- Opowiadanie: Idaho_Iowa - Człowiek od kotów

Człowiek od kotów

Witam, witam. Spiąłem swoje cztery litery i w pocie czoła, pełny niechęci skleciłem poniższy tekst. Ku zdziwieniu wszystkich, a przede wszystkim moim jest to tekst skończony. Od początku do końca, od końca do początku. Tylko pamiętajcie, że trzeba przymknąć “oka” na błędy, które zapewne się pojawią. Dla wszystkich, którzy dotrwają do końca gorące brawa. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Człowiek od kotów

Idąc wzdłuż budynku zerkałem przez zabezpieczone kratą okna usytuowane tuż nad chodnikiem. Pomimo tego, iż minęła szesnasta lokal zdawał się być pusty. Wyłapałem jedynie dwa wysunięte z szeregu krzesła barowe. Przeszedłszy przez drzwi, będąc już w środku, poczułem dziwny zapach unoszący się w powietrzu. Zrobiłem krok w przód i rozejrzałem się dookoła. Musiałem przyznać, iż jak na osiedlowy bar, by nie powiedzieć melinę, tutejszy wystrój był niezgorszy. W rogu wisiał czterdziestocalowy telewizor, naprzeciw niemu ulokowany został stolik, a pod pomarańczową ścianą stała stara, ale zadbana kanapa ozdobiona poduszkami.

Za drewnianym brązowym barem siedziała młoda blondynka. Farbowana, sam nie wiem dlaczego akurat o kolorze jej włosów pomyślałem w pierwszej chwili. Tak jak przypuszczałem… Jedynymi gośćmi była para staruszków patrzących na mnie w sposób, który można byłoby nazwać wyniosłym. Obydwoje sączyli piwo. Ona ze szklanki, on z kufla. Stanąłem przy bocznym blacie, by mieć w zasięgu wzroku całą trójkę, i kiwnąłem głową na przywitanie. Przynajmniej teraz nie mam wątpliwości w jaki sposób ten lokal na siebie zarabia, pomyślałem widząc trzy maszyny stojące po mojej lewej stronie.

– Dzień dobry. Co panu podać? – zapytała z uśmiechem barmanka.

– Może być lane – odpowiedziałem, zerknąwszy na skromny, ale wystarczająco różnorodny asortyment butelek stojących na zabytkowym kredensie za jej plecami.

Gdy dziewczyna napełniała kufel uśmiechnąłem się do pozostałej dwójki, lecz zostałem zignorowany. Facet gapił się w ekran telefonu. Pomimo, na moje oko oczywiście, skończonych sześćdziesięciu lat, a także widocznej nadwagi, był mężczyzną zadbanym. Włosy koloru niemalże białego miał dokładnie przyczesane po bokach i odpowiednio ułożone na górze. Ubrany w czerwoną, dobrej jakości, koszulę wyglądał jak gwiazdor disco polo mający już za sobą swoje najlepsze dni. Wisienką na torcie w jego stylizacji był srebrny kolczyk zdobiący lewe ucho. W porównaniu z nim starucha, moim zdaniem nie zasługiwała na lepsze miano, wyglądała nad wyraz zwyczajnie. Nie wyróżniała się niczym na tle innych kobiet w jej wieku. Za jedyną fanaberię mógłbym uznać pofarbowane, zapewne by zakryć siwiznę, włosy w kolorze burgundu. Uraczyła mnie oceniającym spojrzeniem, następnie skrzywiwszy się upiła łyk piwa. Czyżby czytała w myślach? Zacząłem się zastanawiać, czy aby w końcu nie trafiłem na kogoś władającego tą umiejętnością.

– To będzie cztery złote. – Barmanka wytrąciła mnie z rozważań, podsuwając oszroniony kufel z piękną białą pianą. 

– Dzięki, reszty nie trzeba. – Uświadomiłem jej, by nie fatygowała się z wydawaniem monet.

Podałem banknot dziesięciozłotowy będąc pewnym, iż drobne które będzie mogła sobie zachować są niemal równowarte jej godzinnej stawce tutaj. Oczywiście tym burżuazyjnym zachowaniem zwróciłem na siebie wzrok staruszków, który zdawał się być jeszcze bardziej pogardliwy, szczególnie u kobiety, i przepełniony niechęcią. Dziewczyna podziękowała i schowała napiwek do niemalże pustej szklaneczki. Natomiast ja upiłem niemały łyk zimnego, całkiem przyzwoitego piwa i przetarłem dłonią pianę z ust.

– Za dużo ludzi to tutaj nie ma – zagaiłem, przerywając ciszę.

– Wie pan, tutaj nigdy nie ma dużo ludzi. Ci co mieli przyjść już byli. Wieczorem może zjawią się chłopaki, żeby wrzucić coś w maszynę – powiedziała dziewczyna, spojrzawszy na stojące obok automaty.

– No tak, ale lokal dalej funkcjonuje więc tragedii nie ma – zażartowałem i skierowałem wzrok na staruszków, którzy skwitowali to niemalże teatralnym przewróceniem oczyma.

Zdając sobie sprawę, iż nie zdziałam zbyt wiele uprzejmością postanowiłem przejść bezceremonialnie do sedna sprawy, która mnie tutaj przywiodła. Nie odrywając od nich wzroku wypowiedziałem tylko dwa słowa – Daniel Kręt. Następnie odczekałem chwilę, by dać zebranym chwilę do namysłu i sprawdzić jak zareagują na me słowa. Tym razem staruszkowie miast kręcić oczyma, spojrzeli ukradkiem na siebie i opuścili głowy, wlepiając wzrok w blat. Dziewczyna natomiast zaprzeczyła, aby kogoś takiego znała.

– No więc? – ponagliłem.

– A co się pan tak interesuje? – zapytała nieuprzejmie starucha.

– Bo mogę – odpowiedziałem krótko, ale dając do zrozumienia, by lepiej ze mną nie zadzierali.  

– Przychodził tutaj czasem – wtrącił mężczyzna, jak gdyby chcąc uniknąć konfliktu. – Ale niezbyt często. Już dawno go nie widziałem. Ot, taki dziwak. Pani Alicja to go nie zna, za krótko tutaj pracuje.

– Już lepiej. Więc kiedy był tutaj ostatni raz? – Ciągnąłem dalej za język.

– No przecież powiedział, że już dawno go tutaj nie widzieliśmy… Z kilka miesięcy będzie. Pół roku może – wycedziła starucha, pod naciskiem mego wzroku.

– Dlaczego już tutaj nie przychodzi?

– A tego to nie wiemy – odpowiedział szybko mężczyzna, najprawdopodobniej w obawie, iż kobieta powie przysłowiowe jedno słowo za dużo.

– Więc nie znaliście Kręta za dobrze?

– Ot, tyle o ile. Przychodził jak było go stać. Kupił piwko, czasami nawet dwa jak miał lepszy dzień i tyle.

– W końcu dziwny jest… Jak to poeta – dodała szyderczo starucha.

– Poeta? A co takiego pisał? – zapytałem pomimo, iż znałem odpowiedź.

– Oj panie… Poezję pisał, ale tych jego wypocin to i się czytać po prawdzie nie dało. Chodził z plecakiem wypełnionym tymi tomikami i próbował je wciskać ludziom. Już nie pamiętam ile chciał za egzemplarz… Z pięć złotych może, ale i za trzy dawał. Byleby ktoś wziął.

– A pamiętasz, jak raz przyszedł i chciał kupić piwo w zamian za jeden taki tomik z autografem. Twierdził, że za kilka lat jego pierwsze wydania będą sięgały niebagatelnych sum – dodała jeszcze bardziej szyderczo niż wcześniej, a przez moment jej twarz nabrała gadziego wyrazu.

– Przynajmniej miał jakiś cel – wtrąciła barmanka. 

– Aj pani Alicjo, te jego wypociny pożal się Boże… Nikt tego kupować nie chciał takie to złe było, ale chłopak młody i naiwny to nadziei nie tracił. Kiedyś nawet kupiłem od niego jeden tomik, żeby mógł sobie piwo wypić. Do dziś gdzieś pod nóżką szafy zalega żeby się nie wywaliła.

– Te tomiki to po całym Lublinie krążą – wtrąciła kobieta.

– Czyli jednak nie są takie złe? – stwierdziła barmanka, a starucha w odpowiedzi machnęła ręką, jak gdyby chciała odgonić natrętną muchę, i pociągnęła łyk piwa.

– Wie pan, raz nawet chciałem to przeczytać, ale nie mogłem przebrnąć przez pierwszą stronę tak oczy bolały od tego grafomaństwa. O kotach, krwi i diabłach…

– Poeta za dychę, albo i mniej – wtrąciła starucha. – W końcu faceci mieli już dość i zlitowali się nad biedakiem. Zrobili zrzutkę i zapłacili mu za te wszystkie tomiki, a jemu powiedzieli, że znajomi chcieli to przeczytać czy coś… Już nawet nie pamiętam. Tam tego chyba ze trzydzieści sztuk było.

– I co się z tym wszystkim stało panie Romku? – zapytała zaciekawiona barmanka.

– No co się miało stać? Zalegały mi przez jakiś czas w pudełku, bo nikt tego wziąć nie chciał. Dopiero później wpadłem na pomysł i chodziłem po osiedlu wrzucając je do skrzynek sąsiadom.

– Dlatego się śmiejemy, że po całym Lublinie teraz krążą – wyjaśniła starucha.

– No dobra, ale wiece gdzie on mieszka? – Przerwałem dalsze wspominki, by przejść w końcu do konkretów. Nie miałem całego dnia, a spędzać czas dłużej niż to konieczne też tutaj nie zamierzałem.

– No skąd? Nigdy nam nie mówił, nas zresztą mało to interesuje.

– W takim razie nie zostawiacie mi wyboru – powiedziałem, a następnie wyciągnąwszy z kieszeni tablet położyłem go na blacie.

– Pff, no i co?

– NSON – odpowiedziałem i kliknąłem w ikonkę krzyżyka. – Powiększy się o dwie pozycje.

– Ej panie, co pan ma na myśli?

Zdenerwowanie w głosie Romka było, aż nadto wyczuwalne, a skupienie i złość na twarzy staruchy nie pozostawiały wątpliwości. Bez wahania sięgnąłem pod połę płaszczu i wyciągnąłem niewielki srebrny rewolwer, którego lufę zatrzymałem tuż przed nosem mężczyzny. Barmanka drygnęła uświadomiwszy sobie czego właśnie jest świadkiem, lecz nie powiedziała ani słowa. Patrzyła jedynie, starając się zachować spokój.

– Macie mnie za idiotę? – zapytałem retorycznie. – Już na wejściu czuć ten wasz smród. Dziewczyna jest opalona więc raczej to nie od niej tak capi. Wystarczy dodać jeden do dwóch i wniosek nasuwa się sam.

– Panie jesteśmy tylko parą staruszków, którzy przyszli napić się piwa. Czego pan chcesz od nas?

– Już powiedziałem. Szukam domu, w którym przebywał Daniel Kręt. Nie interesuje mnie czy wiecie gdzie on mieszka, czy też nie. Macie mnie tam zaprowadzić. Pogrywajcie ze mną dłużej to nie tylko wpiszę was na NSON, ale ustawię też status niefunkcjonujących.

 

**

 

Padający deszcz sprawiał, iż miasto zdawało się być jeszcze bardziej posępne niż wcześniej. Słońce, którego i tak nie było dziś zbyt wiele na niebie, zdążyło zniknąć gdzieś za ciemnymi chmurami. Spoglądałem na chodnik przystrojony kałużami zastanawiając się czy w ładniejsze dni jest on tak samo pusty jak dziś. Jechaliśmy wolno, zatrzymując się średnio co dziesięć minut na każdym mijanym przez nas przystanku. Było to irytujące tym bardziej, że przy ostatnich trzech postojach nikt nie wszedł, ani też nawet nie wyszedł. Strata czasu, szczególnie, iż na każdym z nich kierowca stał średnio około sześćdziesięciu sekund.

– To przez pogodę – odezwał się Romek siedzący naprzeciwko mnie.

– Czytasz w myślach? – zapytałem podejrzliwie.

– Nie? – Zdziwił się mój towarzysz, nie będąc najprawdopodobniej pewnym jak powinien zareagować na takie pytanie. – Ale obstawiałbym, że skoro nie jesteś stąd to zastanawiasz się dlaczego ulice są takie puste – dodał.

Przytaknąłem i zatrzymałem wzrok na kobiecie, która weszła do autobusu. Złożyła parasol, a następnie udała się skasować bilet. Gdy usiadła na wolnym miejscu uświadomiłem sobie, iż jest to dobra pogoda żeby wyjść, czyli jak do tej pory szczęście mi dopisywało. Dojechaliśmy na przystanek końcowy. Gdzieś tutaj, na obrzeżach miasta, mieszkał mężczyzna który rzekomo wiedział o ostatnim miejscu pobytu Kręta. Przynajmniej tak twierdził Romek, gdy przestrzeliłem stopę jego żonie. Nie jestem z tego dumny, ale przyznam, iż odczułem chorą satysfakcję, gdy starucha krzyknęła z bólu. Sądząc po wyrazie twarzy Romka, jaki zagościł u niego przez ułamek sekundy, on zapewne też. Chociaż zapytany z pewnością by zaprzeczył.

Kolejny kwadrans zleciał nam na błądzeniu pomiędzy nierzadko opuszczonymi domami, które w większości można było określić mianem ruder. Z niektórych okien, tudzież podwórek wyłapałem gapiących się na nas ukradkiem ludzi. Ciężko uwierzyć, że ktoś w ogóle tutaj przebywał, a co dopiero mieszkał. Czyżby przez ostatnie lata granica pomiędzy nami, a nimi aż tak bardzo się uwypukliła? Zanim się obejrzałem minęło kolejnych dwadzieścia minut. Powoli zaczęło ogarniać mnie znużenie, ale z racji tego, iż Romek wykazał się chęcią niemalże dobrowolnej współpracy nie zamierzałem go w tej chwili naciskać. Tym bardziej, iż jego czas powoli się kończył, a widok gdy starał się omijać błoto i kałuże, by nie wybrudzić wypastowanych butów, był wręcz komiczny.

– To tutaj – powiedział, ocierając chusteczką obficie zroszone czoło, i wskazał na drewnianą chatkę, która w odróżnieniu do pozostałych sprawiała wrażenie zadbanej i w dalszym ciągu zamieszkiwanej.

– Chcesz poczekać? – zażartowałem, popychając do przodu zardzewiałą bramkę.

– Chybiony dowcip – burknął pod nosem.

Coraz ciężej dysząc ruszył za mną. Zauważyłem, że na jego twarzy zaczęły nieśmiało pojawiać się delikatne zarumienienia i bąble. Zapukałem w drzwi, lecz gdy nikt mi nie odpowiedział puknąłem ponownie i zajrzałem przez okno. Nie musiałem się nawet wysilać, by coś dostrzec.

– Przecież widzę, że tam jesteś! – krzyknąłem do gościa przylegającego do ściany. – Nie każ wyważać mi drzwi – dodałem. Prawda jest taka, że i tak bym ich nie wyważył, gdyż były one solidniejsze niż początkowo mogłoby się wydawać.

– Nie ma mnie! Proszę odejść i wrócić w innym terminie.

Gdy usłyszałem po chwili w odpowiedzi żenująco tani tekst poczułem się niczym w kiepskiej komedii.

– Chyba sobie jaja robi – wymamrotałem pod nosem i wróciłem szarpnąć za klamkę.

Wielkie było moje zdziwienie, gdy drzwi okazały się nawet nie być zamknięte. Momentalnie pociągnąłem je ku sobie i już po chwili znalazłem się wewnątrz. Rozejrzałem się po kuchni, do której chwilę wcześniej zaglądałem przez okno. Faceta, chyba niespełna rozumu, dostrzegłem kulącego się teraz pod stołem. Znowu ten zapach, pomyślałem. Tym razem jednak intensywniejszy niż poprzednio. Dlatego też odsunąłem się od stołu i przykucnąłem. Facet delikatnie uniósł głowę i łypnął na mnie przekrwawionym okiem.

– Niech mnie wpuści w końcu do cholery! – krzyknął Romek, będący w dalszym ciągu na zewnątrz.

– Słyszałeś? To twój znajomy, wpuść go – zaproponowałem.

– Nie znam gościa – wycharczał spod stołu, w dalszym ciągu ukrywając twarz.

– Jak to do cholery nie znasz? Piłeś ze mną u Amandy! Jestem znajomym Daniela!

– Spokojnie… Nikt nie chce cię straszyć, ani zrobić krzywdy – zacząłem. – Ale będę zmuszony jeżeli nie dasz mi wyboru. Spójrz na moją twarz, widzisz? Nie żartuję. Zabiję cię jeżeli mnie do tego zmusisz… Ale z drugiej strony możemy iść na układ. Czuję, że jesteś świeży… Że tak powiem. Widzisz to? – Wyciągnąłem dokument z kieszeni i skierowałem ku niemu.

– Co to? Jesteś z policji?

– W żadnym wypadku. Gdybym był z policji to nawet byśmy nie zamienili słowa.

– Pośpieszcie się tam, ja tutaj płonę! – ponaglił, coraz bardziej zirytowany Romek.

– To licencja grabarza – kontynuowałem. – Mogę cię wpisać na listę i będziesz miał problemy. Mogę też tego nie zrobić i dopilnować, by ktoś inny przypadkiem też tego nie zrobił. Rozumiesz mnie? Jeżeli nie będziesz sprawiał problemów nikt ci nie będzie zawracał głowy. Rozumiesz? Wystarczy, że mi pomożesz… Ale najpierw wpuść Romka, ok?

Przez moment zapanowała pełna napięcia cisza. Nie mogłem przewidzieć jak potoczy się sytuacja, aczkolwiek miałem nadzieję, że i tym razem obejdzie się bez problemów. Powoli, nie robiąc gwałtownych ruchów, odłożyłem legitymację do kieszeni, obok której wsiała kabura.

– Dobra, dobra! Niech wchodzi – wycharczał w końcu kręcąc głową.

– Słyszałeś?! Wchodź! – krzyknąłem.

– Do cholery! On to musi powiedzieć do mnie!

– Możesz wejść, wchodź. Zapraszam cię!

Chwilę później w progu stał Romek, oparty rękoma o futrynę sapał ciężko. Twarz i dłonie miał mięsisto czerwone, mocno poparzone i pełne bąbli, z których sączył się bezbarwny płyn. Bekon, pomyślałem czując unoszący się w powietrzu nowy zapach.

 

**

 

Siedziałem na krześle tuż obok starego kaflowego pieca, na którym stał garnek ze stęchłą, pokrytą już grzybem zupą fasolową. Marek, bo tak na imię miał facet w dalszym ciągu siedzący pod stołem, opowiedział mi o swojej znajomości z Danielem i o tym, że nie widział go przeszło pół roku. Jego słowa pokrywały się z tym co do tej pory udało mi się ustalić. Gdy Marek kontynuował opowiadanie kątem oka zerknąłem w stronę Romka klęczącego przy otwartej lodówce z ułożoną na jednej z półek głową. Wzdychał z ulgą, chociaż narzekał na to, że ponownie będzie musiał hodować dość poważnie przypalony wąs.

– Mieszkasz sam? – zapytałem Marka, zerkając pod stół, gdy ten wyczerpał już temat.

– Z mamą – odpowiedział.  

– A gdzie teraz jest? – Zadrżałem z trwogi.

– Wyjechała do ciotki.

Słysząc te słowa odetchnąłem z ulgą, mając nadzieję, że chłopak mówi prawdę. Takie sytuacje, pomimo najszczerszych chęci, często kończyły się znacznie gorzej. Marek spojrzał swoimi przekrwionymi oczyma w moją stronę, pierwszy raz od początku naszej rozmowy odsłonił twarz w całej swej okazałości. Zrobiło mi się go żal, gdyż nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Połowa jego twarzy, od prawego oka aż do kącika ust była rozszarpana, odsłaniając zęby, mięso i nieco kości. Na ten widok z ledwością powstrzymałem się przed mimowolnym drygnięciem. Pomyślałem, że zapewne droga operacja plastyczna mogłaby mu pomóc.

Spędziliśmy  tam niemalże godzinę, gdy uznałem, że powinienem ruszyć dalej. Ku uciesze Romka powoli zapadał już zmrok, dlatego też ten radośnie udał się w stronę wyjścia. Natomiast ja zatrzymałem się jeszcze przy parapecie, na którym zauważyłem starą, sfatygowaną książkę. „Zew krwi” przeczytałem i starałem przypomnieć sobie skąd ten tytuł jest mi znany.

–  Kiedyś to była lektura. Moja ulubiona książka, jeszcze z podstawówki – powiedział Marek wychylając głowę spod stołu. Pomimo nagłego impulsu postanowiłem powstrzymać się od pytania odnośnie jego umiejętności czytania w myślach.

Odłożywszy egzemplarz na miejsce udałem się do wyjścia. Nie spodziewałem się, by Romek w dalszym ciągu na mnie czekał. Zapewne wracał już do domu… W końcu wywiązał się z umowy. Przechodząc przez przedsionek coś mnie tknęło, gdy zerknąłem na stojak z butami. Zatrzymałem się nie będąc do końca pewnym czy powinienem. Poczucie obowiązku było jednak silniejsze niż zdrowy rozsądek.

– Marek, powiedz mi ile twoja matka ma par butów?

– Trzy, a co…

Chłopak zapewne również zerknął na stojak i doszedł do tego samego wniosku co ja. Szczegóły… To zawsze one są źródłem problemów. Chociaż z drugiej strony istnieje prawdopodobieństwo, że potrafił czytać w myślach. Odwróciwszy się szybko, w ostatniej chwili zdążyłem chwycić Marka za ręce, by tuż przed nosem zatrzymać jego obślinione zęby. Starał się mnie ugryźć tak gwałtownie, iż myślałem, że je sobie zaraz połamie. Rana na jego policzku zaczęła się jątrzyć. Nie zostało mi nic innego jak ze wszystkich sił kopnąć go w miejsce najbardziej dotkliwe. Lepszego i zarazem mniej drastycznego wyjścia z sytuacji nie byłem w stanie wymyślić. Chłopak krzyknął przeraźliwie, aż sam miałem ochotę drygnąć, i cofnął się do tyłu, aż pod ścianę. Skuliwszy się opadł na kolana, ściskając w dłoniach, przez spodnie oczywiście, pozostałość klejnotów klął przeraźliwie. W tym też momencie wyzbyłem się wszelkiego sentymentu wobec niego. Wyciągnąwszy rewolwer wycelowałem i bez skrupułów pociągnąłem za spust. I raz i drugi. Bębenek przeskakiwał, lecz na tym się skończyło.

Przez moment mój mózg zaczął pracować ze wzmożoną częstotliwością starając się uzmysłowić mi – Dlaczego broń nie strzela? Poskutkowało to niemal natychmiastowym olśnieniem. Idiota, przekląłem się w myślach, gdy uświadomiłem sobie, że śpiesząc się rano zapomniałem go naładować, a ostatni nabój zmarnowałem na tą przeklętą staruchę. Pewnie teraz by rechotała ropucha jedna, pomyślałem. Chłopak wyszczerzył zęby, a ślina coraz obficiej leciała mu z gęby. Uśmiechnął się szyderczo i wściekle ruszył w moją stronę, lecz nie zrobił nawet dwóch kroków, gdy za jego plecami pojawił się niespodziewanie Romek. Z kamienną twarzą, wręcz znudzoną mógłbym rzec, gwałtownie pociągnął Marka za głowę ku górze. Grawitacja również zrobiła swoje, sprawiając iż szyja chłopaka wyglądała jak kawałek ciągnącej się pizzy. Po chwili w szparach, które w niej powstały mogłem dostrzec twarz mojego towarzysza.

 

**

 

Cholerny Romek, zacząłem się zastanawiać, dlaczego został… Nie powiem żeby jego widok mnie nie ucieszył, ale z drugiej strony czy wobec mnie nie ma podobnych zamiarów? W drodze do domu Daniela Kręta wypełniłem formalności i zawiadomiłem odpowiednie służby starając się przepędzić z głowy czarne myśli. Dlaczego panikowałem skoro wcześniej temu samemu człowiekowi bez wahania przystawiłem rewolwer do głowy? Gdyby chciał mnie zabić zrobiłby to już w tamtym pubie… Tak wiele pytań kłębiło się w mojej głowie… Czas pokaże. Zerknąłem kątem oka w stronę idącego obok Romka. Sądząc po jego wyrazie twarzy, ledwie widocznym pełnym satysfakcji uśmiechu, musiał wyczuwać iż mnie, delikatnie mówiąc, zaniepokoił. Wolałem nie być świadom jego umiejętności… A może również? Nie, nie może czytać w myślach. Byłoby to zbyt wiele. Zerknąłem na niego jeszcze raz.

– No co tam? – zapytał.

– Zdajesz sobie sprawę, że możesz już wracać do domu?

– Oczywiście.

– Więc dlaczego w dalszym ciągu chcesz ze mną iść?

– Hmm… Nie powiedziałbym, że chcę iść z tobą. Skłaniałbym się ku temu, że idę z tobą bo nie chcę siedzieć w domu. A poza tym twoja śmierć zapewne wywołałaby niepotrzebny szum. A tego nie chcecie ani wy, ani my.

 

**

 

Gdy doszliśmy na wskazany przez Marka adres okazało się, że dom którego szukaliśmy był już przez nas mijany dwukrotnie. Nie mógłbym spodziewać się, że stara chatka bardziej przypominająca pomieszczenie gospodarcze aniżeli dom mogłaby być przez kogokolwiek zamieszkiwana. Pomimo panującego mroku dostrzegłem, że ściany są niemal całkowicie pozbawione farby, natomiast okna schowane za grubą warstwą brudu zdawały się być niemal niewidoczne. Całość była zaniedbana do tego stopnia, iż doprowadzenie do minimum używalności tego miejsca zajęłoby chyba z miesiąc. Gdy kroczyliśmy przez trawę na podwórzu, która sięgała nam niemalże do kolan chciałem, by ten dzień już się skończył.

– Tylko na węże uważaj – powiedział Romek, gdy stwierdziłem, że zajrzę na tyły. Sam natomiast został w ugniecionej przez siebie wysepce.

Zignorowałem jego uwagę i udałem się za chatkę. Dostrzegając jedynie starą studnię, zniszczony wychodek i walące się zadaszenie, pod którym zalegał złom i śmieci, postanowiłem wrócić do Romka.

– Wdepnąłeś w węża? – zapytałem szyderczo, widząc jak ten nerwowo pociera butem o trawę.

– Bynajmniej to nie był wąż – odpowiedział mi, nawet nie podnosząc wzroku. – Rób to co masz robić i wynośmy się stąd. Podobno dziś ma być pełnia.

Zdziwiony spojrzałem w niebo, lecz zamiast drążyć temat ruszyłem do wejścia. Wyciągnąłem stary, prosty klucz i wsadziłem go w zamek, który ledwie trzymał się w drzwiach, podobnie zresztą jak klamka. Nim weszliśmy przez dłuższą chwilę musiałem tłumaczyć Romkowi w jaki sposób znalazłem się w jego posiadaniu. Opowiedziałem mu więc o tym, iż przez ostatnie sześć miesięcy Daniel Kręt przebywał w ośrodku zamkniętym dla psychicznie chorych, gdzie lekarze starali się wyperswadować mu pomysł jakoby, ludzie faktycznie pochodzili od kotów, a człowieczeństwo było zaledwie stanem przejściowym w drodze do ponownego przejścia w, sam nie wiem sądząc po minie Romka czy użyte przeze mnie określenie było trafne, kotostan. Początkowo na twarzy mojego towarzysza pojawił się gniewny wyraz lecz szybko zastąpiony został niesmakiem, gdy będąc w środku, gdzie panowała całkowita ciemność a jedynym źródłem światła była moja latarka w telefonie, wszedł w ogromną i lepką pajęczynę, z którą przez chwilę się szarpał nim ją z siebie zrzucił. Na koniec zaklął i przydeptał uciekającego spod nóg niemałego pająka.

– Skończyłeś? – zapytałem.

– Nie lubię pająków.

– Nikt ich nie lubi – skwitowałem.

Gdy sytuacja została opanowana otworzyłem niewielkie drzwiczki zamknięte na haczyk. Zajrzałem do środka lecz nie dostrzegłem tam nic poza kolejną porcją złomu i śmieci.

– Lepiej chodź to zobacz. – Usłyszałem zza ściany.

Niezwłocznie udałem się do pomieszczenia, w którym stał Romek. Sądząc po umeblowaniu była to kuchnia. Niewiele jednak byłem w stanie zobaczyć, gdyż światło mojej prowizorycznej latarki było delikatnie mówiąc mierne i nie ogarniające zbyt wielkiej powierzchni zarazem. Zewsząd zwisały pajęczyny, a w powietrzy unosił się kurz i zapach stęchlizny. Coś zachrobotało, najpierw w jednym, następnie w drugim kącie. Nawet nie próbowałem tego sprawdzać. W odróżnieniu do mnie Romek zdawał się był widzieć całkiem dobrze i bez pomocy latarki, dlatego też trzymając mnie za rękaw nakierowywał światło na miejsca, które chciał mi wskazać. Były to trzy rozszarpane, niedojedzone zwierzęce truchła. Na tym jednak nie poprzestał i zaczął wskazywać kolejne punkty. Tym razem były to koty. Głównie siedziały bądź leżały. Dwa czy trzy krążyły wolno obserwując nas ostrożnie. W sumie naliczyłem ich chyba z siedem. Każdy z nich był wychudzony i sprawiał wrażenie zdziczałego, wręcz gotowego do ataku. Ogarnął mnie niepokój, iż w każdej chwili mogą się na nas rzucić. Chociażby po to, by się posilić. Powoli najeżdżałem światłem z jednego na drugiego. Uczucie dyskomfortu pogłębiało również samo pomieszczenie, które nie dość, że było małe to wypełnione meblami zdawało się być jeszcze ciaśniejsze. Ba, unosząc rękę mogłem dotknąć sufitu.

– Myślisz, że to mogły być szczury? – zapytałem.

– Równie dobrze mogły to być koty – odpowiedział Romek.

– Masz na myśli to co tam leży czy to co je zjadło?

– Że leżą tam koty to nie mam wątpliwości – stwierdził. – Spójrz na te sierściuchy wokół nas i sam sobie odpowiedz. Naprzeciw jest jeszcze jedno pomieszczenie – powiedział Romek i odruchowo pociągnął mnie za rękaw wskazując futrynę w ścianie zasłoniętą kocem. – Jeżeli chcesz to sprawdź czy nie ma tam Daniela i spadajmy stąd.

– Nie szukamy Daniela – uświadomiłem go.

– Jak to? – zdziwił się Romek.

– To znaczy szukamy, ale nie takiego jak myślisz. Pamiętaj, że jestem grabarzem i żywi mnie nie interesują – powiedziałem i ruszyłem ostrożnie w stronę drugiego pomieszczenia.

Z każdym moim kolejnym krokiem koty miałczały coraz głośniej, wprawiając mnie w niepokój. Pomimo tego patrzyłem przed siebie, nie zmieniając kierunku wzorku nawet na chwilę.

– Chcesz mi powiedzieć, że jest nieżywy?

– Oszczędziłoby to mi wiele roboty… Sprawa jest bardziej skomplikowana. W jego pokoju znaleźliśmy pozostałości ciała. Flaki, krew i mięso… Nie będę wdawał się w szczegóły. Faktycznie wstępna analiza potwierdzała tą tezę, ale sam chyba się domyślasz jak absurdalnie to brzmi. – Skończywszy mówić zatrzymałem się przed kocem.

– W dzisiejszych czasach nic już chyba mnie nie zdziwi – skwitował Romek. – Zamierzasz w końcu ją odsłonić? – dodał, gdy przystanąłem na dłuższą chwilę nie będąc pewnym czy chcę dalej wchodzić.

Zaszedłem tak daleko, nieprofesjonalnym zachowaniem byłoby teraz się wycofać. A gdyby ktoś się o tym dowiedział to byłbym skompromitowany do końca życia. Odchyliłem więc ostrożnie ciężki koc, z którego spora ilość, mam nadzieję, tylko kurzu uniosła się w powietrzu. Zakasłałem i nachyliwszy się wszedłem w głąb do nowego pomieszczenia. Romek bez wahania ruszył za mną, chyba już oswoił się z myślą, że będzie musiał dziś wyprać swój strój.

Zrobiłem krok na przód, jednak nie oświetliwszy przestrzeni pod nogami niemal upadłem, potknąwszy się o przewrócony stołek. W ostatniej chwili udało mi się wesprzeć o kant łóżka. Poświeciłem dookoła siebie starając się orientacyjnie rozejrzeć po pomieszczeniu. Pomieszczenie to było jeszcze bardziej przerażające niż kuchnia. Mało tego, okazało się że i tutaj kręciły się koty, których nawet nie próbowałem już zliczyć. Te również miałczały przeraźliwie i głośno, jak gdyby ktoś obdzierał je ze skóry. Na dodatek zdawały się być agresywniejsze, gdyż w bliżej nieokreślonym celu biegały dookoła nas nierzadko starając się staranować moje nogi, a co śmielsze podrapać. O ile ja próbowałem delikatnie je odpędzać, tak już Romek bez ceregieli pierwszego kota, który mu się napatoczył pod nogi chwycił za ogon i cisnął o ścianę. Było to plaśnięcie przeraźliwe, a na dodatek czyn rozjuszający pozostałe stado jeszcze bardziej niż dotychczas. Na domiar złego bateria zaczęła mi padać więc i latarka przestawała powoli świecić. Koty jeżyły się i kręciły sycząc coraz to głośniej, pomimo iż zdawałoby się, że głośniej już nie można. Nie wiem dlaczego jeszcze do tej pory nie wziąłem nóg za pas. Trzymało mnie chyba tylko i wyłącznie uczucie niepewności czy aby niczego nie pominąłem. Światło latarki świeciło już wyjątkowo słabo, ledwie oświetlając przestrzeń wokół mojej ręki. W międzyczasie Romek załatwił jeszcze kilka z nich, aczkolwiek ich liczba zdawała się wcale nie zmniejszać. 

– Romek, widzisz coś? – zapytałem, przy okazji delikatnie kopiąc czworonożnego napastnika.

– Właściwie to nic konkretnego, ale tamten bydlak cały czas się na nas gapi – powiedział, kierując mą rękę w stronę, którą powinienem wytężyć wzrok.

Niestety nim cokolwiek dojrzałem telefon zdążył się wyłączyć. Schowałem nieprzydatne mi już urządzenie do kieszeni i starałem wypatrzeć obiekt wskazywany przez Romka. Niestety nie byłem w stanie zobaczyć nic poza niewyraźnymi konturami ledwie odznaczającymi się z ciemności. Serce biło mi jak oszalałe. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak przerażające może być, zdawałoby się błahe miauczenie kota będąc ogarniętym przez wszechobecny mrok. A raczej dziesiątki zdziczałych kotów.

– Masz, lepsze to niż nic – powiedział Romek, wkładając mi w dłoń zapalniczkę.

Natychmiast ją odpaliłem i ustawiłem płomień na maksimum. Faktycznie, pomimo iż było to skromne źródło światła, wystarczyło by mnie uspokoić. Powoli machałem ręką przed sobą starając się wypatrzeć wspomnianego bydlaka. Szedłem powoli, a im bliżej dochodziłem do miejsca, o którym mówił Romek, tym coraz mniej kotów stawało na mojej drodze. Przeszedłem wzdłuż pokoju, czyli jakieś dziesięć kroków, i zatrzymałem się przed wielkim regałem. Uniosłem zapalniczkę do góry i zerknąłem na najwyższą półkę. Momentalnie instynkt nakazał mi się cofnąć, a płomień zgasł. Zapaliłem go ponownie i jeszcze raz podszedłem do mebla. Zbliżyłem rękę do wpatrującej się we mnie pary oczu. Mając na względzie całą sytuację i miejsce, w którym się znalazłem ten spokojny, zapadły w bezruchu i nie wydający z siebie żadnego dźwięku kot wydawał się być rzeczą tutaj najbardziej przerażającą. Nawet nie drgnął, gdy zbliżyłem zapalniczkę, by się przyjrzeć, do jego głowy. Przez moment myślałem, że to wypchana atrapa, ale podstawiwszy pale mu pod pyszczek wyczułem na nich miarowy, spokojny oddech. Co było rzeczą równie niepokojącą inne koty nie zbliżały się w jego okolicę. Jakkolwiek głupio to zabrzmi patrzyliśmy sobie w oczy przez krótką chwilę, która zdawała mi się niepokojąco dłużyć. Płomień zapalniczki zgasł ponownie, a ja poczułem zimny powiew na karku.

– Już nie musisz się bać, spokojnie panie nieznajomy.

 

Koniec

Komentarze

Nadmiar precyzjonizmów. Nie musisz dokładnie opisywać, jak wygląda proces otwierania drzwi nie zamkniętych na klucz. Większość ludzi przez to przechodziła. Interpunkcja leży i kwiczy.

Przechodząc przez przedsionek coś mnie tknęło po zerknięciu na stojak z butami.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo bzdury wychodzą. Za to trzeba postawić przecinek.

Z każdym moim kolejnym krokiem koty miałczały coraz głośniej wprawiając mnie w niepokój.

Miauczały. Przecinek.

Zbliżyłem rękę do wpatrującej się we mnie pary oczów.

Cholera, Idaho, ile można?! Nie czytam dalej.

Babska logika rządzi!

“Idąc wzdłuż budynku zerkałem przez zabezpieczone kratą okna usytuowane tuż nad chodnikiem."

Pierwsze zdanie i już mi się odechciewa czytać. To opowiadanie jest o oknach, że na starcie tak dokładnie je opisujesz ? Chyba nie… Ale cały tekst taki masz.

 

“Farbowana, sam nie wiem dlaczego akurat o kolorze jej włosów pomyślałem w pierwszej chwili.”

Farbowany jest kolorem? Lol.

 

Przepraszam. Dalej już tylko leciałem pobieżnie. Ja jestem wyrozumiały, ale mam odcisk, po którym depczesz o wiele za często. To jest dokładne opisywanie wszystkiego, włączając ubrania postaci i każdego pierdnięcia jakie zrobią… Ma to jakieś znaczenie?  Ja czytam opowiadanie,  czy katalog?

lol

Hej, mi tam się nawet podobało.

KrystynaUczySięPisać

Finklo, najlepsza pisarko opowiadań w Polsce, o której wspaniałe książki walczą wszystkie znane wydawnictwa! Cieszy mnie, że wiesz najlepiej jak powinno się pisać teksty i jeżeli coś Ci nie pasuje to jest to tekst zły, ze względu na źle postawiony przecinek czy też zdanie napisane tak a nie inaczej. 

Rozumiem, że Twoim zdaniem każdy powinien pisać w ten sam sposób, tj. jak w gazecie? ;) 

 

Janadalbert, skoro po pierwszym zdaniu nie chce Ci się czytać to nie czytaj, nikt Ci nie przystawił broni do głowy.  Farborwana – skrót myślowy użyty z nadzieją, że każdy nawet najprostszy głownorók się domyśli, LOL. Ale skoro sprawia Ci to problem, to może faktycznie powinieneś katalogi z biedronki przeglądać, LOL.

 

ssj333, dzięki.  

btw, Finkla patrz co znalazłem… http://poradnia-jezykowa.uni.lodz.pl/faq/oczami-czy-oczyma/

Idaho, nie czepiam się ani “oczami”, ani “oczyma”. Tylko to Twoje uparte “oczów” doprowadza mnie do gorączki. Ile razy już Ci na to zwracałam uwagę? Chyba więcej niż pięć.

Babska logika rządzi!

A co powiesz na “ócz”? Czyli na drugą starą formę dopełniacza? :-)

Przeczytałem, niewiele zrozumiałem,m ani trochę nie przestraszyłem się, nie przejąłem się niczym. 

Powyższe nie dotyczy strony językowej, niestety.

Adamie, “ócz” łyknę bez popijania, zwłaszcza jeśli stylizacja tekstu będzie do nich pasować. Tylko nie ten koszmarek!

Babska logika rządzi!

Przytłaczające są te opisy, odechciewa się czytać. Sądzę, że zbyt szczegółowo opisujesz najprostsze, najzwyczajniejsze sprawy, w których nie ma nic szczególnego, zamiast się skupić na akcji.

 

 

F.S

Przykro mi Idaho, bo ze spiętymi czterema literami, spocony, niechętnie pisałeś, no i się raczej nie spisałeś, ani nie popisałeś.

Opowiadanie jest nudne. Najpierw nużyły mnie nazbyt drobiazgowe opisy, a potem wszystko zaczęło się jakoś rozłazić i w końcu przestałam wierzyć, że Człowiek od kotów ma ręce i nogi.

Doczytałam jednak do końca i teraz chcę usłyszeć obiecane gorące brawa. ;-)

Wykonanie, niestety, pozostawia bardzo wiele do życzenia. :-(

 

W rogu wi­siał czter­dzie­sto­ca­lo­wy te­le­wi­zor, na­prze­ciw niemu ulo­ko­wa­ny zo­stał sto­lik… – …na­prze­ciw niego ulo­ko­wa­ny zo­stał sto­lik

 

włosy w ko­lo­rze bur­gun­du. – …włosy w ko­lo­rze bur­gun­da.

 

w końcu nie tra­fi­łem na kogoś wła­da­ją­ce­go tą umie­jęt­no­ścią. – …w końcu nie tra­fi­łem na kogoś posiadającego tę umiejętność.

 

Bar­man­ka wy­trą­ci­ła mnie z roz­wa­żań… – Bar­man­ka przerwała moje rozważania

 

pod­su­wa­jąc oszro­nio­ny kufel z pięk­ną białą pianą. – Kufel piany za cztery złote?

 

Bez wa­ha­nia się­gną­łem pod połę płasz­czu… – Raczej: Bez wa­ha­nia się­gną­łem za pazuchę płasz­cza

Poła jest dolną częścią stroju rozpinanego z przodu.

 

Z nie­któ­rych okien, tu­dzież po­dwó­rek wy­ła­pa­łem ga­pią­cych się na nas ukrad­kiem ludzi. – Co bohater robił z wyłapanymi ludźmi?

 

Cięż­ko uwie­rzyć, że ktoś w ogóle tutaj prze­by­wał… – Trudno uwie­rzyć, że ktoś w ogóle tutaj prze­by­wał

 

cof­nął się do tyłu, aż pod ścia­nę. – Masło maślane. Czy istniała możliwość, by cofnął się do przodu?

 

ostat­ni nabój zmar­no­wa­łem na prze­klę­tą sta­ru­chę. – …ostat­ni nabój zmar­no­wa­łem na prze­klę­tą sta­ru­chę.

 

W od­róż­nie­niu do mnie Romek zda­wał się był wi­dzieć cał­kiem do­brze… – W od­róż­nie­niu ode mnie, Romek zda­wał się był wi­dzieć cał­kiem do­brze

Różnimy się od kogoś, nie do kogoś.

 

Zro­bi­łem krok na przód… – Zro­bi­łem krok naprzód

 

ro­zej­rzeć po po­miesz­cze­niu. Po­miesz­cze­nie to było… – Powtórzenie.

 

Świa­tło la­tar­ki świe­ci­ło już wy­jąt­ko­wo słabo, le­d­wie oświe­tla­jąc prze­strzeń wokół mojej ręki. – Paskudne powtórzenia.

 

po­wie­dział, kie­ru­jąc mą rękę w stro­nę, którą po­wi­nie­nem wy­tę­żyć wzrok. – To jakaś bardzo specjalna strona, skoro można nią wytężyć wzrok.

 

Przez mo­ment my­śla­łem, że to wy­pcha­na atra­pa, ale pod­sta­wiw­szy pale mu pod pysz­czek wy­czu­łem na nich mia­ro­wy, spo­koj­ny od­dech. – Dlaczego podstawił pod koci pyszczek pale. Czy pale przynieśli ze sobą? Jak na palach wyczuwa się koci oddech?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka