapomnisz o reszcie świata. A kiedy już rozpoczniemy naszą kampanię: większość łupów będzie należała do ciebie. Ja wezmę tylko tyle, ile będzie potrzebne na utrzymanie wojska.

– Dobrze, nie zabiję cię – rzekł Samael, obserwując rycerza z ciekawością.

– To mi nie wystarczy. Chcę, żebyś złożył mi świętą przysięgę.

– Niech będzie – zgodził się Samael. – W imię Najwyższego i pod groźbą Jego gniewu przysięgam, że nigdy nie będę próbował cię zabić.

Mertyn przetarł spocone czoło i rozkazał uwolnić więźnia. Dłoń trzymał jednak na głowni miecza, gotowy do obrony.

Żołnierze unieśli drabinę, z której odcięli przywiązany do belki powróz. Samael zleciał na ziemię ze sprawnością leśnej pumy i zaczął rozciągać odrętwiałe ciało. Wkrótce łańcuch jak i trzpień przebijający jego dłonie spadły na klepisko z głuchym brzdękiem. Anioł Śmierci był wolny. Stał nagi w centrum chłopskiej komory, a jego szeroki tors unosił się w rytm głębokich oddechów. W końcu Mertyn zapytał:

– Mogę liczyć na twoje słowo?

Samael spojrzał na niego z pogardą.

– Nikt nie może złamać świętej przysięgi – oznajmił – więc możesz być spokojny, nie zabiję cię. – Mertyn odetchnął z ulgą i zluzował napiętą postawę. – Jednak cała reszta zebranego tutaj ścierwa – podniósł głos Samael – nie wyjdzie z tej chaty żywa.

Zdezorientowani żołnierze spoglądali to na pozbawionego broni i ubrania Samaela, to na dowódcę, to na siebie wzajem, i nie robili nic, aby ratować swoje życia. Później nie mieli już czasu, aby tego żałować. Sceny, jakie nastąpiły w tej lichej chacie, na długo wyryły się w pamięci Mertyna i przez wiele nocy powracały doń w koszmarach. Żaden z jego ludzi nie wydał nawet jednego dźwięku, nikt z nich nie zdążył podnieść miecza, kiedy Samael dawał pełen upust swej wściekłości. Wystarczyła mu goła ręka, aby w ułamku chwili cztery ciała legły na klepisku z rozprutymi gardłami.

Diablik opuścił swoją kryjówkę i z szalonym śmiechem zaczął skakać po trupach oraz taplać się w ich krwi. Ariel Mertyn skamieniał. Patrzył z przerażeniem na Samaela i nie mógł ruszyć się z miejsca. Czuł się bezsilny wobec takiego potwora.

– Przysięgałeś… – wyszeptał, gdy demon przyłożył ociekającą czerwienią dłoń do napierśnika jego zbroi.

– …że cię nie zabiję – dokończył za niego Samael i wyzwolił swoją energię.

Huknęło, jakby młotem w dzwon strzelili, po czym ciało Mertyna przebiło drzwi chaty i razem z kawałkami drewna poszybowało przez większą część podwórza. Zebrani tam wojownicy nie wiedzieli, co się stało, ale odruchowo złapali za broń. Zaniepokojone konie rżały straszliwie. Połamany Mertyn rył stopami w ziemi.

I oto w progu chaty pojawił się nagi człowiek powalany cudzą krwią. Oczy jego rzucały srebrne gromy, w dłoniach błyszczała siekiera, za pomocą której dzień wcześniej chłop Barto próbował bronić swej rodziny. Ktoś ryknął: „ZABIĆ DEMONA!” i oddział zbrojnych ustawił się w karnym szyku. Z dwóch kusz świsnęły bełty, które trafiły Samaela prosto w serce. Demon stracił równowagę i runął na plecy.

– Wy parszywe… – wycedził przez zaciśnięte zęby, podnosząc się w bólach z ziemi.

Ten widok zrobił na żołnierzach piorunujące wrażenie. Na moment zapomnieli o śmiertelnym zagrożeniu, w szoku i niedowierzaniu obserwowali, jak człowiek przed nimi wyrywa sobie z piersi pociski i ze złością rzuca nimi o ziemię.

Padły kolejne strzały, ale tym razem Samael uniknął ich w nieludzki sposób. Jego szybkość nie przypominała żadnej ziemskiej istoty. Był jak smuga światła albo piorun na burzliwym niebie. Szyk wojska poszedł w rozsypkę, ponieważ ludzi w nim ogarnęła panika: potoczyli się na boki niczym korale z przewróconej czary. Ostatecznie żadnemu z nich nie udało się uciec. Samael dopadał jednego po drugim, krzyki ludzkie mieszały się z końskimi. W zaledwie parę minut piaszczyste podwórze zasłał gęsto trup – cały trzydziestoosobowy oddział został wyrżnięty w pień za pomocą tępej siekiery, która w rękach Samaela świstała z potworną siłą. Wkrótce dało się słyszeć jedynie głośne stękanie rozłożonego na piachu Mertyna.

Samael podszedł do rycerza i kucnął nad jego wykrzywioną grymasem bólu twarzą.

– Trochę przesadziłem – oznajmił z rozbrajającą prostotą. – Ale sami sobie na to zasłużyliście. Bo czym zawinili wam ci ludzie? – zapytał, pokazując wiszące na drzewie zwłoki kobiety. – Wojna jest twoim żywiołem, moim jest zemsta. Ciesz się, że złożyłem ci świętą przysięgę, bo inaczej podzieliłbyś los swoich ludzi.

Po tych słowach Samael ruszył szukać ubrania. Wybrał to najczystsze i pasujące do niego rozmiarem. Gdy już zakrył swoją nagość brązową tuniką, wskoczył w pierwsze lepsze siodło i pogalopował w kierunku miasta Karuga, gdzie czekały go niedokończone sprawy.

Koniec

Komentarze

wsko­czył w pierw­sze lep­sze sio­dło i po­ga­lo­po­wał w kie­run­ku mia­sta Ka­ru­ga

 

To brzmi tak, jakby na tym siodle pogalopował, ale w końcu był demonem i koń pewnie nie był mu potrzebny. Ogólnie tekst mocno grafomański, naiwny i beznadziejnie napisany. W mojej ocenie nic tu nie pomoże, chyba że po zaznaczeniu użyjesz przycisk DEL.

pozdrawiam

Przykro mi to pisać, ale ani tematyka, ani jakość wykonania pierwszego rozdziału nie zachęciły mnie do poznania dalszego ciągu. :-(

 

Ock­nął się w ko­mo­rze chłop­skiej chaty. Wi­siał pio­no­wo na sznu­rze, zaś jego nagie stopy obej­mo­wał wy­so­ki ogień, rzu­ca­ją­cy do­ko­ła snopy ru­chli­wych cieni. – Izby w chłopskiej chacie są niskie, a już komora z pewnością. Skoro ten, który się ocknął wisiał pionowo, o ile nie był kurduplem, zajmował niemal całą przestrzeń między powałą a podłogą, bo trzeba jeszcze doliczyć kawałek sznura. Wysoki ogień powinien objąć całego delikwenta, a nie tylko stopy.

Poza tym, wysoki ogień w komorze chłopskiej chaty, z pierwszej kolejności strawiłby komorę a potem całą chatę.

Jak wyglądają snopy cieni?

 

Za otwar­ty­mi okien­ni­ca­mi roz­po­ście­ra­ła się czar­na noc. Z jej gę­stwi­ny do­by­wa­ły się mę­skie głosy… – Obawiam się, że w komorze chłopskiej chaty nie było okien. Czym się objawia gęstwina nocy?

 

Spoj­rzał w mrok ponad sobą. – Skoro płonął wysoki ogień, w komorze nie powinno być mroku.

 

Dia­blik zło­śli­wo­ści i gruź­li­cy. – Raczej: Dia­blik zło­śli­wo­ści i suchot.

 

rzu­cił wszyst­kie spra­wy bie­żą­ce i co koń wsko­czył ru­szył na po­łu­dnie… – …co koń wysko­czy ru­szył na po­łu­dnie

 

który za­miast stra­chu czuł nie­po­cha­mo­wa­ną fa­scy­na­cję. – …który za­miast stra­chu, czuł nie­po­ha­mo­wa­ną fa­scy­na­cję.

 

Bałem się, że ilość tru­ci­zny, jaką w cie­bie wpo­iła… – Bałem się, że ilość tru­ci­zny, którą cię napo­iła

Sprawdź w słowniku znaczenie słowa wpoić.

 

– Tym żar­tem za­pro­wa­dzę kres no­bi­la­to­wi! – Można położyć kres czemuś, ale kresu chyba nie można zaprowadzić. Co to jest nobilat?

Czy miałeś na myśli nobilitet?

 

Mer­tyn ze śmie­chem za­wa­hał pal­cem. – Co to znaczy zawahać palcem?

 

Szyk woj­ska po­szedł w roz­syp­kę, po­nie­waż ludzi w nim ogar­nę­ła pa­ni­ka… – W czym byli ludzie, których ogarnęła panika?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć.

Merytorycznie.

Przeczytałem pierwszy akapit i fragment drugiego.

Mniejsza o tematykę – nie przeczytałem za wiele, a ponadto to raczej moje klimaty, więc z każdej strony byłoby tendencyjnie.

  1. Początek, pierwsze zdanie, sugerowało mi, że ma być starożytnie albo średniowiecznie. Nie wyszło. Gdy przeczytałem o “komorze” chaty, to zacząłem się zastanawiać, w czym tak naprawdę się ocknął. OK, tak się to określa. To fakt. Ale ile czytelników o tym wie? I ilu utożsami Twoją komorę z tym, co miałeś na myśli, a nie jakąś inną komorą? Od razu poprowadziłeś moje skojarzenia w stronę inną niż Twój tekst. Zmień to i nigdy tego nie ponawiaj. Za to zrób coś w stylu: “ocknął się w chłopskiej izbie/w pokrytej strzechą chacie” itp. Wystarczy, aby każdy sam sobie wyobraził Biskupin – nie przejmuj się tym, jak dokładnie będzie wyglądać skojarzenie; nie masz na nie wpływu.
  2. Zazgrzytało mi od razu, gdy rzuciłeś opisem przypalanych kończyn w połączeniu z brakiem reakcji na to. Zanim wyjaśniłeś, to już mi coś nie grało. I nie o to chodzi, że domyślałem się, że tam dynda jakiś Wielki-Demon-Uchu-Buchu. Tylko w opisie zazgrzytało. Był tak nacechowany zdumieniem i innymi emocjami, jak instrukcja obsługi. I przez to zabiłeś sporą część klimatu. Moim zdaniem w tym miejscu powinien być opis wyglądający tak, jak relacja kogoś, kto słyszał o takim kolesiu, ale dopiero teraz widzi go na własne oczy: “Uchu-Buchu wisiał na sznurze. Jego nogi, od kostek aż po kolana, lizały języki ognia, ale on… On tylko zaciskał oczy, jakby ból odpadającej zwęglonej skóry wcale mu nie przeszkadzał!” Albo podobnie. Niemniej wciąż w takiej kolejności: coś niesamowitego i opis reakcji Uchu-Buchu, ale przez pryzmat zdumienia, szoku, bojaźni i niedowierzania osoby trzeciej. Nie tak nieczule, jak u Ciebie.
  3. Zawieś cokolwiek na sznurze albo wyobraź to sobie. Potem zadaj to samo innym osobom. Jak sądzisz: ile z nich zawiesi coś poziomo albo na poziomo rozciągniętym sznurze? Zupełnie zbędny (bo brzmiący głupio) “pionowy” sznur, bo znów każesz mi wyobrażać sobie, co miałeś na myśli (zamiast pozwolić mi na własne wyobrażenia).
  4. Co to jest płatwa? OK, już wiem. Zadałem sobie trud i sprawdziłem w Sieci. Tylko po co kazałeś mi to zrobić? A nie łaska zrobić z niej belkę albo coś podobnego? Nagle kazałeś mi zrobić pauzę na zastanowienie się, co to płatwa/płatew. I albo to sprawdzę = zabiję resztę klimatu, albo nie sprawdzę i zacznę pomijać kolejne fragmenty, których nie rozumiem (i których za moment nie będę pamiętał, bo nie zdołam ich zwizualizować).

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Nowa Fantastyka