- Opowiadanie: burnett & cooper - Keep your emptiness burning

Keep your emptiness burning

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Keep your emptiness burning

 

1. Klara

 

Nastrój Klary był taki, jak pogoda za oknem. Ciemne niebo, z którego może spadnie śnieg, może deszcz, a może nic. A najprawdopodobniej – stosy żywych żmij i martwych gołębi.

Z utęsknieniem, ale i z niepokojem, czekała na nadejście wieczoru, siedząc na brzegu łóżka z podkurczonymi nogami i brodą opartą na gołych kolanach. Obok niej leżały ciepłe, akrylowe rajstopy oraz spódnica ze sztruksu. Wyciągnęła te rzeczy z szafy już dobrych kilkanaście minut temu, ale zamiast od razu je włożyć rzuciła tylko na koc, po czym sama się na nim umościła.

Jej blada skóra odbijała się w lustrze wraz z łóżkiem, rozrzuconymi ubraniami i plakatem Sognefjord. Uwielbiała mroźne krajobrazy. A przy tym – nienawidziła zimna. Dlatego jednocześnie chciała i nie chciała być tam, w Norwegii, mieszkać na zielonym wzgórzu, wśród drzew, kamieni i wody, łowić łososie i doić renifery, o świcie i zmierzchu wdrapywać się na ośnieżone szczyty, a nocami podpalać kościoły na cześć Odyna, Freji i własnego wewnętrznego ognia. Bo płonął w niej ogień, była tego pewna, choć inni go nie widzieli, choć dłonie, stopy i usta miała zawsze zimne, choć często – tak jak teraz – zawieszała się niczym komputer, na którym uruchomiono zbyt dużo programów.

Dzwonek telefonu wyrwał ją z marzycielskiego odrętwienia.

– Słucham.

– Elo, Klarissa. Co u ciebie?

– Już się nie mogę doczekać.

– Ja też. Słuchaj, gadałam z tym Tomkiem z klubu, co go wtedy poznałyśmy, i uda mu się załatwić te darmowe bilety. Zajebioza, nie? Wiec ustawiłam się z nim na siedemnastą.

– Dwie godziny przed koncertem?

– No tak, w knajpie Mozart obok klubu. Napijemy się czegoś spokojnie.

– O, ciekawe.

– On jest pełnoletni. No i w tej knajpie go znają i nikt go o nic nie pyta. Może tylko co słychać i kiedy wpadnie znowu. I czy miał kaca po ostatnim razie.

– Ja też jestem zaproszona?

– No, przecież właśnie ci mówię. Wogle to oczywiste jest. Wiesz, czasami cię nie rozumiem. Ale ty pojechana typiara jesteś. Ja zresztą też.

Uśmiały się obie.

– No i co ty na to? – kontynuowała Kaśka.

– Na pojechaną typiarę, czy na to, że idziemy do knajpy?

– Na knajpę, oślico.

– Możemy iść – powiedziała Klara, przez swą jedyną przyjaciółkę uporczywie nazywana Klarissą. Obojętnym tonem, mimo że bardzo ją ucieszyła perspektywa wcześniejszego wyjścia z domu.

– Ekstra. See you zatem w knajpie – Kaśka rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź.

„Biedny chłopak" – pomyślała Klara o Tomku. Jak wielu przed nim, dał się uwieść pierwszemu wrażeniu. Z wyglądu jej przyjaciółka przypominała lalkę Barbie, poza tym, że była trochę tęższa. Ale lalki nie poruszają same nawet własnymi kończynami, a co dopiero całym otoczeniem. Facet myśli, że zawiązał wszystkie sznurki jak trzeba i lada chwila odstawi swój mały teatrzyk, a tymczasem sam jest tylko pacynką. Zresztą, żaden chyba nie miał na dłuższą metę szans, ani u Kaśki, ani u Klary, bo oprócz szkolnej ławy, tajemnic i czarnych ubrań, łączyła je wspólna miłość do Lokiego, wokalisty Sognefjord. Tego wieczora mogły to uczucie zaocznie skonsumować, bo zespół koncertował w ich mieście.

Klara nie była jakąś szurniętą czytelniczką Bravo, więc nie mogła, tak jak inne dziewczyny z ich klasy, powiesić sobie nad łóżkiem obrazka z portretem ciacha. Sognefjord to nie boysband. Ale zdjęcie z chłodnej Norwegii, z okolic, które inspirowały najlepszy zespół świata, to inna historia. Jeśli chciała dać się przeszyć ciemnym oczom Lokiego, zawsze mogła popatrzeć na tapetę, którą ustawiła sobie w telefonie.

Kiedyś wszyscy o nich usłyszą i rozpoznają ich wielkość. Dziś wie o nich tylko garstka fanów, elita elit, do której, tak się składa, należy również Klara. Więc pójdzie tam, na pierwszy koncert w swoim życiu, odnajdzie błądzące spojrzenie Lokiego, otuli się jego ciepłym basem i odsłoni przed nim cały mrok i światło swej duszy. A on zobaczy jej piękno i odtąd będzie śpiewał tylko dla niej.

Wsunęła stopy w akryl i powoli rozwinęła rajstopy wzdłuż białych, gładkich nóg.

 

2. Szydłowski

 

Gdzie jest początek, gdzie jest przyczyna. Reklama, jaką obejrzał kilka miesięcy temu. Alkoholowa mgiełka, przez którą ją zobaczył. Fakt, że już na długo przedtem samotnymi wieczorami pogłębiał uzależnienia.

Czuł, że zaprzeszłym życiem zasłużył na szansę odbicia się od dna. I szansa została mu dana, gdy w przerwie durnego, telewizyjnego show uświadomił sobie, jak mocno utknął w tym całym wesołym szambie.

Wiedza nie wyzwoliła go z odurzenia. To znaczy, nie do końca. Nie potrafił odstawić używek, ale swej samozagładzie nadał myśl przewodnią.

Stał się człowiekiem realizującym plan. Ten plan miał być dzisiaj sfinalizowany.

Przetarł buty na wysoki połysk. Wyprasował spodnie od garnituru i starannie zawiesił na jedynym krześle w pomieszczeniu.

Mieszkał w kawalerce, więc umeblowanie musiało być oszczędne. Rozkładana kanapa, szafa, regał, mały stół. Przesmyk gastronomiczny od przestrzeni mieszkalnej oddzielał wąski blat, zajęty przez kuchenne utensylia, jakieś papiery oraz dwa telefony komórkowe. Jeden z nich właśnie wydał z siebie sygnał sms-a. Mężczyzna od razu wiedział, kto jest nadawcą. Używał tego aparatu wyłącznie do kontaktowania się z jedną osobą.

Szanowny Panie prosze wybaczyc, zleceniem jestem b. zainteresowany ale niestety nie moge dzis sie spotkac. Zadzwonie jutro, pozdrawiam – Blaz Wislocki.

Nawet się nie zdenerwował, ani nie był rozczarowany. Wierzył, że dobry plan realizuje się sam, ale jednocześnie wiedział, że czasem trzeba działać w trybie awaryjnym. To był ten czas. Zaparzył herbaty i wlał do termosu. Jedzenie kupi w jakimś fast-foodzie. Ubrał się w uniwersalnym stylu a la yuppie po godzinach. Do kieszeni spodni wcisnął kilka wizytówek, na których widniał napis: Jarosław R. Szydłowski, Shouts of Joy Inc., Regional Director for Eastern Europe. Bajka o zleceniu na reklamę prezerwatyw może się jeszcze przydać.

Jego samochód nie licował z funkcją menedżera wysokiego szczebla, ale pseudo-Szydłowski miał na to gotowe wytłumaczenie: „Jaguara trzymam w garażu. Epatowanie zamożnością nie jest w moim stylu. To dobre dla nowobogackich prostaków".

Odpalił wysłużoną skodę i udał się pod dom Błażeja Wisłockiego. Był zdecydowany jak najszybciej zakończyć operację. Musi tylko utrzymać zimny umysł w służbie gorącego serca. Poczeka na rozwój wydarzeń. Podejmie odpowiednie działania, zależnie od tego, jak rozwiną się okoliczności.

 

3. Nemrod

 

Nemrod był pewien, że wieczorem poleje się krew. Czuł jej zapach. Oczyma wyobraźni widział końcówki wszystkich ścieżek prawdopodobieństwa, umoczone w rubinowych kałużach. To one tak pachniały, a woń przechodziła z probabilistycznego świata, gdzie powstawały warianty, do domu bytów, w którym zwycięski wariant miał zamieszkać.

Nie każdym mordem się interesował. Śmierć czuć inaczej niż krew. Nawet jeśli jest to śmierć z wykrwawienia. Tym, czego szukał, była nadwyżka krwi nad śmiercią. Czerwona intensywność, która przyprawia o zawrót głowy. Ścigał istoty gustujące w tym pokarmie.

Jego mózg dostroił się do zadania. Wyspecjalizował w odnajdywaniu i zarzynaniu bestii, zaniedbując wszelkie inne funkcje.

By zabić bestię musiał myśleć jak bestia. A więc – stać się bestią. Zawartość człowieka w sobie szacował na jakieś dwadzieścia procent. Wystarczająco dużo, by podtrzymywać społeczne pozory i praktykować w miarę konwencjonalną etykę.

Pamiętał czasy, gdy jedynym instrumentem muzycznym był bęben. Potem wynaleziono flet, gitarę, skrzypce, pianino – to wszystko kiedyś, przez krótki szczęśliwy czas spędzony za jakąś wielką chmurą, robiło na nim wrażenie. Ale teraz mógł sobie naprawdę dobrze przypomnieć tylko stukot bębna. Irytujący, monotonny dźwięk. Rytm jego życia.

Krążył po mieście, dławiąc się własnymi myślami. Wiedział, że miejsce i sprawca zbrodni są w pobliżu i coraz szybciej wchodzą w koniunkcję. Szukał ich, ale nie było to łatwe zadanie. Wszechobecne choroby, przemoc domowa, menstruacja i sadyzm mąciły mu zmysły, podsuwały fałszywe tropy.

 

4. Klara

 

– On jest gejem – powiedział Tomek, odkładając kufel piwa na podstawkę z obrazkiem starego rynku Dwóch Grzbietów.

Śmichy-chichy umilkły, ale po chwili dziewczyny znów parsknęły rozbawione.

– Tyś chyba przypadkiem ocipiał – powiedziała Kaśka.

– Ochujał – poprawiła Klara.

– Opiździał.

– Odupiał.

– Mówię poważnie. Zresztą same zobaczycie. Na koncercie pewnie nie, ale tutaj – już niewykluczone.

Rzucił na blat cztery papierki, dwa czarne i dwa kolorowe. Dziewczyny wzięły po jednym z każdego rodzaju. Czarny był biletem na koncert. Kolorowy – zaproszeniem do klubu „The End". Na imprezę tego samego wieczora. Słyszały trochę o tym lokalu. Miał opinię przyjaznego dla mniejszości.

– I oni tam niby mają przyjść? Na dyskotekę? Chłopaki z Sognefjord? Chyba cię pogięło – Klara wycedziła szyderstwo.

– Nie chłopaki tylko sam Loki. Słyszałem, jak się z kimś umawiał.

– Nie leć z nami w pręta, gościu – powiedziała Klara, tym razem z uśmiechem, bo zaczynała mu wierzyć. Oczywiście, nie w to, że Loki jest gejem, tylko w szansę spotkania go w nocnym klubie.

– Mówię serio. Jeśli go tam nie będzie, stawiam wam za tydzień następną imprezę plus drinki.

– Ja wiem, co ty chcesz zrobić – powiedziała Kaśka kładąc łokcie na stole i pochylając się w stronę Tomka.

– Co? – uśmiechnął się chłopak.

– Zaciągnąć nas w ciemny kąt i wrzucić pigułkę gwałtu!

Klara błyskawicznie rozejrzała się dookoła. Na szczęście, w barze panował taki hałas, że nikt Kaśki nie usłyszał. Za to ona sama, na widok zbaraniałej twarzy Tomka, roześmiała się z własnego dowcipu. „No tak – przyszło do głowy Klarze. – Ktokolwiek inny by coś takiego powiedział, pogrążyłby się na dobre. Przecież to tak naprawdę było żałosne. Ale jej wszystko przechodzi. I nawet wydaje się zabawne".

Po chwili śmiali się już we trójkę. Kaśka potrząsała złotą grzywką, trzymając dłoń na przedramieniu Tomka. Zdumiona Klara nie potrafiła przestać myśleć. „Loki Lokim, ale jak tak dalej pójdzie, to pigułka gwałtu nie będzie mu wcale potrzebna".

– Chciałabyś – zdołał wreszcie odparować Tomek, wywołując kolejny wybuch wesołości. Udawanej, w przypadku Klary. Jej tolerancja na ten rodzaj humoru zaczęła się wyczerpywać.

– Jest osiemnasta trzydzieści – przypomniała, ściągając na siebie pełne dezaprobaty spojrzenie przyjaciółki.

– Racja. Powinniśmy się zbierać – zarządził Tomek. – Pudrujemy noski, dopijamy drinki, wypluwamy pigułki gwałtu.

 

5. Szydłowski

 

Ustawił samochód w taki sposób, że z siedzenia kierowcy widział palące się u Wisłockiego światło oraz jedyne wyjście z ogrodzonego bloku. Nowe budownictwo, psiamać. Mieszkania miały malutkie okienka i były fatalnie rozplanowane, za to nosiły dumną nazwę apartamentów. Cenę szacował na jakieś dziesięć kilo za metr. Ostatnio może osiem, bo kryzys. Przynależność do elity wymaga wyrzeczeń.

O dach skody zaczął bębnić deszcz. Rzekomy dyrektor Szydłowski uchylił szybę i zapalił papierosa, czego zwykle w aucie nie robił. Starał się wydmuchiwać dym na zewnątrz, jednak duszące opary szybko rozeszły się w środku pojazdu.

Czekał, aż Wisłocki wyjdzie z domu lub położy się spać. Ad hoc obmyślił kilka sposobów oszukania stróża, gdyby wtargnięcie do budynku miało okazać się konieczne.

Była dopiero dziewiętnasta, więc wyglądało na to, że będzie mu potrzebna spora doza cierpliwości. Pogodził się z tym bez problemu. Był odporny na nudę. I coraz bardziej zdeterminowany, by za wszelką cenę doprowadzić dziś sprawę do końca. Uwolnić się od reklamy, którą jego umysł międlił wręcz obsesyjnie i analizował z każdej możliwej strony. Pod wieloma względami była to typowa reklama wyrobu z marketingowej kategorii FMCG (w trakcie swojego śledztwa, rozpoczętego od lektury fachowych czasopism, poznał nie tylko ludzi z branży, ale także jej słownictwo). Młodzi, roześmiani ludzie, słoneczna pogoda, błękitne niebo. Tym, co nim wstrząsnęło, po raz pierwszy w ów wieczór oświecenia, a potem – zawsze gdy sobie ten spot przypominał, był napis na końcowej planszy i towarzyszący mu głos z offu: Platon. Nieba w twych ustach atom. Piękny, dobry, prawdziwy.

W tamten pamiętny piątek odzyskał młodość, ideały, filozoficzne wykształcenie. Zapłakał nad upadkiem własnym i świata.

Określenie „obraza uczuć religijnych" było mu obce, dopóki resztki jego własnych uczuć nie zostały zdeptane. Świat objawił mu się jako szaleniec, wołający o ratunek przed sobą samym. Jeśli chciał ocalić życie i godność, musiał światu tego ratunku udzielić. Pierwszym krokiem było zdmuchnięcie symbolicznego pyłka, który przeważył szalę goryczy. Kolejnych działań jeszcze nie obmyślił. Po zakończeniu misji planował urządzić sobie wakacje. Upić się, upalić, pograć na komputerze. A potem – odpokutować swoją słabość, sprzątając kolejne śmieci

z piedestału kultury.

Był już blisko. Jeszcze dziś stanie przed Wisłockim, twórcą marki Platon, i podrzuci mu pomysł, jak ulepszyć slogan bluźnierczej kampanii reklamowej: Denat. Sztywny jak senat. Zimny, brudny, nieżywy.

 

 

6. Nemrod

 

W kiosku poprosił o plan miasta i dostał go bez płacenia. Miał w tej pracy bonus efektywnościowy. Każda zaszlachtowana bestia zwiększała jego paranormalny potencjał. Zwłaszcza na samym początku. Potem zaczęło działać prawo malejących przychodów.

Te rzeczy były dla niego po prostu narzędziami. Ułatwiały mu życie, i tyle. Po tysiącach lat użytkowania bawiły go nie bardziej, niż ludzi bawi jeżdżenie samochodem do kiosku.

Z planem w ręku szedł główną ulicą i szukał schronienia przed coraz silniejszym deszczem. Dla mapy, której nie chciał na razie zamoczyć.

Tak się rozglądał, że o mały włos zderzyłby się z szyldem zawieszonym na wysokości jego głowy. W ostatniej chwili przystanął i odstąpił krok do tyłu. Zobaczył wizerunek młodzieńca w siwej peruce, szczerzącego się znad fortepianu. „Cafe Mozart" – przeczytał stylizowany napis.

Nie poznał nigdy Mozarta, Jezusa, Husa, Hammurabiego ani nikogo takiego. Zawsze polował w jakimś peryferyjnym zakątku: lesie, zamczysku, zakazanej dzielnicy. Za kołem podbiegunowym. Nigdy w centrum wydarzeń. O wszystkim dowiadywał się z gazet, od kiedy istniały.

„Cafe Mozart". Czemu nie. Wzruszył ramionami i wszedł do środka.

Usiadł przy małym stoliku, rozłożył mapę i wpatrzył się w nią intensywnie. Tłok i hałas zupełnie mu nie przeszkadzały. Studiował przestrzeń odwzorowaną w płaszczyźnie. Nawet dla kogoś takiego jak on lepiej zwykle dochodzić do rzeczy przez jej symbol, niż od razu mierzyć w rzecz samą w sobie.

Po piętnastu minutach lekko się uśmiechnął. Zmiął mapę w kulkę, wrzucił do kieszeni płaszcza i wyszedł z lokalu, zostawiając nietknięte piwo. Miał jeszcze trochę czasu, ale skoro mógł zbadać teren i dobrze się przygotować, czemu miałby tego nie zrobić. Krótka drzemka też by nie zaszkodziła. Nie w takich warunkach leżał już w ziemi, jak październikowa, wschodnioeuropejska słota.

 

7. Klara

 

Swoim graniem malowali pejzaże północy. Rzeki, wrzynające się w ląd. Skaliste, poszarpane klify. Lasy o twardym drewnie, pachnące chłodem i żywicą.

To była kompletna, doskonała muzyka. Wszechogarniająca, jak bezkres nieba nad oceanem. Metaliczną ścianę gitar przetykał gruby haft basu i koronki klawiszy. Z błyskawicznych uderzeń perkusisty wznosiło się rusztowanie prastare jak babiloński zikkurat. Klara czuła, że tej wieży Babel nawet Jahwe nie byłby w stanie zniszczyć.

Często zmieniali tempo. Miała przez to wrażenie, że ogląda niebo, na którym zjawiska pogodowe to przyspieszają, to zwalniają, jak na filmie dokumentalnym.

Widziała już w telewizji koncerty, na których u stóp muzyków robi się młyn, jedni ludzie wdrapują się na scenę i skaczą w kłębowisko uniesionych rąk a inni mdleją po kątach z ekstazy lub niedotlenienia. Teraz była w środku cielesno-dźwiękowego pandemonium, a pandemonium było w środku niej i czuła, jak z zewnątrz i od wewnątrz napiera na granice jej jaźni. Z przerażeniem i fascynacją uświadomiła sobie ich wątłość. Była jękiem i rzężeniem piorunów, ślizgających się po strunach. Była niskim, zmysłowym głosem Lokiego. Była cudzym potem, który po niej spływał; tańcem zimnego powietrza z gorącym; sztuczną inteligencją, sycącą się powszechnym acz chwilowym tylko stuporem, gdy gitary umilkły a salę zdominował hipnotyczny beat rodem z nielegalnej imprezy techno; wreszcie – była aromatyczną cygaretką paloną na szezlongu, po tym, jak strukturę mechanicznego rytmu uporządkował oszczędny saksofon.

Ludzie znieruchomieli zaskoczeni. Na twarzach ortodoksów pokazał się niesmak.

Za to w otwartych umysłach, takich jak umysł Klary, wypadły z zawiasów kolejne wrota percepcji, wyważone tym razem dyskretnym podmuchem powietrza ze złotej trąbki.

A zaledwie przed kilkunastoma sekundami wydawało się, że głębiej w ludzką duszę sięgnąć już nie można.

Moment względnej ciszy wykorzystała Kaśka.

– Szkoda, że tylko jeden jest taki słodki – krzyknęła Klarze do ucha.

Klara spojrzała na przyjaciółkę i w mgnieniu oka uświadomiła sobie, że więź między nimi będzie odtąd słabła, a po maturze, najdalej po roku studiów w różnych miastach, Kaśka stanie się jej równie obca, jak reszta dziewczyn z ich klasy. Fakt, Wrzący na pierwszej gitarze a teraz z saksofonem, Dewiant na basie, klawiszowiec Kozik i perkusista Bułgar do najprzystojniejszych nie należeli. Widać to było nawet przez czarnobiałą warstwę farby, pokrywającą ich twarze. Ale kogo to w tym momencie obchodzi?

Uśmiechnęła się z przymusem, poklepała Kaśkę po plecach i wróciła całym swym istnieniem między nuty, niosąc nowy ból do obmycia w falach niewidzialnego morza.

Wytchnienie okazało się chwilowe, perkusja znów zaczęła przyspieszać a wzrastający pomruk gitar zapowiadał nawroty burzy. Dźwięki zlały się w jeden uporczywy zgrzyt, po czym rozdzieliły i pobiegły własnymi ścieżkami. Rolę spoiwa odgrywał górujący nad wszystkim głos Lokiego, mroczny i czysty, jakby wydobywał się wprost z najgłębszych trzewi obcej, sterylnej planety. Albo z gardła fiordu, niknącego za kołem podbiegunowym w blasku polarnej zorzy.

Wokalista zdawał się całkowicie panować nad tłumem, uwięzionym w podwójnej helisie agresji i melancholii. Nierzeczywista struktura pęczniała i wirowała coraz szybciej, a wszyscy, nie wyłączając Klary, oczekiwali szczytowego punktu crescendo. I nadszedł. Gdy akompaniament wszystkich muzyków zmienił się w opętańczą młóckę, Loki zaśpiewał tekst refrenu:

Keep your emptiness burning

Watch the angels descending

Expand your non-existent self

Over the ice-covered earth.

Wszystkie sprzeczności koncertu złączyły się w jedną całość. Światło i mrok, gorąc i chłód, nordycka świeżość ze słowiańskim potem. Będąc w sercu tej kolizji Klara zrozumiała, co to naprawdę znaczy „istnieć", niczym ten ciężko chory chłopiec z lektury szkolnej – tak jej się skojarzyło – który umierając powiedział, że wystarczy jeden dzień, by wypić całe szczęście, jakie świat ma człowiekowi do zaoferowania. Nie wiedziała tylko, czy to świat ma tak niewiele szczęścia, czy też dzień jest nieskończenie pojemny.

 

8. Szydłowski

 

O dwudziestej drugiej światło w mieszkaniu Wisłockiego wreszcie zgasło. W zdezelowanym samochodzie Szydłowski odczuł wzmożone kołatanie serca. Śpi, czy wychodzi? Dał sobie trzydzieści minut, po upływie których zamierzał wtargnąć na górę. Jednak po chwili otwarła się brama podziemnego garażu, wypuszczając czerwone mitsubishi z Wisłockim za kierownicą.

Szydłowski rzucił peta na stosik piętrzący się pod drzwiami auta i ruszył za swoim celem.

Deszcz już nie padał. Spadł i grzecznie leżał, przyklejony do asfaltu. Czerpały go bieżniki opon i przelewały z pustego w próżne.

Szybko wyjechali z ekskluzywnej dzielnicy, w której szara skoda była najtragiczniejszym gratem spośród wszystkich pojazdów, wliczając rowery i wózki dziecięce. W drodze do centrum mijali zaniedbaną ziemię, zajętą przez ogródki działkowe, bezpańskie krzaki oraz samotne, zrujnowane kamienice pobudowane przez obłąkanych planistów ze słusznie zapomnianej epoki. Miasto nie oszczędzało powierzchni. Rozlewało się na niej jak plama, bez myśli przewodniej, w ślepym pędzie do jak największego rozrzedzenia zamieszkującej je ludzkiej substancji. Tak jakby jakość więzi społecznych rosła wraz z dystansem międzyosobniczym. Obaj kierowcy z niesmakiem spoglądali na to ponure świadectwo ludzkiej omylności, brnąc przez drogę tylko niewiele równiejszą, niż wertepy ukryte tam, w mroku.

Rozrost oświetlonego obszaru po obu stronach drogi zwiastował, że zbliżają się do serca miasta. Szydłowskiego bodły ślepia latarń i języki neonów. Coraz mniej zostało mu cienia, w którym mógłby się ukryć. A już wkrótce będzie musiał dokonać pełnej ekspozycji.

Mitsubishi minęło niedawno zrewitalizowany rynek, skręciło w lewo na migającym pomarańczowym pod liceum Największego Polaka, pokluczyło między zabytkowymi kamienicami, by w końcu zaparkować w uliczce wypełnionej jednym tylko szyldem. Stary budynek z czerwonej cegły, zapewne hala produkcyjna XIX-wiecznej fabryki, podkreślał w ten sposób swą wyjątkowość – zarówno architektoniczną, jak też funkcjonalną. Dziesiątki kałuż, niczym oko muchy odbijały różowy neon. „The End" – świeciła szkolna kursywa, jeśli to nie twoja stacja, to jesteś w ślepym zaułku, wysiadka, otwieramy drzwi i lądujemy: butami w wodzie, plecami do wiatru, nosem w oparach nikotyny i waniliowych, uniseksualnych perfum.

 

9. Klara

 

Po koncercie miała dosyć wrażeń, ale Kaśka namawiała, poza tym – nie przerywa się filmu w połowie. Dzień się jeszcze nie skończył, w dzbanie zostało wino, zatrzymać się byłoby grzechem. Klara stała więc w kolejce do selekcji, czując zwyczajowy niepokój, mimo zaproszenia w kieszeni i obecności Tomka, który najwyraźniej wszystkich znał i wszystko umiał załatwić.

Z przodu dobiegła ją wymiana słów, mogąca przerodzić się w kłótnię. Nadstawiła uszu. Selekcjoner wahał się, czy pozwolić komuś wejść.

– Pan już chyba ma dosyć na dzisiaj.

– Ja? Przecież ja nic dziś nie piłem. Jestem trzeźwy jak świnia – powiedział facet w stroju japiszona, lecz z gębą bezrobotnego.

– To dlaczego się pan chwieje?

– To taka poza.

Selekcjonera zatkało, więc wpuścił typa. Klara zapamiętała, żeby stać prosto. Kaśką za to rzucało, jakby stała na przegubie ikarusa prującego sto na godzinę po ulicy Warszawskiej, nie remontowanej od wczesnego Gierka.

– No nie, Klara? – nagle zorientowała się, że Kaśka coś do niej mówi.

– Przepraszam, możesz powtórzyć?

Kaśka roześmiała się i szturchnęła Tomka łokciem. Klarę by zabolało, ale Tomek wyglądał na rozbawionego.

– No widzisz, mówiłam ci. Czasami nic nie kuma. Ma najebane jak Cyganka w tobołku. Razem jesteśmy Thelma i Louise, Venus i Serena, zakręcone Reni i Jusis.

„Rany boskie" – pomyślała Klara – „czy ja też muszę się śmiać?". Spojrzała na Tomka,

w ułamku sekundy zbadała jego oczy i mimikę i wie już, nauczyła się, zapamiętała kolejną lekcję: jeśli chcesz kogoś poderwać, koniecznie śmiej się z jego dowcipów.

Więc znowu śmieją się wszyscy, ona też – dla towarzystwa, ale myśli jednocześnie: „Kaśka, Kaśka, jesteś normalna jak słońce w lipcu, jak śnieg na Mont Evereście, jak kondom na fiucie, ale ja, ja jestem kwintesencją samotności i nawet jeśli wcześniej nikim szczególnym nie byłam, to teraz jestem, urodziłam się na nowo i choćbym miała tu zdechnąć, na progu tej świątyni snobizmu, liżąc buty zidiociałego półboga, od którego zależy moja przyszłość z Lokim, przywilej wyjątkowości nie zostanie mi odebrany gdyż nieodwołalnymi są dary ducha alienacji".

Kolejka się skracała, w miarę jak bezszyjny Cerber przepuszczał pokorne dusze za poły swej czarnej kufajki, kamiennymi schodami w dół pod niskim stropem. Serce zapewniało Klarę, że w środku jest już Loki, bóg w ludzkiej masce, zmiennokształtny i zmiennopłciowy, złowieszczy dowcipniś, znawca wiedzy tajemnej, jeden z trzech ojców ludzkiej rasy, źródło rumieńców na policzkach i wewnętrznego ognia w ludzkim sercu. A oni, trójka ubranych na czarno dziwaków, mogli wejść do niego wszyscy razem bądź wszyscy skończyć noc w makdolcu.

 

10. Blaz

 

W tłumie bananowej młodzieży Wisłocki dostrzegł swój cel. „Wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach" pomyślał, upijając błękitnego drinka. „W jego stroju jest jakaś plebejska przaśność, ale ta twarz, te oczy jak węgle na śniegu, te faliste, rozpuszczone włosy… Piękni nie potrzebują gustu". Dokończył blue curacao i stuknął szklanką o blat. Mimo głośnej muzyki usłyszała to barmanka. Wycelowała biust w jego stronę.

– Biały rosjanin – zażądał.

Dziewczyna zajęła się drinkiem. Wisłocki zdecydował, że zostanie na swoim miejscu

i pozwoli Lokiemu poszukać się i znaleźć.

Loki. Co za bezsensowna ksywka. Owszem, włosy się chłopakowi kręciły, ale do loków wiele mu brakowało.

Rosjanin był ciepły i wodnisty. Wisłocki zapalił papierosa. Głęboko się zaciągał i mocno wydmuchiwał opary. Wokół barmanki powstała trująca chmura, którą as marketingu był zdecydowany utrzymać jak najdłużej.

Sięgał właśnie po kolejnego dunhilla, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Wiedział, że to Loki, jednak poczuł irytację. Co to za maniera, żeby w miejscu publicznym dotykać kogoś bez pytania. Nieproszony dotyk jest bezprawnym wtargnięciem w przestrzeń osobistą.

– Cześć Blaz – powiedział Loki cofając rękę.

– Cześć – odpowiedział Wisłocki i złość mu przeszła, gdy przyjrzał się twarzą w twarz młodszemu o dziesięć lat chłopakowi. Zobaczył fizys renesansowej rzeźby, z cwaniackim płomieniem pełgającym w studniach tęczówek. Oczy człowieka z nienajlepszej dzielnicy.

– Usiądziesz? – zaproponował, zdejmując lawendowy sweterek z oparcia sąsiedniego stołka.

– Dzięki. Długo czekałeś?

Głęboki, przydymiony głos. Może pisał prawdę, że śpiewa.

– Kilkanaście minut. Papierosa?

– Mam swoje – położył na blacie biało-czerwoną paczkę, tuż obok kufla, z którym wcześniej paradował po klubie i zdążył w tym czasie znacząco go opróżnić.

– Naprawdę jesteś muzykiem rockowym?

– A nie widać? Wyczesana praca, robię to, co lubię. Próby, koncerty, gorzałka. Kręta droga do wielkiej sławy. Życie ma smaczek, jeśli wiesz o co mi chodzi – mrugnął ślicznym okiem i umoczył usta w napoju, zaczerpując potężnego łyka.

Wisłocki pojął aluzję i ocenił ją jako dość grubą, na internetowym czacie dowiedział się zresztą wiele o preferencjach rozmówcy. Dalszą konwersację chciałby prowadzić na wyższym poziomie. Swoim.

– Pisałeś, że interesujesz się literaturą.

– Naprawdę? – autentycznie zdziwił się Loki. – Od książek wysiadają oczy. Gdybym czytał, to znaczy, jeszcze więcej czytał, nie mógłbym cię rozpoznać w tym lochu, a tej straty przecież byśmy nie przeżyli. Poza tym, jakbym wyglądał w okularach. Bo żadnych szkieł kontaktowych w życiu bym se nie wepchnął. Halo! – odwrócił się do barmanki. – Kamikaze poproszę. I krwawą mary dla kolegi – dodał, widząc, że Blaz z dwuznacznym grymasem twarzy dopił swojego rosjanina.

Wisłocki miał kłopot z odczuciami. Sposób bycia Lokiego już go drażnił, ale powierzchowność przyciągała. Lekko zatrwożony skonstatował, że ogólny bilans przechyla się na plus. Nawet nie za sprawą pożądania, choć swój ukryty w tym udział miało zapewne i ono, jak zresztą – podobno – ma udział we wszystkich ludzkich działaniach i zamierzeniach. Ale w tych okolicznościach, nie różniących się zbytnio od dziesiątek innych sytuacji, w których Wisłocki brylował nocami i zwykle obracał na swoją korzyść, pierwszoplanową rolę odgrywał element estetyczny o dużym natężeniu pozornie aseksualnej niewinności. Stary, trzydziestopięcioletni cynik (za taką osobę się uważał) nie potrafił oprzeć się pięknu, nawet tak zmąconemu jak to, którego błyski obserwował pod coraz to innym kątem w delikatnych rysach twarzy muzyka. Był dumny z tej słabości, jak nastolatka z uzależnienia od kawy w papierowym kubku.

– A ty, naprawdę robisz w reklamie? – zapytał Loki, odgarniając z czoła ciemne włosy. Zawinął je za uszami, miękkim, niemal kobiecym gestem.

– Jestem zawodowym kłamcą – pokiwał głową Wisłocki, a jego ręka machinalnie sięgnęła po drinka, chwytając jedynie powietrze. Coraz bardziej znienawidzona barmanka jeszcze nie przyniosła zamówienia. Napiłby się już teraz, nawet krwawej mary.

– Te rzeczy działają tylko na idiotów – zawyrokował Loki.

Buńczuczny młokos.

– Wszyscy jesteśmy idiotami. To odpowiedź marketingowca na pytanie o ludzką kondycję. Chrześcijanin mówi: człowiek jest grzesznikiem. My mówimy: człowiek jest idiotą.

Mina Lokiego wskazywała, że widzi jeden i tylko jeden wyjątek od tej tezy.

– Jasne. Kapitalizm to golenie frajerów. Ich zdrowie, niech rosną duzi, okrąglutcy. – Pod jego rękę podjechał stojaczek z czterema naparstkami niebieskiego płynu. Unosząc jeden z nich Wisłocki miał wrażenie, że półmrok eksplodował światłem w kolorze drinka. Na najbliższym parkiecie włączył się stroboskop. Świat zaczął powstawać od nowa w tempie dwudziestu bigbangów na sekundę.

– To na drugą nóżkę. O tak. A teraz idziemy potańczyć.

Krzywiąc się po dwóch szybkich lufkach, Wisłocki wskazał palcem na sunącą w jego stronę szklankę krwawej mary.

– Słusznie. Hej, siostro, i dla mnie jeszcze jedną! – krzyknął do barmanki Loki, po czym zwrócił się znów do Wisłockiego. – Powiedz, stary, promowałeś kiedyś zespół muzyczny na drodze do wielkości?

Blaz nie promował, ale byłoby to ciekawe doświadczenie. Naprawdę tak uważał.

– To może byśmy jeszcze dzisiaj spotkali się z moimi kumplami to obgadać? Zanim zostaniemy sam na sam? Jutro nie będzie czasu, wyjeżdżamy rano na następny koncert.

Jeśli to jedyny sposób, byśmy skończyli ten wieczór we dwójkę. Może nie będzie to w stu procentach przyjemne, ale wytrawny kolekcjoner doznań i takie rzeczy powinien mieć w skarbcu pamięci. Zresztą, ta promenada wiedzie na kraniec świata, gdzie mózgi ogarnia senna błogość a dzikie stworzenia łagodnieją. Światło dobrego finału rozprasza traumę minionych godzin. Doświadczył tego wielokrotnie.

Alkohol i marzenia sprawiły, że był nawet gotów pójść tańczyć. Więc napili się jeszcze i poszli.

 

11. Klara

 

Facet, z którym rozmawiał Loki, wyglądał na stuprocentowego geja, co Klarę załamało, a Kaśki absolutnie nie tknęło.

– Trudno – mruknęła, gdy poprawiały makijaż w toalecie. – Życie toczy się dalej.

– OK, to, że spotyka się z gejem w nocnym klubie o niczym jeszcze nie świadczy. Widziałaś, żeby się całowali albo przytulali? – Klara desperacko próbowała poprawić sobie humor.

Kaśka spojrzała na przyjaciółkę jak na pryszczatego jąkałę, który miał kiedyś czelność poprosić ją do tańca przy „Nothing else matters" na szkolnej potańcówce. Czarnym, błyszczącym paznokciem pociągnęła za dolną powiekę.

– Jedzie mi tu czołg?

Klara odwróciła się z obrzydzeniem. „Muszę mieć pewność" – pomyślała. – „Całkowitą".

Wytężając swój zmysł detektywistyczny pracowała nad tym przez całą imprezę. Bez skutku. Nie przekonał jej ani sposób, w jaki rozmawiali, ani ich pląsy na parkiecie.

To znaczy, mowa ciała tego drugiego była jednoznaczna, ale Loki wyglądał, jakby się po prostu świetnie bawił.

Za to towarzysze Klary od początku byli zajęci sobą, a ich komunikacja, również ta pozawerbalna, przebiegała coraz sprawniej. O wpół do dwunastej definitywnie znaleźli wspólny język. Gdy przed północą mężczyźni zaczęli zbierać się do wyjścia, para wciąż świętowała swe odkrycie. Klara postanowiła nie przeszkadzać i sama wymknęła się z klubu.

Głęboko wciągnęła powietrze. Chłodna wilgoć przeczyściła jej płuca, zmęczone podziemnym zaduchem. Loki z Wisłockim stali kilka metrów dalej. Z zasłyszanych strzępów rozmowy oraz obfitych, alkoholowych gestów, ułożyła sobie obraz sytuacji.

Blaz chciał zadzwonić po night drivera, ale Loki go powstrzymał. Nie ma sensu, to niedaleko, zaraz będzie autobus. Przystanek jest tuż za rogiem.

Na wzmiankę o nocnym autobusie Wisłocki aż się zachwiał. Rzeczywiście, facet miał styl niezbyt kompatybilny z atmosferą tego środka lokomocji.

– Chodź, będzie szybko, tanio i pusto – powiedział Loki, obejmując na moment drugiego mężczyznę a ten nagle stracił opory.

Poszła za nimi, próbując nie rzucać się w oczy. Na przystanku stało kilka osób. „Dobrze, pewnie zaraz coś przyjedzie. Samą jak palec od razu by mnie spostrzegli".

Podjechał wiekowy ikarus. Usiadła na samym końcu. Zastanawiała się, gdzie wyjdą. Pod hotelem Lokiego, może przy jakimś innym klubie. Raczej nie jadą do domu tamtego, bo to Loki wyglądał na znającego drogę.

W obserwacji mężczyzn robiła krótkie przerwy aby popatrzeć na mokre ulice. Były prawie puste, samochody sporadycznie wynurzały się zza zakrętów i zaraz znikały w nocnej mgle. Jakaś szara skoda uporczywie trzymała się tyłu autobusu. „Głąb na podwójnym gazie" – uznała Klara i odwróciła głowę. Gdyby pracowała w drogówce, od razu by takiego zatrzymała. Ale policji nie było nigdzie widać.

Loki podniósł się, gdy autobus dojeżdżał do przystanku Mączna, w starej dzielnicy jeszcze kilka lat temu cieszącej się złą sławą, a dziś już tylko wyludnionej i zaniedbanej. Dawni królowie tych kamienic siedzieli w więzieniach i psychiatrykach, książętom kruszały kości odwapnione od bimbru a szlachta wsiąkła w plebs i przejęła jego nawyki, w rodzaju legalnej pracy. Każdy, kto miał taką możliwość, przeniósł się gdzie indziej. Zostali tylko najsłabsi. Klarze nie mieściło się głowie, by Loki mógł tu nocować. Jej zaintrygowanie rosło.

Byli jedynymi pasażerami, którzy wysiedli w tym miejscu. Mężczyźni od razu przeszli przez jezdnię i poszli Mączną w lewo. Szybko maszerowali, ku zadowoleniu Klary – nie oglądając się do tyłu.

Poczekała kilkanaście sekund, przepuściła szarą skodę i ruszyła ich śladem, dziękując Odynowi za ciche podeszwy kozaków i słabe oświetlenie ulicy.

 

12. Szydłowski

 

Zaparkował po prawej stronie Mącznej, po czym westchnął do Boga, wdzięczny za czarną siksę, która odwalała za niego część pracy. „Pomagasz mi nawet w grzechu, Panie".

Po chwili znów się zasępił. Każdy człowiek to problem, dodatkowa niewiadoma w równaniu. Nie chciał zabijać niewinnych, nawet jeśli ryzykowałby wpadkę.

Okoliczności nie były wymarzone. Ale skoro już tu jest, musi pójść najdalej, jak się da.

Zamknął samochód, przebiegł przez główną szosę i ruszył za dziewczyną, mijając znak drogi bez przejazdu.

Rachityczne latarnie na ulicy Mącznej świeciły słabiej, niż księżyc tuż przed nowiem.

Mimo późnej pory, z wielu okien odpowiadał im blask nagich żarówek i migotanie kineskopów w wyciemnionych izbach.

Po obu stronach ulicy ciasno stały budynki, jakby wzajemnie się wspierając w przegranej już dawno walce z czasem. Tynk prawie zupełnie z nich odpadł, odsłaniając poszczerbione cegły.

Jezdnia wyglądała jak po bombardowaniu, a płyty chodnikowe sterczały z ziemi, każda pod innym kątem.

Tu i ówdzie ciąg domów przerywała kolonia spłowiałej trawy, w której wiatr przerzucał sterty śmieci. Na sznurach, rozciągniętych w jednej z takich przerw, Szydłowski dostrzegł pościel i dziecięce ubranka.

Tylko przy tej jednej ulicy w całym mieście drzewa straciły już liście. Pomarszczone płaty mieszały się z odpadkami z ciasnych, zagrzybionych nor, w których niegdyś rodzili się i umierali złodzieje, pozbawieni wyobrażeń o innym życiu. Teraz te ściany zżerały ich potomków, same gryzione chłodem i wilgocią.

Nagle, osiedle się skończyło, a trawa zgęstniała i urosła. Z obu stron drogi rozciągała się teraz ziemia niczyja, porośnięta dziką roślinnością, pokryta wybrzuszeniami hałd. Robiło się coraz ciemniej, sylwetka dziewczyny była coraz bardziej niewyraźna, ale Szydłowski nie wierzył, że dalej jest tylko noc i mgła.

Miał rację. Wkrótce przez mrok przesączyły się blade promienie światła, dzięki którym zobaczył trzypiętrowy dom, stojący na końcu drogi. Gmach przypominał te mijane wcześniej, z tym, że był jeszcze większą ruiną. W oknach tkwiły duże, szare pustaki, zabezpieczające przed zawaleniem. Jednak szeroka brama, wiodąca na podwórze, nie była w ten sposób wypełniona, a tylko podparta metalową konstrukcją.

Przed bramą zobaczył dziewczynę. Stała tam dłuższą chwilę, pokonując lęk i wahanie. Wreszcie, uczyniła krok w ciemność.

Ostrożnie się podkradł i spojrzał do środka. Zobaczył, jak dziewczyna chowa się we wnęce z wejściem do klatki schodowej. Na podwórzu zniszczonej kamienicy, ogrzewani chwiejnym ogniskiem, rozmawiali mężczyźni. Dwaj, których śledził, i kilku innych, których nie znał.

 

13. Nemrod

 

Wędrując po spustoszonej dzielnicy, walcząc z opadającymi kurtynami powiek, Klara nabierała pewności.

Loki jest wampirem i wlecze ofiarę w miejsce kaźni. Bladość, piękno, tajemnica, mroczna ekstaza, w jaką wprawiał ludzi swą muzyką – to musiało mieć nadprzyrodzone źródła.

Wiedziała wszystko o wampirach, w końcu oglądała każdy film na ten temat, jaki powstał po upadku komunizmu.

Skojarzenia ze skandynawskim bóstwem były zaledwie grą wyobraźni, rzeczywistość objawiła jej się teraz, na granicy snu i jawy w jej głowie, natury i kultury dookoła, miłości i strachu w sercu.

Gdy zobaczyła go z Blazem, zamkniętych w studni podwórza, pragnęła wykrzyczeć: „Nie zabijaj go! Ugryź mnie i przemień! Zostaniemy razem na wieki, wyciągnę cię z rozpusty, urodzę ci wilka, który pożre słońce". Naprawdę by to zrobiła, gdyby w świetle ogniska nie ukazali się pozostali muzycy Sognefjord, i gdyby Wisłocki nie zaczął głośno zrzędzić.

– Ja pierdolę. Rozumiem, że gracie klimatyczną muzykę i kochacie groby, zgniliznę i inne takie rzeczy, ale, ja pierdolę, biznesu się w takim klimacie nie robi. Ta twoja podróż sentymentalna – zwrócił się do Lokiego – zajebisty pomysł, poważnie, tylko, kurwa, w trochę inną pogodę.

– Ja naprawdę się urodziłem w tym domu – wzruszył ramionami Loki.

– Dobra, koniec tej szopki – mruknął Wrzący, gitara prowadząca.

Klara po raz pierwszy w życiu przyjrzała się dokładniej czterem członkom swojego ulubionego zespołu. Mieli szare, ziemiste twarze, o rysach jakby zapadniętych do środka. Nieogoleni, w tanich dżinsach i swetrach, wyglądali na takich, co mieszkają w lokalach socjalnych i jeżdżą do pracy z plastikową reklamówką. Mają brudne paznokcie. W pustych autobusach piją najgorsze piwo i czasem zasypiają, z głową na kolanach.

Tymczasem Kozik podszedł do Wisłockiego, przewrócił go na ziemię i machnął kilkakrotnie ręką. Krew polała się z tętnic, przeciętych na szyi i udach. W okolicach serca ugrzęzła rękojeść, za którą umierający się chwycił i w drgawkach próbował wyciągnąć.

– Spokojnie. – Kozik przytrzymał nóż na miejscu. – Bo nam tu zejdziesz za szybko.

Doskakuje do nich Dewiant i z biodegradowalnej torby Tesco wyciąga naczynia, które podstawia pod rany. Szkło napełnia się ciepłym, rubinowym płynem.

Klarę przenika dreszcz czystej zgrozy. Niezdolna się poruszyć ani wydać żadnego dźwięku, patrzy, jak Loki wymiotuje i przerażony zerka w stronę bramy, ale w niej staje Bułgar i zagradza mu drogę ucieczki.

„To nie tak miało być" – myśli Szydłowski i oprócz strachu czuje gniew. „Miała być spowiedź, akt skruchy i przebaczenie, względnie – sprawiedliwy wyrok, ale to, to jest zwykłe morderstwo".

– To co, panowie, oświecimy naszego frontmana? – pyta Wrzący swych braci, a oni milcząco przytakują. W końcu Loki zapewnił im ucztę, ma jakieś prawa. Popchnięty przez Bułgara, zatacza się i uderza o ścianę. Osuwa się na ziemię, cały czas wstrząsany torsjami.

– Mamy cię już dosyć, bufonie kurwa jeden bezużyteczny, opętany megalomanią. Wpłyniemy na szersze wody z nowym cherubinkiem na wokalu. Dewiant, co w przyszłym tygodniu napiszą gazety?

Dewiant mruży oczy i przykłada ręce do skroni, jakby przewidywał przyszłość.

– Krwawy mord na odludziu. Gejowska randka ze śmiercią. Młody antychryst szlachtuje gwiazdę reklamy. Obłęd i śmierć w mroku nocy. Do puszki czy w kaftan? Nocne koszmary mordercy. Zabójca już w psychiatryku. To nie ja, to koledzy. Odlecieli na kruczych skrzydłach. Żelazne alibi kompanów szaleńca…

– Wystarczy. A co na to nasz ekspert? – Wrzący pochyla się nad Wisłockim i głęboko zagląda mu w oczy. – Jak pan to widzi, jako spec od marketingu?

Mężczyzna nic nie mówi tylko charczy, jednak jego myśli, mimo agonii, nie mogą uniknąć odpowiedzi na pytanie, wbite mu w łeb przez wampira.

– No właśnie – prostuje się z satysfakcją Wrzący, a Blaz życzy mu, aby i on trafił kiedyś na jeszcze większego cynika.

– Już dawno trafiłem, chłopcze – uśmiecha się Wrzący bez cienia wesołości. – A i ty go zaraz zapoznasz.

Szydłowski zastanawia się, czy jego pistolet zadziała na te stwory. „Wątpliwe" – brzmi konkluzja. Odwraca się i chce odejść, przemyśleć to wszystko w bezpiecznej odległości, lecz jego wzrok pada na przedmiot wbity w ziemię, ledwie trzy metry od niego, w miejscu, gdzie światło ostatniej latarni na ulicy osiąga maksimum chorobliwej bieli. Jeszcze kilka minut temu, przysiągłby na groby przodków, nic takiego tu nie było. To duży, jasny sztylet, cieszący oczy srebrzystym połyskiem. Rękojeść ma owiniętą zabazgranym świstkiem papieru, przywiązanym kawałkiem sznurka.

Klara odzyskuje panowanie nad swym ciałem i powoli skrada się do tyłu, chcąc opuścić tę bramę piekieł i zadzwonić, do rodziców lub na policję. Tylko kilka metrów dzieli ją od przytulnej ulicy Mącznej. W półmroku pod półokrągłym sklepieniem, osłupiała, widzi mężczyznę, który równie cicho i ostrożnie idzie w przeciwną stronę. W ręku trzyma wielkiego majchra, a palce drugiej dłoni przykłada do ust, jakby prosił o ciszę.

„Gdzie ja go widziałam?" – myśli Klara. Nie krzyczy. Zatrzymuje się u wylotu bramy i patrzy. Ale wszystkiego nie widzi, szczegółów dowie się później.

Na plecach Dewianta, podmieniającego naczynia pod ranami ofiary, ląduje Nemrod, przyczajony dotychczas na dachu. Siła uderzenia wgniata wampira w podłoże, szkła się przewracają, pieczołowicie zbierana krew wsiąka w ziemię. Dewiant już zostaje w tej pozycji z nożem w sercu, a jego ciało zszarzeje jeszcze bardziej i stwardnieje, aż w końcu zacznie się kruszyć. Ale to później. Walka trwa ledwie ułamki sekund, w ciągu których Nemrod odbija się od Dewianta i ostrzem trzymanym w drugiej ręce przebija na wylot Kozika. Traci przy tym równowagę, ostrze i czas, potrzebny, by wyjąć zza pasa kolejny egzemplarz broni. Wykorzystuje to Wrzący i szponiastymi palcami, wbijanymi i wyciąganymi z szybkością serii z karabinu, dziurawi ciało Nemroda, jakby rozstrzeliwał bezbronnego skazańca. Nemrod się wije, obraca, brodę przyciska do piersi, chroniąc gardło, lewe ramię osłania mu serce, a prawe sięga po nóż. Mimo ran, ostatnim wysiłkiem, wraża sztych w to samo miejsce co zawsze, gestem ćwiczonym od tysiącleci. Wrzący nieruchomieje i osuwa się w brud, z niedowierzaniem patrząc na wystającą rękojeść.

Ciężko dysząc, Nemrod rozgląda się za czwartym wampirem. Uspokaja się na widok Szydłowskiego, stojącego nad skulonym ciałem Bułgara. Macha do niego ręką, by podszedł, po czym pada obok przywódcy bandy. Szydłowski podchodzi. Za nim Klara nieśmiało wysuwa się z bramy. Loki, ciągle w szoku, trzęsie się pod ścianą.

– Zazwyczaj polują samotnie – charczy Nemrod. – Glupi, nie przewidziałem, że będzie aż czterech. Musisz być gotowy na niespodzianki.

Patrzy na nich oboje, ale bardziej na mężczyznę. Krztusi się, pluje krwią, milknie na zawsze. Szydłowski przetrząsa mu kieszenie i zabiera portfel, jakiś kluczyk, zużyty bilet kolejowy z zapisanym na odwrocie numerkiem 32. Czuje się dziwnie, kręci mu się w głowie, krew krąży mu szybciej i jest jakby cieplejsza.

– Co mówiłaś? – pyta Klarę, rozkojarzony.

– Ja? Nic.

– Jak to, przecież słyszałem: „Cios nożem w plecy jest podstawą zwycięskiej walki".

Dziewczyna patrzy na niego przestraszona. „Przecież ja to tylko pomyślałam" – znów wydaje się mówić, ale usta ma bezsprzecznie zamknięte.

Koniec

Komentarze

Przyznam się, że pozytywne zaskoczenie. Jak wyłowiłem wzrokiem wampiry i metalowców w tekście, myślałem, że będzie gorzej. Biję się w piersi.

Po pierwsze, ryzykowne podzielenie tekstu na parę różnych perspektyw się udało.

Po drugie, język jest fajny. Zmienia się nieco przy każdej z postaci. Cały czas jest żywy, dialogi brzmią tak, jakby pochodziły z ust autentycznych nastolatków. Ponadto, dużo jest fajnych metafor np. rusztowanie prasare jak babiloński zikkurat, Był dumny z tej słabości, jak nastolatka z uzależnienia od kawy w papierowym kubku, normalna jak kondom na fiucie. Fajne były też hasła reklamowe ( i nazwa korporacji od gumek, chociaż nie wiem, czy "shout" pasuję do "joy akurat). Cieszy rozsądne korzystanie z wulgarności. Dialog zaczynający się o "ocipiałaś" np. mnie serdecznie ubawił, bo przypomniały się takie wymiany w licealnych czasach.

Właśnie, cieszy mnie też humor. Bo rozumiem, że natchnione myśli Klary są taką właśnie parodią. Mnie autentycznie bawią. Niektóre teksty też fajne. Chyba najbardziej to, co wynikło z pigułki gwałtu: Pudrujemy noski, dopijamy drinki, wypluwamy pigułki gwałtu.

Myślę, że realia są bardzo dobrze oddane. Wszystkie szegóły są na swoim miejscu do takiego stopnia, że umyślnie (mam nadzieję) nie porobiłeś znaków w tekście sms-owym. Bardzo in plus.

Fabuła może nie jest odkrywcza, choć fajnie, że udał ci się twist (ja byłem pewny, że będzie schematycznie i to Loki będzie wampirem). Niemniej za a)lekkoś w czytaniu b) dopracowanie tekstu c) humor i dobre oddanie "młodzieżowych" klimatów, daję uczciwą piątkę.

Bardzo interesujący tekst. Sprawny język, ciekawe prowadzenie narracji, historia też niczego sobie. Ode mnie 6, mimo drobnych potknięć. Bardzo nielicznych.
Pozdrawiam i czekam na kolejne opowiadania spod tego nicka. :) 

Jak ja nie cierpię wampirów!

dzięki za pozytywne opinie, wnikliwą lekturę i trafne odczytanie detali.
Klara to miała być dziewczyna z potencjałem, głupiutka tylko z racji wieku, w przeciwieństwie do Kaśki szczęśliwie chorującej na zupełnie innego rodzaju przypadłość.
w sumie to ja też nie lubię wampirów. ale to opowiadanie jest o ludziach. i o bólach dojrzewania :)

>Na plecach Dewianta, podmieniającego naczynia pod ranami ofiary

Taka mała niezręczność się trafiła – raczej wymieniać, nie podmieniać.

Tekst czyta się bardzo przyjemnie. Język mocno poetycki, aż mięsisty. Ale u Ciebie ta maniera jest zdecydowanie zaletą, nie wadą. Elegancka stylizacja dialogów. Zakończenie trochę jakby na siłę, ale do przyjęcia. I w niejednym miejscu zaskakujesz. Ale dam tylko 6.

Erreth - niekoniecznie, tu użycie "podmieniania" ma sens.

Autorze/Autorko (tak, jestem za leniwa, żeby spojrzeć) - w takim razie czekam na coś bez wampirów (baśń już widziałam, przeczytam w wolnej chwili).

@niezgoda.b Wierzę w Twoją intuicję językową. Słowo 'podmieniać' jest stosowane często w znaczeniu słowa 'wymieniać', ale jednak jest pewna znacząca różnica. Gdyby 'podmieniać' pojawiło się w dialogu, wcale bym się nie obruszył, bo tam pasuje większa swoboda języka. W narracji mnie osobiście razi. W zdaniu „Na plecach Dewianta, podmieniającego naczynia pod ranami ofiary, ląduje Nemrod, przyczajony dotychczas na dachu." nie chodzi o znaczenie «ukradkiem zamienić coś na coś innego, zwykle gorszego» (znaczenie ‘podmienić' wg SJP) tylko o «zastąpić coś czymś innym lub kogoś kimś innym» (znaczenie ‘wymieniać' wg SJP). Dewiant zastępuje naczynie pełne krwi innym pustym naczyniem. Dewiant nie podmienia naczynia napełnionego krwią na inne, gorsze (lub podrobione) naczynie (np. wypełnione farbą w kolorze krwi).

:D
Oj no, niech ci będzie.
Mnie "podmieniać" nie razi i tylko o to mi chodziło :). Być może gdyby był dokonany, "podmieniał - podmienił". Ale może to tylko moje widzimisię.

Zaskakujące, miejscami humorystyczne, świetny język. Postacie barwne i wiarygodne. Dobre wrażenie.

Nowa Fantastyka