- Opowiadanie: duniek - Daleko od domu

Daleko od domu

Oceny

Daleko od domu

Wysoko na niebie kłębiła się ciężka masa granatowych chmur. Sadakr przetarł czoło wierzchem poszarpanej skórzanej rękawicy. Zatrzymał dłoń na wysokości oczu. Pomiędzy jego rozcapierzonymi palcami przebłyskiwało ponure światło późnego popołudnia, a zmierzwione włosy pozlepiane krwią i potem ogarnął suchy podmuch ognistego oddechu Wielkiej Pustyni Szeol. Śmiertelna cisza snuła się wśród zmasakrowanych ciał i krwawych strzępów, które jeszcze rankiem były wojskiem Wolnych Miast. Sadakr podparł się łokciem i z głuchym jękiem podniósł nieco głowę. Metaliczny i kwaskowaty smród posoki, kału i moczu oraz echa dzikich okrzyków ciągle brzmiące w jego głowie sprawiły, że opadł z powrotem na ziemię wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. Następny oddech przyprawił go o tak silne mdłości, że zwymiotował resztki porannej polewki, mało się nimi nie dławiąc.

 

Dziki okrzyk wydarł się z jego piersi. Jego towarzysze pędzili tuż obok, potykając się o rozpadliny, których pełna była ta przeklęta ziemia. Wzniesione miecze błyskały złowrogo i zdawały się rozpalać nowe słońca. Obok biegł Ugarn, prawie dwumetrowy olbrzym z rozwianą brodą i pianą na wykrzywionych konwulsyjnie ustach. Po lewej stronie, z kurczowo zaciśniętymi palcami na krótkim mieczu gnał Widush, jak zawsze zwinny i szybki.

Volys! Antar! Volys! Ostenberg! – zawyli z wściekłością.

Piasek niesiony przez gorący wiatr wdzierał się niczym ciernie w zmęczone piersi. Naprzeciw nich w spokoju i niezrozumiałym bezruchu stały hordy nomadów. Piesi wojownicy w burnusach, przeważnie uzbrojeni w krótkie włócznie i małe tarcze. Zawinięci od stóp do głów w powłóczyste szaty. Stali tak od rana, prawie nie zmieniając pozycji i nie zwracając uwagi na upał. Obcy. Niepojęci.

 

Sadakr z trudem otworzył oczy. Teraz usłyszał ciche jęki wydobywające się jakby spod ziemi. Ranni leżący w rozpadlinach dawali o sobie znać. Nikt oprócz krążących na coraz ciemniejszym niebie sępów nie odprowadzi umierających do krainy Cienia. Sadakr wymacał lewą dłonią kawał złamanej włóczni. Wczepił się w nią ostatkiem sił, dźwignął na kolana i pozostał w tej pozycji ze spuszczoną, chwiejącą się głową. Krew pulsująca w skroniach rozsadzała mu czaszkę. Przed oczami ciemne plamy tańczyły dzikiego welurda, dokładnie takiego, jakiego wywija się w oberżach po porządnej wypitce.

 

– No i czego siedzicie tak, durnie? Jutro z rana marsz, a wy bajdurzycie skurwysyny, jakbyście jeszcze wczoraj mamusinego cyca ssali – ostro warknął Argun Kiron, kapitan czwartego mieszanego batalionu ciężkich piechurów z Volys. – Zbierać dupska i spać. Jutro na pyski będziecie padać. A te psy z Kreshu wyżłopią waszą posokę ze smakiem.

– Cyca to byśmy possali, nie powiem Wasza Ekscelencjo – z szelmowskim uśmiechem wypalił Widush. – Ale gdzie w tej dziurze baby znaleźć?

– Myślisz, że to zabawne zasrańcu? – Mrużąc oczy Argun pochylił się nad nim i podniósł rękę do ciosu.

– Melduję posłusznie, że nie, Wasza Ekscelencjo – Windush odpowiedział niechętnie ponaglony szturchnięciem Sadakra.

– No, myślę sobie szeregowy. A teraz zapierdalać spać.

– Rozkaz!

Ugarn porozumiewawczo mrugnął okiem na kompanów.

– Spać chłopaki, noc na tym przeklętym pustkowiu zimna. Jutro czeka nas robota.

– Damy popalić tym śmierdzącym barbarzyńcom – mruknął Windush.

– Jak bogowie dadzą – odpowiedział Sadakr.

 

Jak bogowie dadzą – pomyślał Sadakr próbując wstać. – Jak bogowie dadzą to dam radę dojść do tej opuszczonej zagrody godzinę drogi stąd.

Studnia, woda. To go uratuje. Uniósł głowę. Nad nim rozległ się pomruk dochodzący z ciemnogranatowych chmur, które niczym macki rozwijały się nad pobojowiskiem. Sępy wyczuwając nadchodzącą nawałnicę zniknęły z nieba. Wrócą na pewno. Sadakr opuścił szybko głowę i mało nie padł z powrotem na plecy. Wszystko zakręciło się wokół w szalonym wirze. Po chwili był w stanie podnieść wzrok i ujrzał dokładniej pole, na którym zadufane w sobie i pewne zwycięstwa wojska Wolnych Miast zamieniły się w cuchnącą kupę mięsa. Wszędzie rozrzucony oręż, sztandary które leżały na zroszonej krwią i zawalanej wnętrznościami ziemi. Sztandary, które zostały na zawsze w zakrzepłych dłoniach jego martwych towarzyszy.

 

Wyczuł, że coś jest nie tak. Jeszcze zanim dobiegli do pierwszego szeregu włóczników, bezruch większości z nich sprawił, że część nacierających wojaków odruchowo zwolniła. Krzyk zamarł wszystkim na ustach. Pojedyncze głosy sierżantów nadal zagrzewały ludzi do walki, ale z mniejszym przekonaniem niż wcześniej. Pierwsze szeregi wpadły pomiędzy stojących Kreshów z impetem, którego nie zdołały wytracić. Wrogowie padali jak muchy, ale w dziwny sposób. Nie bronili się, a oręż zagłębiał się bez trudu w ich ciała. Niewielka garstka od razu zaczęła uciekać ścigana przez pojedynczych piechurów. Okrzyki bojowe rozległy się ponownie. Brzmiał w nich gniew przechodzący w zdziwienie i bezsilną wściekłość. Po tym jak wbił miecz w ciało jednego ze stojących Kreshów, Sadakr stał osłupiały i patrzył na ostrze, które nie spłynęło krwią. Z lewej i prawej strony, zza pobliskich wzniesień rozległ się przeraźliwy łoskot. Ziemia zadrżała. W jednej chwili zrozumiał co się stało.

 

Ledwo powłócząc nogami i starając się omijać trupy, Sadakr kuśtykał odwrócony plecami do nadciągających chmur. Zwłoki leżały nieruchomo, w ich pustych oczach można jeszcze było znaleźć resztki zdumienia i przerażenia. Otwarte usta zdawały się ciągle krzyczeć. Najbardziej przerażające było to, że nie wydawały z siebie głosu. I nigdy już tego nie uczynią. Jęki i rzężenie nielicznych konających było słychać coraz słabiej. Zwały trupów zastygłe w nienaturalnych pozach uniemożliwiły Sadakrowi dalszą drogę. Wyglądało to tak, jakby między ludzi wkroczyła olbrzymia istota, rozkruszając ich i rzucając pogruchotanych na stosy. Nagle Sadakr poczuł szarpnięcie i upadł na wznak. Coś pociągnęło go w dół, usłyszał charkot i swoje imię. Powoli, z sercem które biło mu przeraźliwie mocno, cały czas czując, że pulsująca krew zaraz rozerwie mu czaszkę, obrócił się na plecy i lekko uniósł opierając się na łokciu. Ujrzał wlepione w siebie spojrzenie kapitana, który ostatkiem sił chwycił go za nogawkę i nie chciał puścić. Przeraziły go oczy w których tliło się jeszcze życie, uparcie trzymające się poszarpanego ciała.

 

– Szeregowy Sadakr! Dość tego żarcia. – Kapitan kopniakiem wytrącił z rąk Sadakra miskę z resztką porannej nalewki i spojrzał na siedzących żołnierzy. – Zbierać dupska i wstawać. Zaraz ruszamy pierdolce. Zwiadowcy wrócili. – Odwrócił się na pięcie i poszedł dalej, wzdłuż rozstawionych namiotów.

– Patrzcie no śmierdziela. Od kiedy go tylko znam, to nie słyszę niczego innego jak chędożone zbierać dupska. Nigdy inaczej nie mówi – sarknął Windush.

– Taka nasza żołnierska powinność, bracie. Trza wstać i iść. Bij się, bij a na końcu i tak włócznia w rzyci za nagrodę. – Kiwając głową, z łagodnym uśmiechem westchnął Ugarn.

– A słyszeliśta, że chłopcy z trzeciej kompanii dziś słoninę dostali? A my co?

– Tobie tylko żarcie w głowie pasibrzuchu. Jakbym żarł tyle co ty, to już by mnie nosić musieli tak bym sadłem obrósł. – Zaśmiał się Sadakr.

– Widzisz gołąbku, a kapitan nie mi, tylko tobie michę wytrącił.

– Boś zeżarł wszystko pierwszy kamracie, wtryniasz menaż jak stado wygłodniałych dziwek utryjskich – wtrącił siedzący nieopodal żołnierz.

– Dobra, koniec gadania bo pierdolona Ekscelencja przekopie nam zadki.

Wstali i śmiejąc się jeszcze zaczęli zbierać rynsztunek i pakować swój żołnierski dobytek. Słońce zaczęło niemiłosiernie przypiekać, pomimo że dopiero wstało. Stare, opuszczone i na wpół zrujnowane gospodarstwo wokół którego rozbili obozowisko, wydawało się znów być pełne życia tak jak dziesiątki lat temu. Pustynia już dawno zabrała żyzne tereny pozostawiając spękaną, znękaną wichrami ziemię. Sadakr przysłonił ręką oczy i spojrzał na horyzont. W oddali widniał przeklęty kształt znajdujący się dziesiątki, a może setki staj stąd. Monolit. Czerń doskonała, ziejąca rana pośrodku Wielkiej Pustyni. Otoczona morzem słonecznych płomieni, dumnie wznosząca się w miejscu, które opuścili nawet bogowie. Monolit. Sadakrem wstrząsnął zimny dreszcz pomimo panującego gorąca. Przez moment przeniknął go dziwny niepokój, nieuchwytny, przemykający cień. Otrząsnął się.

 

Ze wstrętem i przerażeniem Sadakr próbował wyrwać się z uścisku stygnącej dłoni kapitana.

Sadakr, pomóż – wycharczał po raz kolejny Argun.

Z jego piersi wystawał grot włóczni, obok leżało złamane drzewce ozdobione tasiemkami i kawałkami brudnych szmatek. Sadakr wciąż patrzył to na zwisające szmatki, to na wykrzywioną w grymasie cierpienia twarz Arguna. Przerażenie nie opuszczało go ani na chwilę, przestał się jednak szarpać. Ból w nodze sprawił, że ponownie targnęły nim mdłości.

– Zostaw mnie, puść – wychrypiał cicho. – Puść!

Oczy kapitana zaczęły gasnąć. Usta jeszcze przez jakiś czas poruszały się bezwiednie, a palce lewej dłoni wykręconej pod dziwnym kątem drgały, ryjąc ziemię. Sadakr poczuł, że chwyt kapitana rozluźnił się i ostatkiem sił wyrwał swoją nogę z jego uścisku, krzycząc przy tym z bólu. Znowu wszystko wokół zakręciło się jak szalone. Pył zmieszany z krwią uniósł się w powietrze i zawirował pod wpływem silnego podmuchu wiatru. Sadakr spojrzał w górę. Ciemne chmury były już nad nim, wokół zapadał mrok. Tylko na północy gorzały pustynne ognie Sheolu – rozpalone, krwawiące serce ziemi.

 

Długa kolumna czwartego batalionu rozciągnęła się w marszu na prawie staję. Z tyłu jechały z trudem wozy z zaopatrzeniem osłaniane przez rotę lekkich dragonów ostenberdzkich i dwie kompanie łuczników z Antaru. Kapitan Argun Kiron przyjmował właśnie raport od przywódcy zwiadowców, niskiego, spalonego słońcem Kresha ze sprzymierzonego plemienia. Klął przy tym w duchu wciąż zastanawiając się dlaczego zamiast iść na Ostenberg i postraszyć dzikusów zza gór, jak to było ustalone od kilku miesięcy, dowództwo wysłało go nagle na to pustynne zadupie.

– Wy iść brzegiem kotliny. Zły Kresh czekać na jej skraju, o tam, dalej. Dwa stajania stąd. Z boku wzgórze. Jedno i drugie. Tam koniem nie przejdziesz. Tam piasek. Sypki, wciąga – powiedział Kresh schyliwszy głowę.

– Pewnyś? – zapytał kapitan mrużąc przenikliwie oczy.

– Tak – odparł z niewzruszonym spokojem Kresh i dodał przykładając dwa palce do serca – gaa'nd katesh

Kapitan zszedł z wierzchowca, skinieniem ręki odprawił tubylca i podszedł do dowódcy roty dragonów.

– Gunther, nie wierzę tym smrodliwym psom nawet za grosz. Weź pan skrzyknij oddział ostenberdzkich dragonów i niech pójdą samodzielnie na zwiad za Rozstaje.

– Tak jest Wasza Ekscelencjo!

Kapitan Argun przetarł twarz chustą wyciągnięta zza cholewy wysokiego buta.

– Zdradliwe, smrodliwe psy – wysyczał z gniewem, pociągając łyk ciepłej, stęchłej wody z manierki.

 

Cisza potęgowała się. Chmury co chwila rozbłyskiwały złowrogim czerwonawym światłem. Wicher ucichł zupełnie, powietrze zrobiło się jeszcze cięższe, tak że Sadakr ledwo mógł oddychać. Serce kłuło go straszliwie, wydawało mu się, że zaraz rozpadnie się na drobne kawałki. Śmierć w samotności na pustyni, w bólu i zwątpieniu, nie miała żadnego sensu. Ognie Sheolu wciąż majaczyły na horyzoncie. Monolit, którego widoku nie mógł już znieść, wydawał się jeszcze bardziej nienaturalny i złowrogi. Gdzieś w górze przetoczył się huk pierwszego grzmotu. Niedaleko odezwał się kolejny ranny głucho jęcząc i cicho przeklinając swój los. Sadakr nie miał siły wstać. Zrozumiał, że zbliża się koniec.

 

Łoskot dobiegający zza wzgórz przybierał na sile. Wszyscy żołnierze wreszcie zamarli i z niezwykłym skupieniem przez mgnienie oka wpatrywali się w niewielkie wzgórza.

– Formować się durnie! – krzyknął kapitan – w czworobok, czworobok!

Odezwały się gwizdki sierżantów, ale momentalnie zagłuszył je jazgot piszczałek, który nadleciał wraz z chmarą jeźdźców wypadających zza wzgórz z wielką szybkością. Kapitan Argun zrozumiał od razu dlaczego zwiad dragoński jeszcze nie wrócił.

– Zdradliwe psy. – Zazgrzytał zębami i dzikim wzrokiem zaczął szukać Kreshów ze sprzymierzonego plemienia. Nie znalazł ani jednego w zasięgu wzroku.

Sadakr wiedział, że przegrali. Jeźdźcy dosiadający małe, ale masywne konie zwalili się na flanki nacierających volyjczyków i miażdżyli już pierwsze szeregi. Sadakr, tak jak inni, pobiegł przed siebie jedyną drogą ucieczki. Słyszał za sobą dziki wrzask, obrzydliwe odgłosy łamanych kości, szczęk oręża, krzyki umierających. Odwrócił się na chwilę tylko po to, żeby zobaczyć jak gardło Windusha przebija włócznia Kresha galopującego na tarantowatym wierzchowcu. Gdzieś po lewej stronie mignął mu pędzący konno kapitan z twarzą białą ze strachu niczym całun pogrzebowy. W tej chwili otoczyła go grupa jeźdźców. Sadakr uchylił się przed ciosem włóczni spadającym na niego z prawej strony. Starał się uskoczyć, ale trafił na następnego przeciwnika, który nie zdążył nawet zamachnąć się krzywym bułatem. Jego koń uderzył piersią Sadakra, a ten z okrzykiem bólu padł na znękaną słońcem ziemię. Oczy zaszły mu krwawą mgłą i ostatnie co usłyszał to trzask jego własnych pękających kości.

 

Zerwał się gwałtowny wicher. Grzmoty słychać było coraz częściej. Ich dźwięk niósł się niesamowicie długo. Sadakr nigdy nie słyszał tak dudniących, wprawiających w drżenie niebo i ziemię gromów. Rozdzierały ciszę niczym ostrze topora uderzające w ciało. Kątem oka ujrzał postaci poruszające się pomiędzy leżącymi ciałami. Owinięci w długie, bure szaty ludzie z osłoniętymi twarzami powoli kluczyli pomiędzy leżącymi trupami. Zatrzymywali się niekiedy, wznosili włócznie i uderzali nimi z precyzją i uwagą. Sadakrowi wydawało się, że robią to z wręcz z nabożną czcią. Kiwali się chwilę nad ciałami poległych żołnierzy Antaru, Volys i Ostenbergu, wznosili dłonie i wykonywali serię niezrozumiałych gestów. Sadakr widział wszystko bardzo wyraźnie, tak jak nigdy wcześniej w swoim całym życiu. Pulsujący ból na chwilę odszedł w zapomnienie, a do jego nozdrzy znów wdarł się zapach krwi i śmierci. Czekał na swoją kolej. Odwrócił głowę w drugą stronę. Ogień pełgający pomiędzy niemal czarnymi chmurami wzmagał się. Tak jak i ogień pustyni Sheol. Na jego tle znów widniał nieporuszony Monolit. Sadakr nie chciał już go oglądać, miał dość. A jednak jego wzrok wciąż podążał w tamtym kierunku – tak jakby coś go wzywało, jakby był brakującą częścią popękanych murów okalających przedwieczną, wypaloną ogniem bogów konstrukcją. Nagle, pomiędzy hukiem gromów rozświetlających ponurym światłem miejsce kaźni jego towarzyszy, usłyszał zbliżające się kroki. Pierwsze od wielu miesięcy ciężkie krople deszczu zaczęły spadać na spragnioną wody pustynną ziemię. Jedna z kropli uderzyła w czoło Sadakra, druga spadła na policzek. Łzy rozpalonego do czerwoności nieba. Sadakr po raz kolejny odwrócił głowę, nie miał już sił na nic innego. Nad nim stał mężczyzna. Sadakr spojrzał mu w oczy. Przenikliwe, mądre. To nie barbarzyńcy – przemknęła mu przez głowę myśl, a ostrze włóczni z chrzęstem przebiło jego pierś.

 

Koniec

Komentarze

Lubię militarną fantasy więc przeczytałem z zainteresowaniem. Dość sprawnie napisane, ciekawy zabieg z dwutorową narracją. Intryga wydaje mi się częścią większej całości przez co opowiadanie fabularnie nie powala.

Trochę nie wiem, co o tym myśleć. Napisane całkiem zgrabnie. Jako wprawka dobre. Ale trochę stereotypowe, mało odkrywcze. I nudnawe.

Zgadzam się z przedpiściami – na wprawkę/fragment większej całości w sam raz. Ale jako samodzielny tekst nie bardzo się broni.

Opowiadanie skojarzyło mi się z Malazańską Ksiągą poległych. Nawet nie tyle przez motyw pustyni, ale styl narracji – moim zdaniem to duży plus!

Mignęło mi całkiem sporo przecinków i zaimków (a musisz wiedzieć, Autorze, że jeśli ja to widzę to już musi być naprawdę źle :D). Nie poprawiałam, gdyż jestem interpunkcyjno-zaimkowym antytalentem i na pewno coś bym pomieszała.

Hmm... Dlaczego?

Jako rozbudowana scena tekst moim zdaniem broni się. ale że wygląda na fragment czegoś dłuższego tez prawda.

Duńku, przyłóż się do zapisu dialogów. Obecnie to tylko krok do katastrofy…

Dziękuję Wam za komentarze i wskazówki, na pewno postaram się wprowadzić poprawki, zwłaszcza w kwestiach interpunkcji. Faktycznie jest to część większej całości. Jeżeli moglibyście podpowiedzieć mi jak oznaczyć prawidłowo tekst, to będę bardzo wdzięczny (póki co średnio orientuję się w zasadach). Chyba, że powinienem korzystać z betalisty. A propos błędów – żona mnie opiórkała, że nie pokazałem jej tekstu przed zamieszczeniem i nie miała szansy poprawić części z moich wpadek ;P

Dwa określenia chyba dobrze określą moje odczucia: tego (za bardzo) nie da się czytać, to jest obiecujące

Nie biegam, bo nie lubię

Sposób opisania sytuacji sprawił, że gubiłam się nieco, a ponieważ nie lubię scen bitew, Twoja opowieść, niestety, nie zaciekawiła mnie zbytnio i pewnie nie pozostanie w pamięci, tym bardziej że, jak sam piszesz, jest zaledwie fragmentem, a nie zamkniętym opowiadaniem.

Proponuję byś zmienił oznaczenie na FRAGMENT.

Mam nadzieję, że kolejne teksty przeczytam z większą przyjemnością.

 

Wokół śmier­tel­na cisza snuła się mię­dzy sto­sa­mi ciał i krwa­wych strzę­pów… – Czy ktoś układał ciała w stosy? 

 

Zmierz­wio­ne włosy Sa­da­kra, po­zle­pia­ne krwią i potem, ogar­nął suchy po­dmuch ogni­ste­go od­de­chu Wiel­kiej Pu­sty­ni Szeol. Pod­parł się łok­ciem i z głu­chym ję­kiem pod­niósł nieco głowę. – Zgubiłeś podmiot, skutkiem czego podmuch oddechu Pustyni podparł się łokciem i jęcząc, podniósł głowę.

 

Mie­cze wznie­sio­ne do góry bły­ska­ły zło­wro­go… – Masło maślane. Czy można wznieść miecz do dołu?

 

Nikt oprócz krą­żą­cych na coraz ciem­niej­szym nie­bie sępów nie od­pro­wa­dzi umie­ra­ją­cych w kra­inę Cie­nia.Nikt oprócz krą­żą­cych na coraz ciem­niej­szym nie­bie sępów, nie od­pro­wa­dzi umie­ra­ją­cych do krainy Cie­nia.

Odprowadza się dokądś, nie w coś.

 

po­my­ślał Sa­dakr pró­bu­jąc wstać na nogi… – Czy można próbować stanąć nie na nogach?

 

obok leżał zła­ma­ne drzew­ce ozdo­bio­ne ta­siem­ka­mi i ka­wał­ka­mi brud­nych szma­tek. – …obok leżało zła­ma­ne drzew­ce, ozdo­bio­ne ta­siem­ka­mi i ka­wał­ka­mi brud­nych szma­tek.

 

Zły Kresh cze­kać na jej skra­ju, o tam, dalej. Dwa sta­ja­nia ko­niem. – Staja jest miarą długości. Czy będziemy pokonywać tę odległość koniem, czy pieszo, zawsze będą to dwie staje/ dwa stajania.

 

Weź pan skrzyk­nij od­dział osten­berdz­kich dra­go­nów i niech pójdą sa­mo­dziel­nie w zwiad za Roz­sta­je. – …niech pójdą sa­mo­dziel­nie na zwiad za Roz­sta­je.

 

który nad­le­ciał wraz z wiel­ką chma­rą jeźdź­ców wy­pa­da­ją­cych zza wzgórz z wiel­ką szyb­ko­ścią. – Powtórzenie.

 

W tej chwi­li ogar­nę­ła go grupa jeźdź­ców. – Raczej: W tej chwi­li otoczyła go grupa jeźdź­ców.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

strasznie dużo tych arcyciekawych przymiotników określających niesłychanie krwawe wydarzenia

tak bardzo chcesz uplastycznić sceny, że aż…

przykładem niech będzie:

wyły z wściekłością ich głosy – naprawdę głosy mogą wyć?, z wściekłością?, a nie prościej: “zawyli z wściekłością”

całość przepompowana

Ignorancja to cnota.

Jezcze raz dzięki, zwłaszcza za poprawki (regulatorzy) :)

Duńku, jeśli w czymkolwiek pomogłam, to bardzo się cieszę. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka