- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XVI i XVI

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XVI i XVI

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XVI i XVI

XV

– No nie wiem, panie. – Wensley rozparł się na krześle i przyjął niby obojętną pozę.

Wgryzł się w soczyste jabłko i patrzył przez okno. Jakiś pies obsikiwał czyjś stragan. Spostrzegła to stara przekupka, która poczęstowała kundla zamaszystym kopniakiem. Zwierzak poleciał w górę, ale nie przestał lać. „Upór godny naśladowania", przyznał w duchu książę.

– Ale co radzicie? – spytał bezradnie Mirobór, zerkając na Aspena.

Ogr skończył właśnie sprawozdanie z wyprawy do Czerwonych Pazurów. Im bardziej zagłębiał się w opowieść, tym mocniej kasztelan czerwieniał i bladł, popijając nerwowo winem.

– Ty tu jesteś władcą. Rozkazuj. – rzekł Wensley – Pamiętaj jednak, że zdrada wymierzona była we mnie i w Samopał. Poza tym EWENTUALNE zwycięstwo cudzoziemki osłabiłoby moją kandydaturę do ręki Tamaine.

– Tak, tak… wiem… – jąkał się kasztelan – Problem w tym, że jeszcze nigdy nie mieliśmy do czynienia z takim zdarzeniem i zupełnie nie mam pojęcia, co z tym fantem zrobić.

– Nigdy? – Wensley aż się zakrztusił, a Aspen życzył mu bolesnej czkawki.

– No… nigdy. Prawda, Aspen?

– Ano. – skinął ogr.

Książę odkaszlnął i pomyślał: „Co za zadupie!".

Kapitan straży uśmiechnął się do siebie, myśląc: „Raj na ziemi!".

– Racz mnie więc wysłuchać, panie. – książę zaczął mimochodem, ale ogr czuł, że nie chodzi mu o dobro Wielkiego Boru, lecz o Sh'elalę… a raczej o to, co wiedziała.

– U nas w Samopale za takie zbrodnie każe się śmiercią.

– Jak to? Tak bez sądu? – zdziwił się kasztelan.

– A po co gmatwać sprawę? – kontynuował Wensley – Wystarczy spalenie, rozerwanie końmi i ćwiartowanie, topienie i ćwiartowanie, wieszanie i ćwiartowanie albo samo ćwiartowanie. Oprócz tego zdarzało się też wsadzanie do wrzątku, lecz właściwie to samo, co topienie.

– Ale co, tak bez ćwiartowania? – wtrącił ze śmiechem Aspen, ale widząc grobowe miny przełożonych, zmiarkował się – Przepraszam. Zagalopowałem się.

– W istocie. – syknął Wensley.

– Wybacz mu. – westchnął Mirobór – To z nerwów… On też jest pewno zaskoczony… Ach. Śmierć. Nie wiem, nie wiem… Jak to przyjmą ludzie? Czy ona zasługuje na taką karę?

– Zależy, jaką wartość ma dla ciebie nasz alians, panie. – rzekł książę.

– Ogromny, przecież wiesz.

– Naprawdę?

– Tak… Poświęciłem tyle.. tyle dla niego. Po to, by chronić poddanych…

– Masz sposobność, by ostatecznie dowieść swojego zaangażowania.

– Mówisz tak, panie, jakby to był warunek…

– Bo jest. – powiedział twardo Wensley, a jego oczy zabłysły.

„Wyrobił się. Przeoczyłem moment, w którym stał się niebezpieczny.", pomyślał Szarmach i postanowił dołożyć wszelkich starań, by do Wielkiego Boru jak najszybciej wprowadzić wojska Mokrych Czubów.

Zapanowała cisza. Mirobór przygryzł wargę.

– Kto mógłby to zrobić…? I jak…? – spytał cicho.

– Zgadzasz się? – dopytał Wensley.

– Tak. – westchnął ciężko kasztelan.

– Wobec tego nie martw się o resztę. Mój kat z radością zaopiekuje się cudzoziemką.

– Twój kat, panie…?

– Nigdzie się bez niego nie ruszam. – wyjaśnił – Jak widać, słusznie. Dzięki niemu nie pobrudzicie sobie rąk, co najwyżej tylko sumienie… Ale akurat te plamy dają się bardzo szybko wywabić, Miroborze. Wystarczy władza i bogactwo.

– Tak. Może.

– Na kiedy ustalimy egzekucję? – spytał Wensley tak, jakby pytał się, czy pieczywo na straganie nie jest czerstwe – Jak myślisz, Szarmachu?

– Po co czekać? – ten odrzekł z satysfakcją w głosie. Nareszcie jakaś cywilizowana rozrywka! – Może jutro?

– Już jutro…? – zająknął się kasztelan.

– Masz coś zaplanowane, panie?

– Nie, ale…

– Więc jutro. – postanowił Wensley – W południe. Co byś wybrał, magu? Topienie?

– Nie, to przeklęte jezioro zajdzie zaraz mgłą i tyle będzie z widowiska.

– Racja. To może ćwiartowanie?

– Czy ja wiem…? Zabebeszy się tylko całe podgrodzie.

– Ale jakież to spektakularne!

– Może aż nazbyt, jak na pierwszy raz? – spytał Szarmach.

– No więc co?

– Proponuję wieszanie. I wszyscy zobaczą, i śmierć pewna, i taka, rzekłbym… w sam raz. – powiedział z naciskiem.

– Wieszanie, mówisz… – Wensley zamyślił się, dojadając jabłko.

Potem szybkim ruchem wyrzucił ogryzek za okno i wytarł ręce w aksamitny, szafirowy kaftan. – Może być! Należałoby zbudować wysoką szubienicę, żeby gawiedź zobaczyła to przedstawienie nawet z daleka… I jeszcze trybuny dla honorowych widzów. No, nic to. Moi żołnierze są wprawieni w stolarce. Tylko kto mógłby ogłosić wyrok..? Miroborze? Miroborze!

Kasztelan z niedowierzaniem słuchał rozmowy księcia i Szarmacha. Brzydził się nimi i brzydził się sobą. Przejrzał na oczy. Zrozumiał, ile kosztuje sojusz z bratnim Samopałem.

No właśnie… Bratnim?

– Tak, tak… – machnął ręką, kompletnie wyłączając się z dalszych dyskusji.

Wensley uśmiechnął się. Jeszcze nie wygrał w turnieju, a już tu przejął władzę. Zadecydował więc, pomijając wszelakie grzeczności:

– Mój kat wygłosi wyrok. A ty, kapitanie, jeszcze dzisiaj przekażesz go obcej.

– Ja? – Aspen zmarszczył czoło i poszukał wsparcia u Mirobora.

Ten jednak siedział w bezruchu. Zastygł w tej pozycji i zamyślił się.

– Chyba od tego tutaj jesteś? – złośliwie zauważył Szarmach.

Aspen zacisnął szczęki. Lekko się skłonił i wyszedł, głośno zamykając za sobą drzwi.

Mirobór nie zareagował. Nadal gapił się przed siebie, opierając głowę o zaciśniętą pięść.

Szarmach, wykorzystując bezwolność władcy, szepnął do Wensley'a:

– Ja tymczasem przygotuję Tamaine na jutrzejszą uroczystość. Co ty na to, panie?

Książę uśmiechnął się promieniście:

– Znakomity pomysł. Może jednak się dogadamy, Szarmachu.

„Och, w to nie wątpię", pomyślał mściwie czarodziej. Nic jednak nie odpowiedział, tylko skłonił się usłużnie i w takim pochyleniu opuścił komnatę.

***

Szarpnęło nią silne uderzenie w twarz.

Ból miał właściwości cucące – Sh'elala z trudem otworzyła oko i spróbowała zidentyfikować oprawcę. Po chwili dodarło do niej, że to nie on jest najważniejszy. Dużo bardziej stresująca była sytuacja, w której morderczyni się znalazła.

Mroczne pomieszczenie oświetlała słabo się tląca pochodnia. Trupi blask dawał pewne pojęcie o tym malutkim, zimnym i wilgotnym miejscu. Ze zmurszałych, podeszłych wielowiekową pleśnią ścian, siąpiła woda. Brudna ciecz rozlewała się na śliskiej podłodze i przenikała przez buty oraz ubranie. Smród stęchlizny osłabiał, a zardzewiałe kajdany wżynały się w skórę. Jednooka poczuła, że jej nogi i ręce spętano grubymi, przykutymi do ściany, łańcuchami. Wisiała na nich jak ukrzyżowana, szmaciana lalka.

Znowu ją ktoś uderzył.

Wypluła spienioną krew, przy okazji pozbywając się paru wybitych zębów.

– Dotknij mnie jeszcze raz, a porachuję się z tobą, skurwielu. – zagroziła.

– Waleczna do końca! – usłyszała kpiący głos – Niezwykłe kobiety rodzą się na odległym Zachodzie.

– Szarmach. – syknęła.

– Nie przedstawiono nas sobie, a jednak znasz moje imię. Jak cię zwą?

– Sh'elala. – wycedziła.

– A więc, Sh'elalo pewno interesuje cię cel moich odwiedzin?… – odparł beztrosko -Oto i on: ciekawość, moja droga. Chciałem zobaczyć tę, która nieomal pokrzyżowała moje plany.

– To jeszcze nie koniec. – znowu się szarpnęła, ale żelazo trzymało nadzwyczaj silnie.

– Brawo za hart ducha. Prawdziwie gorąca krew, nie to, co te cieniodębskie cioty. – zaśmiał się złośliwie – Szkoda, że stanęłaś po złej stronie. I nie siłuj się tak z tymi kajdanami, tylko pogarszasz sytuację. Ale, ale! Jak ci się podoba lokum? Kazałem je otworzyć specjalnie dla ciebie. Karcer kasztelański jest może i wygodniejszy, ale zdaję sobie sprawę z twoich umiejętności i, w przeciwieństwie do tych imbecylów, doceniam je. Stąd nie na ucieczki. Dlatego poczekasz tutaj.

– Poczekam? Na co?

Oczy Szarmacha błysnęły lawendową poświatą.

– Na karę, oczywiście.

– Kara?! Za co, do kurwy nędzy?!

– Och, powodów jest kilka. Wymieniać? No dobrze, proszę: zdrada, układy z wrogiem, morderstwo stróżów porządku, skrytobójstwo uczestników turnieju, rozbój i próba porwania kasztelańskiej córki. Bo to byłaś ty, prawda?

Sh'elala nie odpowiedziała. Wytrzymała jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Twarz miała obitą, posiniaczoną, a świeża krew mieszała się twardymi zakrzepami. Wyglądała koszmarnie.

– Wiedziałem. Czułem, że jezioro cię nie pokona. Ale, jak to się mówi, co ma wisieć, nie utonie. W końcu wpadłaś w moje ręce. Już niedługo dołączą do ciebie wszyscy twoi przyjaciele.

– Nie mam tutaj żadnych przyjaciół.

– A Enhaim i Hektor pomagają ci zupełnie przypadkiem, tak…?

Morderczyni żachnęła się. Głupi elf i ogr idiota. Po co nadstawiali za nią skórę? Po co ryzykowali życiem? Enhaimem kierowała zemsta, zgoda. Ale brat Aspena? To może i sam Aspen siedzi w tym po uszy? Przecież niechybnie uratował ją od śmierci, tam w wąwozie Czerwonych Pazurów.

– Ech, to wszystko nieważne. – Szamrach wzruszył ramionami i natychmiast spoważniał – Nie przyszedłem tu na pogawędkę. Widzisz, muszę cię o coś spytać i oczekuję szybkiej odpowiedzi: może wtedy śmierć nie będzie bolesna….?

Zawiesił głos, po czym podszedł do Sh'elali i wyrzucił z siebie na jednym oddechu, gorączkowo gestykulując:

– Co cię łączy ze smokiem? Jak gad chce odzyskać swoją fortunę? Jaką nagrodę zaoferował ci za Tamaine, bo przecież nie robisz tego z dobrego serca? Powiedział ci, jak zdobyć Smocze Korony? I jak, do cholery, przeżył moją truciznę?

Jednooka odpowiedziała pytaniami na pytania. Może i była zbyt pewna siebie, może zbytnio chojrakowała. Ale w obecnej sytuacji miała to głęboko w dupie.

– Dlaczego chcesz wiedzieć? Przecież to zbyteczne dla sojuszu Samopału i Wielkiego Boru. Chyba, że coś poszło nie po twojej myśli i będziesz chciał ten sojusz rozbić. Może twój książę wystawił cię do wiatru, hm? Może teraz grasz tylko i wyłącznie na siebie?

Szarmach nie odzywał się, a Sh'elala drążyła dalej:

– Wensley nie bez powodu przybył ze swoimi oddziałami, prawda? Po pozbyciu się smoka przejmie władzę w Cieniodębie. On, a nie ty.

Czarodziej uniósł brwi i odrzekł, zaskoczony:

– Może tak, a może i nie.

– To już wiem. Odpowiedziałeś mi.

– Teraz ja czekam na kilka słów prawdy. I to szybko, bo nie mam czasu.

– Zgoda, szczerość za szczerość. – przyznała – Zbliż się. Nie, nie bliżej. Zaschło mi w gardle, Szarmachu, nie mogę mówić głośno, bo zaraz stracę głos. Jeszcze bliżej… O tak.

Czarodziej stanął przed Sh'elalą, przysunął twarz do jej twarzy. W jego oczach malowała ekscytacja i oczekiwanie, podlane niecierpliwą żądzą krwi.

– Nadstaw uszu, magu.

Zapadła chwilka ciszy, podczas której było słychać każde uderzenie ich serca, każdą kroplę spadającą na wydrążone skały i każdy oddech, mroźną parą ulatujący ku ciemnościom.

– Jebał cię pies, pokrako!!! – wrzasnęła odchylając głowę do tyłu i z baranka wbijając się w gębę czarnoksiężnika.

Szarmach wrzasnął i upadł w brudną, śmierdzącą breję. Jednooka splunęła na niego i zarechotała jak pijany krasnolud. Mag z wściekłością zaczął gramolić się w kałużach, a jego ręce zapaliły się jaskrawą czerwienią:

– Och, ty… ty…!

Kobieta nadal się śmiała, aż krępujące ją łańcuchy zaczęły dzwonić. Czarodziej podniósł ręce: ze świetlistą aurą wokół ciała wyglądał jak rozsierdzony bóg zemsty. Nagle poświata zbladła, a mężczyzna powoli opuścił dłonie. Z trudem się uspokoił i wycedził gardłowo:

– Szczerz się, dziwko, póki możesz. Nic ci teraz nie zrobię, bom niegłupi, Nie będę sprowadzać na siebie żadnych podejrzeń. Ale pamiętaj: dopadnę cię potem, jak kat z tobą skończy. Pomyśl, złotko. Jestem drowem. A my, drowy, specjalizujemy się w nekromancji.

Sh'elala przestała się śmiać. Mimowolnie przełknęła ślinę i przygryzła dolną wargę.

– I kto tu wyszedł na głupka? – spytał z triumfującym błyskiem w oku.

Zabójczyni, ma się rozumieć, nic nie powiedziała.

 

***

Sh'elala wsłuchała się w głosy karceru. Kapanie wody tuliło i usypiało, śpiewając koszmarną kołysankę. Sh'elala poddała się upiornemu rytmowi i znalazła to, czego szukała.

Sen.

– Pomogę ci. Chcesz? – ten głos zaszumiał nagle, niepokojąco.

Dwoił się i troił, a potem znowu łączył się w jedną smugę rozedrganego dźwięku – Ale muszę mieć coś w zamian.

– Przecież ja śpię. – szepnęła, trąc się po policzkach.

Była naga, a jej rąk nie krępowały łańcuchy.

– Cholera, już mi zupełnie odbija. – westchnęła i rozglądnęła się. Dookoła kłębiły się chmury gęstego dymu. W oddali, pomiędzy szarymi chmurami, przemykał groźny, rozmazany cień.

– Angelus. – przycisnęła dłoń do ust.

Nagle poczuła się taka bezbronna…

– Nareszcie się spotykamy. – cień zadygotał – Po tylu latach! Wyrosłaś. Zmężniałaś. Jestem z ciebie dumny, wiesz? Pomimo tego, że się mnie wypierasz.

– Odejdź.

– Nigdy. – zasyczał – Za dużo znaczysz. I dlatego ci pomogę.

– Dlaczego miałbyś to robić?

– Może kieruję się uczuciami rodzicielskimi? A może denerwuje mnie mag, który marnuje nekromancję dla własnych, żałosnych interesów?

Sh'elala nic nie odpowiedziała. Popatrzyła na swoje wytatuowane dłonie i spytała:

– Co byś chciał w zamian za pomoc?

– Przecież wiesz.

– Powiedz.

– Wejdź na drogę, którą ci wyznaczyłem. Nie walcz ZE mną. Walcz DLA mnie tak, jak kiedyś postanowiłem. Zaniechaj poszukiwań mapy do Smoczych Koron. Zrozum, że to, czego tam szukasz, jest mrzonką. Przekonasz się o tym prędzej czy później. A im dłużej będziesz to odwlekać, tym boleśniejsza będzie prawda.

– Prawda…?

– Że miłość nie jest wieczna.

– Łżesz, Angelusie. – warknęła – Całe życie mnie zwodzisz, okłamujesz, wykorzystujesz. I teraz, gdy jestem silniejsza niż kiedykolwiek, boisz się. Tak, Angelusie. Ty się boisz, a wiesz czego? Powiem ci. Bo okazuje się, że każdy kuje swój los tak, jak chce, a nie tak, jak mu nakazano. Jestem żywym dowodem na to, że bogowie nie są nikomu potrzebni.

– Bacz na słowa. – zagroził – Traktuję cię jak potomka, ale czasem każde dziecko potrzebuje paru klapsów.

– Nie strasz mnie. Nie ulegnę ci. Opętałeś innorasowców i zatrułeś ich żądzą zemsty. Ze mną ci się nie uda, słyszysz?

– Odmawiasz? – cień gwałtownie urósł i wsączył się w gęste opary. Nagle zrobiło się bardzo mroczno i zimno.

– Tak! – krzyknęła zapalczywie – Poradzę sobie sama!

– Także i z własną śmiercią? – spytał, a Sh'elala poczuła na sobie ciężar zbroi.

– Z własną, z cudzą. Co to za różnica? – rzekła, czując, jak coś ciągnie ją za ręce, rozkrzyżowuje je i bezceremonialnie mocuje do omszałej ściany.

– Zatem odrzucasz moją propozycję. Głupi wybór, Amarthwen. Bardzo głupi, wręcz idiotyczny.

– Mam na imię Sh'elala i nie potrzebuję cię, żeby się uratować.

Cień zadrgał, jakby chichocząc. Głos wibrował, coraz ciszej wsączając się w ciemność.

– Bardzo w o wątpię… Do jutra, dziecko!

– Do jutra…? – powtórzyła bezgłośnie i zasępiła się.

Jutro to cholernie niedaleko od dzisiaj.

– Oj, tak…! – Angelus kończył spotkanie tryskając dobrym humorem, a po jego złości nie było już śladu. Nie bez powodu mówią, że przeznaczenie bywa kapryśne.

 

Sh'elala zwiesiła smętnie głowę, próbując walczyć z wszechogarniającą rozpaczą. Wtedy ciężkie drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka snop mdłego światła.

– Wyglądasz jak kupa nieszczęścia. – powiedział ktoś znajomy – Z przewagą kupy.

– Aspen. – westchnęła niemal z ulgą.

– Mam dla ciebie dwie wiadomości. Dobrą i złą.

– Dawaj najpierw tę złą.

– Jutro umrzesz. Powieszą cię w samo południe.

– Hura. Już to gdzieś słyszałam. – rzekła cierpko i przełknęła ślinę – To może być jakaś dobra wiadomość?

– Może jednak przeżyjesz.

– Jak to?

– Wszystko w rękach Enhaima i Hektora, Sh'elala. – uśmiechnął się zagadkowo.

– Co wyście… Ech, po cholerę tak ryzykujecie?! Nawet mnie na znacie, nie wiecie, kim…

– Nie zrozum nas źle. Twoje życie jest oczywiście ważne, ale tu chodzi o coś więcej.

– Chcecie się pozbyć kłopotów z Samopałem, co?

– Trafiłaś w sedno.

– W takim razie… Nie przeszkadzam, skoro i ja skorzystam na waszym poświęceniu. Powiedz mi tylko, na co powinnam się przygotować?

Aspen przyłożył palec do ust i mruknął:

– Szszsz… To niespodzianka. Pamiętaj jedno: swój miecz jest pod podłogą szubienicy. Będzie ukryty między jej deskami. Dasz radę go znaleźć?

Sh'elala zarechotała:

– Czy JA dam radę?

– Dasz, a jakże. – pokiwał głową – Tylko się upewniałem.

 

XVI

– Uda ci się? – spytał Enhaim, przerażony nie na żarty.

– Mhm. – Hektor zamruczał coś pod nosem i odparł półgębkiem – Bo ja wiem? Podejdę do tego jak do sianokosów. Tu i tu trzeba obracać ostrzem …

– Cudownie.

– Spróbuj nie przeszkadzać, elfie. – odparł cicho ogr – A jak coś nie wyjdzie, to ruszaj galopem w góry. Teraz zsiadaj powoli, jak ci kazali.

– Szybko, bo was ubijemy jak kaczki! – krzyknął zamaskowany mężczyzna: jeden z trzech, którzy nieoczekiwanie zagrodzili południowe wejście do Czerwonych Pazurów. Wyszli niespostrzeżenie z Lasów Cienia i, krzycząc jedynie „Staaaaać", bez żadnych ceregieli wymierzyli z łuków. Elf od razu ich rozpoznał.

Szpiedzy Wensley'a.

– Spokojnie, zacni panowie… – mówił, by odwrócić uwagę od gramolącego się na siodle Hektora. Ogr, wolniej niż było trzeba, odkładał lejce. A potem, zeskakując z konia, sięgnął niepostrzeżenie za pas, wyciągając najnormalniejszą w świecie siekierę. Na razie trzymał ją za plecami, czekając na odpowiedni moment do ataku.

– Po co te nerwy…? – rzekł łagodnie Enhaim – Chyba pobłądziliśmy… Jechaliśmy oglądać turniej, wszak to gdzieś tutaj…

– Nie. – przerwał napastnik – Nie tutaj.

– To my może wycofamy się i…

– Złaź wreszcie z konia. – warknął drugi mężczyzna i elf go usłuchał – I ręce do góry, obydwaj. No dalej, ogrze. Pokaż też, co masz w łapie!

– To!! – krzyknął Hektor, biorąc zamach i ciskając przed siebie siekierą. Ta przeleciała błyskawicznie cały dystans i z plaskiem wbiła się w głowę szpiega, przepoławiając ją na pół. Ogr wykorzystał zamieszanie i siarczyście klepnął konia w zad. Zwierzę zarżało, stanęło dęba, pocwałowało na kolejnego sługusa. Wojowie musieli się rozstąpić, odskakując na boki.

Gdy z powrotem zajęli swoje pozycje do walki, Hektor był tuż tuż.

Nie zatrzymał się, gdy strzała przeszyła mu ramię, nie uchylił się przed następnymi pociskami, które rozstrzeliwały się dookoła, godząc w ziemię, drzewa i pobliskie skały. Wściekłość zamroczyła go tak, że nie odczuwał bólu. Dotarł wreszcie do celu: rzucił się na pierwszego wojownika i przygniótł go swoim wielkim, masywnym cielskiem.

Szpieg został zmiażdżony.

Enhaim również nie próżnował.

Wykorzystując to, że wrogowie całą uwagę skupili na ogrze, podbiegł do bezgłowego ciała. O mało nie zwymiotował, widząc krwawą miazgę, z której wystawała siekiera. Powstrzymał się jednak i, zatykając ręką usta, nachylił się nad trupem. Nieudolnie sięgnął po jego miecz. Trzymając broń oburącz, naskoczył na ostatniego przeciwnika, który mierzył do Hektora.

Nieprzyjaciel spostrzegł elfa i odrzucił łuk. Wyciągnął swoje katanę i zakreślił nią szybkiego młyńca. Widział przecież, że rudowłosy elf nie jest fechmistrzem. Wrzeszczący i rozhisteryzowany Enhaim pędził na oślep, wypychając przed siebie przyciężkawy miecz.

Szpieg przyjął pozycję wyjściową, rozstawił szeroko nogi i nonszalancko się roześmiał. Pomyślał, że w ostatniej chwili zrobi unik, przez co elf straci równowagę i zaryje piękną buźką w ziemię. To będzie takie proste, że aż zabawne!

Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego.

Brzeszczot Enhaima przebił napastnika na wylot.

Mężczyzna uniósł brwi ze zdziwienia, wydał przyduszone westchnięcie i, obiema rękami chwytając morderczy brzeszczot, padł na plecy. Elf otworzył oczy. Z niedowierzaniem patrzył raz na swoje ręce, raz na sztywniejące ciało.

Nieważne, czy był to łut szczęścia, czy zrządzenie losu.

On trafił. Zabił.

– Hej, elfie… wszystko w porządku? – spytał Hektor, z trudem wstając na nogi. Jego ramiona ociekały krwią, a z uda wystawała mu strzała, którą właśnie wyciągał.

– Tak, tylko że… ja jeszcze nigdy… przez tyle lat. Nigdy, rozumiesz? – wyszeptał poblakłymi ustami.

– Widać każdy musi zmierzyć się ze swoimi demonami. – mruknął ogr, wspominając zmarłą matkę i niekończącą się waśń z Aspenem – Tedy coś ci poradzę: zostaw to za sobą, przecież nie cofniesz czasu. Chodź. Mamy coś pilnego do załatwienia. Trzeba odnaleźć smoka.

Enhaim zerknął na Czerwone Pazury i rzekł:

– Semaine. On ma na imię Semaine.

Koniec

Komentarze

Witajcie. Wiem, że jakiś czas temu "zarzuciłam" wklejanie tego opowiadania. Jednak pojawiły się głosy, żebym dokończyła sprawę, więc dokańczam. :) Tym, którzy za tym optowali, BARDZO SERDECZNIE DZIĘKUJĘ! :) Pozdrawiam gorąco, zdradzając, że wielka bitwa rozpoczyna się w następnym rodziale i trwa przez kilka kartek w Wordzie, a w potyczce biorą udział wszystkie najważniejsze postaci. :)

Bardzo dobrze robisz, że dokańczasz. Tylko czy to jeszcze opowiadanie czy już powieść w odcinkach? :)

No właśnie sama się teraz zastanawiam. :) Historia powstała w ramach cyklu opowiadań i tak ją traktowałam. Jednak, jak tak patrzę na ilość zamieszczonego tutaj tekstu, to chyba sięgnę po określenie "mikropowieść"... I przy okazji zapraszam, oczywiście w wolnej chwili, do lektury "Kaski niezgody". :) Jest o wiele krótsza od "Nie kradnij..." :) Pozdrawiam!

Lubię twoje opowiadania (zwłaszcza fragment z "brudnopisem Partuma"), choć trochę czasu zajmuje ich przeczytanie. Muszę jednak w końcu to napisać : stawiaj kropki w innych miejscach. Zauważ, że jeśli stawiasz kropkę, to powinna być po niej wielka litera, a jeśli zaczynasz wyraz z wielkiej litery, to powinna być przed nim kropka.
Dla przykładu:
"- Ty tu jesteś władcą. Rozkazuj. - rzekł Wensley - Pamiętaj jednak, że zdrada wymierzona była we mnie i w Samopał."
"- Przecież ja śpię. - szepnęła, trąc się po policzkach."

Lepiej napisać :
- Ty tu jesteś władcą. Rozkazuj - rzekł Wensley. - Pamiętaj jednak, że zdrada wymierzona była we mnie i w Samopał.
- Przecież ja śpię - szepnęła, trąc się po policzkach.

Dziekuję za uwagę. Bez bicia przyznaję się do przeoczenia... Na kwestię zapisu dialogów zwrócił mi już uwagę AdamKB, poprawiłam je więc (u siebie w kompie) w innym opowiadaniu, a powyższą część wkleiłam dzisiaj troszkę na "hurra". :) Obiecuję, że następny fragment będzie już od tej strony wlaściwy.

6/6

Nowa Fantastyka