- Opowiadanie: Eidyjah - Ku Jedności

Ku Jedności

Witam.

Dłuuugo, bez zakończenia, fragment powieści a nie opowiadanie... Pewnie trochę ryzykownie jak na debiut na tej stronie. Ale cóż, czekam na konstruktywną krytykę i bardzo się ucieszę, jeśli choć jedna osoba chciałaby przeczytać opowiadanie w tym uniwersum bądź kontynuację całości. 

Oceny

Ku Jedności

 

– Zacną masz panienkę, przybłędo. Takie młode i piękne krągłości marnują się w ramionach tak brzydkiego, starego capa.

Wąsaty mężczyzna oblizał pokryte strupami wargi, przypominał teraz niedożywionego kundla, któremu macha ktoś przed pyskiem kiełbasą. Siedzący pod ścianą, do którego skierowane były te słowa, ani drgnął. Kąciki ust nadal miał wygięte lekkim łukiem ku górze, jakby niedosłyszał obelgi. Jasnowłosa kobieta, siedząca na jego kolanach zachichotała, nie starając się tego tłumić.

– Masz rację, lata swoje mam, w tym mnie uprzedzasz. Na to nic nie poradzę.

Ktoś pociągnął głośno nosem, ktoś inny kichnął raz, drugi i trzeci. Odgłosy karczemnej biesiady ucichły. Zapach wielodniowego bigosu i taniego piwa niósł się teraz z ust ludzi siedzących przy innych stołach, którzy skupili wzrok na kącie sali.

– Zostać ładniejszym niż mnie matka poczęła też jest kwestią raczej niewykonalną. Za to oszpecić jest niewiarygodnie prosto.

Wąsaty zmarszczył czoło, uderzył zaciśniętymi pięściami o stół aż huknęło. Za nim zdążył coś powiedzieć, a otwarte usta wskazywały, że taki miał właśnie zamiar, mężczyzna o gładko ogolonej głowie i siwej, gęstej brodzie, głaszcząc plecy jasnowłosej dodał tonem równie spokojnym co przedtem:

– Jakbyś nie zrozumiał, powiem wprost. Zniknij mi z oczu a nie będę cię gonił. Bo jeśli jeszcze chwilę będę musiał patrzyć na twoją gębę, stanie się ona istnym przykładem, jak łatwo oszpecić kogoś widelcem.

Łuk na ustach załamał się i opadł w dół. Kot zamiauczał piskliwie, ktoś pierdnął doniośle. Wąsaty poderwał się, wyprostował plecy i wyciągnął rękę w kierunku pasa z przypiętą pochwą z której jaśniała rękojeść sztyletu.

Ręka nie dotarła do celu.

Kobieta zgrabnie ześlizgnęła się z nóg brodacza zanim jeszcze wszystko się zaczęło. Ten w mgnieniu oka zerwał się z ławy, uchwycił oburącz pozostawioną na przeciwległym końcu stołu rękę i pociągnął z całych sił. Kot zeskoczył z okna i z najeżonym grzbietem zniknął w odległym kącie sali. Ludzie wydali z siebie entuzjastyczny jazgot, ci z dalszej części karczmy powstawali aby lepiej widzieć. Wąsaty do pasa wylądował na drewnianym stole. Głowa trafiła prosto w miskę z niedojedzonym bigosem. Gliniany kubek potoczył się, zatrzymał na krawędzi i tam pozbył się do reszty swojej pienistej zawartości. Mężczyzna wierzgał nogami jak schwytana zwierzyna, próbował podnieść głowę, aż żyły powychodziły na skroniach, ale nic z tego. Głowa podniosła się dopiero kiedy pozwolił na to brodaty ciągnąc za czarne, rzadkie włosy. Kapusta oblepiała całą twarz, kawałki kiełbasy wystawały z popękanych ust.

– Smakuję? Pewnie, że tak. W końcu to wasza specjalność. Ale ja najadłem się już do syta, podzielę się z tobą.

Po tych słowach brodacz tłukł głową leżącego na stole raz po raz. Nie przestał kiedy miska stłukła się doszczętnie, ale dopiero wtedy, gdy poczuł na ramieniu kobiecą dłoń. Puścił wąsatego i zanim ten doszedł do siebie, obszedł stół, jednym szarpnięciem przewrócił go na plecy i przytykając trójzębny widelec do nosa powiedział spokojnie:

– To co, możemy przejść do rzeczy?

Parę krzeseł zaszurało, jedno zwaliło się z impetem na posadzkę. Ktoś krzyknął:

– Lepiej go zostaw! Tyś tu jeden, obcy, a nas wiele.

– Właśnie! Wynocha! Bo psami poszczujem i w dupę grabie wsadzim! – dodał ktoś inny.

Cała reszta żywo pokiwała głowami zgadzając się z przedmówcami. Całe to zamieszanie i gwar ucichły jak batem strzelił, kiedy tylko przez rozwścieczoną grupkę chłopów przedarł się barczysty, wysoki karczmarz, wymachując na prawo i lewo umorusaną bigosem i wymiocinami szmatą.

– Cisza ma być, ale już! Pod moim dachem nie będzie żadnych zwad. A już na pewno nie przystoi wadzić się z takim gościem.

Wskazał na dzierżącego widelec po czym wykrzyczał plując przy okazji tam i ówdzie:

– Toż to nie wiecie, wypchane sianem łby, któż to? A zresztą, do czorta z wami! Wracać do chlania i żarcia, po to żeście tu przyszli, czyż nie!?

Chłopi pospuszczali głowy i wrócili na swoje miejsca, paru opuściło gospodę. Brodaty zwolnił uścisk na szyi leżącego na stole mężczyzny, odrzucił widelec na stół i rozłożył ręce. Karczmarz podszedł do niego i uprzedził:

– Nic nie mówcie, Panie. Jarl nie musi się przede mną z niczego tłumaczyć. Tym bardziej, że wiem, co to za ziółko.

Popatrzył groźnie na ufajdaną bigosem i własną krwią z rozciętych łuków brwiowych i popękanych strupów twarz.

– Czego się gapisz? Już cię tu nie ma!

Wąsaty posłusznie stoczył się ze stołu, otarł rękawem twarz i ruszył do wyjścia, częstując sprawce swego wizerunku jadowitym spojrzeniem. Kiedy ich opuścił karczmarz westchnął przeciągle i mówił dalej nieco roztrzęsionym głosem:

– To Burda, tak go zwą inni. Pierwszy do bitki. Ma posłuch u tutejszych. Wybacz więc Panie za niego, jeśli mogę jakoś…

– Nie trzeba.

Brodaty mężczyzna przywołał skinieniem głowy jasnowłosą kobietę, objął ją ramieniem, poprawił miecz przy grubym, skórzanym pasie.

– I tak mieliśmy właśnie ruszać dalej. Nie chowam urazy, nikt nie panuje nad ludzką głupotą. Poza tym strawa była przednia i piwo niezgorsze. Ku jedności.

– Ku jedności, Jarlu!

Karczmarz pochylił się nisko. Kiedy opuszczali gospodę tylko nieliczni podnieśli głowy z nad swoich mich aby odprowadzić ich wzrokiem. Na zewnątrz było parno i duszno. Ciemne chmurzyska kotłowały się nad głowami. Zbierało się na solidną burzę. Jasnowłosa pogłaskała siwą klacz, wyciągnęła z juków skórzany rzemyk i spięła rozburzone loki w jeden ogon.

– Może zostaniemy tu na noc? Do następnej osady kawał drogi, a Fhrin zdaję się wezwie dzisiaj nie jedną błyskawice do batalii z demonami.

Popatrzyła w niebo. Drzwi chat trzaskały, zaganiane do zagród zwierzęta hałasowały, kobiety nawoływały dzieci.

– Poza tym karczmarz zdaję się być całkiem uprzejmy a chłopi najwyraźniej czują przed nim respekt, więc można spać spokojnie.

Pod nogami przebiegła im jakaś świnia, kwicząc i pozostawiając po sobie zapach obory. Mężczyzna pomacał się po swojej gładko ogolonej głowie tak, jakby chciał sprawdzić czy wzmagający się wiatr nie zrzucił przypadkiem jakiejś czapy.

– Też byłem uprzejmy, a tak naprawdę to bigos był przypleśniały a piwie bliżej do krowich szczyn niż napoju Bogów. Jedźmy. Góry czekają. Kiedy przebywam za długo na nizinach robi mi się niedobrze. Tak jak niektórym na morzu.

– Jak chcesz ukochany. Wkrótce oficjalnie zostaniesz Jarlem i płaszcz który nosisz zastąpisz tym z futra białego niedźwiedzia. A wtedy nie prędko wrócisz na dół.

Uśmiechnął się i objął za biodra jasnowłosą kobietę.

– Wcale nie będę za tym tęsknił.

Szybkim, jednym ruchem usadził ją w siodle. Gdzieś w oddali niebo zajaśniało, chwilę później rozlał się dźwięk uderzającej błyskawicy. Miał już wskoczyć na konia, przed jasnowłosą, lecz kiedy wsadził jedną nogę w strzemię, zawahał się marszcząc czoło.

– Cholerne siki nie leżały nawet obok beczki z piwem, a efekt uboczny mają ten sam . Ech, daj mi chwilę, zaraz wracam.

Stanął za ścianą karczmy. Wydobył pośpiesznie co trzeba i żółty strumień zaczął spływać na wysokie pokrzywy. Zaraz dołączyły do niego ciężkie krople deszczu, co raz szybciej sączące się z nieba. Uderzył grzmot, po nim drugi.

A między nimi zarżał koń.

Mężczyzna wyleciał zza karczmy trzymając w ręku miecz. Wszyscy odwrócili się w jego stronę kiedy wydał z siebie okrzyk niczym niedźwiedź szykujący się do szarży. Trzech chuderlawych chłopów i Burda. Jasnowłosa też patrzyła w jego stronę. Martwym wzrokiem, utkwionym w obryzganej krwią twarzy, którą szybko zmywał deszcz.

 

Szlak

 

– Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie mówiłeś, Divinarze?

– A ty z chęcią opowiadał byś przy ognisku, jak to banda wiejskich typów zarżnęła twoją kobietę sierpem?

Długo jechali w milczeniu. Ptaki śpiewały radośnie, ciesząc się, że spod topniejącej, cienkiej już warstwy śniegu przebijają się pierwsze fioletowe kwiaty. Drzewa z ulgą żegnają ciężar białego puchu prostując powoli gałęzie. Szumiący gdzieś w oddali strumień nie był tłumiony przez warstwę lodu, niósł z wiatrem zapach iglastego lasu.

Pod górami wiosna zaczęła odpędzać zimę.

Leśna ścieżka była ledwo widoczna. Można by nawet rzec, że żadnej ścieżki nie było. Jednak Divinar, jadąc na przedzie wraz ze swą prawą tarczą, Tojprunem, kierował swą długowłosą, górską klacz dobrze znanym przez siebie szlakiem. Tojprun zarzucił głową w tył, aby długi, biały warkocz opadł za plecy i zdecydował się przerwać ciszę:

– I ten cały Burda, czy jak mu tam, naprawdę ci zbiegł?

– Ta, mówiłem już. Cisnął na mnie swoich pachołków, a sam rzucił się do ucieczki jak zapędzany zając. Szybki był, nie ma co.

– A co…

– Skończ bracie. Mamy dziś inne zmartwienia.

– Ano mamy. – Skwitował Tojprun i z wielce zamyślonym wyrazem twarzy utkwił wzrok w leśnej gęstwinie, co wyglądało nieco dziwacznie, gdyż jego surowa, oznaczona bliznami twarz ukazywała oblicze zwyczajowego rębajły, a nie myśliciela.

Po kolejnym okresie ciszy od strony lewego ramienia Divinara podjechał do nich Vantruk. Lewa tarcza Jarla. Różnił się od swego lorda, od swego towarzysza z tym samym stopniem, od całego tuzina wojowników jadących z tyłu. Miał ciemną karnację i czarne jak noc włosy, zaczesane do tyłu. Wyglądał wśród reszty niczym kruk wśród stada mew.

– Divinarze.

– Hm?

Vantruk zrównał się z ich wierzchowcami. Mimo iż wszystkie trzy klacze były mniej więcej tej samej postury, czarnowłosy górował nad Divinarem i Tojprunem niemal niczym olbrzym. Był bardzo szczupły, ale za to wyciągnęło go w drugą stronę.

– Jeśli mam słuszne podejrzenia, to powoli zbliżamy się do granicy. A chyba nie do końca ustaliliśmy…

– Przyjacielu.. – przerwał spokojnie Jarl. – Może u was na południu obraduje się dniami i nocami o dalszych poczynaniach. Ale wiedz, że my wierzymy w Ine, kierowniczkę naszego losu. Z jej pomocą wystarczy usiąść we wspólnym kręgu i zawsze znajdzie się słuszne wyjście z sytuacji.

Jakiś duży drapieżny ptak przeleciał nad ich głowami. Promienie słoneczne przebijały się jasnymi strugami wśród koron iglastych drzew pod mocnym skosem. Zbliżał się wieczór.

– Ciekawe podejście, ale nie zawsze jakiś zuchwalec usiłuję obalić istniejącą od wieków tradycję. – Vantruk wydawał się być dużo bardziej przejęty od innych, prawa powieka drgała lekko. Divinar mówił zaś z jednostajnym spokojem:

– Nie często się to u nas zdarza, prawda. Ale to jeszcze nic wielkiego. Majnir jest młody i głupi. Ma za sobą bandę równie głupich Ludzi Morza, dawnych przyjaciół Grundina, którzy od zawsze spiskowali przeciw Hogonowi. To nie wystarczy na czterech Jarlów.

– Divinarze, wybacz, że powiem wprost, ale za to mnie przecież cenisz. Twój obraz jest nieco zamglony i utopijny. Dopiero co wróciłem z podróży do Baarn. Przecież opowiadałem wam co widziałem i czego się dowiedziałem..

– Opowiadał. – Dodał Tojprun, kiwając głową dał do zrozumienia, że podziela obawy Vantruka. Czarnowłosy mówił z przejęciem, jakby opowiadał to po raz pierwszy:

– Przecież samo tajemnicze zaginięcie Jarla Hogona Dwie Brody jest poważnym ostrzeżeniem. Majnir musi mieć o wiele silniejsze zaplecze, niż nam się wydaje, skoro zdołał pozbyć się go tak, że nawet jego najbliżsi wojowie nie potrafią rzec co mogło się wydarzyć. No bo przecież to musi być jego sprawka, prawda?

Urwał na chwilę, popatrzył za siebie niepewnie, jakby się czegoś obawiał. Za nimi jednak bez zmian jechało tuzin uzbrojonych w topory i miecze mężów.

– Jak tylko Jarl Morza zniknął, Majnir jako jego wnuk, z racji iż Dwie Brody stracił wszystkich swych synów, stał się do czasu rozwiązania sprawy zaginięcia Jarlem Zastępcą. Wiedział przecież doskonale, kim zostanie. Teraz będzie gromadził wokół siebie ludzi i kiedy minie na dobre zima, a Hogon nie odnajdzie się, co jest niemal pewne, zostanie pełnoprawnym Jarlem Morza. A wtedy wiesz co będzie się działo, Divinarze?

– Wiem, że Majnir jest odszczepieńcem i chce zniszczyć naszą kulturę. Ale co z tego? Jak już mówiłem, nas jest czterech, on jeden. Trin Żeglarz, jeden z pierwszych Jarlów zabrał się za budowę statków, które miały zajmować nowe lądy. Chciał być zdobywcą. Jednak obaj dobrze wiecie, jak szybko jego zapędy zostały stłumione.

Musieli oddalić się od strumienia gdyż ucichł na dobre. Sowa zahuczała z daleka.

– Teraz mamy inne czasy, Divinarze. Napływ obcych kultur jest coraz silniejszy, nie da się go uniknąć. Poza tym jak już mówiłem, widziałem na własne oczy, że dzieją się złe rzeczy. Bracia ze sławnej rodziny Tarczowników są ze sobą zażarcie pokłóceni. Kroi się wśród nich wojna domowa. Adgar z kolei, z którym to mamy się spotkać.. Nie jest tym samym Adgarem. Zresztą, sam zobaczysz Divinarze. To wszystko nie wróży dobrze.

Divinar nie odpowiedział już. Kropelka potu spłynęła mu po czole. Grube, białe futro grzało tutaj nadto. Nie mógł go jednak zdjąć. Tak jak znakiem Jarla Morza jest złoty diadem o wizerunku krętej muszli, tak Jarl Gór zobowiązany jest nosić płaszcz z futra białego niedźwiedzia. Nie są to wcale rzeczy przypadkowe. Pierwszy Jarl Morza, Zigrid, przybył na te ziemie z daleka, przywożąc ze sobą bryłę nieznanego w tych stronach kruszcu. Powstały z niej dwie rzeczy. Diadem, który do dzisiaj zdobi głowy obecnych Jarlów Morza oraz złoty róg, który zatracił się dawno temu podczas najazdów stepowych koczowników. Burza zaś, zwany tak pierwszy Jarl Gór, ubił własnoręcznie ostatniego białego niedźwiedzia, jakiego nosiła ziemia. Od tamtej bowiem pory, czyli przeszło pięćset zim, nie spotkano już ani jednego. Płaszcz, który został wykonany z ostatniej sztuki tego niezwykłego zwierzęcia zdobił teraz oblicze Divinara.

Kiedy białe połacie śniegu widniały już wyłącznie pod wygiętymi konarami bądź drobnymi grotami skalnymi, nagle któryś z koni prychnął niespokojnie. Tojprun odruchowo uchwycił stylisko swego Topora w rękawice z bawolej skóry. Divinar uniósł w górę otwartą dłoń, zatrzymali się. Tętent kopyt był coraz wyraźniejszy. Zbliżał się z naprzeciwka. Czekali w spokoju. Po chwili zza pokrytego mchem głazu wyłonił się pierwszy jeździec. Za nim dwóch kolejnych. Mieli na sobie ciemnozielone tuniki a księżycowe tarcze przy boku miały wygrawerowanego konia stojącego dęba. Bez cienia wątpliwości byli to wojownicy Adgara. Zatrzymali się w sporej odległości, ale po szybkim oglądzie jeden z nich wyjechał na przód, szczerząc pożółkłe i wybrakowane uzębienie:

– Jarlu Gór, Divinarze, Potomku Burzy, Strażniku Bramy. Jarl Adgar czeka na Ciebie. Nasz obóz jest niedaleko.

– Nie sądziłem, że Adgar będzie aż tak uprzejmy, żeby witać mnie przy samej granicy. Ale rad jestem z tego powodu. Robi się nieznośnie gorąco, mimo iż noc się zbliża. Ruszajmy czym prędzej.

Postawny wojownik skinął głową, odwrócił w miejscu swojego konia i kłusem ruszył przed siebie. Divinar machnął ręką i wraz ze swymi towarzyszami podążyli za trójką komitetu powitalnego.

 

• • •

 

Obóz rzeczywiście był blisko. Z daleka zobaczyli targanego wiatrem, stojącego dęba rumaka na ciemnozielonym proporcu. Zanim wjechali do obozu Vantruk nachylił się nad Divinarem szepcząc:

– Jakieś polecenia?

– Nic podobnego. Rozmówię się z Adgarem i wracamy. Przenocujemy nad rzeką.

Vantruk z krzywą miną wyprostował się w siodle. Niepokoiło go zaślepienie swego Jarla. Przeważnie był podejrzliwy, uważny, rozsądny nade wszystko. Teraz zaś ślepo ufał w ludzi, których ostatni raz widział dobre dziesięć zim temu, kiedy to jeszcze nawet nie był Jarlem. A ludzie się zmieniają. Vantruk wiedział o tym doskonale, gdyż długą część swojego życia spędził na podróżach, słysząc i widząc to i owo.

Czym głębiej jednak wjeżdżali w obóz, tym nadzieja ciemnowłosego Południka rosła. Widział na twarzy Divinara znany mu dobrze wyraz podejrzliwości. Siwa broda drgała lekko, kiedy przygryzał wargi. Zmarszczki pod oczami rozmnożyły się. Ubrani tak jak ich przewodnicy wojownicy witali Jarla lekkimi skinieniami głowy, ale w obozie byli też inni ludzie, którzy w żaden sposób nie oddawali należytego szacunku. Nie to było jednak wyjątkowe. Zamiast skórzanych spodni, butów, karwaszy, ciemnozielonych tunik i mieczy odziani byli jedynie w jasne, luźne, jakby nadmuchane szaty. Spodnie ukazywały krocze na wysokości kolan, obuwie z kolei zakończone było długim, wywiniętym dziobem. Mieli przy sobie dzidy i oszczepy. I było coś jeszcze.

Wszyscy mieli ciemną skórę. Nie jak Vantruk. Byli niczym spaleni żywcem ludzie. Przynajmniej tak pomyślał Divinar, który widział takie postacie po raz pierwszy. Jednak mimo to wiedział z kim ma do czynienia. Po wardze sączyła się mała strużka krwi.

Obóz z całą pewnością nie przedstawiał się jako powitalny, rozłożony w przyjacielskim geście. Wśród skórzanych namiotów krzątali się ludzie, nosząc części uzbrojenia i inny ekwipunek. Większość ubrana była w pełen rynsztunek, z uzbrojeniem włącznie. Tylko nielicznym czegoś brakowało, ci jednak, albo poprawiali wiązania rzemyków na karwaszach, albo ostrzyli swe miecze. Gdzieś z drugiego końca obozu słychać było wykrzykiwane rozkazy i w odpowiedzi na nie miarowe okrzyki i tupot wielu stóp. Gdzieniegdzie co poniektórzy okładali się swoim żelastwem, wzbijając ku niebu zgrzyt stykającej się stali.

Kiedy postawny jeździec o długich, brązowych włosach opuścił swoje siodło lądując na ziemi, Divinar z resztą zrobili to samo. Zewsząd unosił się zapach potu, moczu i starego mięsa. Nie rozłożyli się tu wczoraj, pomyślał Jarl Gór. Wojownik Adgara podszedł do nich i życzliwym gestem wskazał największy zdaje się namiot w obozie.

– Jarlu.

Divinar ruszył naprzód, lecz długowłosy zatrzymał go pośpiesznie.

– Panie, braćmi i sojusznikami wszak jesteśmy, lecz zwykło się rozmawiać bez oręża.

– Racja, mój błąd. – Odpowiedział szorstko Divinar, a oczy miał rozbiegane we wszystkie strony. Starał się bowiem zajrzeć w każdy kąt obozu, który tak go zaskoczył.

– Pozwól, że zaopiekuję się Lodowym Kłem.

Zaproponował Tojprun, a Jarl bez wahania oddał mu swój miecz. Prawa Tarcza uchwycił białą, kościaną rękojeść z zakrzywionym niczym kieł końcem. Samo ostrze było krótkie acz szerokie. Momentami zdawało się, że resztki promieni słońca przechodziły przez nie, jakby było przeźroczyste. Tojprun schował broń pod swój gruby, skórzany kaftan. Divinar odprowadził go wzrokiem i ponownie ruszył do wskazanego namiotu. Teraz kiedy był już na ziemi, wojownicy kłaniali się nisko mówiąc:

– Chwała pięciu.

Ciemnoskórzy mierzyli go wzrokiem z daleka, zachowując się, jakby był pierwszym lepszym gościem.

Chlust.

Tuż przed wejściem do namiotu lewy but Divinara zagłębił się w pokaźnym, psim łajnie. Zaklął szpetnie w myślach. Pomyślał, że to znak od Ine. Ostrzeżenie, aby miał się na baczności. Z takim też przeświadczeniem, uchylając się nieco, wkroczył do namiotu.

Wewnątrz panował półmrok. Jedynymi źródłami światła były dwie świece stojące na stole, za którym siedział niskiego wzrostu mężczyzna. Miał bujne siwe loki i gładko przystrzyżoną brodę. Pulchne policzki okraszone piegami nabrzmiały, kiedy Adgar uśmiechnął się szeroko. Wstał, dźwigając się ciężko. Brzuch zasłaniał pas, uwidaczniał za to drogie, pozłacane nici tuniki.

– Divinarze! Na Lothrina, nic żeś się nie zmienił.

– Ciebie, Adgarze, pamiętam za to nieco inaczej. – Divinar uśmiechnął się krzywo.

– Ha ha, z całą pewnością. Nie ma co ukrywać, lata świetności i postury woja minęły. Na dodatek ostatni czas, bez wojen i konfliktów trochę nas rozpieścił. Kiedy człowiek nie ma co ze sobą zrobić, nie musi chwytać za topór, chwyta za kielich.

To też uczynił Adgar, pociągając solidny łyk czerwonej cieczy ze srebrnego kielicha.

– Na szczęście nie wszystkich. W górach nie brakuje okazji do wojaczki.

Divinar zaproszony gestem podszedł do stołu, stąpając po wypełnionym rozmaitymi skórami podłożu. Adgar sięgnął po drugi kielich i zaczął go napełniać mocno kłującym nozdrza winem z karafki.

– Tak tak, śnieżne olbrzymy, górskie trolle, lodowe pająki, dużo tego tam macie.

Jarl Adgar podał kielich Divinarowi, widząc jednak, że ten nie reaguje, odłożył na stół. Uśmiech jednak nie opuszczał jego twarzy. Jarl Gór pośpiesznie przeleciał wzrokiem po wnętrzu namiotu. Pod jedną ze ścian widniała wielka skrzynia, bogato zdobiona, pod drugą zaś stojak z pełną, płytową zbroją. Na i pod stołem walało się parę naczyń, misek, dzbanów czy talerzy. Wszystkie były ze srebra, z fantazyjnymi roślinnymi zdobieniami.

– Większość to bujdy. Jednak można się natknąć na istoty, których nie spotkasz na nizinach.

– Powiedz mi, drogi Divinarze, jak to było w końcu z Brydinem, twoim poprzednikiem. Jedni mówią, że starość go pokonała zwyczajnie, inni zaś, że otruty został. Myślałem, że Wy, Ludzie Gór, wiernością wobec siebie przewyższacie nas wszystkich.

Divinar na małą chwilę opuścił wzrok, przygryzł wargę. Denerwowała go już ta pogawędka.

– Został użądlony przez białego węża podczas wyprawy do Ruin Ydgrin. Konał kilkadziesiąt dobrych dni, a my nie mogliśmy mu pomóc. Mianował mnie wtedy Jarlem Zastępcą, na długo przed tym, zanim odszedł.

– Tak.. biedak był bezpłodny. A może to i dobrze? W końcu mógł bez żadnych zobowiązań używać sobie przez całe życie, he he. No i dzięki temu rozmawiamy teraz jak równy z równym.

Adgar opróżnił swój kielich do dna i po chwili zawahania, zabrał się za drugi, który stał nienaruszony. Zakrztusił się, odkaszlnął chrapliwie i splunął w kąt.

– Tylko po co on się tam pchał? Nikt stamtąd przecież jeszcze nie wrócił, nikt nie odkrył tajemnicy tego miejsca. Ponoć w głębi tych ruin znajduję się Prawda Świata, cokolwiek to znaczy. Tak przynajmniej mawiają mniej czy bardziej stuknięci mędrcy.

– Tak mawiają. A teraz pozwól Jarlu Szlaków, że skończymy to bajdurzenie i przejdziemy do sedna.

Uśmiech na twarzy Adgara nieco zelżał, usiadł ociężale, proponując to samo gościowi. Lord Gór jednak się nie poruszył. Nie czekając na dalszą reakcję swego rozmówcy zaczął wprost. Stanowczo i twardo:

– Odpowiedz mi wprost, bez uprzejmości i wracania do przeszłości. Co ty najlepszego wyczyniasz?

– Jak to co, Divinarze? Szykuje się do wojny. I wcale nie chciałem tego przed Tobą ukrywać. Bo i po co? Nie od dziś wiemy, że co dwa topory to nie jeden.

Divinar chwycił upity do połowy kielich, który od początku był przeznaczony dla niego, i wypił do dna jednym haustem.

–  Ale w jaki sposób!? Lothrin pośle Cię za to do najgłębszych cel Podziemi Guna.

– Divinarze, czasy się zmieniają…

– Bzdura!

Jarl Gór walnął pięścią w stół aż huknęło. Adgar zaskoczony reakcją podskoczył na tyle, na ile pozwalała mu wykonać taki nagły manewr jego postura. Czyli ledwo zauważalnie.

– Mówisz tak jak mój brat z południa. Jednak jemu mogę to wybaczyć, wychował się na innej ziemi. Ale Ty? Nie dość, że dorastałeś w Skarlig, ojczyźnie naszych przodków, założonej przez Pięciu, to na dodatek żyłeś w wielkich czasach.

– Wielkich czasach? Nie przesadzajmy. Cenię Hogona, ale na jego miejscu…

– Na jego miejscu lizał byś dupę Grudinowi jak inni. Bo pokazujesz jak daleko ci do honoru Jarla Skarlig i gdzie masz prawa ustanowione przez przodków.

Adgar po raz pierwszy przestał się uśmiechać, poczerwieniał, piegi jakby nabrzmiały. Divinar mówił dalej, nieco spokojniej:

– Po czterystu zimach pokoju i wspólnej harmonii Grudin niemal doszczętnie zniszczył nasze wartości . Przelał krew swych braci, bo zachciało mu się jednowładztwa. Gdyby nie Hogon Dwie Brody i ludzie którzy za nim poszli w bój o obronę tradycji, dzisiaj nie chlał byś wina w ilościach jakich ci się podoba, a posłusznie wykonywał rozkazy monarchy.

– I co nam z tego, Jarlu Gór, Potomku Burzy? Nie minęło za wiele czasu i historia zatacza koło. Wszystko z czasem się starzeje, próchnieje, nadaje do wymiany. Gdyby ludzie egzystowali bez żadnych zmian, do dzisiaj na polu bitwy miotalibyśmy w siebie kamieniami i rozwalali sobie łby kamiennymi toporkami.

– To nie to samo. Można rozwijać się zachowując należyty szacunek do przodków.

Jedna ze świec zgasła. Żaden z nich na to nie zareagował, mimo iż ledwo widzieli swoje twarze. Divinar uniósł pusty kielich do góry.

– Skąd masz te wszystkie świecidełka? Dlaczego w twoich szeregach są Arhańscy najemnicy? Dawno zacząłeś układać się z Dalekim Wschodem?

– Divinarze…

Adgar wstał. Zaczął przechadzać się wokół skórzanych ścian.

– … Jestem Jarlem Szlaków. Wymiana dóbr z innymi kulturami jest naturalna. Jest też elementem rozwoju, o którym to już wspominałem zdaje się.

– Ale kupowanie drogocennych przedmiotów, które są zbędne w codziennym życiu już nie. Wymawiasz imię Lothrina, a za nic masz sobie jego nakazania. Złoto prowadzi do zguby, nawet najlepszego człowieka. Jedność i wspólne wartości są za to naszą drogą. Zapomniałeś o tym? Albo o tym, czym jest honor wojownika?. Zapraszasz na nasze ziemie najemników, którzy sławią się zabijaniem z ukrycia, podrzynając gardła i dziurawiąc plecy!

Lord Szlaków zatrzymał się naprzeciw Divinara. Uniósł wzrok patrząc w jego oczy. Ciemne, zaraz błękitne, chwile później jasnozielone.

– Nie wadźmy się. Wszystko o czym mówisz, to co robię, ma wspomóc nas w jednym i tym samym celu. Przecież jest mi kurewsko dobrze, nieprawdaż? Po cóż miałbym chcieć to zmienić? Wcale nie chcę kolejnego Grudina, dlatego robię co mogę, aby uciąć młode drzewko w niechcianym miejscu, za nim wyrośnie i będzie trzeba siłować się z nim toporem.

– A po co ci najemnicy? Aż tak się boisz Majnira?

– Jest się czego bać, uwierz mi. Omamił większość Ludzi Morza, z wyjątkiem stronnictwa księcia Trivalda. Do tego moi szpiedzy, też Arhańscy wyobraź sobie, donieśli mi, że wysłał na morzę parę okrętów, które po kryjomu wykonał. Nie rybackie, ale takie przeznaczone na długie wyprawy. Wielkie i sterowne. Kto wie, z kim przypłyną z powrotem? Jakby mało było gówna w gównie, to jeszcze braciszki wyniszczają się nawzajem. A on tylko na to czeka. Zostanie Jarlem, ludzie będą musieli do reszty go słuchać, Tarczownicy będą po wojnie domowej, więc niedobitki przyłączą się do niego bez cienia wątpliwości no i co? Ja będę następny. No a potem zapewne ty.

Kucnął, otworzył wielką skrzynię, skrzypnęło przeraźliwie. Grzebał i mówił dalej:

– Możesz chować się w swoich górach. Pewnie ta naturalna twierdza długo będzie was bronić. Ale prędzej czy później ją sforsuje.

Podniósł się, dysząc i sapiąc. Uniósł w górę sztylet. Ostrze było czarne, a wyniszczona od potu i użytku rękojeść była w kształcie konia stojącego dęba, tyle, że bez kończyn.

Niechaj to koń twój cię po szlakach prowadzi, nie złota błysk.

Divinar sięgnął po świecę, przybliżył do dłoni Adgara. Ten obrócił orężem parokrotnie i powiedział nieco smutnym tonem:

– Nie zapomniałem o wartościach, Jarlu Gór. Nie noszę go przy sobie, ponieważ zaczął się rozpadać jak widzisz. Jedyny sztylet z czarnego żelaza, Symbol Lorda Szlaków. Przecinaj miechy złodziejom, podrzynaj gardła wrogą…

– … a bracią swym na szlaku zagubić się nie daj. – dokończył Divinar.

– Tak… Dałem masę złota za te skrzynie.

Adgar wskazał na otwarty kufer.

– Nie dla osobistej zachcianki, a dlatego właśnie.

Machnął sztyletem niemal nie gasząc ognia jedynej świeczki. Przez wąski otwór przy wejściu namiotu wlewała się już ciemność nocy. Głosy pojedynków, ćwiczeń i zbrojeń zniknęły.

– Skrzynia ta bowiem wykonana jest z baluboa, drzewa rosnącego daleko na Południu, na jednym wzgórzu na cały znany nam świat. Tamtejszy władca, który ma je w swoim posiadaniu, zarabia góry złota za wyroby z tego cudeńka. Najlepsze jest to, że drzewa przesadzane poza wzgórze, gdziekolwiek to by nie było, od razu więdną. Dlatego ścinane są miarowo, aby nowe miały czas wyrosnąć. Ale dość o głupich drzewach. Najważniejsze, że to drewno ma właściwości ochronne niczym jakaś pieprzona magiczna bariera. Podobno.

Divinar pogładził się po głowie, przejechał po brodzie z góry do czubka.

– Może zbyt pochopnie cię oceniłem, Adgarze. Co nie zmienia tego, że nie pochwalam twoich czynów. Zawsze są inne, lepsze drogi.

– Nie mówię, że moje są najlepsze. Mam jednak nadzieję, że okażą się skuteczne.

– Co planujesz?

Lord Szlaków podszedł do stołu, przechylił karafkę ale z tej uroniło się już tylko parę kropel.

Ziewnął przeciągle.

– Rozstawiłem cztery takie obozy. Na długości centralnego szlaku. Każdy jest od siebie oddalony o dwa, trzy dni drogi. W razie potrzeby można więc szybko manewrować i przemieszczać się z punktu do punktu.

– Rozumiem, że zamierzasz zatem czekać?

– Tak, ale to jest na wszelki wypadek. Jak już mówiłem wcześniej, zamierzam ściąć drzewo póki nie wyrośnięte.

– Jak chcesz to zrobić?

– Majnir pozbył się Hogona i z całą pewnością nie użył do tego celu szlachetnych metod.

– Mówże wprost.

Adgar beknął szpetnie.

– Wysłałem do Kolonir najlepszych Arhańskich skrytobójców jakich udało mi się opłacić.

– Nawet jeśli uda im się poderżnąć mu gardło, wiesz jakie zamieszanie wybuchnie?

– Zapewne wybuchnie. Wtedy wkroczę ja. No i ty, jeśli się zdecydujesz.

– I może jeszcze będziesz mnie przekonywał, że będziesz idealnym kandydatem na Jarla Morza?

– Divinarze. Czyż nie mówiłem ci już, że nie chce zmieniać swego położenia? Może Jarl Morza ma największy posłuch, ale ja mam spokojne życie w dostatku. Poza tym nie znoszę jazgotu mew i smrodu ryb. Za nim zadasz kolejne pytanie odpowiem od razu: Nie wiem kto zostanie nowym Jarlem Morza. Ale o to możemy się martwić później czyż nie?

– Jaka więc moja w tym rola?

– Jeśli jakimś cudem moim skrytobójcą się nie powiedzie, twoi ludzie na pewno będą pomocną tarczą w starciu z Majnirem.

– Moi ludzie nie będą walczyć u boku tych czarnoskórych najemników.

Adgar objął ramię Divinara, powracając do swojej radosnej i otwartej postawy.

– I oby nie musieli, ale tym też nie martwy się na zapas. Zaplanowałem coś jeszcze.

– Co takiego?

– Nie doszło jeszcze do ostatecznego starcia braci. Ich wojska co by nie było mają nie małe znaczenie. Szkoda by było, żeby się powybijali, jak mogą nam pomóc prawda? Jak niegdyś, wszyscy razem staniemy przeciw jednemu wrogowi.

– Wątpię, aby udało się ich pogodzić. Konflikty o kobietę są tymi najgorszymi.

– No tak. Ale z tego co wiem, jeden z twoich ludzi, ten z Dalekiego Południa, jest niezrównanym dyplomatą. Jeszcze sam Brydin zachwalał jego zdolności. Gdyby tak…

– Nie będę posyłał swej Lewej Tarczy pomiędzy wojenny zgiełk.

– Przemyśl to jeszcze. Najlepiej mieć tarczę z każdej strony, Jarlu Gór.

Postali chwilę w milczeniu po czym Potomek Burzy ruszył do wyjścia. Zatrzymał się na końcu, obrócił głowę.

– Nie wiem co z tego wszystkiego wyniknie Adgarze, ale Lothrin się rozgniewa.

– Zrozumie. Podejmij słuszne decyzje. Losy Skarligu są teraz w naszych rękach.

– Ku jedności.

Powiedział na koniec Divinar i opuścił namiot.

– Ku jedności.

Dobiegło go jeszcze ze środka.

 

Granica wschodnia

 

Li od zawsze uwielbiała wspinać się na drzewa. Robiła to niemal w każdej wolnej chwili, kiedy tylko nie była pilnowana przez macochę. A zdarzało się to rzadko. Igrien nie spuszczała jedenastoletniej dziewczynki z oka. Nie robiła tego z troski bądź dobrych chęci. Wręcz kiedy były same, nieraz mówiła jej wiele przykrych rzeczy lub lała drewnianym kijem po łydkach, kiedy tylko spostrzegła ślady zadrapań po jakiejś wspinaczce.

Li bardzo szybko ją rozgryzła mimo swojego młodego wieku. Wiedziała przecież, że ta córka wodza Strażników Granicy, Braka, od zawsze patrzyła na jej ojca z pełnią pożądania w oczach. Nawet wtedy, kiedy był on jeszcze z prawdziwą matką dziewczynki, a Igrien była z jego bratem. Jak tylko Silgrin, matka Li, zmarła targana mocną gorączką, nie minęło wiele czasu jak do ich domu zapukała Igrien. Oczywiście w celu pocieszenia rodziny i wspólnym trwaniu w żałobie. Robiła to na tyle skutecznie, że prędko stała się domownikiem. Zrozpaczonemu ojcu Li nie przeszkadzał ów czas fakt, iż pieści go całymi dniami żona brata. Do tego dobrze znała jego słaby punkt, jakim była dziewczynka. Oczko w głowie tatusia. Druga córka, Frena, dość szybko wyszła za mąż za znanego handlarza z Kolonir i zamieszkała z nim w tym pięknym, nadmorskim mieście. Być może młoda Li była dla ojca obrazem przypominającym niespełnione marzenie. Chęć posiadania syna. Zawsze bowiem bliżej jej było do nieznośnego chłopca niż szlachetnej damy. A Jarl miał już pięćdziesiątkę na karku i martwą żonę, co nie wróżyło dobrze. Igrien znając tą słabość skutecznie nią grała. Nieustannie poświęcając czas Li chciała udowodnić, że będzie świetną matką, która może spełnić marzenie. Tak przynajmniej postrzegała ją dziewczynka.

Nienawidzę jej – myślała – Nienawidzę. Nigdy nie zastąpi mi matki. Na dodatek przez nią mój wuj chce zaatakować mojego ojca. Egoistyczna suka. – powtórzyła w myślach słowa Kapłana Wschodzącego Słońca, Turina, który nauczał ją czytać i pisać. Przy okazji, z racji tego, że nigdy nie przebierał w słowach, gdyż sam jego Bóg tego nie robił, uczył rozmaitego nazewnictwa używanego na złych ludzi.

Pogrążona w złości i bezradności dziewczynka postanowiła wykorzystać dzisiejszy dzień jak nigdy. Igrien bowiem towarzyszyła jej ojcu podczas obchodów Święta Drzewa. Tuż za palisadom ich osady, Baarn, w gęstej puszczy rosło święte drzewo, zwane przez Kapłanów Wschodzącego Słońca Wierzbą Agona, Boga Ognistej Kuli, syna Boga Bogów, Luthrina. W istocie była to wierzba, rosnąca nad małym stawem. Nie była jednak taka jak inne. Jej gałęzie nie muskały ziemi. One wiły się po niej w każdą stronę puszczy, zdawało się, że w nieskończoność. Według wierzeń to sam Agon, mocą promieni Ognistej Kuli, wciąż wydłuża gałęzie. Kiedyś ma nadejść dzień, kiedy będą tak długie, że można będzie dzięki nim spotkać się z samym Bogiem w jego pałacu wewnątrz Ognistej Kuli. Jednak tylko wybranym będzie dane tam wkroczyć. Reszta, jeśli spróbuję, spłonie.

Żeby więc przypodobać się synowi Lothrina wszyscy mieszkańcy Baarn, początkiem każdej wiosny, na czele z Jarlem, odprawiają modlitwy, rytuały i dzikie tańce wokół drzewa. Dziewice zanurzają się w stawie wkładając sobie w miejsca intymne gałęzie, aby dzięki mocy drzewa szybko wyszły z tego niegodnego kobiety stanu. Przestępcy i odszczepieńcy wiary z kolei chłostają się nawzajem tymiż samymi gałęziami, w celu pokuty.

Cała osada świętuję. Cała, prócz Li. Ją nie obchodzą te zabawy. Niewierząca siostra Frena skutecznie wpoiła jej od pierwszych lat życia niechęć do Bogów. Uczyła wierzyć tylko w to, co można zobaczyć. Twierdziła bowiem, że w ten sposób życie jest o wiele ciekawsze.

Jarl Pjorn z rodziny Tarczowników, mimo iż był wielce pobożny i czcił gorliwie Bogów Skarlig, nie nakazywał córce czynić tego samego. Co prawda posiadanie dwóch córek wyłamujących się w tej sprawie od większości trochę go niepokoiło, ale był bardzo tolerancyjnym człowiekiem. Jedyny kontakt ze Świętym Drzewem zdarzył się Li raz, kiedy to uznała, że jego wiszące gałęzie świetnie nadają się do wspinaczki. Szybko jednak zeszła na dół, nie osiągając celu, mając na względzie bladego i przerażonego tą sceną kapłana Turina, którego zdążyła nawet polubić. Od tamtej pory przy drzewie zawsze czuwa chociaż jeden kapłan, a Turin powtarza jej: Niech cię ręka samego Agona broni, dziewczyno, przed próbą powtórzenia tego okrutnego czynu, bo mi kiedyś przez ciebie serce stanie, kurwa. Nie zamierzała zagrażać życiu swojego nauczyciela, choć nie znosiła nie osiągać wyznaczonego przez siebie celu i poznała nawet, kiedy jaki kapłan pełni swoją warte. Wiedziała, który lubi sobie drzemać w cieniu paproci, a który lubi samoczynnie zaspokajać swoje męskie potrzeby w krzakach.

Wybrała inny cel. Stary dąb rosnący na samej granicy z dzikimi stepami, terenami koczowniczych ludów, które niegdyś regularnie najeżdżały na osady na całym wschodnim terenie Skarlig. Dziewczynka nie czuła strachu zapuszczając się tam, mimo że ojciec wciąż powtarzał, aby nigdy nie zbliżała się do granicy. Chciała tylko wspiąć się na stare drzewo, którego malowidło ujrzała w jednej z ksiąg, z których uczyła się czytać. Miała nadzieję zobaczyć z jego szczytu świat poza złowrogą granicą. Teren zakazany, który bardzo ją fascynował.

Wyruszyła o świcie, wiedząc, że droga nie jest krótka. Przez większość czasu podążała wzdłuż Zagrzuchy, szerokiej rzeki, która na ziemie Skarlig wkraczała od strony wschodnich stepów, mijała tuż obok Baarn, kończąc swą drogę w Jedynym Morzu, nad którym stało okazałe Kolonir. Kiedy mętne po ostatnich ulewach wody rzeki odbiły na północny zachód a słońce zajaśniało prosto nad głową, dziewczynka opuściła swego dotychczasowego przewodnika i weszła na trakt, którym jej dziad dostarczał niegdyś koczownikom żywność. Przez cały okres napadów dzikich koczowników na ziemie Skarlig, byli powszechnie uważani za łupieżców i grabieżców, przez co oczywiście bez względnie ich tępiono. Do czasu. Kiedy ojciec Pjorna, Wielki Rydgar, ówczesny Jarl Wschodniej Granicy, który swymi sławnymi czynami wyniósł na wyżyny ród Tarczowników, pojmał wodza dzikich ludów Wana Ychmara. Postąpił wtedy inaczej niż inni. Zamiast od razu ściąć dzikusa, dał mu dom, zapewnił wyżywienie oraz nauczyciela języka. Z biegiem czasu, kiedy ten potrafił coraz to bardziej porozumiewać się w języku Skar, Rydgar zapraszał go na rozmowy. Dowiedział się podczas nich, że koczownicy wcale nie atakowali jego ziem w złych i łupieżczych celach.

Atakowali by przeżyć. Bowiem z Dalekiego Wschodu nadciągała fala ludzi o jasnej, niemal białej cerze i podłużnych, jakby przekręconych o ćwiartkę oczach. Przewodzili nimi jeźdźcy dzikich stworów, którzy ze swych krótkich łuków potrafili w pełnym galopie ustrzelić ptaka w locie. Tak mówił Ychmar. Mówił też, że tereny na które został zepchnięty jego lud, tuż za lasami znanymi Ludziom Morza i Gór, to jałowe stepy i złowrogie bagniska. Twierdził, że powrót na wschód to śmierć od strzał a bezczynne pozostanie na tych pustych ziemiach to śmierć z głodu. Nie mając więc wyjścia wybrali mniej groźny i obcy, jak im się wtedy wydawało zachód. Jarl Wschodniej Granicy, wbrew opinii pozostałych, zawarł z wodzem koczowników układ. Co prawda Jarlowie byli równi i winni się słuchać i radzić sobie wzajemnie, lecz każdy z osobna miał decydujący głos w sprawach swego terytorium. Układ był prosty. Rydgar nie chciał dalszych bez sensownych starć oraz śmierci niewinnych ludzi. Zobowiązał się więc do regularnego dostarczania żywności na granicę, a tej akurat na dorodnych wschodnich ziemiach nie brakowało. W zamian Wan Ychmar przysiągł na swego dziada i pradziada, że w razie jakiegokolwiek zagrożenie on i jego następcy będą wspierać Jarla Wschodniej Granicy i, że będzie on zawsze jako pierwszy informowany o ewentualnym zagrożeniu ze wschodu. Mimo, iż wódz koczowników wydawał się być szczery i mądry, jego słowa szybko okazały się ulotne niczym bitewna kurzawa. Niedługo potem, kiedy został wypuszczony i powrócił do swoich, Samozwaniec Grudin spalił niemal wszystkie niepodległe mu wschodnie osady, stawiając na stosie samego Rydgara. Nie było wtedy słychać ani widać ani jednego koczownika, która przybył by z pomocą, o którą prosili nie jedni posłańcy. Od tego czasu dzikie ludy zostały na stałe przeklnięte i znienawidzone. Pjorn myślał nawet, czy nie najechać na nich i raz na zawsze zakończyć ten problem. Śmierć żony odebrała mu jednak chęci do wojaczki.

Li, lekko spocona, przystanęła na chwilę. Złapała głęboki oddech, odgarnęła z czoła ciemnokasztanową grzywkę. Lubiła zapach lasu. Szczególnie po deszczach. Zapach mokrej kory i parującego mchu. Zapach, który w jakiś sposób kojarzył jej się z wolnością i swobodą. Kiedy musiała spędzać wiele dni otoczona dookoła wyższą od drzew palisadą czuła się jak uwięziona.

Ale teraz czuła się wolna. Pociągnęła z małego rogu łyk wody nabranej z Zagrzuchy i ruszyła dalej. Nim jednak zdążyła zgrzać się ponownie, stanęła naprzeciw obrazka z księgi. Stary dąb rzeczywiście wyglądał jak tamto malowidło. Kora przypominała pomarszczonego starca, a wysokość i rozpiętość mówiły o jego długim i bogatym w doświadczenia życiu. Podeszła bliżej. Mając tuż przez nosem pień, stwierdziła, że potrzeba by paru rosłych mężczyzn, aby go objąć. Nie zastanawiając się długo, złapała za pierwszą gałąź. Potem za kolejną, następną i jeszcze jedną. Wspinaczka okazała się dziecinnie prosta. Ramiona staruszka były grube i solidne, gęsto rozłożone. Zapomniała o jakiejkolwiek ostrożności, przez co stopy objęte nieco za dużymi, męskimi butami z wysoką cholewą, zwędzone młodemu stajennemu, parę razy umknęły w dół. Bez większych problemów jednak szybko przedarła się do korony drzewa. Kiedy wyściubiła nos nad ostatnie liście dębu, wiatr zachłostał w twarz, słońce przymrużyło oczy. Zerwało się parę wron, nurkując w dół, zostawiając dziewczynkę samą na szczycie najwyższego drzewa w okolicy. Bo takim właśnie się okazało. Kiedy płaską dłoń oparła o czoło, drugą otarła oczy i spojrzała przed siebie. Usta same uchyliły się w geście zachwytu.

Nigdy nie widziałam czegoś podobnego – pomyślała. Wysoka ściana palisady oraz otaczająca zewsząd puszcza skutecznie chroniły przed takimi widokami. Mniejsze drzewa rozpościerały się jeszcze daleko, z czasem jednak przechodziły w jeszcze mniejsze, aby w ledwo widocznej oddali całkiem zaniknąć. Mimo, że nie mogła tego dostrzec, widziała jak brązowe trawy falują na wietrze, a drobny pył tańczy nad wyschniętą ziemią. Co jest dalej? – pomyślała. Czy za ciemną, suchą ziemią po drugiej stronie też są drzewa? Zaspokojona ciekawość szybko ustąpiła miejsce kolejnej. Li chciała się obrócić, aby spojrzeć jeszcze w stronę, z której przybyła. Może zobaczę osadę? Zaraz po tych myślach poczuła przeszywający ból nad kolanem, palący i paraliżujący niczym jad żmii. Zanim zaczęła bezwładnie zwalać się po gałęziach, tłukąc się o wszystkie części ciała, zobaczyła wbitą w udo strzałkę z krwistym piórem na zakończeniu. Haratające gałęzie sprawiały ogromny ból, jednak wszystko szybko się urwało, kiedy drobna głowa dziewczynki uderzyła o jedną z nich, a zaraz potem w następną. Podczas resztek świadomości była w stanie jeszcze stwierdzić, że już nie spada. Zamglony obraz ukazał gołe, owłosione stopy, dźwięki niezrozumiałych, charczących słów były kołyską do głębokiego snu.

 

 

• • •

 

 

– Na co czekasz dziewucho? Twoja kolej!

Kapłan Turin podwinął szeroki, zbyt długi rękaw swojej krwistej szaty i po energicznym zamachu pozostawił czerwony ślad swojej dłoni na pośladku młodej, nagiej dziewczyny. Ta posłusznie ruszyła w stronę stawu, mijając po drodze swoje poprzedniczki. Liście i glony oblepiały niedojrzałe piersi i miejsca, które miały od teraz przyciągać mężczyzn niczym zimne piwo po ciężkiej bitwie. Wbrew pozorom nie były to same niekształtne dziewczęta, którym Bogowie poskąpili urody. Wysoka, o kruczoczarnych włosach, ze zgrabnie falującymi na przemian pośladkami, które zanurzała właśnie do wody, była tego przykładem. Kiedy znad powierzchni stawu wystawały spiczaste, blade piersi, które były oblepione przez zmoczone włosy, a całą postać dziewczyny przykryły dziesiątki wiszących gałęzi wierzby, dziewica wyglądała niczym leśna nimfa.

Tak pomyślał Jarl Pjorn, który na chwilę zawiesił na niej oko, ale zaraz sprowadziła go na ziemię Igrien:

– Mój Panie, to Święto jest wspaniałe, co jest oczywiście Twoją zasługą. Tyle się dzieje! Dorik nie potrafił nawet…

– Nie wspominaj o mym bracie Pani, jeśli łaska. – przerwał stanowczo acz delikatnie Pjorn.

Cała ta sytuacja ciążyła na nim niczym zawieszony u szyi głaz. Kochał brata i nigdy nie przyszło by mu do głowy, że będzie zmuszony z nim walczyć. Nie na drewniane miecze, jak to robili w dzieciństwie. Mimo, że zakochał się w Igrien do szaleństwa, chciał odesłać ją bratu przy pierwszej możliwej okazji, gdyż sprawy rodziny były dla niego zawsze na pierwszym miejscu. Dorik jednak oszalał, jak twierdził sam Pjorn. Ostrzegł, że jeśli Igrien powróci, to obedrze ją ze skóry i rzuci świnią na pożarcie, a wojnę swemu bratu wyda tak czy siak. Uważał bowiem, że Pjorn porwał jego żonę, a ta nie protestowała, gdyż od dawna mieli się ku sobie. To ostatnie być może zgadza się w przypadku Igrien, ale raczej nie w przypadku Jarla, który wcześniej kochał swą żonę, Sigrin, nad życie.

– Będziesz z nim walczyć, najdroższy? – spytała Igrien, kiedy przechadzali się wśród tańczących, pół nagich ludzi.

– Jeśli będę musiał.

Wśród odgłosów bębnów i krzyczących w rytm tańca ludzi rozbrzmiał dźwięk tłuczonego dzbana. Naczynie wylądowało na ziemi wraz z jego właścicielem, który najwyraźniej opróżnił ciut za dużo jego zawartości. Nie był wcale wyjątkiem. Ludzie tańczący jak i ci inni zataczali się, śmiali i klepali po plecach wznosząc puchary ku niebu. Jedną z form czczenia w ten dzień Boga Agona było bowiem nieograniczone przelewanie napojów i pochłanianie jedzenia. Ludzie świętowali, a Święte Drzewo korzystało, ciągnąc swymi boskimi korzeniami wylewające się wiadrami trunki oraz żywność zwracaną przez ludzi w formie płynnej, z otworu, którym ją wcześniej przyjęli.

Gromki hałas i radość gościły w ten dzień na dobre w puszczy pod osadą Baarn.

Pjorn zrobił minę, jakby sobie o czymś właśnie przypomniał, pogładził się po krótko przystrzyżonych brązowych włosach i zapytał Igrien:

– Z kim została Li? – Rozglądnął się nerwowo na prawo i lewo.

Na szczupłej, nieskazitelnej twarzy Igrien można było przez chwilę dostrzec zmieszanie. Szybko jednak uśmiechnęła się, uwidaczniając swoje szerokie usta.

– Nic się nie martw, mój Panie. Panna Rinna się nią opiekuję. Przekonywałam Li, żeby poszła z nami, ale sam doskonale wiesz, jaka ona jest.

– Tak, wiem… Zaraz, Rinna? Ta stara kucharka?!

Pjorn wyraźnie się zezłościł. Surowa twarz, z blizną ciągnącą się od prawego oka do prawego kącika ust, stała się jeszcze bardziej surowa.

– Przecież ona nie potrafi upilnować gotującej się zupy!

Igrien już miała mu wytłumaczyć, że dodatkowo postawiła podwójne straże przy wszystkich wyjściach z osady, ale przerwał im kapłan Turin:

– Panie… – zaczął. Jego łysa głowa świeciła w świetle przyjemnie grzejącego słońca.

– Gridik powrócił. Ma złe wieści.

– Gdzie on jest?

Kapłan wskazał za siebie. Jarl Pjorn pogładził jasne, słomiane loki Igrien, pocałował ją w policzek, po czym ich opuścił. Przedarł się przez tańczący tłum, odpychając co poniektórych, aż w końcu stanął przed wielkim, przewyższającym go o głowę mężczyzną, któremu grube rude warkoczyki zaplecione z brody tańczyły na przyjemnym wietrze. Jego skórzana zbroja z wizerunkiem drzewa na piersi wraz z długą kolczuga oraz stalowymi naramiennikami była cała zakurzona. Stojący za nim wojownicy odziani byli tak samo, z wyjątkiem naramienników, które były symbolem Pierwszego Topora. Przy bokach mieli krótkie miecze a za plecami puklerze.

– Lordzie. – Olbrzym skłonił się lekko.

– Mów – Ponaglił Pjorn.

– Jarl Dorik rozbił obóz nad Wijaczą. Ma ze sobą około piętnastu tysięcy zbrojnych.

– Niech go krew zaleje!

Wrzasnął Pjorn wymachując pięściami.

– W jakim tempie podążają? – zapytał.

– Cztery, do pięciu dni będą pod Baarn, Panie.

Gridik mówił tak beznamiętnie, jakby nie straszne było mu i dziesięć razy tyle wojska.

– Na Lothrina, nie myślałem , że wyruszy tak szybko.

Pjorn chodził w miejscu tam i z powrotem, rozmyślając gorączkowo. Gridik zaproponował:

– Zmobilizuję wszystkich zdolnych do walki, za dwa, trzy dni armia będzie gotowa, Jarlu.

Kruczoczarna przeszła obok nich, a woda ściekająca z jej nagiego ciała nawilżała wydeptaną trawę. Pjorn popatrzył wprost w zielone oczy wielkiego mężczyzny:

– Dowódco, nie wątpię w twe zdolności. Rozmyślam nad czymś innym. Nie chce… Nie mogę narażać mieszkańców…

Urwał na chwilę, popatrzył na chłostających się wzajemnie gałęziami wierzby chuderlawych starców.

– Nie ma innego wyjścia Jarlu, nie zdążymy…

– A gdyby tak… – przerwał entuzjastycznie Pjorn. – stawić mu czoła na Mrocznych Grzęzawiskach? W dwa dni musisz zgromadzić gotową armię, w trzeci dzień udamy się na Grzęzawiska, a w czwarty zgotujemy im śmierć.

– Jarlu, Grzęzawiska są równie nie przewidywalne co nasze kobiety. Mogą przynieść na nas zgubę.

– A mogą dać nam zwycięstwo. – skwitował Pjorn.

– Jeśli uzbieramy dziesięć tysięcy zdolnych do walki mężczyzn, chwała za to Lothrinowi. Choć i tak połowa będzie dzierżyć miecz w ręce po raz pierwszy. Mają przewagę, Gridiku. Drewniane bale naszej palisady nie zdadzą się na wiele. Musimy liczyć na przychylność Agona, który pokieruję mocą mrocznych bagnisk.

Po kwaśnej minie Pierwszego Topora widać było, że nie podziela zdania swego Jarla, lecz pokiwał głową na znak akceptacji.

Ryk wybił się ponad śmiechy i dudnienie bębnów.

Ziemia zadrżała, ludzie zaczęli krzyczeć. Słychać było urywane jęknięcia ludzi, których opuszczało życie. Niedźwiedziołak o grubej brunatnej sierści pędził przed siebie na dwóch łapach, dwoma pozostałymi wypruwając po drodze flaki napotkanym ludziom. Był o wiele większy od zwykłego niedźwiedzia a jego pazury, które przecinały krtanie i żołądki, były niczym miecze wojowników Gridika. Ci wraz z nim na czele, wyszli naprzeciw bestii. Ludzie rzucili się do ucieczki, jednak zwierz zdążył rozczłonkować nie jednego człowieka.

Świeża, ciepła krew nasączyła ziemię. Bestia przystanęła, ryknęła przeciągle, aż wszelkie ptaki z pobliskich drzew wzbiły się ku niebu. Na przeciw zwierzęcia stanął Pierwszy Topór wraz z sześcioma wojami. Jarl Pjorn również chciał do nich dołączyć, lecz zaraz spostrzegł, że nie miał ze sobą oręża, co skwitował mocnym uderzeniem w czoło.

Niedźwiedziołak ruszył. Prawa łapa wbiła pazury w kolczugę jednego z wojowników, aż wyszły plecami. Dwóch innych dźgnęło sprawnie, ich ostrza utkwiły w lewej łapie zwierza. Zawył, zacharczał, zębatym pyskiem zdjął z pazurów martwiaka odrzucając na bok i machnął porządnie wolną kończyną. Wojownicy, z rozpłatanymi twarzami runęli na ziemię. Ich miecze pozostały w łapie bestii. Gridik wydał szybkie rozkazy. Jeden z wojowników zaczął okrążać wielkiego niedźwiedzia z lewej, drugi z prawej strony. Dowódca wraz z jednym wojem natarli od przodu. Miecze świsnęły, raniąc boki zwierzęcia. Ten w odpowiedzi machnął na ślepo łapą. Gdyby nie tarcza, która roztrzaskała się doszczętnie, Gridik stracił by właśnie głowę. Odrzucił szczątki puklerza i skoczył do gardła niedźwiedziołaka, zatapiając w nim swój miecz. Wojownik nacierający obok niego zamachnął orężem z góry, przecinając niemal na wpół czaszkę zwierza. Pozostała dwójka wbiła broń między żebra. Bestia ryknęła teraz tak przeraźliwie, że musiano ją usłyszeć w samej osadzie. Wyprężyła się i zamachnęła z całych sił naraz tą zranioną jak i zdrową łapą, kręcąc przy tym młynek. Wielkie brunatne cielsko gruchnęło na ziemie wraz z jego przeciwnikami.

Teren nad stawem i Świętym Drzewem opustoszał. Nagle nie wiadomo skąd wybiegła Igrien, obłapiając Jarla.

– Nic ci nie jest, Panie!?

Odsunął ją tylko delikatnie i podbiegł do leżącego na ziemi dowódcy. Ten miał roztrzaskane ramię, tuż pod naramiennikiem, jednak oddychał i patrzył żywo na swego Jarla.

– To był znak, Jarlu… – wyjąkał, unosząc się na łokciu.

Pjorn milczał, patrząc na truchło ogromnego zwierza.

– Agon właśnie się na nas zeszczał, Panie. Powiedział nam, że nie jest po naszej stronie.

Gridik skrzywił się z bólu, kiedy usiłował wstać. Jarl pomógł mu, podając rękę. Przemówił tak, jakby nigdy niczego wcześniej nie był tak pewny:

– Pokonamy ich na Grzęzawiskach. Z pomocą Bogów lub bez niej.

 

Góry

 

Po całym dniu drogi byli już u stóp Wrót Burzy. Wielkie, kamienne drzwi były bramą do krainy śnieżnych szczytów. Wykonane na zlecenie samego Burzy, kiedy to jeszcze Olbrzymy służyły Jarlom Gór. Dumnie górowały nad ludźmi, którzy chcieli je przekroczyć, gdyż wielkością dorównywały swoim twórcą. Divinar w zadumie pogładził szorstkie, zygzakowate zagłębienie, odwzorowujące błyskawicę. Buty oblepiał podmokły śnieg. Parę kroków niżej musieli zostawić swoje konie, które specjalną ścieżką z pomocą Silmanira, zwanego Władcą Koni, przybędą do osady parę dni później.

– Chcesz odpocząć, Divinarze? Jeśli się nie zatrzymamy, dotrzemy do Ardegad jeszcze przed północą. – Tojprun podszedł do Jarla.

– Rozłóżcie obóz. Musze jeszcze coś zrobić.

Prawa tarcza zmrużył czoło, otworzył usta, ale zanim wydał z siebie jakiś dźwięk Vantruk położył mu dłoń na ramieniu.

– Bierzmy się za rozpalanie ogniska. Może jesteśmy tutaj jeszcze odsłonięci od wiatru, ale noce są już mroźne.

I wydał polecenia innym, samemu biorąc do ręki toporek i ruszył w stronę karłowatych sosen porastających zbocze. Tojprun stał przez chwilę zdębiały, ale kiedy tylko zobaczył, jak Divinar wkracza na wąską ścieżkę wijącą się wśród pokruszonych śniegiem skał i małych drzew, zrozumiał. W końcu niejeden Jarl przed ważną decyzją, prócz intuicji, którą zsyłała Inn, korzystał z rady Nieśmiertelnego. Półumarłego proroka.

Divinar nie wiedział co czeka go na końcu drogi. Pierwszy raz zdecydował się na taki krok. O proroku praktycznie nikt nic nie wiedział. Pewne było jedynie to, że rozmawia jedynie z Jarlami Gór, jak i to, że jego metody wróżebne są nieco wyrafinowane. Powszechnie mówiono, że jest półbogiem, który odbywa swą karę na Ziemi za sprzeciwienie się Bogom i zwodzi ludzi, chcąc mścić się na nich. Jednak byli Jarlowie, tacy jak Brydin, którzy zawierzali jego zdolnością. Tuż przed śmiercią nawet powiedział do Divinara, kiedy byli sami:

– Kiedy będziesz musiał decydować o losach ludzi, nie rób tego sam. Udaj się do Nieśmiertelnego i posłuchaj go. Nawet kiedy każe wskoczyć ci w przepaść.

Tylko ze względu na te słowa Divinar postanowił udać się do Proroka. Sam nigdy nie wierzył w Półbogów, uważając ich prędzej za demony. Jednak Brydin zawsze był jego drugim ojcem, który imponował mądrością i rozwagą. Uczył i wskazywał drogę. Divinar zawsze zgadzał się z jego decyzjami. Aż do dnia, kiedy jego poprzednik udał się do Ydgrin.

Wypełniony wątpliwościami szybkim krokiem piął się w górę. Szczelniej owinął się futrem, założył na głowę kaptur. Wiatr huczał tutaj potężnie, gdyż nic nie stało mu na przeszkodzie. Jarl szedł pewnie, ocierając się delikatnie prawym ramieniem o skalną ścianę. Starał się nie patrzeć w drugą stronę, mimo że przywykł do takich widoków. Morze sosen i świerków rozbijało się o brzegi gór. W oddali falowały niskie wzgórza, a pomiędzy nimi wiły się rzeki. Za jedną z zielonych fal chowała się właśnie Ognista Kula. Agon udawał się na spoczynek. Tego dnia musiał zginąć jakiś wojownik, pomyślał Divinar patrząc przez moment w tamtą stronę. Czerwone niebo było hołdem dla jego przelanej krwi i znakiem otwarcia bram do Elvengard, Świata Bogów.

Zauważył go dopiero, kiedy był tuż nad jego głową. Ciemnobrązowy jastrząb kołował nad nim w ciszy. Przyglądał się swymi czarnymi ślepiami wprost w mieniące się wieloma barwami oczy Jarla Gór. Divinar do tej pory nie wiedział, dlaczego rożni się pod tym względem od innych ludzi, których miał szansę zobaczyć. Każdy posiadał oczy o jednym kolorze, który nigdy się nie zmienia. Jego oczy zaś były niczym tęcza, jak mówiła mu Jihra, o której śni prawie każdej nocy. Każdej nocy też, kiedy budzi się zlany potem, obiecuję sobie dorwać jej oprawce, którego twarzy nie zapomni. Jastrząb zakołował raz jeszcze po czym wzbił się ku niebu. Po chwili zniknął. Ścieżka robiła się coraz węższa. Divinar zwolnił, każdy krok stawiał teraz dużo ostrożniej. Kiedy noga umknęła na lekko oblodzonym kamieniu, inne posypały się w dół, ginąć gdzieś w morzu drzew. Poczuł dziwny niepokój, niemal strach. Zaraz potem usłyszał warczenie. Zrobił dwa powolne kroki i ujrzał najeżony kłami pysk, który wydawał ten dźwięk. Wilk zagradzał drogę, stojąc w pełnej gotowości do ataku. Jego srebrzysta, puchata sierść wyróżniała go od swych braci z nizin. Stali tak nieruchomo, wpatrując się w siebie. Divinar postawił wszystko na jedną kartę, wiedząc, że w tych warunkach ani nie ma szans dosięgnąć miecza, ani tym bardziej nim manewrować. Powoli wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Zamknął na moment oczy, a kiedy je otworzył, wilka już nie było.

Wiatr łopotał białym płaszczem. Jarl poszedł dalej, starając się nie myśleć o tym, co się stało. Teraz musiał przykleić się plecami do ściany, aby móc stawiać kolejne kroki. Prawa ręka, która prowadziła po skalnej ścianie nagle wpadła w pustkę. Jeszcze jeden krok, spokojny obrót i stanął w wejściu do jaskini. Nieśmiało zanurzył się w głąb. Świst wiatru został w tyle, oddech się uspokoił. Poczuł zapach zwierzęcej sierści i… lasu. Nagle dostrzegł jakieś światło w oddali korytarza. Przyśpieszył. Parę razy potknął się i walnął głową o skalne sklepienie, po czym wkroczył do okrągłego pomieszczenia, na środku którego coś bulgotało. Mały, gliniany kociołek wypełniony był po brzegi igłami drzew oraz… czymś przypominającym serca. Pochodnie wiszące na ścianach oświetlały skóry różnych zwierząt, które walały się wszędzie, a także ich czaszki oraz gnijące wnętrzności, owinięte na sterczące kije.

– Cieszę się, że Cię widzę. Bardzo się ciesze, tak.

Pojawił się znikąd, tuż przy palenisku.

– Wiesz, że jastrzębie i wilki to najmądrzejsze zwierzęta? Najmądrzejsze, tak.

Divinar stanął po drugiej stronie kociołka. Teraz w pełni zobaczył jego oblicze, oświetlane ogniem spod ich stóp oraz pochodni. Na prawym policzku brakowało skóry, odsłaniając kość. Oczy wypełnione były bielmem, niczym u ślepca, a włosy zastępowały wzgórkowate narośla. Z uszów zwisały różnej długości pazury, sięgając niemal czarnego płaszcza, który zasłaniał resztę ciała. Prorok wyłonił spod szaty swoje pokrzywione palce i uśmiechnął się szeroko. Zębom jego bliżej było do małego wilka niż człowieka.

– Wiedziałem, że przyjdziesz. Wiedziałem, tak. Podejdź bliżej.

Divinar zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Poczuł na twarzy żar gotującego się wywaru. Jego oczy przybrały kolor ciemnego morza, a zmarszczki na czole, które niemal zawsze mu towarzyszyły, rozmnożyły się. Zapach igliwia mieszał się z wonią śmierdzących skór, rozkładających się organów oraz nieprzeciętnego oddechu Proroka.

– Skosztuj.

Powiedział krótko Nieśmiertelny, wskazując krzywym paluchem w łychę zawieszoną przy kociołku. Jarl nie rozmyślał długo, gdyż już wcześniej powiedział sobie, że podda się wszystkiemu co wymyśli ten Prorok. Ujął drewnianą chochlę i zanurzył w wywarze. Zamieszał tak, aby jak najmniej ochłapów z ugotowanych serc oraz igieł musiał przełknąć. Przechylił, przełknął. Nie było najgorzej, pomyślał. Chwilę później Prorok wyciągnął ku niemu swoją pomarszczoną, wysuszoną dłoń. Divinar wiedział co zrobić, gdyż to był nieodzowny element proroctwa. Ujął rękę za nadgarstek i powoli przejechał językiem po wewnętrznej stronie dłoni Proroka. Ten z kolei przyłożył ją do swojej twarzy, głowa powędrowała w stronę sklepienia. Wszystko stało się bardzo szybko i boleśnie. Divinar poczuł przeszywający chłód, jakby zamarzały mu same kości. Usłyszał w głowie jazgot jastrzębia, wycie wilka i… syk węża. W głowie dudniło, jakby ktoś grał tam na bitewnym bębnie. Na wierzchu gładko ogolonej głowy poczuł przeraźliwy, piekący ból, jakby setki małych węży wiło się po niej i zostawiało po sobie ślady niczym rozgrzany pogrzebacz. Nagle wszystko ustało, otworzył oczy. Prorok wpatrywał się w niego z przekrzywioną głową. Targały nim lekkie dreszcze. Schował dłonie w rękawy czarnego płaszcza, przemówił głosem młodego chłopca:

- Ryby skaczą nad wodę jak głupie, nadstawiając się na pazury niedźwiedzia. Tak, nadstawiając się. Każda z osobna, żadna razem. Tak, żadna razem. Niedźwiedź rządzi w puszczy, a ryba w rzece. Rzeka jest wąska i niepewna, puszcza wielka i stała. Tak, wielka i stała. Czasem jednak światło zakryje mroczne cienie a mysz przestraszy kota. Ostatnie ślady umarłych wskazują właściwy bieg, ten który zabił jest Twoim światłem. Ard Sarkh Yhr, epig garanhaim.

 

• • •

 

Podobnie jak w drodze z obozu Adgara pod Wrota Burzy, tak spod nich do samego Ardegad nie rozmawiali za wiele. Odnośnie rozmowy z Jarlem Szlaków Divinar oznajmił jedynie, że kiedy wrócą do osady, usiądą w kręgu z resztą braci i wraz z Inn postanowią co zrobić. Oczywiście pokrótce opowiedział o planach Adgara, ale nie chciał nic mówić o swoich. Co do spotkania z Nieśmiertelnym rzucił tylko, kiedy zostawiali za sobą grube, kamienne wrota z wyrytymi wizerunkami błyskawic:

– Nie wiem jeszcze co o tym sądzić.

Nikt nie drążył tematu. Reszta podróży trwała prawie cały dzień. Początkowo nogi zapadały się w miękki śnieg niemal po kolana, co znacznie spowolniło drogę. Na szczęście wraz z wysokością mróz przybierał na sile, a śnieg twardniał skrzypiąc pod wysokimi, ocieplanymi futrem śnieżnego lisa skórzanymi butami. Zimno było wpisane w życie Ludzi Gór. Nigdy na nie nie narzekali ani im nie doskwierało. Naturalna krzepkość, twarde wychowanie, podczas którego ojcowie każą pływać swym synom nago w niemal zamarzniętym stawie lub polować na lisy czy bawoły aby zdobyć dla siebie pierwsze futro zazwyczaj wystarczają. Jeśli zaś przychodzą te najmroźniejsze noce, wielkie ognisko, grzane piwo i wspólne orgie również są skuteczną barierą przed lodowym chłodem. Jedynie Vantruk czasami klnie pod nosem, dmuchając w zmarznięte dłonie i wspominając na głos grzejące ciepło z jego stron. Divinar zawsze się zastanawiał jak potrafił się tak łatwo i szybko przystosować do tak innych warunków. Była to jedna z tych rzeczy, za które go podziwiał. A było ich nie mało. Vantruk przybył na ziemie Skarlig jako posłaniec jakiegoś Króla ze Wschodu, którego nazywał niezbyt przychylnie Dupojebcą. Nigdy nawet nie powiedział w jakim celu, twierdząc, że chce zostawić za sobą przeszłość. A ta, jak sam mówił, była jedynie obrazem okrucieństwa, niesprawiedliwości i niewolnictwa. W tym ostatnim sam uczestniczył od początku swego życia, co wygadał po mocnym upojeniu miodem. Dopóki przez przypadek król tyran nie dowiedział się o jego sprawnym języku, robił rzeczy niegodne nawet muła. Wystarczyły trzy dni i trzy noce na ziemi Ludzi Morza i Gór, aby zauroczył się tutejszym życiem i zapomniał o powrocie. Honor, prostota, wzajemny szacunek i miłość to było coś, czego tak brakowało na palących piaskach Wschodu. Dlatego teraz przeżywał obecną sytuację razem z innymi a czasem nawet bardziej. Ardegad było jego domem odkąd Brydin przyjął go pod swój dach, a Skarlig ojczystą ziemią. Nieraz patrzy nerwowo za siebie, jakby ktoś ciągle za nim podążał chcąc odebrać to wszystko.

Przeszli przez Dolinę Szklanych Puklerzy, mijając idealnie koliste niczym nowa tarcza stawy. Następnie przedarli się przez Stary Las, w którym od czasów pierwszych przodków rozsypują prochy zmarłych, po wcześniejszym spaleniu ciała na szczycie Ostrza Nieba, najwyższej góry świata, jak twierdzą Ludzie Gór. Po wyjściu z lasu zaczęli wspinać się stromo pod górę, po Garbie Olbrzyma. Z jego czubka ujrzeli w oddali pierwsze dachy swoich domostw. Wraz z ostrożną drogą prowadzącą wierzchołkami, osada ujawniała się coraz bardziej. Proste, podłużne chaty z prawie czarnego drzewa zwanego żelazną sosną były luźno porozrzucane na płaskim, szerokim szczycie. Ten został wyrzeźbiony rękami dziesiątek olbrzymów. W ten sposób Burza chciał być jak najbliżej Bogów. Spadziste dachy sięgały niemal ziemi, przez co wał śniegu okrążał budowle, ale nie zagrażał jej. Na ścianach, w oknach i przy drzwiach wisiały skóry i futra, na co poniektórych mniejsze bądź większe poroża różnych zwierząt. Z każdej chaty w stronę czystego, błękitnego nieba unosił się dym, szybko rozwiewany przez podmuchy wiatru. Wszędzie wokół były góry. Z wyjątkiem dumnie górującego Ostrza Nieba, na którym można było dostrzec wielki, drewniany stos, były niżej, pod nimi i osadą, a wraz z odległością malały i malały. Kiedy weszli na utwardzone w śniegu grube bale, które tworzyły ścieżki między chatami, przywitały ich pierwsze uśmiechy. Kobiety w długich futrach przerwały na chwilę odśnieżanie wejść do chat, patroszenie lisów czy zwyczajowe pogawędki aby przywitać przybyłych. Były same, ponieważ o tej porze dnia wszyscy wojownicy, po ciężkim dniu spędzonym na trenowaniu walki oraz polowaniu, biesiadowali w Wielkiej Hali. Kiedy skończą opowiadać sobie swoje męskie przygody, pożartują sprośnie i wypiją w spokoju dostatecznie dużą ilość napoju Bogów,słońce zniknie za ostatnią górą a zza innej wyłoni się księżyc to zaproszą kobiety. Pierwsza w ich stronę pobiegła Kyra, która rzuciła się na ramiona Tojpruna jakby nie widziała go co najmniej parę zim, albo jakby wrócił po jakiejś bitwie. Kto jak kto, ale ta dwójka kochała się namiętnie bardziej niż ktokolwiek inny. Może nawet tak, jak kiedyś ja z Jihrą, pomyślał Jarl mijając swą Prawą Tarczę, który mocno ścisnął za szerokie, krągłe pośladki całując pulchne, zaczerwienione policzki. Jego srebrny warkocz przytulił jej, nieco krótszy, będący mieszanką barw jesiennych liści. Parę innych kobiet, już nieco mniej entuzjastycznie również podeszło do swych wojów. Divinar, Vantruk i dwóch innych wojowników zostawili ich w tyle kierując się w stronę Wielkiej Hali. Z wyjątkiem przybysza ze Wschodu wszyscy byli wdowcami. Ten nie interesował się nazbyt płcią piękną, nie uczestniczył w orgiach, nie zapraszał do łoża żadnej wolnej dziewki. Tojprun wygadał kiedyś, że nawet kiedy niespodziewanie obłapiły go trzy piękności, nagie i kuszące każdym ruchem i gestem, jego ostrze nawet nie drgnęło, czego to był na ocznym świadkiem. Przez długi czas szydzono z niego i wyśmiewano po kątach, gdyż tego typu niemoc była niemal równoznaczna z brakiem umiejętności posługiwania się toporem. Jednak jego czyny szybko przysporzyły mu należyty szacunek, a ludzie przestali mówić o tej słabości.

Tuż za zagrodą z górskimi końmi był mały plac, na środku którego wyrzeźbiony z tego samego co chaty drzewa wojownik, większy trzykrotnie od tego z krwi i kości, w jednej ręce wznosił ku niebu obusieczny topór, w drugiej zaś błyskawicę. Okrążały go dziesiątki mieczy i toporów w bitych w ziemię. Każdy należał do kogoś, kto zginął kiedyś w walce. Za placem stała dłuższa od wszystkich chat budowla. Z pozoru prócz swej wielkości niczym się nie różniła. Jednak szpiczaste zwieńczenia dachu po obu stronach kończyły się wizerunkiem niedźwiedziej głowy, co odznaczało się wyraźnie na tle innych. Kiedy stanęli przed szerokimi drzwiami obitymi żelaznymi wzorami, mogli przeczytać wypalony nad nimi w bali napis, zapisany w starym języku skar:

Rakh parinar ram skatnir, dur tukh. Teh inlige fireh tukher.

Pierw łap za topór, potem myśl. To pozwoli ci myśleć raz jeszcze, przypomniał sobie tłumaczenie Vantruk. Kiedy Tojprun wraz zresztą dołączyli do nich, Divinar pchnął mocno ciężkie drzwi.

Uderzyła ich fala ciepła bijąca z wielkiego ogniska palącego się na środku Hali. Wokół niego jak i przy długich stołach siedzieli rozebrani do pasa mężczyźni, dzierżąc w rękach drewniane kufle śpiewali głośno Pieśń o Zamieci.

Wyje i Wyje, złe wieści niosąc

Huczy i Szepcze, za nos cię zwodząc

Ślady zakrywa, wzrok Twój umartwia

Na nic się zda twa najczujniejsza warta…

Było głośno i radośnie. Zapach piwa, męskiego potu, pieczonego mięsa i górskich suszonych ziół, które oplatały dwa wielkie słupy podtrzymujące dach, przesiąkały Hale. Warkocze podskakiwały i wiły się w powietrzu niczym węże. Mieli je niemal wszyscy. Dłuższe czy krótsze, jasne czy ciemne. Niektórzy też na brodzie. Jarl był jedynym wyjątkiem. No i jego Lewa Tarcza. Srebrzysty warkocz Divinara spłonął z ciałem szlachetnego Brydina, tak samo jak warkocze wszystkich poprzednich jarlów, którzy żegnali swoich poprzedników. Choć Divinar postąpił nieco inaczej, ścinając swój jeszcze za życia Brydina i wkładając go potajemnie do jego łoża. Uważał bowiem, że w ten sposób jego Jarl odejdzie do Świata Bogów z jeszcze większą chwałą. O tą był przesiąknięty warkocz każdego wojownika, który po pokonaniu wroga wciera w niego krew przeciwnika.

…Chwała Lothrinowi! To jego jest siła!

Zamieć to nasza broń, dla wroga mogiła!

Kiedy wszyscy na zakończenie pieśni uderzyli wzajemnie o swoje kufle rozlewając na siebie z pienioną ciecz, Tojprun ryknął:

– Dawać mi mój kufel! Zrobić miejsce dla biednego człeka, co od paru dni wodą się truć musiał.

Kiedy ich zobaczyli, ryknęli jeszcze bardziej. Prawa Tarcza wymieniając uściski na przedramieniu przedarł się przez tłum do jednego ze stołów, gdzie młody, brązowowłosy chłopak o rzadkim zaroście i bliźnie na górnej wardze napełniał już kufel z wielkiego dzbana, którego ledwo unosił. Za ogniskiem stały trzy grube pniaki, nisko urąbane. Ziemia wokół nich wyłożona była niedźwiedzimi skórami, a na ścianie za nimi widniało namalowane ochrą malowidło przedstawiające stojącego na dwóch łapach tego samego zwierza. Vantruk opowiadał kiedyś o dziwnych stworzeniach podobnych do niedźwiedzi, ale o wiele groźniejszych. O ludziach zaklętych w to stworzenie, mocą potężnych klątw. Chodzą ponoć zawsze na dwóch kończynach, niczym człowiek, lecz nie różnią się od króla gór i puszczy. Divinar nie wierzy w nic podobnego, twierdząc, że jeśli już ktoś miałby moc rzucania klątwy, dlaczego miałby zamieniać kogoś w tak potężne i szlachetne zwierze. Przecież mógłby wybrać chociażby żabę albo inne paskudne stworzenie. Kiedy przechodził obok ogniska wymienił uściski z Roagerem Żelazną Głową, umięśnionym wojem o wygolonej głowie wokół warkocza, która przedstawiała wiele blizn, świadczących o tym w jaki sposób Roager lubuje załatwiać sprawy. Jak także z przystojnym Odfinem, o złotym warkoczu i błękitnych oczach czy z Dugarem, zwanym Berserkiem. Bowiem miast tarczy wolał dzierżyć drugi topór i zawsze nacierał jako pierwszy. Wielkością był gdzieś pomiędzy człowiekiem a Olbrzymem, a ramie jego spokojnie mogło by być pniem nie jednego drzewa. Witając się z nim głowa Divinara była na wysokości jego klatki piersiowej, do której bujnego owłosienia musiał się przytulić pod naciskiem wielkoluda. Zaraz potem przeszedł na drugą stronę ogniska, rwąc jeszcze po drodze kawałek bawolego uda nabitego na dzidę wbitą przy ognistym kręgu. Zarzucił śnieżnym płaszczem do tyłu i usiadł na pniu, gryząc łapczywie mięso. Po chwili dołączył do niego Vantruk, siadając po jego lewej stronie, a następnie, po trzech wypitych duszkiem kuflach Tojprun, usadawiając się po prawicy Jarla. Ludzie ucichli. Dźwięk skwierczącego mięsa. Zapach Jastrzębiego Oka i Pięciokrotki. Wyjący za ścianami wiatr. Nie ma jak w domu, pomyślał Divinar, po czym przemówił:

– Witajcie, bracia. Chciałbym nieść dobrą nowinę tak jak Yoki, chodzący po gwieździstych drogach. Jednak tym razem mam złe wieści…

Wszyscy patrzyli teraz na niego. Wielka Hala nie była jakaś specjalnie wielka, ale mieściła spokojnie dwie, trzy setki mężczyzn, którzy stali teraz blisko siebie skupieni w większości przy ognisku. Pomieściła by również drugie tyle kobiet. Te jednak mogą nie zostać zaproszone tego wieczora, musząc grzać się przy własnych paleniskach w swoich chatach.

Jarl opowiedział wszystko swoim ludziom. Kiedy tylko skończył, nastała wrzała, przekrzykiwania i chaos. Tojprun krzyknął raz a porządnie, jak miał w zwyczaju robić to za Divinara, gdyż w tym nikt mu nie dorównywał.

– Cicho!!!

Kiedy większość uspokoiła się chociaż w pewnym stopniu, Jarl wstał i oznajmił:

– Nie zrobimy nic, co godzi w nas samych i nasz honor. Jednak nie tylko Góry są naszym domem, a całe Skarlig, Dlatego postanowiłem pomóc Adgarowi na tyle, na ile możemy. Przyrzekam wam, że nie ucieknę się do żadnych haniebnych metod, podobnych do tych, którymi posługuję się Jarl Szlaków. Jednak musimy działać z nim, aby zapewnić bezpieczne jutro naszym synom, wnukom i prawnukom. Naszym potomkom, którzy będą walecznymi wojami i honorowymi Jarlami.

– Skąd wiesz, Divinarze, że Adgar nie jest gorszy od Majnira? Że nie pośle na nas swoje czarne diabły?

Roager poczerwieniał cały i wydawał się być bardzo zły.

– Nie wiem tego, Żelazna Głowo. Ale z siedzenia tutaj nic nie wyniknie. Nie czekajmy aż losy same się potoczą a bądźmy ich twórcami. Ku chwale Lothrina!

– Chwała Pięciu!

Odpowiedziała mu cała Hala. Wszyscy poszli by za swoim Jarlem w ogień, nawet gdyby się z nim nie zgadzali. Pewnie i wtedy w wielu przypadkach tak było. Divinar objął ramieniem Vantruka, kierując słowa do niego, lecz tak aby wszyscy usłyszeli:

– Pojedziesz do Baarn raz jeszcze, mój przyjacielu. Zrobisz wszystko co w twojej mocy, aby pogodzić zwaśnionych braci. Cokolwiek nie wydarzy się dalej, mając ich po swojej stronie będziemy spokojniejsi.

– Jak każesz, Jarlu. – odpowiedział Vantruk schylając głowę.

– Och, przestań z tym oficjalnym tonem! Masz wrócić tutaj cały i zdrowy, z dobrymi nowinami. Wyruszysz jutro o świcie. A teraz pij i odpoczywaj! Tak samo reszta! Nie wiemy co przyniosą następne dni, zatem chwalcie dzisiaj Lothrina do upadłego!

Kufle poszły w ruch, uśmiechy wróciły na twarze, wrzawa i krzyki znów zagościły pod dachem Wielkiej Hali. Vantruk usiadł przy ognisku zajadając się pieczonym bawołem wraz z innymi, Tojprun zaś wrócił do stołu przy którym siedział młodzieniec z blizną. Był to jego syn, Urip, który skończył tamtej zimy wiek młodzieńczy i stał się wojownikiem, polując uprzednio na górskiego Kota Szarego, którego zabił gołymi rękami. Kocur zostawił chłopcu bliznę na wardze, którą chlubił się będzie do końca życia.

Divinar siedział samotnie na pniu rozmyślając. Wrzawa i śmiechy ucichły, ludzie gdzieś poznikali. Patrzył pusto w ogień. Skaczące iskry odbijały się w jego zielonych oczach, które chwilę później przybrały barwę rozgrzanego żelaza.

Czasem jednak światło zakryje mroczne cienie…

Światło zakrywa cień? Niedorzeczne gadanie… Niedźwiedź zawsze zdobędzie rybę, te nigdy nie działają razem bo są za głupie na to. Tak jak Majnir. Uważa się za jedynego władcę, chcę działać sam i sam wszystkich pokonać, to go właśnie zgubi.

Mysz przestraszy kota...

Kolejna bzdura. Czy to było ostrzeżenie? Że niedźwiedź może tym razem przegrać?

Ten kto zabił jest Twoim światłem…

Nie mam pojęcia o kogo może chodzić…

Ostatnie Ślady umarłych wskażą właściwy bieg...

Brydin. Powiedział mi, zanim odszedł:

– Udaj się do Nieśmiertelnego i posłuchaj go. Nawet kiedy każe wskoczyć Ci w przepaść.

Ostatnie Ślady umarłych. Ten kto zabił… biały wąż.

Ydgrin.

 

Morze

 

– Wezwij do mnie Archona. Byle szybko.

Niziutki pryszczaty chłopiec, może ośmioletni, skłonił nisko głowę po czym wybiegł z komnaty. Jarl Zastępca został sam w swej okazałej sali. Ta była idealnie okrągła, bowiem mieściła się na szczycie Wieży Suna, nazwanej tak imieniem Boga Morza. Posiadała wielkie łoże z purpurowym baldachim tuż przy szerokim, otwartym oknie, oraz długi stół obłożony siedziskami wykonanymi na kształt konia morskiego. Było to pomieszczenie zarówno sypialne, osobiste jak i służące do ważnych spotkań. Majnir nie przepadał bowiem za codziennym wychodzeniem po krętych schodach, gdyż komnaty sypialne znajdowały się w odrębnej wieży, to też nakazał przynieść swe łoże do sali obrad. Jej ściany zdobiły obrazy przedstawiające polowania na morskie, wielogłowe potwory, Boga Suna, starca dzierżącego w ręce rybę zwaną miecz czy szkielety jakiś rzadkich stworzeń żyjących pod wodą, w tym sławnego Pożeracza Kości. Podłogę zdobił czerwony, pozłacany dywan, który Jarl otrzymał wraz z beczką wina. Obie te rzeczy pochodziły ze Wschodu, a były niedawnym upominkiem od hojnego Adegara. Dywan przyjemnie uginał się pod bosymi stopami, wino zaś mocno piekło w gardle. Majnir nie miał pojęcia z jakiego owocu powstało, ale stwierdził, że z całą pewnością nie rośnie na ziemiach Skarlig. Wziął jeszcze jeden głęboki łyk marszcząc krzaczaste, czarne brwi. Odłożył kielich na stół po czym podszedł do okna. Oparł ręce o krawędź i zachłysnął się morskim, porannym powietrzem. Wstał dziś wyjątkowo o wczesnej porze, gdyż nastąpił ważny dzień do którego trzeba się było przygotować. Słońce wstało niedawno od strony lądu i oświetlało teraz ognistą poświatą zabudowania Kolonir. Te było doskonale widoczne z Wieży Suna, która była zresztą najwyższą budowlą miasta. Kolonir ciągnęło się wąskim strumieniem, wzdłuż linii morza. Domy, proste i podłużne jak wszędzie w Skarlig, porozrzucane były na nierównym, wydmowym terenie aż po skraj dalekiego lasu. Bliżej brzegu widać było wiele targowisk, na których już zaczynało się życie, karczm czy domów rybackich, z których pierwsi już ludzie spuszczali do morza swoje niewielkie łodzie. Bliżej, na stromym klifie, dumnie stały koszary. Kamienna budowla nie posiadająca dachu, w której szkolili się i przebywali młodzi wojownicy. Na najwyższym zaś klifie mieściły się domy najstarszych wojowników, wśród których wznosiła się ku niebu Wieża Suna, nazywana przez miejską ludność pochodnią, a wokół niej cztery mniejsze bliźniaczki połączone ze sobą drewnianymi pomostami. Majnir utkwił wzrok za trzonami pochodni. Tuż za Ogrodami Topielców, za drewnianą palisadą z jasnego, świeżego drzewa, stał dom jak inne, jednak posiadał przy boku swoją własną, niewielką wieżyczkę. Za nim, tuż nad urwiskiem stał podobny do tych drugich koszar plac ćwiczebny, jednak nieco mniejszy. Na ich murach jak i szczycie wieżyczki powiewały długie, błękitne sztandary z wizerunkiem złotego diademu. Jarl Zastępca splunął przed siebie patrząc w tamto miejsce.

Wzdrygnął się kiedy nagle rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść.

Oznajmił ochrypłym głosem. Drzwi zaskrzypiały przeciągle i do sali wszedł karłowaty starzec podpierając się wężowatą rózgą. Wyglądał na kogoś kto przeżył już ze sto zim, zważając na opadłą skórę na twarzy, zmarszczki niczym u pewnego rodzaju psów i brodę, która przy jego zgarbionej postawie zamiatała niemal podłoże.

– Panie..

Zaczął skrzecząco. Majnir gestem przywołał go do okna. Złote nici i fantazyjne fibule, które przypinały błękitny płaszcz do długiej czerwonej tuniki błyszczały w promieniach słońca, które zaczęły wlewać się do wnętrza.

– Zobacz no, Archonie. Biedny książę Trivald pędzi swych ludzi na plac szkoleniowy już od świtu.

Wskazał na mniejsze koszary mieszczące się przy domu z wieżą, na placu których z trzy tuziny pół nagich wojów wywijało mieczami i toporami.

– Gdyby tylko wiedział, że na nic mu się to już nie zda.

Jarl uśmiechnął się szeroko a jego czarny cienki warkocz o długości wskazującego palca zatrząsł się lekko tuż pod jego brodą.

– Wśród jego zwolenników tu, na górze jak i w mieście na pewno znajdzie się wielu podejrzliwców Panie.

Mały starzec owinął się szczelniej swoim skórzanym płaszczem, gdyż poranne podmuchy ziębiły jego starcze kości.

– Nie sądzę. A jeśli nawet, moi wojownicy będą tej nocy nadzwyczaj czujni.

Majnir utkwił wzrok gdzieś na bezkresie Jedynego Morza, a uśmiech na jego twarzy opadł.

– Powiedz mi, Archonie, czy oni wszyscy naprawdę są aż tak głupi?

– Kogo masz na myśli, Panie?

– Ach, nie udawaj! Jako pierwszy i jeden z nielicznych zrozumiałeś słuszność mych działań miast mianować mnie kolejnym szaleńcem i tyranem.

– Ludzie nie lubią myśleć samodzielnie, niestety. Strzała jest strzałą, zabija. A ja znam co najmniej czternaście sposobów jej praktycznego zastosowania.

Starzec przeciągnął ręką po siwej, spiczastej brodzie. Jarl pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Zrobię wszystko, żeby dojść do celu bez nadmiernego przelewu krwi. Jeśli jednak będzie to konieczne użyję wszystkich sił, którymi się zabezpieczyłem. Bo jak mawiał sam Dwie Brody, o którego zaginięcie też mnie wszyscy zresztą oskarżają psia mać, jest dobro i wyższe dobro. A to drugie wymaga czasem poświeceń i ofiar.

– Masz racje, Panie. Kiedyś będą Ci jeszcze za to dziękować. Jak nie za Twojego życia, to w pieśniach i księgach.

Do sali wlał się zapach ryb niesiony wiatrem od strony morza. Miasto opanował już gwar. Na ulicach przybywało małych postaci a nabrzeże stawało się coraz bardziej tłoczne. Okrzyki wojowników trenujących w koszarach księcia Trivalda niosły się wysoko. Majnir popatrzył w szerokie piwne oczy zgarbionego staruszka:

– Wiesz, często zastanawiam się czy dobrze postępuje. Ale czy nie mam racji, Archonie?

– Oczywiście, że masz, Panie. Wszędzie tam, gdzie panuje więcej niż jeden, gdzie krainy są podzielone na części prędzej czy później dochodzi do zwad. W każdej księdze, która mówi o historiach ludów wszelakich to przeczytasz. Jedyną drogą do Jedności jest jedyny prawdziwy władca, który pokieruje swoich ludzi jedną drogą. Pięć dróg do stanowczo za dużo. Często można się pogubić lub utknąć na rozdrożu.

– Jak zawsze podnosisz mnie na duchu, niziutki przyjacielu.

Uśmiech powrócił na szczupłą twarz Jarla odznaczając kości policzkowe. Poklepał starca po ramieniu.

– Jakieś wieści o Hogonie?

Zapytał niespodziewanie Jarl.

– Nic nowego, Panie. Wiemy wyłącznie tyle co wcześniej. Dwie niezależne od siebie osoby wskazały swe przypuszczenia w kierunku Harpiej Wyspy. Tyle.

– To nie ma najmniejszego sensu. Nie znajduję żadnych pobudek, którymi mój dziad mógł się kierować, żeby wybrać się na wyspę pełną wojowniczych skrzydlatych bab. Tym bardziej, że woj ten cenił nad wyraz swój wielki zad.

– Będę nad tym pracował mój Panie, teraz jednak…

Bez żadnego ostrzeżenia drzwi huknęły z trzaskiem. Stanęła w nich kobieta. Weszła do środka, oparła się jednym ramieniem o podstawę baldachimu przy łożu i powiedziała twardo:

– Ileż można czekać! Mówiłeś, że poślesz po mnie z samego rana.

Popatrzyła na Jarla z wyrzutem. Ten objął małego Archona i skierował go powoli w stronę wyjścia.

– Dokończymy naszą rozmowę jutro, przyjacielu. Teraz wybacz, muszę cię przeprosić. Wiesz, czeka mnie noc pełna wrażeń, muszę się przed nią nieco odprężyć.

Rozumiem Panie, Do…

Drzwi zatrzasnęły się. Majnir podszedł do kobiety i wsadził jej rudego warkocza do swoich ust. Na gładko ogolonych bokach jej głowy widniały tatuaże przedstawiające lecące ptaki. Przejechał po nich opuszkami palców jakby chciał je poczuć. Powoli zwolnił ścisk szczęki, warkocz opadł. Zabrał się za rozplatanie sznureczków na przedzie lnianej, białej koszuli sięgającej jej do kolan. Było to jej jedyne odzienie.

– Nic tak nie poprawia mi nastroju jak widok twojego ciała w promieniach porannego słońca, piękna Freno.

– A mi nic tak nie poprawia nastroju jak twój morski koń w mej muszli, władco Morza i całego Skarlig.

– To drugie znacznie bardziej mi się podoba.

Koszula opadła na ziemię. Zaraz potem rzucił ją na swe łoże, przykrywając swoim ciałem. Odgłosy dwojga młodych kochających się ludzi mieszały się ze zgrzytem stali trenujących wojowników.

 

• • •

 

Kiedy ognista kula utopiła się w morzu, pod płaszczem nocy przyszedł do Ogrodów Topielców. O tej porze raczej nie istniała szansa na spotkanie tutaj żywej duszy. W dzień miejsce to mogło wydawać się nawet piękne, zważywszy na pięknie przystrzyżone żywopłoty, wielobarwne kwiaty i rzeźby, które otaczały zewsząd kurhany. Majnir przysiadł przy posągu przedstawiającym Boga Suna, z którego złowrogo otwartych ust sączyła się strużka wody. Ciarki przeszły mu plecach, poczuł zimne dreszcze. Panowała tutaj zupełna cisza, mimo to pomyślał, że coś jest w tych karczemnych opowiastkach na temat topielców. Niemal słyszał w głowie ich zawodzenie pełne udręki i rozpaczy. Odrzucił od siebie te myśli, potrząsnął głową i spojrzał na czubek wieżyczki widoczny tuż nad wysokim żywopłotem. Strażnik stał bacznie na warcie, spoglądając w różne strony. Na szyi zawieszony miał róg aby w razie potrzeby wznieść alarm, przy ręku zaś długą dzidę. Jarl ścisnął pięści zniecierpliwiony. Miał na sobie połatany stary płaszcz z zarzuconym na głowę kapturem. Gdzieś w dole cała gromada kundli zaczęła straszliwie ujadać.

Areg syn Agara

Przeczytał wyryty na kamiennej płycie napis przy najbliższym kurhanie.

Pamiętam go. Był jednym z lepszych myśliwych. Inni zawsze patrzyli z zazdrością na jego pełne sieci po polowaniu. Musiał jednak czymś sobie zaszkodzić, gdyż Bóg Morza potraktował go ogromnymi falami i burzą.

Brodir Gruby

Spojrzał na dalszy kurhan.

Grubas był ponoć niezłym kobiecym rębajłą. Przez co miał wielu wrogów w postaci urażonych mężów, co skończyło się w końcu podtopieniem.

Ottar…

Usłyszał tylko cichy świst, spojrzał w stronę wieży. Nikogo już nie było na jej czubku. Chwilę później dwa stłumione stęknięcia, jeden po drugim. Jarl zerwał się na nogi i ruszył w tamtą stronę. Żywopłot stanowił naturalny mur przed posiadłością księcia, lecz Majnir już dawno rozkazał wyciąć przejście w ukrytym miejscu. A dokładnie tuż za pomnikiem przy którym siedział. Objął Boga Morza w pasie i pchnął. W liściastej ścianie ukazał się otwór. Jarl opadł na kolana i zostawił za sobą nieszczęsne dusze topielców. Kiedy wychylił głowę po drugiej stronie, spostrzegł, że musi się śpieszyć. W oddalonych nieco od domu z wieżą koszarach zapaliły się dziesiątki pochodni. Zniknięcie strażnika musiało zostać zatem zauważone. Ten leżał u stóp wieży z rozgruchotanym barkiem i roztrzaskaną do wnętrzności głową. Dodatkowo jego własna dzida przebiła klatkę piersiową wydobywając z niej przy okazji fragmenty organów.

Wstał i ruszył pośpiesznie w stronę domu. Minął dwóch leżących przy wejściu wojów z poderżniętymi gardłami. Kiedy wbiegł do środka, usłyszał grzmot walącego o ziemię bezwładnego ciała. Panowała tu zupełna ciemność. Po omacku przeszedł przed siebie parę kroków po czym niemal się nie przewrócił potykając się o czyjąś nogę. Spojrzał w dół i nieco już przyzwyczajonym do ciemności wzrokiem któremu pomagało wlewające się do wnętrza słabe światło księżyca dostrzegł trupa. A był nim nie kto inny, jak wąsaty i pulchny książę Trivald, z którego martwo otwartych ust sączyła się wąska strużka krwi. Był zupełnie nagi. Jarl podniósł głowę i zobaczył drugą leżącą postać, którą była zgrabna ciemnowłosa kobieta z na wpół odciętą głową.

Poczuł zimny dotyk stali na swym karku.

– Kto ty?

Usłyszał zza pleców twardy głos.

– Jarl Majnir głupcze, zabieraj broń.

Po chwili zawahania skrytobójca wycofał ostrze. Majnir wstał i obrócił się w jego stronę. Miał skórę koloru kruka i owinięty był w jakieś luźne szaty tej samej barwy. Wyglądał niczym istny wysłannik nocy, pomyślał Jarl.

– Dobrze się spisałeś, Arhański zabójco.

– Ostrze Czarnego Kota zawsze dosięga celu. Pozdrowienia od Adgara.

Skrytobójca schował zakrzywiony sztylet za pas. Chwilę później usłyszeli krzyki i zbliżające się kroki wielu uzbrojonych mężów. Czarnoskóry zabójca odruchowo skoczył w stronę okna, lecz zanim zdążył przez nie wyskoczyć Majnir zawołał i podbiegł do niego:

– Czekaj!

Wsadził rękę pod stary płaszcz.

– Mam coś dla Adgara. Również przekaż mu pozdrowienia ode mnie.

Arhańczyk wyciągnął już rękę ale zamiast coś w nią otrzymać, poczuł jak ostrze długiego sztyletu zatapia się w jego brzuchu. Zdołał jeszcze jedną ręką ścisnąć Jarla za gardło, lecz ten poprawił i pchnął w inne miejsce. Uścisk na szyi zelżał, dłoń opadła a wraz z nią gruchnął na ziemię zabójca.

– Kiedy go spotkasz.

Dodał Majnir rozmasowując obolałe gardło.

– Co jest do kurwy!

Do środka wpadło tuzin dzierżących w rękach miecze i topory wojów. Jarl obrócił się powoli trzymając w ręku zakrwawiony sztylet. Miał na sobie piękną błękitną tunikę z wyszytym wizerunkiem muszli na klatce. Płaszcz bowiem wylądował wcześniej tuż obok skrytobójcy kiedy ten konał.

– Ma.. Majnir?

Zapytał siwy, wysoki wojownik. Jarl sapał ciężko.

– Spóźniłem się… spóźniłem…

Po każdym słowie łapał głębokie oddechy kręcąc głową na prawo i lewo.

– To Arhańczyk… Co to wszystko znaczy?!

Woj nieboszczyka Trivalda zauważył gubiące się w ciemności zwłoki skrytobójcy.

– Od dawna… od dawna wszystkim mówiłem, że Jarl Adgar spiskuje przeciw nam gdyż żądny władzy jest! Ale nikt nie słuchał ZDRAJCY.

Podkreślił dobitnie ostatnie słowo.

– I co z tego?

Zapytał siwy marszcząc brwi. On sam jak i wojownicy stojący wokół niego opuścili swe bronie lecz wszyscy nadal kurczowo ściskali głowice mieczy i styliska toporów.

Majnir kopnął w podziurawiony brzuch trupa.

– Otóż jak już wcześniej sam zauważyłeś, to jest Arhańczyk. A kto zaprasza tu czarnych ludzi? Kto z nimi handluję? Kto ma przy sobie ich armię?

– Aaadgar.

Odpowiedział woj niepewnie. Zaraz jednak jakby się z czegoś otrząsnął i przybrał złowrogi wyraz swojej kanciastej twarzy.

– Zatem co ty tu robisz, Jarlu? Hmm?

– Jeden z moich wysłanników dowiedział się o planowanym na księcia ataku. Jednak powiedział, że stanie się to jutro. A tak mu zawsze zawierzałem…

Majnir popatrzył w podłogę zamyślony.

– … Tak więc dzisiaj planowałem odwiedzić Trivalda aby go osobiście ostrzec. Jednak gdy unosiłem rękę by okazać strażnikowi wieży znak, ten w odpowiedzi się z niej rzucił. Pobiegłem od razu, zdążyłem jeszcze złapać uciekającego czarnego skurwiela ale książę był już niestety martwy.

Popatrzył na wielki brzuch rozlewający się w kałuży krwi po czym ogłosił niczym prawdziwy władca już swoim pewnym głosem i tonem:

– Jako wasz obecny Jarl każe wam wystawić skoro świt to brudne cielsko na Plac Targowy. Powiesić go na haki w piersi i niech wisi tak póki ludzie zobaczą jak wrony zjadają jego ostatnie czarne fragmenty skóry. I co najważniejsze…

Popatrzył surowym spojrzeniem wprost na Siwego woja.

– … Ogłosisz miastu, że Jarl Szlaku Adgar okazał się zdrajcą. Powiesz o jego występku i tym, że Jarl Morza skazuję go na śmierć.

 

Góry

 

Starożytne Ruiny Ydgrin przyklejały się do wschodniej ściany Ostrza Nieba. Ich wnętrze wykuto we wnętrzu najwyższej góry świata, ale kto to uczynił, nie wiedzieli nawet najstarsi Jarlowie Gór. Najczęściej mówiono o rasie Ludzi z Kamienia. Liczne malowidła znalezione w porozrzucanych gęsto jaskiniach przedstawiały postacie o ludzkiej postawie, których skóra przypominała kamienną skorupę niczym u golema. Jednak wszystko obracało się wokół aury legend i mitów, tak samo jak to, co miały owe ruiny kryć w sobie.

Divinar nie rozmyślał nad tym, co go czeka i co może tam znaleźć. Fakt, że od kilkuset lat nikt nie powrócił z tego miejsca żywy nie napawał nadzieją, lecz czuł silne przekonanie, że postępuje dobrze. Że to jest właściwa droga.

Ardegad opuścił jeszcze tej samej nocy nie mówiąc nikomu, kiedy wszyscy ucztowali w Wielkiej Hali. Przy świetle gwiazd przemierzył najbliższe wierzchołki a kiedy słońce wychyliło się zza najniższych gór zaczął schodzić w dół, mając już nad sobą dumne i szpiczaste Ostrze Nieba. Śnieg skrzypiał pod grubymi butami, biały płaszcz powiewał coraz lżej a rękojeść Lodowego Kła stercząca znad prawego ramienia podskakiwała miarowo.

Szybko musiał pożegnać się z pierwszymi falami ogrzewających promieni, które były ulgą dla zmarzniętej, sztywnej od mrozu twarzy. Ognista kula została gdzieś po drugiej stronie gór, a Jarl schodził coraz to niżej stromym, niepewnym zboczem. Parę razy śnieg oderwał się pod jego naporem i wraz z nim zsunął się nieco w dół. Wiedział jednak jak stawiać kroki, aby nie stało się nic gorszego. Kiedy w końcu stanął na płaskim terenie drżące od długotrwałego wysiłku i zgięcia nogi mogły odetchnąć. Popatrzył przed siebie.

Po pionowej ścianie góry pięły się dwie wielkie kolumny, na wpół zatopione w skale. Ich czubki łączył ze sobą dwugłowy wąż, połykając oba. Białe węże żyły jeszcze za czasów pierwszych Jarlów i jeszcze wtedy niektórzy oddawali im swego rodzaju kult. Jedyne pełzające gady potrafiące przetrwać w wysokogórskich klimatach. Jednak tak jak i białe niedźwiedzie wyginęły niespodziewanie. Choć kiedy Brydin powrócił z ruin, wszyscy mędrcy jednogłośnie mówili, iż jego rana jest śladem po białym wężu.

Brydin powrócił z ruin. Wycieńczony i blady jak śnieg, o własnych nogach wrócił do osady. Jako pierwszy przeżył tą podróż. Mimo to od tamtego momentu aż do śmierci nie wypowiedział żadnych słów, z wyjątkiem tych skierowanych do Divinara tuż przed śmiercią. Dlaczego nie chciał nic powiedzieć? Może nie mógł? Czy nie chciał? Jarl Gór miał nadzieję znaleźć odpowiedzi na te pytania.

Pomiędzy stożkowatymi kolumnami, u ich podnóża widniała wielka czarna dziura, która wyglądała jak najzwyklejsze wejście do jakiejś pieczary. Jednak im bardziej Divinar zbliżał się, widział coraz to więcej wyrytych wokół niej w skale znaków i symboli. Część z nich przedstawiała po prostu symbole astralne czy zwierzęce, w tym oczywiście najwięcej węży, były jednak i takie, które przypominały jakieś pismo. Nigdy nie odczytany starożytny język.

Jarl Gór stanął tuż przed wejściem do mrocznej otchłani. Popatrzył prosto w górę, w stronę wierzchołka Ostrza Nieba, które było niewidoczne z tego miejsca i pomyślał na głos:

– Bogowie, obym zrozumiał was dobrze.

I wkroczył do paszczy tajemniczej starożytnej budowli.

Długo szedł pustym, ciemnym korytarzem. W pewnym momencie pomyślał nawet, że to pewnie jakieś magiczne sztuczki i omamy, gdyż wydawało mu się, że nigdy nie dojdzie do końca tej drogi. Zaraz potem jednak niespodziewanie oślepiło go białe światło. Zmrużył oczy przysłaniając je ręką i zrobił jeszcze parę kroków na przód.

Na Lothrina, a ja myślałem, że nasza Wielka Hala jest wielka. Pomyślał Jarl.

Sklepienie było tak wysoko, że gdyby nie zwisające z niego ogromne kryształy bijące światłem białym niczym śnieg byłoby ledwo widoczne. Lodowe świecące sople wyrastały też z podłoża ogromnej komnaty, w której się znalazł. Były porozrzucane tak gęsto , że nie można było iść dalej prostą drogą.

Divinar podrzucił ramionami, aby upewnić się, że miecz jest na swoim miejscu. Ruszył powoli dalej, wchodząc w kryształowy las. Większość z wielkich sopli przewyższała go niemal czterokrotnie. Patrzył na nie z fascynacją. Zapomniał nawet, że ostatnie co powinno nim kierować w tym miejscu to ciekawość. Przyłożył dłoń do jednego z kryształów. Nie poczuł jednak nic prócz zwykłego uczucia, które towarzyszy dotykaniu sopla. Przez palce skryte w futrzanej, brązowej rękawicy przebijały się strużki białego światła. Popatrzył wyżej i zobaczył swoją twarz. Odbicie było niewyraźne i rozmyte, lecz dostrzegł, że jego oczy nie miały teraz żadnego koloru. Zobaczył w głowie obraz twarzy Nieśmiertelnego i szybko oderwał się od kryształu. Poszedł dalej, krążąc wokół lodowych pochodni.

Z początku wydawało mu się, że widzi drugi koniec prostokątnej sali. Teraz stwierdził jednak, że tutaj musi już działać jakaś magia, gdyż droga przez poprzedni ciemny korytarz wydawała się spacerkiem. Przedzierał się przez wyglądające identycznie kryształy, idąc w jednym obranym przez siebie kierunku, lecz końca nie było widać. Słyszał swoje bijące serce, szybki oddech, poczuł zmęczenie. Pierwszy raz też przeszło przez jego myśli zwątpienie. Wyciągnął krótki sztylet o szerokim ostrzu, przyłożył do jednego z lodowych sopli i ciął. Zgrzyt zakuł w uszy.

Ani śladu.

Spróbował raz jeszcze, lecz efekt był ten sam. Plan oznaczania drogi spełzł na niczym. Bezradnie oparł się plecami o zimną bryłę. Popatrzył nad czubki kryształów i… zobaczył, że na skalnej ścianie jest coś wyryte. Podszedł jak najbliżej. Symbol przedstawiał spiralę, wyglądającą niczym wijący się w koło wąż. Utkwił wzrok w jej środku i zaraz zaczął tego żałować. Widział jak się rusza i kręci, jakby przyciągała go i chciała wciągnąć do jakiegoś portalu. Nie mógł się ruszyć ani oderwać oczu. Wszystko wokół jakby zniknęło. Kryształy zapadły się pod ziemię. Pozostało jedynie białe światło i wijąca się spirala wykuta w skalnej ścianie góry.

Jarl poczuł piekący ból głowy. Ból nie do wytrzymania. Kropla łzy popłynęła po sparaliżowanym policzku gubiąc się w gęstwinie brody. Miał wrażenie, że ktoś nagle przykłada rozgrzany pogrzebacz do czubka jego gładko ogolonej głowy. I… zaczyna nim kręcić wokół, malejąco, tworząc spiralę. Kiedy ta się zamknęła, ból ustal tak nagle, jakby go nigdy wcześniej nie było.

Rozejrzał się wokół.

Kryształy powróciły na swoje miejsce… za to wykuty wijący się wąż zniknął. Skalna ściana nie przedstawiała nic prócz naturalnych zagłębień i nierówności.

Cień przemknął tuż obok niego. Obrócił się i na oddalonym nieco lodowym krysztale zobaczył go teraz wyraźnie. Cień przedstawiał sylwetkę człowieka.

Człowieka!

Divinar pobiegł w jego stronę, ten jednak od razu zaczął się oddalać, przeskakując z sopla na sopel. Jarl patrzył uważnie, lecz nie dostrzegł żadnej sylwetki, która przeskakiwała by między kryształami. Widział tylko cień człowieka, który w mgnieniu oka pojawiał się na kolejnych białych szpicach. Nagle jakby przestał uciekać, zatrzymał się na jednym bez ruchu. Kiedy Jarl podbiegł do niego dysząc ciężko, rozpłynął się całkowicie. Divinar złapał się oburącz za głowę, nie wiedząc przez chwilę co ma dalej czynić, ale zaraz przypomniał sobie to, co niedawno się wydarzyło. Podszedł jeszcze bliżej do kryształu na którym cień zakończył swą ucieczkę i schylił nieco głową. Gładko ogolona głowa wyglądała tak jak zawsze… Tylko przez chwilę. Zaraz potem zalśniła na niej błękitna spirala, a wraz z nią oczy.

W następnej chwili zobaczył drogę.

A przynajmniej tak nazwał to niesamowite zjawisko. Nie miał pojęcia co się dzieje ani czy to w ogóle się dzieje, czy to tylko halucynację, ale ruszył za świetlistą błękitną poświatą, która wiła się między kryształami.

Czy powinienem za tym podążać? Może to pułapka, prowadząca na śmierć? Ale czy mam inny wybór?

Czuł rosnące zmęczenie, głód i przenikające do kości zimno. Nie miał pojęcia ile czasu spędził w komnacie świecących kryształów, ale wydawało mu się to wiecznością. Nadzieja powróciła jednak wraz z końcem tajemniczej błękitnej dróżki. Urwała się bowiem tuż przed ścianą. Ale nie taką jak wszędzie wokół. Była gładka i równa, jakby ktoś przygotował ją pod jakąś wielką rycinę. Zanim zdążył pomyśleć: No dobra, i co teraz? ziemia zadrżała i zaraz potem Jarl miał przed sobą kolejny ciemny tunel. Bez zastanowienia poszedł przed siebie.

Zanim zdążył się przyzwyczaić do ciemności znalazł się już w następnej komnacie. Ta była o wiele mniejsza, oświetlona tylko jednym kryształem, który wyrastał z ziemi na samym środku. Pod ścianami stały posągi. Przedstawiały postacie o ludzkich ciałach i głowach węży. Z otwartymi szeroko gadzimi pyskami z których wylewał się długi rozdwojony jęzor. Ciała były nagie. Kamienne postacie trzymały w rękach długie, prymitywne dzidy.

Płacz dziecka rozlał się po całej komnacie.

Divinar rozglądnął się szybko i… zobaczył skulone pod jednym z posągów nagie dziecko. Trzęsło się z zimna, z nosa i brody zwisały malutkie sopelki. Bym cały siny i chudy niczym szkielet. Dopiero chwilę później spostrzegł, że dwie stojące nad nim postacie nie są posągami. Choć wyglądały dokładnie tak samo, były zupełnie żywe. Gadzie łby obróciły się w jego stronę i wlepiły w niego swe czerwone ślepia. Zasyczały przeciągle i reszta ich ciała też skierowała się w stronę Jarla. Zielone łuski przechodziły w ludzką skórą tuż nad obojczykami. Umięśnione ciała były pełne blizn niczym u prawdziwego wojownika, która przeżył wiele bitew. Wężoludzie uchwycili oburącz swe dzidy zakończone płaskim kamieniem w kształcie liścia i rzucili się na Jarla z dwóch stron.

Ten chwycił za kościaną rękojeść swego miecza i jednym ruchem wyciągnął z pochwy Lodowy Kieł. Szerokie ostrze zalśniło odbijając białe światło. Miecz ten, tak jak i płaszcz był przekazywany od czasów pierwszego Jarla Gór. Według legendy Burza znalazł go na szycie Ostrza Nieba, po tym jak w wierzchołek najwyższej góry świata uderzył piorun. Miecz zesłany przez Bogów, wykonany z nieziszczalnego żelaza, wykuty boskim młotem w kuźni w samym Elvengardzie. Tak przynajmniej mówili mędrcy.

Odskoczył kiedy jedna z dzid kierowana ręką dziwnej istoty próbowała przebić mu krtań. Drugą zablokował swoim orężem, co poskutkowało jej natychmiastowym roztrzaskaniem. Wykorzystał chwilowe zdziwienie napastnika, ciął szybko i pewnie. Wężowy łeb potoczył się po ziemi kończąc u stóp swej kamiennej podobizny. Krwisto zielona ciecz wystrzeliła z przeciętej szyi we wszystkie strony. Żywy stwór odrzucił swoją broń i skoczył na Divinara rozdziawiając paszcze. Długi jęzor musnął niemal czoło Jarla, zaraz potem jednak opadł wraz z życiowymi siłami człowieka węża. Lodowy Kieł zatopił się głęboko, i gdyby tylko był nieco dłuższy, zapewne przebił by nagie ciało na wylot. Przy wyciąganiu ostrza Jarl Gór usłyszał znajomy dobrze dźwięk chrzęstu kości i rozrywanej skóry.

Co to na Lothrina jest!?

Siorbiący nos przypomniał Divinarowi o obecności chłopca. Podszedł do niego ostrożnie, ze zniżonym mieczem w ręku. Ten popatrzył na niego szklanymi oczami, trzęsącą się chudą ręką wskazał wpierw na Lodowy Kieł, następnie na kryształ. Jarl nie zastanawiał się długo gdyż i tym razem nie znalazł innego rozwiązania. Musiał zaufać chłopcu tak samo jak wcześniej błękitnej smudze. Idąc w kierunku wielkiego sopla spostrzegł, że prócz wejścia, którym wszedł do tej komnaty nie ma stąd innej drogi. Miał wrażenie, że wszystkie posągi wpatrują się w niego. Słyszał niemal ich wężowe syki, czekał tylko aż ożyją i zaatakują. Przyłożył koniec ostrza do bryły, lekko nacisnął. Cofnął rękę, w lodowej ściance pozostała zagłębiona rysa. Popatrzył przez ramię, chłopiec pokiwał przytakująco głową.

Zamachnął się i z całych sił ciął w kryształ. Białe światło przez chwilę oślepiło go zupełnie, dźwięk skruszonych, uderzających o siebie odłamków lodu rozlał się po komnacie. Kiedy biel znikła sprzed zamkniętych powiek, otworzył oczy. Setki kawałków kryształu walało się pod jego nogami. Białe światło zniknęło, ale mimo to wszystko doskonale widział. Jakby coś niewidocznego oświetlało salę błękitem.

Chłopiec podbiegł do niego. Sopelki pod jego nosem stopniały na oczach Divinara. Przestał się trząść, uśmiechnął się i powiedział:

– Uratujesz Nas.

Skóra chłopca zaczęła falować. Od stóp coraz to wyżej pokrywała ją twarda skorupa o kolorze skały. Wyglądało jakby zamieniał się w posąg.

– Co mam robić, powiedz mi!

Divinar uchwycił za chropowate niczym kamień ramiona i potrząsnął chłopcem, wiedząc, że zaraz może być za późno.

– Nie daj się zwieść wężom.

Po tych słowach usta chłopca zastygły i przypominały teraz wejście do malutkiej jaskini. Cała mała główka pokryła się kamienną skórą, oczy przypominały nocne niebo. Jarl pobiegł za nim od razu, kiedy tylko ten rzucił się w stronę ciemnego korytarza. Szybko jednak przestał słyszeć jego kroki, które niosły dźwięk ocierających się o siebie kamieni. Jarl stanął osłupiały na skrzyżowaniu tuneli. Mógł przysiąc, że kiedy szedł tutaj z drugiej strony nie było żadnych innych korytarzy. Teraz jednak miał przed sobą trzy drogi. Postanowił iść tą na wprost, jednak gdy tylko zrobił jeden krok ujrzał wijącego się w przejściu białego węża. Długością dorównywał górskiej klaczy, a żeby objąć jego łuskowate cielsko potrzeba by dwóch pary rąk dorosłych mężów. Wił się zygzakowato, oddalając powoli w ciemny korytarz. Jarl czuł dziwną chęć podążenia za nim. Coś pchało go w tamtym kierunku. Odrzucił te myśli i wbiegł w lewy korytarz. Niemal nie nadepnął na końcówkę białego jak śnieg wężowego ogona. Zawrócił gwałtownie. Prawy korytarz. Po paru krokach zobaczył tego samego wijącego się po ziemi gada.

– Nieee!

Krzyknął bezradnie. Zaczął biegać między korytarzami, tam i z powrotem, jednak w każdym napotykał na drodze białego węża. Kiedy już chwycił za miecz nie mając innego pomysłu i ruszył na pierwszego lepszego węża, zobaczył jak z gadziego pyska kapią krople krwi, a biała głowa jest splamiona czerwienią. Wstrzymał się z atakiem, zawrócił. Stracił orientację, wbiegał więc do kolejnych korytarzy trzymając się lewego kierunku. Pozostałe węże… nie były splamione krwią.

Wrócił do korytarza z gadem, który niedawno musiał zatopić w czymś lub kimś swoje kły.

Czy to coś znaczy, czy ten po prostu jest po uczcie…

Myślał gorączkowo Divinar a wąż powoli oddalał się w głąb korytarza, nie zwracając na niego uwagi. Nagle jakby ktoś pokazał mu fragment tekstu w księdze usłyszał w głowie słowa Proroka:

… Ten który zabił jest Twoim światłem.

Nie myśląc więcej, ruszył za wężem.

– Witaj Divinarze. Wiedziałem, że to będziesz Ty. Od zawsze to wiedziałem.

Tuż przed nim wyrósł jak z podziemi wielki wojownik w skórzanej zbroi i sędziwej twarzy okraszonej bliznami. Zdawało się jednak, że jego postać rozmywa się, jakby tworzyła go mgła.

– Bry..Brydin?

Divinar stał osłupiały. Kolejne omamy albo czary, pomyślał.

– Zaszedłeś już tak daleko. Gdybyś wybrał inną ścieżkę, już byłbyś martwy, tak jak i ja. Jednak wciąż żyjesz i teraz musi Ci się udać. Jesteś już prawie u celu.

– Jak… Jak to możliwe… Nie rozumiem niczego co tutaj się dzieje. Dlaczego o niczym nie powiedziałeś?

Miał rzadką, postrzępioną brodę i surową twarz. Z oczu biła ciepła aura. Uśmiechnął się.

– Tylko ten kto nie znał celu a z całego serca chciał go osiągnąć mógł posiąść Znak Drogi. I oczywiście ten ktoś musiał być Znawcą. Tak Divinarze, jesteś pierwszym od ponad tysiąca zim, od czasów chodzących po ziemi półbogów i wielkiej magii Znawcą, Znawcą Znaków.

To nie dzieje się naprawdę. Zaraz się ocknę i zobaczę pełzającego białego węża.

– Idź i dokończ co zacząłeś. Tak spłacisz swój dług za swój dar wobec starożytnej rasy Ludzi z Kamienia, Pisarzy Znaków, którymi zawładnęła demoniczna rasa Ludzi Węży. Ku Jedności…

Po tych słowach postać Brydina rozpłynęła się niczym dym z wygasającego ogniska uderzony wiatrem. Jarl stał u wylotu korytarza, w znanej już ogromnej komnacie kryształów. Rozejrzał się. Po wężu nie było ani śladu.

Czy naprawdę rozmawiałem z Brydinem? Czy to co mówił to… prawda? Znawca Znaków? Ja? Słyszał o nich tylko w najstarszych opowieściach… Miał w głowie jeszcze tyle pytań, które chciał by zadać swemu nauczycielowi.

Dokończ co zacząłeś.

Uratujesz Nas.

Tylko jak?

Pomyślał o spirali, o wzorze, który widział wpierw na skalnej ścianie a potem na swojej głowie. Postarał się skupić na jego wizualizacji, wyobrazić sobie pojawiającą się błękitną ścieżkę. Nic się jednak nie działo.

Chcę dokończyć co zacząłem, chce osiągnąć cel, chcę pomóc innym zmarzniętym, przestraszonym chłopcom.

Skupiał się na wszystkim co przychodziło mu do głowy. Nagle spostrzegł coś, czego przedtem tutaj nie widział. Malutki błękitny świetlik latał tuż przed nim. Początkowo myślał, że po prostu lata sobie tam i z powrotem, ale kiedy się przyjrzał dostrzegł, że stworzonko kreśli koślawe kręgi. Większe, mniejsze, jeszcze mniejsze. I tak w kółko. Kiedy wyciągnął rękę w jego stronę zniknął pozostawiając po sobie drobny pyłek. Po chwili zawahania zaczął kreślić dłonią spiralę. Powoli. Dokładnie. Kiedy zamknął krąg poczuł nagłe pieczenie na czubku głowy, które chwilę później ustało. W zamian za nie ujrzał przed sobą upragnioną, unoszącą się błękitną strużkę. Pobiegł za nią ponownie zatapiając się w kryształowy las, do którego miał nadzieję już nie wrócić. Mijał swe odbicia w lodowych bryłach, myśli kotłowały się w głowie.

Dokończ co zacząłeś.

Ścieżka urwała się przed jednym z kryształów. Takim samym jak inne. Przynajmniej póki nie popatrzyło się w górę. Kiedy Jarl spojrzał w stronę najeżonego soplami sklepienia, wiedział, że jest tu, gdzie powinien, mimo że nie miał pojęcia co będzie dalej. Kryształ był o wiele wyższy od innych. Był niczym wielkie drzewa puszczy przy zachodniej granicy, które widział raz w życiu. Drzewa, na których mosiężnych gałęziach stoją domy osady Idegar, Leśnego Miasta, siedziby Lorda Zachodniej Granicy i jego Strażników Puszczy.

Divinar bez zawahania wyciągnął Lodowy Kieł, uchwycił oburącz zakrzywioną rękojeść i…

Usłyszał dziesiątki syczących języków.

Zza kryształów zaczęli wyłaniać się Ludzie Węże. Byli wszędzie. Między ich ludzkimi stopami pełzł długi, biały wąż. Jarl zakręcił młynek i zatopił ostrze w lodowym krysztale.

Wężowy syk rozbrzmiał teraz niczym dźwięk tysięcy zderzających się w bitwie mieczy. Zagłuszył całkiem odgłos walącego się niczym podpalona wieża kryształu jak i setek pozostałych kryształów wyrastających z ziemi i na sklepieniu, które rozprysły się w jednym momencie. Miliony odłamków opadło niczym lodowy deszcz.

Ludzie Węże okrążyli Jarla mając go na wyciągnięcie dzidy.

Czy to ma być ten cel? Taki mój koniec?

Ziemia zadrżała mocno, część z wężowych stworów upadło na ziemię. Drobne odłamki skał gęsto posypały się ze sklepienia. Ostrze Nieba przemówiło. Po obu stronach skalnych ścian wielkiej komnaty zaczęły otwierać się przejścia, takie jak te, które wcześniej otworzyło się przed Jarlem. Z każdego korytarza zaczęło wybiegać mnóstwo nagich, wychudzonych ludzi, których od stóp zaczęła porastać kamienna skóra. Byli wśród nich wysocy i niscy, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni. W wychudzonych twarzach iskrzyła radość i bitewny szał.

Przynajmniej póki nie zakryła ich skalna skorupa.

Ludzie Węże przybrali pozycję żółwia, niczym wojownicy na polu bitewnym, których okrążył wróg. Dziesiątki, setki Ludzi z Kamienia wbiło się w tą najeżoną prymitywnymi dzidami kulę niczym taran. Bronie łamały się na skalnej skórze jak patyki, kamienne pięści miażdżyły gadzie czaszki. Walka przypominała starcie Olbrzyma ze skrzatem. Wężowe łby latały, zielonkawa ciecz barwiła kamienną skórę golemów, syki przechodziły w jęki, jęki w niemal ludzkie konanie.

Z walczącego tłumu wyłonił się ledwo pełzający biały wąż. Był zmiażdżony w wielu miejscach przez kamienne stopy, uciekał. Na tyle na ile był w stanie. Divinar cały czas stał oszołomiony sceną, której był świadkiem. Co prawda był moment, kiedy wraz z kamiennymi ludźmi chciał wpaść w Ludzi Węży, lecz kiedy zobaczył przebieg starcia, szybko uznał, że jest całkowicie zbędny.

Podszedł do białego gada spokojnym krokiem, depcząc po odłamkach skruszonego białego kryształu. Odgłosy walki cichły powoli, słychać już było tylko pojedyncze syki. Ludzie z Kamienia nie wydawali żadnych dźwięków prócz tego towarzyszącego miażdżonych przez kamień kości.

Divinar uniósł nad głowę Lodowy Kieł. We wnętrzu najwyższej góry świata, starożytnej świątyni Ydgrin rozbrzmiał ostatni syk.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Też niedawno się zainstalowałem na portalu i wiem jak to jest być złaknionym fachowej opinii. Fachowcem nie jestem i robię się też senny, więc krótka piłka:

1)Trochę niechlujny zapis. Dużo banalnych porównań i (na szczęście mniej) zdań w których się gubię.

2)Od pierwszego wrażenia dużo zależy. Przy wprowadzaniu głównych postaci, odniosłem wrażenie że ważniejsze są ich konie :P Opisy same bez zarzutu, ale średnio interesujące.

3)To że tekst jedzie na nieco ogranych motywach to nic. Nawet mi się podobało, ale czytałem z pewnym oporem. Co do zakończenia… no widzę, że fragment, ale to dobrze, że widzę bo bym zaraz się przyczepił :)

lol

@janadalbert

Dzięki za pierwszą opinię, jak będę miał chwilę przeczytam Twoje teksty :) Mój jest pewnie zbyt długi żeby ktoś bardziej fachowo go rozłożył na części pierwsze i wytknął konkretne błędy, ale uwagi od Ciebie już mi pomogły. 

Witam. Na wstępie zaznaczam, iż zamieszczony tekst poniżej to moje subiektywne zdanie, ponadto mogę się mylić. Sorki za nieużywanie pogrubień itp, ale nie mam zbytnio czasu (ten tekst czytałem na raty), poza tym czytając go uwagi wpisywałem do edytora tekstu w sąsiednim okienku, a nie bezpośrednio na stronie. Tekst ciekawy, przeczytałem do końca (za wyjątkiem Li i jej wyprawy jak dla mnie za dużo opisów – trochę nudnawy fragment), a to już wiele ponieważ odkąd mam tutaj konto udało mi się dobrnąć do końca może trzech innych utworów. Porównania ciekawe, aczkolwiek jak dla mnie jest ich momentami trochę za dużo. Doszukałem się kilku niejasności, liczę na wytłumaczenie ich jeżeli źle zrozumiałem. Uwaga – zaczynam :)

 

Wąsaty zmarszczył czoło, oparł zaciśnięte pięści na stole aż huknęło – zastanawia mnie czy da się oprzeć pięści z hukiem?

 

Za nim zdążył coś powiedzieć – tutaj chyba chodziło o "zanim" ?

 

Zniknij mi z oczu a nie będę cię gonił – wydaje mi się, że w tym wypadku powinien być przecinek przed 'a', jednak zaznaczam, że z tymi przecinkami przed spójnikami mam problemy i możliwe, iż w tym wypadku nie jest on konieczny.

 

Teraz w końcu łuk na ustach załamał się i opadł w dół. – dziwnie brzmi zestawienie słów 'teraz w końcu' może lepiej użyć 'w tym momencie' albo coś innego?

 

powtórzenia – A wtedy wiesz co będzie się działo, Divinarze?

Teraz mamy inne czasy, Divinarze.

…tym samym Adgarem. Zresztą, sam zobaczysz Divinarze.

Divinar nie odpowiedział już.

…niezwykłego zwierzęcia zdobił teraz oblicze Divinara.

 

Obóz rzeczywiście był bardzo niedaleko. – dziwnie to brzmi, albo bardzo blisko, albo poprostu niedaleko. tym bardziej, że kolejne zdanie zaczyna się od zwrotu "Z daleka".

 

Kiedy postawny jeździec o długich, brązowych włosach opuścił swoje siodło lądując na ziemi. Divinar z resztą zrobili to samo. W powietrzu unosił się zapach potu, moczu i starego mięsa.

 

Czy chodziło ci o to, iż w momencie kiedy postawny jeździec zsiadał pojawił się zapach potu, moczu i mięsa? jeżeli tak to nie rozbijałbym to na trzy zdania tylko zapisał:

Kiedy postawny jeździec o długich, brązowych włosach opuścił swoje siodło lądując na ziemi -Divinar z resztą zrobil to samo – do nozdrzy przybysza dotarł zapach potu, moczu i starego mięsa.

za którym siedział niskiego wzrostu siwy mężczyzna. Miał bujne siwe loki… – powtórzenie.

 

Divinar na małą chwilę opuścił wzrok, przygryzł wargę. Denerwowała go już ta pogawędka. – ale przecież ta pogawędka dopiero co się zaczęła i tak naprawdę nawet Divinar nie poruszył spraw z którymi przyszedł do jarla.

Wrzasnął Pjorn wymachując pięciami. – chyba pięściami.

– Kiedy będziesz musiał decydować o losach ludzi, nie rób tego sam. Udaj się do Nieśmiertelnego i posłuchaj go. Nawet kiedy każe wskoczyć Ci w przepaść. – gdzieś (chyba na tym forum) czytałem, że nie piszę się z dużej litery zaimków w dialogach, w tym wypadku 'ci' powinno być chyba z małej litery. (wyjątkiem jest umieszczenie treści listu lub innego pisma w tekście)

 

Zębom jego bliżej było to małego wilka niż człowieka. – literóweczka 'do'.

 

…jazgot jastrzębia, wycie wilka i… syk węża… …setki małych węży wiło się po niej… – powtórzenie. Jeżeli nie da się zastąpić słowa innym to da się przełknąć taki fakt, ale bardzo często pomaga słownik synonimów (sam często z niego korzystam).

Nikt nie drążył tematu. Reszta podróży trwała prawie cały następny dzień. – trochę zmieszało mnie 'cały następny dzień'. Kilka zdań poprzedzających odebrałem jako relacje już z tego następnego dnia, a to zdanie sugeruje, że jednak te słowa padły po powrocie jarla od proroka, więc jak było?

Dopóki przez przypadek Król tyran nie dowiedział się o jego sprawnym języku, –  dlaczego król jest z dużej litery?

 Za nim, tuż nad urwiskiem stały podobne do tych drugich koszary, jednak nieco mniejsze – podobne do tych pierwszych wymienionych koszar czy do jakich drugich bo czytam tekst po trzy razy i nie mogę załapać o co chodzi?

Dodatkowo jego własna dzida przebiła klatkę piersiową wydobywając z niej przy okazji fragmenty organów. – próbowałem sobie wyobrazić scenę, w której spadający strażnik nadziewa się na własną dzidę, lecz nie potrafię. Jak to się dzieje?

Zdołał jeszcze jedną ręką ścisnąć Jarla za gardło, lecz ten poprawił i pchnął w inne miejsce, raz, drugi… uścisk na szyi zelżał, dłoń opadła a wraz z nią gruchnął na ziemię zabójca. – nie mam pojęcia czy to jest źle czy dobrze, ukuło mnie jednak 'raz, drugi' jednak to było chyba trzeci i czwarty?

 

Po pionowej ścianie góry pięły się dwie wielkie kolumny, na wpół zatopione w skale. Ich czubki łączył ze sobą dwugłowy wąż, połykając oba po dwóch stronach. – kolumny opisane świetnie bo wyobraziłem je sobie bez problemu jednak zastanawiają mnie trzy ostatnie słowa. Ich podstawy też są połykane przez tego węża? Jeżeli nie to czy są one potrzebne w zdaniu?

 

Zaraz potem zalśniła na niej błękitna spirala. Oczy zalśniły wraz z nią. – powtórzenie

Odskoczył kiedy jedna z dzid próbowała przebić mu krtań. – dzida to narzędzie czy mogła próbować coś zrobić np przebić jarla?

Drugą zablokował swoim orężem, co poskutkowało jej natychmiastowym przecięciem w pół. – problemy z wyobrażeniem sobie tej sceny. Czy można samym blokiem rozciąć broń? Inna kwestia to czy rozciął ją wzdłuż czy poprzecznie? Może lepszym słowem będzie sparował albo odbił?

Wykorzystał chwilowe zdziwienie napastnika, i ciął szybko i pewnie. – wydaje mi się, iż to 'i' po przecinku jest zbędne.

 

 

 

@zmiennokształtny

Wielkie dzięki za wszystkie opinię, jak najszybciej zabieram się za poprawki. Bardzo mnie cieszy fakt, że kogoś zainteresowało na tyle, że dobrnął do końca. Z większością Twoich uwag się zgadzam, jednak pewne sprostowania z mojej strony:

 

Divinar na małą chwilę opuścił wzrok, przygryzł wargę. Denerwowała go już ta pogawędka. – ale przecież ta pogawędka dopiero co się zaczęła i tak naprawdę nawet Divinar nie poruszył spraw z którymi przyszedł do jarla.

Chodziło mi o to, że Divinar przyszedł tam w konkretnym celu, aby rozmawiać o ważnych sprawach właśnie a Adgar to odwlekał. Dodatkowo był nieco zmieszany i zły tym co zobaczył w obozie ( Najemnicy ) dlatego też nie miał ochoty mówić o błahostkach a jak najszybciej chciał przejść do wyjaśnień.

 

Nikt nie drążył tematu. Reszta podróży trwała prawie cały następny dzień. – trochę zmieszało mnie 'cały następny dzień'. Kilka zdań poprzedzających odebrałem jako relacje już z tego następnego dnia, a to zdanie sugeruje, że jednak te słowa padły po powrocie jarla od proroka, więc jak było?

 

 Co do spotkania z Nieśmiertelnym rzucił tylko, kiedy zostawiali za sobą grube, kamienne wrota z wyrytymi wizerunkami błyskawic:

Już się miałem tłumaczyć, że jest napisane kiedy wypowiedział te słowa, ale w trakcie pisania stwierdziłem, że i tu masz racje :p Skoro rozłożyli obóz, ruszyli następnego dnia po spotkaniu z prorokiem i podróż trwała cały ten dzień, a nie następny. No, wyjaśniłem sam sobie :P 

 

Za nim, tuż nad urwiskiem stały podobne do tych drugich koszary, jednak nieco mniejsze – podobne do tych pierwszych wymienionych koszar czy do jakich drugich bo czytam tekst po trzy razy i nie mogę załapać o co chodzi?

Tak, chodziło mi o podobieństwo do tych pierwszych koszar jednak chyba muszę to lepiej zaznaczyć.

 

Dodatkowo jego własna dzida przebiła klatkę piersiową wydobywając z niej przy okazji fragmenty organów. – próbowałem sobie wyobrazić scenę, w której spadający strażnik nadziewa się na własną dzidę, lecz nie potrafię. Jak to się dzieje?

Hmm.. Strażnik obrywa strzałą przy czym machinalnie chwyta się za miejsce, w które go ugodziła. Przy tym manewrze oczywiście wypuszcza z dłoni dzidę, która sobie spada w dół, a chwilę później i on podąża za nią. Niefortunnym zbiegiem okoliczności broń tak się obróciła w powietrzy, że się na nią nadział, a przypominam spadał tuż za nią. Heh, to tylko moja nierealna fantazja? :D

 

Drugą zablokował swoim orężem, co poskutkowało jej natychmiastowym przecięciem w pół. – problemy z wyobrażeniem sobie tej sceny. Czy można samym blokiem rozciąć broń? Inna kwestia to czy rozciął ją wzdłuż czy poprzecznie? Może lepszym słowem będzie sparował albo odbił?

Owa dzida była prymitywna, co było zaznaczone w którymś momencie, a miecz Jarla nie był zwykłym mieczem ze zwyczajnej stali, co też było gdzieś zaznaczone. No :)

W takim razie zmieniłbym ‘Denerwowała go już ta pogawędka’ na coś bardziej precyzyjnego, a wręcz można by zaadoptować zdania z Twojego wyjaśnienia. smiley

 

Co do ostatniego chodzi mi raczej o położenie broni w momencie zblokowania dzidy. Taki blok wyobraziłem sobie płazem ostrza z bronią odchyloną o jakieś 30 stopni od pozycji równoległej z Divinarem – płaz jest szerszy i z miejsca uznałem, że tak to wyglądało. po Twoich słowach rozważyłem to jeszcze raz i faktycznie można zablokować ostrzem np. kiedy miecz jest bliżej pozycji prostopadłej do władającego.  

 

co do strażnika ostatecznie jest to możliwe chociaż jak dla mnie bardzo mało prawdopodobne. :)

„Dłuuugo, bez zakończenia, fragment powieści a nie opowiadanie… Pewnie trochę ryzykownie jak na debiut na tej stronie”.

 

Ech, Autorze, sam najlepiej wiesz, jak sobie strzelić w kolano ; ) Zacna to wiedza, tylko… – czy potrafiłeś z niej skorzystać? Z zasady nie czytam fragmentów wrzuconych do poczekalni, bo i tak nie jestem w stanie ich konstruktywnie ocenić, nie znając całości. Teksty fragmentaryczne lepiej wrzucać na betę niż do poczekalni, zaprosić kilku konkretnych betaczytaczy i chłonąć wiedzę warsztatową, którą zechcą się z Tobą podzielić. Wszystko to oczywiście na zasadzie dobrze pojętego i uświęconego tradycją szlachetnego wolontariatu. Póki co, to działa na tej stronie, więc – warto skorzystać. Pzdr.

...always look on the bright side of life ; )

Eidyjahu, przebrnęłam przez początek i przykro mi to pisać, ale czytanie Twojego opowiadania boli. Wypisałam niektóre usterki, ale mam wrażenie, że szkoda mojej pracy, bo tekst jest na stronie już dość długo, a wciąż pozostało wiele wskazanych wcześniej błędów.

Nie widzę też sensu dalszego czytania opowiadania, które, jak sam piszesz, nie jest skończone.

Czy rozważałeś skorzystanie z bety? http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Sie­dzą­cy pod ścia­ną, do któ­re­go skie­ro­wa­ne były te słowa, ani drgnął […] Ja­sno­wło­sa ko­bie­ta, sie­dzą­ca na jego ko­la­nach… – Powtórzenie.

 

Zo­stać ład­niej­szym niż mnie matka po­czę­ła też jest kwe­stią ra­czej nie­wy­ko­nal­ną. – Matka nie poczyna sama.

 

Kot za­miau­czał pi­skli­wie, ktoś pierd­nął do­nio­śle.Kot za­miau­czał pi­skli­wie, ktoś pierd­nął do­nośnie.

Sprawdź w słowniku znaczenie słów donośnydoniosły.

 

Wą­sa­ty do pasa wy­lą­do­wał na drew­nia­nym stole. – Czy miał wąsy do pasa, czy do pasa wylądował na stole?

 

Sma­ku­ję? Pew­nie, że tak. – Literówka.

 

Bro­da­ty zwol­nił uścisk na szyi le­żą­ce­go na stole męż­czy­zny, od­rzu­cił wi­de­lec na stół i roz­ło­żył ręce. – Powtórzenie.

 

– Nic nie mów­cie, Panie. – Zwroty grzecznościowe piszemy wielka litera, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Ten błąd występuje też w dalszej części tekstu.

 

ru­szył do wyj­ścia, czę­stu­jąc spraw­ce swego wi­ze­run­ku… – Literówka.

Sprawdź znaczenie słowa wizerunek.

 

nie­licz­ni pod­nie­śli głowy z nad swo­ich mich… – …nie­licz­ni pod­nie­śli głowy znad swo­ich mich

 

wy­cią­gnę­ła z juków skó­rza­ny rze­myk i spię­ła roz­bu­rzo­ne loki w jeden ogon. – Rzemykiem włosów spiąć się nie da.

Proponuję: …wy­cią­gnę­ła z juków skó­rza­ny rze­myk i związała roz­bu­rzo­ne loki.

 

we­zwie dzi­siaj nie jedną bły­ska­wi­ce do ba­ta­lii z de­mo­na­mi. – …we­zwie dzi­siaj niejedną bły­ska­wi­ce do ba­ta­lii z de­mo­na­mi.

 

świ­nia, kwi­cząc i po­zo­sta­wia­jąc po sobie za­pach obory. – Raczej: …świ­nia, kwi­cząc i po­zo­sta­wia­jąc po sobie za­pach chlewu.

 

Męż­czy­zna po­ma­cał się po swo­jej gład­ko ogo­lo­nej gło­wie… – Zbędny zaimek. Czy macałby się po cudzej głowie?

 

bigos był przy­ple­śnia­ły a piwie bli­żej do kro­wich szczyn niż na­po­ju Bogów. – …bigos był przy­ple­śnia­ły, piwu bli­żej do kro­wich szczyn, niż na­po­ju bogów.

 

A wtedy nie pręd­ko wró­cisz na dół. A wtedy niepręd­ko wró­cisz na dół.

 

Uśmiech­nął się i objął za bio­dra ja­sno­wło­są ko­bie­tę.Uśmiech­nął się i objął bio­dra ja­sno­wło­sej ko­bie­ty.

 

a efekt ubocz­ny mają ten sam . – Zbędna spacja przed kropką.

 

cięż­kie kro­ple desz­czu, co raz szyb­ciej są­czą­ce się z nieba. – …cięż­kie kro­ple desz­czu, coraz szyb­ciej są­czą­ce się z nieba.

 

Męż­czy­zna wy­le­ciał zza karcz­my trzy­ma­jąc w ręku miecz. – Dostał skrzydeł?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem całość i mam jak najbardziej pozytywne doznania. Literówki, stylistyka zawsze może być poprawiona. Dla mnie ważniejsza jest fabuła, pomysł na opowiadanie czy książkę. A pomysł masz i rozwijaj go. Jednego czytelnika już masz. Za krytykę też bądź wdzięczny, bo coś te osoby musiało jednak zainteresować skoro poświęciły swój czas na wytknięcie Ci błędów. Wyciągaj wnioski z tych uwag i pracuj dalej nad tekstem. Czekam na całość.

Nowa Fantastyka