- Opowiadanie: Wędziwiusz - Kilogram ptasich piór na Ceres

Kilogram ptasich piór na Ceres

Drobnostka, naskrobana w posłudze relaksu.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Kilogram ptasich piór na Ceres

Trawa klęka, intronizując wraz z każdym krokiem mój but. Kępy to imperia, których źdźbła podbijam trzonem koczowniczego rytmu. Skóra spod Podziemnej Tamy wydaje zabawny dźwięk, trąc o celulozę – trochę to jakby rechot gęsi korzennej, dławiącej się w jesiennym letargu platynową chrząstką. Mój konkwistadorski dla łąkowych wiechlinowców marsz trwał. Aneksja raźnym chodem zmierzała na wschód, by u celu stawić się w posłudze kogoś znamienitszego, należącego do wspólnego królestwa, taksnomicznie klasyfikowanego w tej samej kategorii. Muszę po prostu przynieść tę specjalną karmę dla Pana Storchwida Monoklimaksa – w innym razie jego ptaki, a przede wszystkim on – będą niepocieszeni.

Staruszek naprawdę kocha swoje skrzydlate bestie, twierdzi że pierwotnie były potomkami wielkich jaszczurów, jak dla mnie jednak – w obecnej formie są niczym podarty proporzec postindustrialnej schizmy. Wszystkie te trybiki, pokrętła, pióra z piankowej fibryny, neutronowe serduszka i móżdżki na bazie komórek macierzystych zęba trzonowego. Na samą myśl mam ciarki na plecach.

Ma ich może z tysiąc, jak nie więcej. Gdy je wypuszcza, w dolinie zapada noc – spleciona z pojedynczymi strumieniami światła, miotającymi się pomiędzy nawarstwioną chmarą ptactwa. Ma nad nami dziadyga przewagę – mieszkając na najwyższym wzgórzu w okolicy i będąc w przewodnictwie nad tymi latającymi istotami – ma w garści naturalny cykl dnia i nocy, czyniąc go w większości przypadków wyjątkowo odchylonym od naturalnego przebiegu. Nie ze złośliwości, nie z braku empatii. Stary zwyczajnie zapomina że na Ceres żyją jeszcze ludzie. Dopiero gdy przybywam raz w miesiącu, zdaje się nieco rozpromieniać. Jakby cieszył się, że nie tylko on nie jest w stanie jak jego ulubieńcy, wznieść się w powietrze i ścigać wiatr w jego porywistej domenie. Gdy odchodziłem, gdy machał mi na pożegnanie – wraz z każdym krokiem oddalającym mnie od niego – opuszczał powoli rękę, a mina mu rzedła. Wyraz tej zmurszałej twarzy po chwili jakby pytał: „Cóż to za rozmazany kontur na horyzoncie i dlaczego cholera wierzgam tą ręką? Zupełnie mi się już chyba postukało”. Tak, Storchwid Monoklimaks miał znaczące problemy z pamięcią. Gdy odchodziłem, gdy machał mi na pożegnanie – nie pamiętał już kim jestem, nie pamiętał o śmierci swojej żony i o żadnym z okrucieństw które spadło na nasz lud – stał tam zawsze samotnie. Stał skąpany w aurze melancholii – ubolewający nad faktem, że on jako jedyny spośród istot ożywionych, jako jedyny na całym świecie – nie potrafi latać.

Jego przyjaciele eksponowali szeroki wachlarz gatunkowej różnorodności: Biegusy Topazowe, Stelarne Dzierzby, Despotyczne Gęsi Gliniane, Epikurejskie Gołębie z Oceanicznych Żłobień, Protozygotyczne Maskonury, zespolone spoiwem krzesanym Mewy Geminalne czy chociażby Kubiczne Dziwonie wysupłane wprost z obrazów Godryka Bieżnego. O niektórych nie słyszał nawet mój ojciec, który jest w mieścinie głównym Szamanem Ornitologicznym.

Droga na wzgórze Monoklimaksa była wyjątkowo barwna i nadzwyczaj przyjemna. Czasem zdarzało się że ołowiane nimfy wywlekały się ze swoich konarów, by na grzbiecie żółwia homerycznego wyruszyć do miasta. Nimfy nie przepadały za cywilizacją, a szczególnie za humanoidami bez skrzydeł – jednak często potrzebowały zasobów i były zmuszone prowadzić z nami barter. Żółwie nie przepadały za światem zewnętrznym nawet bardziej niż ich właścicielki, ale z drugiej strony uwielbiały luminescencyjne meduzy – dlatego nimfy wieszały je na długim kiju, trzymając wprost przed nosem zwierząt i kierując badyl w pożądanym kierunku. Bajkowy widok – szczególnie nocą, gdy meduzy mienią się swoim hipnotyzującym światłem. Pan Monoklimaks, mimo prawdopodobnego uszkodzenia hipokampu, również starał się opracować środek transportu wykorzystujący jego ulubieńców. Jedna z niewielu rzeczy z której zapamiętaniem nie miał problemu, bowiem za każdym razem przedstawiał mi swój projekt i za każdym razem zachodziły w nim znaczne postępy. Jedna z odnóg jego labiryntu cała oklejona jest cyjanotypią – dziesiątkami szkiców technicznych Ptasiego Rydwanu. Nic kreatywnie skomplikowanego, aczkolwiek coś przy ograniczonej kontroli jaką idzie sprawować nad ptactwem – niemożliwego.

Trawa zdążyła już pewnie odgiąć się ze swoich klęczek. Imperia odzyskały autonomię, elastycznością i posługą czasu przezwyciężając nacisk istoty wyższej. Trawie nie straszna teokracja, za to my błagamy bo choć utwierdzić się w przekonaniu, że w takowej trwamy. Teraz, pomimo że wkraczałem na jałową ziemię – nadal było co podziwiać. Atrakcje stawały się nieco bardziej elegijne, ale mimo to – jak zawsze zapierały dech w piersiach. Świątynia Wegetacyjnych Sióstr o tej porze roku wyglądała szczególnie zatrważająco. Dwie głowy naprzeciw siebie, z wyżłobionymi w potylicach kraterami – Demi i Domi – wspólnie zwane Opus Dominanta.

Wyrwa Demi opiewana przez legion korzeni nadziemnych i pole siłowe nieznanego pochodzenia, wewnątrz którego dostrzec można cały świat – tętniący życiem i tak samo kompleksowy jak mój czy Twój.

Krater w granitowej czaszce Domi z kolei – był zupełnie otwarty, wypełniony latającymi swobodnie pulsującymi sferami. Kule wychodziły z jej wnętrza, lewitując naokoło bez jakiejkolwiek ustalonej choreografii. Oczy obydwóch jaskrawią się nefrytowym światłem odkąd tylko je tutaj znaleziono. Odkąd istnieją, konfrontują swój wzrok w mglistej efuzji, ponadwymiarowych uczuć. Emocje zatopione w bezruchu to nadal emocje, nie odbierajmy im wagi tylko dlatego że nasze ciągle prą naprzód.

Demi i Domi to również imiona Gargantuicznych Mew w których posiadaniu jest Pan Storchwid. Naprawdę nie jestem w stanie wyobrazić sobie, w jakich okolicznościach zaskarbił sobie ich posłuszeństwo. To kreatury wprost z łona antycznych gigantów – oddane jedynie duchom swoich oschłych władców. A przynajmniej tak się powszechnie mawia. Cóż – odkąd podjąłem nauki u starego, za czasów gdy jeszcze nie był taki stary – nauczyłem się, by nie wierzyć w to co się powszechnie mawia.

Ze wszystkich stron spływają cuda, jakby każdy pojedynczy punkt w przestrzeni był źródłem cudownej rzeki, która swym porywem dostarcza komponentów potrzebnych do oświecenia. Sześćset eonalnych ślizgów po wniebowstąpieniu surogaty, jego Dziecię kosmosu terraformowało w wyrazie wdzięczności wszystkie ciała w obrębie układu słonecznego. Ceres wyszło na tym zdecydowanie najlepiej – ten karzełek miał w sobie kwiecistą duszę, z której płatków Dziecię strzepało butwiejący popiół. Oczywiście nikt z obecnie żyjących nie uświadczył samego aktu metamorfozy, ale możemy za to napawać się jego rezultatami. Kryształowe kratery o strukturze ludzkiego oka, którego źrenica znacząco kurczy się w ciągu dnia – by w nocy rozszerzyć się i pluć neonową mgłą to niewątpliwie ciekawy rezultat. Migoczący jaskrawym kolorytem gaz lepi się następnie do wyrastających na około cieniutkich, giętkich konarów – żywo przypominających rzęsy. Udowodniono że to najprawdziwsze kolosalne włosy, skomponowane z martwej tkanki pochowanych w glebie ludzi. Domyślano się tego już wcześniej, jako że Mydriamiozalne Rozstępy (tak nazywa kratery starszyzna) występują w głównej mierze dookoła miejsc pochówku. Co ciekawe – potrafią również imitować oczy innych gatunków, przekształcając martwotę ich przedstawicieli w nieprzemijający monument. Tak czy siak – poza rozstępami występują tu tysiące nawet bardziej kuriozalnych zjawisk, aczkolwiek po ich opis radzę sięgnąć do Codexu – ta skromna opowiastka traktuje o Storchwidzie Monoklimaksie, a ja i tak dałem się srodze ponieść frywolnej dygresji.

Władca ptaków posiada intymną relację ze wszelakiego rodzaju mentalnymi odchyleniami, chylili się wspólnie w najdziwniejsze ze stron odkąd tylko pamiętam. Pewnego dnia zastałem go medytującego na klifie. Na głowie miął zdobioną pnączami żurawiny, złotą klatkę dla ptaka. Jego szyję okalał szal, będący jednocześnie precyzyjnie posklejanym gniazdem. Na plecach zamocował sobie własnej roboty mechaniczny rozgałęziacz do sztucznych rąk, których łącznie z jego prawdziwymi było dwanaście sztuk. Każda z dłoni trzymała w delikatnym wyżłobieniu jajko. Każde z jajek należało do unikatowego gatunku, a nienarodzeni przedstawiciele każdego z nich ustawieni byli tak, by na ręce przeciwnej znajdował się jego naturalny wróg. To jeszcze nie tak dziwna praktyka jak mogłoby się wydawać, najbardziej osobliwa rzeczą był absorber do piorunów przymocowany bezpośrednio na klatce piersiowej. Szalejąca właśnie burza jedynie dopełniała cudaczny obraz sytuacji. Nagle w powietrzu zasyczało, a elektryczny serpent wywołał wyjątkowo donośny grzmot. W miejscu w którym siedział dotychczas Monoklimaks, dostrzec można było jedynie nawarstwione tumany dymu – do chwili. Do chwili gdy z mętnego, śmierdzącego spalenizną kłębowiska nie wyfrunęło dwanaście ptaków. Chwilę później, gdy powietrze rozrzedziło potęgujący napięcie dym – moim oczom ukazał się Monoklimaks – osmolony, z wytrzeszczem oczu i najeżonymi włosami wskazał na niebo. Wapienny Grubodziób tańczył właśnie z Ziemską Kawką, Hektyczny Grzywolot pikował skrzydło w skrzydło z Dzięciołem Japońskim, Bitumiczny Myszoziew ćwierkał zalotnie do Szwajcarskiego Czyżyka. Najwięksi wrogowie w pacyfistycznej korelacji – coś prawdziwie pięknego. Nie chciałem Storchwida pytać, jakim cudem jeszcze żyje. Nie chciałem pytać dlaczego ptaki wykluły się w pełni dojrzałe. Nie chciałem również pytać co to za kuriozalne czarnoksięstwo. No i oczywiście nie spytałem, bo i tak zignorowałby moje dociekania, albo wymyślił na poczekaniu jakieś hiperboliczne wyjaśnienie.

Nagle – skrzeczący rykoszet szeptu. W mojej głowie, ale jakby wszędzie.

-Nie masz po co wracać młody adepcie, wątły donosicielu karmy – głos nabrzmiewał i kurczył się, jakby był ledwie czyimś oddechem – jako następca starego Monoklimaksa, zwalniam Cię od dotychczasowych obowiązków. Pod moimi skrzydłami, ptaki zadowolą się cierpieniem zmarłych gwiazd – każde słowo, jakby ściśnięte trzepotem tytanicznych skrzydeł i uwolnione chwile później, uwolnione ze zwielokrotnioną siłą, jakby samym tembrem miało zniszczyć świat – Zawróć chłopcze, a żarna które spoczywają na twych obolałych plecach, porzuć na strawę szczurom.

Tej pamiętnej chwili, albo odebrano mi mowę nieznaną człowiekowi siłą, albo pozbawił mnie jej wierutny strach – strach zamieniający moje wnętrzności w ciasne supły. Najprawdopodobniej jednak, obie wersje były w równym stopniu prawdziwe. Tak jak Jego mowa sparaliżowała moją własną, Jego ruch spetryfikował moje mięśnie. Dwie ciężkie dłonie opadły mi na barki – powinienem zostać wciśnięty głęboko pod ziemię, w naporze Jego siły – tak się jednak, o dziwo nie stało. W świecie odczuć, skojarzeń i metafor – jego palce były dziesiątką rogatych węży, ściskających mnie od zewnątrz, tak samo jak czyniły to wewnątrz jelita. Z drugiej strony, były to po prostu zwyczajne, prawie ludzkie palce.

Po krótkiej pauzie – kujący gardłowy szelest. W mojej głowie, ale jednocześnie wszędzie.

-Chyba że… chcesz zobaczyć go po raz ostatni? Kimże w końcu jestem by Cię powstrzymywać, o biedne, ludzkie dziecię? Mrugnij oczyma, jeśli stęskniłeś się za starym na tyle, by dotrzymać obietnicy po raz ostatni. By po raz ostatni przytrzymać pod ramię jego wątłe ciało i skłamać, że wszystko biegnie pożądanym torem. Po prostu mrugnij oczyma, a uszanuję Twoją decyzję, młodzieńcze.

Chwila mroku, moment czarnej ciszy pod powłoką zsuniętych powiek. Ponowny rzut okiem na świat oparzył mi źrenice, jakbym do tej pory całe życie siedział w jaskini podziwiając spektakl cieni. Jakbym właśnie się narodził. To mrugnięcie, bardziej przeciągłe niż zazwyczaj, bardziej świadome – nie tylko ukazało mi na powrót świat, ale również zmaterializowało coś, co do tego świata nie należy.

Humanoid z okrągłą wyrwą pośrodku twarzy, kołem przewiercającym go na wylot. Nie była to jednak pustka, nie była to rana – a jedynie zwierciadło będące integralną częścią, jego pozornie nieintegralnego ciała. Mogłem zobaczyć prawdziwą naturę świata, wprost na jego twarzy. Lub też bezpośrednio wewnątrz niej, lub za nią… trudno stwierdzić. Wszystkie pytania na które nie ma odpowiedzi były jego mimiką. Czeluść rozstępująca jego czaszkę stawała się oczyma każdego, kto odważył się spojrzeć. Przekleństwem każdego, kto przypadkiem napotkał ją wędrownym wejrzeniem.

Nagle – ptasia kohorta rozlała się po niebie, jak burza animizowanych skrawków sadzy. Przykryły słońce, zastąpiły chmury i oblały monochromatycznym żarem fiolet nieba. Po środku pola, na zachód od domu Pana Storchiwda Monoklimaksa uformowało się tornado – wir zlepionych ciasno ptaków, zderzających się nawzajem w szaleńczym amoku. Zefir o tysiącu skrzydeł nie dotykał ziemi, ale jakby wskazywał pewien konkretny punkt na niej.

Zbliżałem się powoli, z sercem łomoczącym w klatce piersiowej, łamiącym żebra i praktycznie wyzierającym na zewnątrz. Demi i Domi śledziły mnie czujnie z dachu. Parka kaszalotnych sójek szarpała mnie za kołnierz w stronę tego jednego, konkretnego punktu wokół którego skupił się świat i na którym skupić musiałem się również ja. Kilkanaście srebrnych kolisiewów szarżowało mi w plecy, maniakalnie popychając i nakazując tym samym pośpiech. Nie wiem jednak czy chciałem się śpieszyć. Komu bowiem śpieszno, by poznać prawdziwą naturę rzeczy? Cały czas łudziłem się, że to jeden z nieszablonowych eksperymentów Pana Storchwida – naziemnego władcy przestworzy.

Chód zamienił się w marsz, a marsz szybko przeistoczył się w bieg. W końcu dotarłem do epicentrum, spojrzałem w oko burzy.

Dookoła połamane deski, trzeszczące wewnątrz nich tryby, bezład przewodów, pandemonium roztrzaskanych części. Ciepła pożoga martwego wynalazku. Ptasi rydwan w absolutnej dekompozycji. Dzieło życia Pana Monoklimaksa, a na jego zgliszczach – samo życie. Powyginane starcze ciało, posiekane bruzdami. Zwierciadła duszy roztrzaskane. Poniżej, wyżłobione w zaschniętej krwi ścieżki, którymi spłynęły ostatnie z łez.

Uklęknąłem. Poprosiłem wszystkie znane mi bóstwa, by jego dusza bez trudu mogła wznieść się w przestworza, tak jak jego ciało nie było w stanie. A potem, złożyłem w ofierze moją gorycz, splamiłem ołtarz strumieniem czerwieniejącym białka. Rozpaczliwy śpiew, szaleńczy trel – wszędzie… ale jakby tylko w mojej głowie.

Koniec

Komentarze

Autorze.

Być może, pisząc ten tekst, dobrze się bawiłeś. Niestety ja, przeciętny czytelnik, nie bawiłem się równie dobrze, ale z mozołem przedzierałem się przez wielopiętrowe metafory. Czytanie tego opowiadania nie wzbogaciło mnie intelektualnie, nie rozerwało, nie przyniosło przyjemności, ani żadnej innej emocji. Być może mój skromny intelekt jest niewystarczający do wchłonięcia geniuszu i literackiego bogactwa tego tekstu. Bardzo żałuję. Pozdrawiam.

Niestety, o ile na początku zapowiadało się całkiem ciekawie, absolutnie oryginalnie, o tyle dalej na zapowiedzi się skończyło. Brnęłam i brnęłam, tonąc w nagromadzonych informacjach. Jedną trzecią przeczytałam uczciwie, resztę przeskanowałam. 

Nie jestem w stanie powiedzieć, o czym jest ten tekst, a właściwie dlaczego powstał. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ja też się przy tekście nie rozerwałam. Masz ciekawy pomysł na świat, ale niewiele się w nim dzieje. A bardzo długo – nic. Pierwszoosobowy narrator jest tylko obserwatorem, to też nie pomaga.

Technicznie – cienko z interpunkcją. Męczyły mnie liczne powtórzenia. Niby zamierzone, ale nie przypasowały i już.

Władca ptaków posiada intymną relację ze wszelakiego rodzaju mentalnymi odchyleniami, chylili się wspólnie w najdziwniejsze ze stron odkąd tylko pamiętam.

Powtórzenie. W ogóle nie rozumiem tego zdania. Skąd ta liczba mnoga w drugiej części? Przecinek po “stron”.

Po krótkiej pauzie – kujący gardłowy szelest.

A kogo/ co kuł ten szelest? Wygląda na ortograf.

Edit: No dobra, może być literówka.

Babska logika rządzi!

Bardzo, bardzo męcząca lektura. Początek sprawdzałam po kilka razy, czy aby zrozumiałam zdania, ale idąc dalej – poddałam się. Podobnie jak Bemik, zaczęłam skanować tekst. Obawiam się, że sens tekstu jest tylko dla Ciebie, Autorze, znany. Przeszarżowałeś tak, że nawet nie jestem w stanie znaleźć po przeczytaniu chociaż jednego elementu, który zwróciłby moją uwagę na korzyść tekstu. Więc ostatecznie – naprawdę nie wiem, co przeczytałam. No wiem, że coś o ptakach było, momentami mocno poetycznie, ale cóż z tego wynikło? Nie wiem.

Wędziwiuszu, przeczytałam, ale, piszę to z przykrością, nie udało mi się zorientować, co miałeś nadzieję opowiedzieć tym tekstem.

 

Trawa klęka, in­tro­ni­zu­jąc wraz z każ­dym kro­kiem mój but. – Jeden but?

 

Tra­wie nie strasz­na teo­kra­cja… – Tra­wie niestrasz­na teo­kra­cja

 

tak samo kom­plek­so­wy jak mój czy Twój. – …tak samo kom­plek­so­wy jak mój czy twój.

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Błąd występuje w opowiadaniu kilkakrotnie.

 

Na gło­wie miął zdo­bio­ną pną­cza­mi żu­ra­wi­ny, złotą klat­kę dla ptaka. – Dlaczego gniótł klatkę? Żurawina nie jest pnączem.

 

naj­bar­dziej oso­bli­wa rze­czą był ab­sor­ber do pio­ru­nów… – Literówka.

 

Sza­le­ją­ca wła­śnie burza je­dy­nie do­peł­nia­ła cu­dacz­ny obraz sy­tu­acji.Sza­le­ją­ca wła­śnie burza je­dy­nie do­peł­nia­ła cu­dacz­nego obrazu sy­tu­acji.

 

i uwol­nio­ne chwi­le póź­niej… – Literówka.

 

Za­wróć chłop­cze, a żarna które spo­czy­wa­ją na twych obo­la­łych ple­cach, po­rzuć na stra­wę szczu­rom. – Nie wydaje mi się, by szczury miały ochotę mieć za strawę kamienie.

Pewnie miało być: Za­wróć chłop­cze, a ziarna

 

-Chyba że… chcesz zo­ba­czyć go po raz ostat­ni? – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Mru­gnij oczy­ma, jeśli stę­sk­ni­łeś się za sta­rym… – Oczyma nie można mrugnąć, mrugamy powiekami.

 

Cze­luść roz­stę­pu­ją­ca jego czasz­kę… – Czeluść nie rozstępuje; czeluść jest rozstępem.

 

kto przy­pad­kiem na­po­tkał ją wę­drow­nym wej­rze­niem. – Spojrzenie koczownicze?

Pewnie miało być: …kto przy­pad­kiem na­po­tkał ją wę­drującym wej­rze­niem.

 

Nagle – pta­sia ko­hor­ta roz­la­ła się po nie­bie, jak burza ani­mi­zo­wa­nych skraw­ków sadzy. Przy­kry­ły słoń­ce, za­stą­pi­ły chmu­ry i ob­la­ły mo­no­chro­ma­tycz­nym żarem fio­let nieba. – Piszesz o kohorcie, więc w drugim zdaniu: Przy­kry­ła słoń­ce, za­stą­pi­ła chmu­ry i ob­la­ła mo­no­chro­ma­tycz­nym żarem fio­let nieba.

 

Po środ­ku pola, na za­chód od domu Pana Stor­chiw­da Mo­no­kli­mak­sa ufor­mo­wa­ło się tor­na­do… – Pośrod­ku pola, na za­chód od domu Pana Stor­chiw­da Mo­no­kli­mak­sa, ufor­mo­wa­ło się tor­na­do

 

zde­rza­ją­cych się na­wza­jem w sza­leń­czym amoku. – Masło maślane. Czy może być spokojny amok?

 

Kil­ka­na­ście srebr­nych ko­li­sie­wów szar­żo­wa­ło mi w plecy… – Szarżować można na coś, ale nie komuś i nie w coś.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Połowę, jak nie więcej, tekstu opuściłem. Bardzo męczący, bardziej niż maraton Ulissesa:) 

F.S

Ciężkie i niezbyt ciekawe. 

Co do ciężkości – wielkie akapity w wydumany sposób opisujące banalne zjawiska nie są zbyt dobrym pomysłem na przyciągnięcie czytelnika; ponadto część tych środków stylistycznych nie brzmi zbyt naturalnie, począwszy od tej trawy – jak coś jest zdeptane, to nie klęczy : P

Historia niby sugeruje, że będzie opowiadać o czymś oryginalnym, jednak w międzyczasie okazuje się, że potok słów topi ten pomysł. Ponadto, niestety, zestawienie niezwykle powolnej narracji i nazw własnych tworzy nastrój takiej anglosaskiej opowieści o rolnikach.

I po co to było?

Nowa Fantastyka