- Opowiadanie: ojciec dariusz - Posejdon

Posejdon

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Posejdon

Posejdon

 

 

 

 

– Jeszcze dwie mile! – ryknął przez ramię uśmiechnięty pilot. – proszę nabrać świeżego powietrza doktorze, prędko go pan nie wciągnie!

 

Siedzący z tyłu, lekko posiwiały mężczyzna o dostojnej twarzy puścił poradę mimo uszu. Napawał się widokiem rozległego, morskiego pustkowia i smakował powietrze każdym oddechem odkąd tylko zakończył urlop i wsiadł do śmigłowca. Oślepiający blask słońca na spokojnej tafli rozświetlał ten milczący bezmiar, czyniąc go podobnemu wielkiej lustrzanej posadzce w niebiańskim pałacu. Bezmiar i pustka otaczały samotną maszynę, trzepoczącą wirującym śmigłem. Uciekały w rozświetlony horyzont przez sino błękitne niebo na którym nie było nawet jednego ptaka.

 

– Taki jasny, taki spokojny, piękny… – pomyślał doktor nim zmarszczył wysokie czoło. Jego wzrok biegł teraz do świata ukrytego poniżej. Zimnego i skrytego w wiecznym mroku. Próbował przerwać tę myśl. Cieszyć się jak najdłużej pożegnalnym promieniem słońca. Nie umiał.

 

– Jesteśmy na miejscu! – Krzyknął znów pilot. Wiecznie zadowolony Stone o rozwartych oczach, z których błyszczała radość i życzliwość.Doktora mocno irytowała ta głupkowata szczerość i pogodność, odporna na zmartwienia i codzienne kłopoty. Zespół Posejdona drwił kiedyś, że w przypadku awarii Stone runąłby ze swą maszyną w ocean, pewnie trzymając drążek i rżąc z całych sił jakby spotkała go nowa, świetna przygoda. A jednak Stone był idealnym człowiekiem na to stanowisko. Stanowisko pilota który odpowiadał za łączność z platformą Mewa. Odbierał stąd przemęczonych ludzi. Przytłoczonych ciasnotą, rutyną,o nerwach nadszarpniętych przez furię ekspedycyjną. Ludzi którzy od wielu tygodni nie oglądali słońca i obcych twarzy. To ich witał na pokładzie radosny Stone, o błyszczących oczach. Witał prostą serdecznością, którą chcesz lub nie, narzucał wszystkim w sposób apodyktyczny. Z czasem kiedy powrót do świata, do powietrza, do bliskich i słońca był jednoznaczny z twarzą Stone’a przebijającą nad taflą wody, każdy tęsknił za nim jak za uosobieniem wolności i odpoczynku.

On też dowoził tu ludzi jak dziś doktora. Jego pogodność i miłe słowa pomagały przełknąć ostatnie chwile przed długim letargiem wśród zimnego mroku. Pomagały z pewnością, choć prawie nikt z załogi Posejdona do końca nie zdawał sobie z tego sprawy, gdy rzewnym wzrokiem żegnał słońce z pokładu śmigłowca.

Doktor wyjrzał zza ramienia pilota. Przed nimi, na srebrnej tafli tkwiła nieruchomo platforma Mewa. Wielki kwadrat na czterech płozach z kompleksem budynków, małym portem i wysokim na trzydzieści metrów masztem radiowym. Przed lądowiskiem platformy stał człowiek w szarym kombinezonie. Machał obszernie rękami ale nie korygując podejście śmigłowca lecz z radości, jak człowiek który kończy długą zmianę.

 

– Ho ho! Sam chyba gotowy na powrót. – zauważył z drwiną Stone.

 

Śmigłowiec zawiesił się w powietrzu jak koliber po czym wolno zsuwał się w dół. Uderzenie płóz o stal lądowiska wywołało u doktora chwilowe kłucie w piersiach. Sam, młody inżynier serwisant, nisko pochylony podbiegł do drzwi maszyny i szarpnął klamkę, krzycząc ze śmiechem :

– Stone, ptaszyno! Czekaj na mnie. Skończyłem tu wszystko więc biorę graty i spadam z tobą, OK?

Doktor wziął głęboki wdech i wyszedł z helikoptera. Wciąż wirujące łopaty nie robiły na nim wrażenia. Stał wyprostowany z włosami rozwiewanymi jak pod suszarką. Do doktora podszedł niespodziewanie lekko posiwiały, błękitnooki mężczyzna w takim samym jak Samuel kombinezonie. To Will, dowódca platformy. Absolutnie wszechwiedzący, znający każdą jej śrubkę i każdy nit. Chwycił Thomasa pod ramię i odprowadził w kierunku stacji.

 

– Wypoczęty ? – Zapytał technik z wyraźną na twarzy troską i współczuciem.

 

– Przeszedłem badania kontrolne. Reszta jest bez znaczenia. Zostajesz sam?

 

– Tak, Samuel skończył zmianę a Julia jest od tygodnia na chorobowym.

 

Doktor wszedł przez otwarte na oścież drzwi stacji. W progu obejrzał się jeszcze do tyłu i machnął pożegnalnie do Stone’a, który trzymał po cesarsku uniesiony w górę kciuk. Znalazł się teraz w znienawidzonym przez załogę Posejdona, ciasnym korytarzyku z ladą po prawej stronie i automatyczną barierką na wprost drzwi, prowadzącą do kapsuły dezynfekcyjnej. Will usiadł za ladą i złożył dłonie na klawiaturze komputera.

 

– Podaj mi twoje badania Tom. – Rzekł uzupełniając formularz na monitorze.

 

„ 21 lipca 2033 roku. Godzina 17.46. Doktor Thomas Kovac – członek zespołu. Odprawa zwyczajna po trzydziestu pięciu dniach urlopu.

Potwierdza się przedłożone wyniki badań :

– psychologiczno psychiatrycznych pod kątem zmian i patologii zachowań. – w normie.

– socjopatycznych pod kątem wystąpienia furii ekspedycyjnej. – w normie.

– epidemiologicznych na obecność chorób zakaźnych – negatywny.”

 

– Dziękuję. No cóż doktorku. Widzimy się za trzy miesiące. Powodzenia – rzekł znów z tym smutnym uśmiechem człowieka który przeżywa cudze tragedie bardziej niż sama ofiara. – A teraz zapraszam na prysznic. Wiesz co robić.

 

Barierka uniosła się w górę i doktor wszedł do wąskiej szatni tuż przed kapsułą. Były tam metalowe szafki w dwóch rzędach. Osiem z nich miało na drzwiczkach wypisanenazwiska. Mężczyzna rozebrał się powoli, jakby liczył że wydarzy się coś, co uwolni go od konieczności zejścia w dół. Ubranie i pudełko osobistych rzeczy zostawił w szafce z napisem Tom K, po czym założywszy gogle na oczy, nagi wszedł do niewielkiej sauny o białych ścianach. Szklane drzwi zamknęły się z subtelnym sykiem i na doktora spadł ciepły, lekko piekący płyn, który następnie zmyła gorąca woda pod nieprzyjemnym ciśnieniem. Przed Tomem otworzyła się druga para drzwi. Była tam kolejna szatnia lecz z wieszakami zamiast szafek. Na małych haczykach wisiały podpisane kombinezony. Wysuszywszy chude, opalone ciało przebrał się w jeden z granatowych kombinezonów i miękkie buty nad kostkę. Przed maleńkim lusterkiem poprawił siwą grzywkę, delikatnie falującą na czole. Znów znalazł się na zewnątrz. W doku batyskafówpo drugiej stronie platformy. Stały tam wielkie, sferyczne roboty, jak gigantyczne kule do kręgli. Z wąskimi rękami po bokach, zakończonymi zaciskanymi chwytakami i o czterech lampach wystających z czubków, wyglądały jak grube, sympatyczne stwory z bajek dla dzieci.

Tom spojrzał z niepokojem w niebo i przez kilkanaście sekund wędrował wzrokiem za kilkoma stratusami, sunącymi spokojnie przez błękit. Potem rozejrzał się po bezkresie milczącej wody i zrobił znak krzyża. Bał się jak zawsze. Bał się że widzi to wszystko po raz ostatni. Spośród licznych fobii których obecność co trzy miesiące weryfikował na badaniach w Bostonie, miał jedną której nikt nigdy nie sprawdził. Był to strach przed śmiercią tam… na dole. Umrzeć na dnie, w ciemnościach jak stary rekin, który w pewnym momencie wstrzymawszy ruch ogonem, opada spokojnie i powoli w dół, by zgnić na abisalnym piachu. Ale cóż, przecież sam chciał takiej kariery. Przyjął propozycję instytutu bez wahania, ze służalczą wdzięcznością. Myślał że będzie badał coś wielkiego, nieznanego. Gówno prawda. Mozolna rutyna – tak nazywał tę robotę gdy zachwyceni, zazdrośni przyjaciele pytali go o projekt.

Batyskaf otworzył drzwiczki jakby bajkowy potwór rozszerzył paszczę. Doktor wlazł do środka i włączył komputer pokładowy. Wewnątrz pojazdu zaświecił się panel. Głębokościomierz, odczyty temperatury i wskaźnik szczelności pojazdu rozbłysły ładnym zielonkawym kolorem. Niemal w tym samym momencie zabrzmiał głos Willa w głośniku nad głową doktora.

 

– OK, razem z tobą puszczam Cargona. Są w nim listy, paczki i trochę przyjemności od firmy. Przez ostatnie trzy dni konserwowałem stacje przetwarzania sygnału i odbiorniki niebieskiego lasera. Nie powinny sprawiać kłopotu co najmniej do nowego roku. Wymieniłem też lampy w twoim batyskafie. Kiedy cię nie było Eric zgłaszał awarię w powłoce cysterny tlenowej. Ale to tylko pokrywa wydechu, nie wytrzymała w końcu ciśnienia na dole. Tak więc wszystko jest w porządku. Mewa jest w świetnym stanie.

 

– Dzięki Will. Zamykam drzwi. Aparatura w porządku. Obiekt w pełni szczelny. Ukłony dla małżonki i widzimy się na drinku jesienią.

 

– Tak jest. Pozdrowienia dla demonów ze środka Ziemi.

 

Tom usłyszał jak pod batyskafem otwiera się platforma doku. Maszyna zawisła nad wodą na niewielkim żurawiu. Mężczyzna ostatni raz, przez szybkę drzwiczek rzucił zmrużone spojrzenie ku słońcu po czym wcisnął guzik z napisem RELEASE.

 

Batyskaf położony na tafli zakołysał się przyjemnie. Tom zauważył jak Cargon, duży batyskaf towarowy,tuż obok zapada się w wodę, zostawiając na powierzchni olbrzymie, pulsujące bąble powietrza. Po chwili jego stwór również zaczął opadać powoli. Doktor poczuł ściśnięcie w piersiach na widok wody podnoszącej się w górę przezroczystego kadłuba. W kilka sekund sięgnęła poziomu twarzy operatora i przy dźwięku bulgoczących pęcherzy batyskaf wszedł w całości pod taflę.

 

Cisza… Kołyszący się, połyskujący błękit. Inny świat. Świat bez ludzi i ich spraw, bez pogody a im niżej także i bez dnia i nocy. Czas odmierzany jedynie ilością tlenu. Życie wyznaczane szczelnością przyrządów. Doktor uspokoił się nagle jak dotknięty czarem. Dziwne jak ten obcy świat stawał się nowym domem. Instytut chciał wiedzieć czy ludzka psychika i natura są w stanie zaadaptować się do życia w głębinach. Kolorowe rybki podpłynęły do szyby, szczypiąc ją delikatnie, rozwartymi gębami. Nikt nie zawracał sobie tym głowy. Przecież to bzdura. Nie sposób żyć bez słońca i powiewu wiatru. Bez kropel deszczu na głowie i szumu liści. Dopiero tutaj widać jak bardzo brakuje tych niepozornych drobnostek na co dzień. Załoga skupiała się na bardziej pożytecznych badaniach, zapominając o niedorzecznej obserwacji, którą przypominano sobie dopiero na powierzchni, na badaniach w Instytucie. Ale teraz… Ileż spraw człowiek zostawia za sobą, znikając nagle w mokrej, zimnej ciszy. Głęboko i daleko, bliżej serca Matki Ziemi.Jakież to… naturalne.

 

Chwilę rozkosznego zamyślenia znów przerwał chrzęst radia.

 

– Hej, hej ! Skoro B3 opada na dół to pewnie sam Thomas powraca z urlopu. – zabrzmiał męski, zdecydowany głos.

– Witaj Eric, co nowego w otchłani? – doktor uśmiechnął się szeroko. Dotarło do niego że stęsknił się za zespołem.

 

W głośniku przemówił teraz głos młodej kobiety. Dźwięki jakie mu towarzyszyły, zdradzały koleżeńską, a w tym przypadku właściwie małżeńską, przepychankę przed mikrofonem Erica.

 

– Dobrze że jesteś doktorku. Nie chcą mnie puścić na powierzchnie a najwyższa pora na okresowe badania ginekologiczne.

 

Gdzieś w tle rozmówców rozległ się śmiech innego członka zespołu. Eric sprostował rozbawiony.

 

– Nie słuchaj mojej żony Tom. Zapomniała że taki wieloletni wdowiec po miesięcznym urlopie ucieka na dno morza właśnie przed babkami. Mam rację co? Haha !

 

Tom pokręcił wesoło głową.

 

– Najbardziej śpieszy mi się by wyrównać ciśnienie w uszach. Jeśli nie mam dwóch ton nacisku nad głową nie czuję się bezpiecznie.

 

– Hahaha – rozległo się gromadnie w odbiorniku.

 

– No dobra – spoważniał Eric – masz troszkę za dużą prędkość opadania. Zwolnij pięć procent balastu. Jesteś odzwyczajony. Kiedy będziesz na ośmiu tysiącach zwróć uwagę na reakcję powłoki szyb. Przy ostatnim wynurzeniu kosztowała nas niemało strachu.

 

– Dzięki za otuchę. A co się dzieje?

 

– Wydaje mi się że kurczy się wolniej od kadłuba. Jeśli tak, kiedyś pójdzie szczelina.

 

– Pff… Dobra zrozumiałem.

 

– Czekamy. Do zobaczenia za jakieś dwie godziny. O ile nic się nie zepsuje hahaha!

 

Kolorowe rybki zostały w górze. Zarzucając na boki małymi ogonkami machały ignorancko na dziwny przedmiot spadający w ciemność. Kolor przestrzeni zachodził z wolna fioletem jakby gdzieś w dole odkręcono wielki flakon atramentu. Migotanie światła bladło aż całkowicie zanikło na niedostrzegalnej, odległej tafli. Zazwyczaj w tym rejonie pływa rodzina delfinów, które lubią zaczepiać techników na Mewie albo towarzyszą batyskafowi przez niewielką część podróży jakby urządzały sobie zawody w nurkowaniu. Kilkakrotnie widziano kaszalota na głębokości prawie tysiąca metrów. Wyłonienie się z cienia stwora, wielkiego jak okręt podwodny, budzi niemałe przerażenie w drodze przez otchłań, toteż mimo wielkiej pociechy jaką jest towarzystwo zwierząt w tym nieludzkim świecie, załoga Posejdona wolała nie napotykać waleni tak nisko. Tym razem jednak droga ku stacji była pusta i martwa. Przerażające uczucie bezwładnego spadania w gęstniejącą czerń próżni na nowo ścisnęło doktora w piersi. Zdało mu się że czuje narastający chłód, który opadł na szklane włókno kadłuba. Czas umarł. Ugrzązł kilkaset metrów powyżej, zatrzymany przez ciemność i wzrastające ciśnienie. Odparty przez nienazwaną, niezrozumiałą nicość w której godziny i bieg spraw nie mają znaczenia. Pustka. Niesamowita, pierwotna samotność wśród mroku. Nie! Nie pierwotna. Prodromalna.To samotność bezwolnego, skulonego w ciasnym mateczniku embriona. To milcząca podróż ratunkowej kapsuły przez bezkres kosmosu. Przerażenie, szczelnie stłumione przez twardą pokrywę dryfującej bezwładnie trumny. W dół. W dół przez chłodną czerń. Bez końca.

Doktor otoczony przez ciemność rozświetloną jedynie diodami wskaźników na pulpicie, długo nie włączał reflektorów. W masochistycznej przyjemności napawał się własnym lękiem. Dopiero gdy niespodziewanie batyskaf wydał pierwsze, podłużne trzeszczenia, Tom odruchowo wcisnął kontrolki lamp. Przez moment wyglądało to jeszcze straszniej niż wcześniej. Białe światło przeszywało pustkę, ginąc gdzieś, nie znalazłszy niczego przed ani pod sobą.

Po godzinie B3 osiągnął głębokość sześciu tysięcy pięciuset metrów. Powłoka wydawała złowrogie pomruki jakby maszyna denerwowała się coraz większym naporem wody.Podróż biegła teraz w rytm melodyjnych zgrzytów, które odzywały się regularnie, introdukcją powolnego trzeszczenia jak zgrzyt zębami, kończąc na jęku zdenerwowanego kota, który lada sekunda rzuci się do furiackiego ataku. Batyskaf brną jednak pewnie dalej. Osiem tysięcy, dziewięć. Dziewięć sześćset. I jest… Nareszcie.

W zalanym wodą Hadesie. Na dnie wszechświata. W przerażającej pustce i ciemności, pojawiły się światła. Niebieskawe lampy zewnętrzne, słabe i mdłe, podświetlały sylwetkę Posejdona. Ludzki przyczółek u granic Szeolu. Doktor dopiero teraz przyznał, że stacja ma kształt olbrzymiej, stalowej piłki do rugby.Zacumowana na dnie, olbrzymia muszla, spowita niebieskawą poświatą jak mgiełką.

 

– Thomas, witamy. – rozległ się znowu głos Erica. – Cargon jest już tutaj. Rozładujemy go jak wejdziesz na pokład. Włącz sterowanie poziome i zbliż się do śluzy drugiej. 

 

– Zrozumiałem.

 

Batyskaf napędzany dwiema bocznymi śrubami przesunął się ku okrągłym drzwiom stacji, nad którymi rozbłysło czerwone światło. Elektromagnes włazu przyciągnął kapsułę drzwiczkami do siebie.

 

– Rozkładam kaptur cumowania. – Informował o każdym swym ruchu Erik

.

Ze ścian Posejdona uniosły się stalowe szczęki które otaczając batyskaf, zamknęły go w ciasnej, pancernej kuli. Chwilową ciemność natychmiast rozświetliły niebieskie diody.

 

– Kaptur szczelny. Reguluję ciśnienie i wypompowuję wodę. Spokojnie Tom, zaraz będziesz z nami przy stole.

 

Wewnątrz kuli rozległ się hałas nabijanego syfonu. Woda zassana do zewnętrznego zbiornika opadła.

 

– Ciśnienie kaptura i śluzy wyrównane. Witam w domu doktorze.

 

Drzwi śluzy i batyskafu otworzyły się niemal jednocześnie. Doktora uderzył smród, stojącego od kilku dni powietrza stacji. Mimo bólu w kolanach, podniósł się bardzo żwawo, opuszczając kapsułę.

 

– Heeej!! – Rozległ się gromadny krzyk stojących w rzędzie pracowników stacji. Ubrani w niebieskie kombinezony z chińskimi trampkami na nogach, przypominali wesołą obsługę zakładu mechaniki pojazdowej. Tom z rozwartymi ramionami witał się z każdym z osobna.

Erikiem – głównym technikiem projektu. Dorothy – jego żoną, znaną w Japonii panią mikrobiolog. Steven, najmłodszy na dnie, był profesorem geologii oceanicznej. Anna, wyrachowana okularnica przed pięćdziesiątką to laureatka wielu nagród w dziedzinie biologii oceanicznej. Wreszcie Lui – japoński, szczupły geniusz w dziedzinie prądów oceanicznych, nazywany też Rustym, ponieważ z uwagi na brak zajęcia często parał się konserwacją kadłuba. Thomas był doktorem medycyny i oprócz pielęgnowania całego zespołu miał również badać wpływ abisalnego żywota na ludzkie ciało i psychikę.

 

– A niech mnie! Przyszły moje cygara! – Rozległ się krzyk Erika, który pierwszy uporał się z paczką przy zastawionym stole. Każdy z rozlanym na pół twarzy u śmiechem otwierał przesyłki od bliskich i specjalne zamówienia.

 

– Mam też małe podarunki od firmy. – Tom podniósł się od stołu i kolejno rozdawał drewniane skrzyneczki z alkoholem i pięknymi scyzorykami z logo firmy wyrytym na stalowej obudówce.

 

Gdy każdy otrzymał swoje i opatrzył dary ciepłym komentarzem, Thomas usiadł na miejscu i wpatrując się w każdego z towarzyszy po kolei, pomyślał że brakowało mu tych kolacji i śniadań przy wspólnym stole.

 

– Co na świecie? – Zapytał Steven, rozlewając kolejny kieliszek brandy.

 

– Powinieneś jeszcze pamiętać. Przecież sam skończyłeś urlop miesiąc temu – wtrąciła kąśliwie Anna.

 

– Jak tylko się wynurzyłem z wody – ruszył z odpowiedzią Thomas – opadli mnie wszyscy, którzy finansują projekt. Nie miałem spokoju przez pierwsze dwa tygodnie. W Indiach nowa grypa zabiła już czterdzieści tysięcy ludzi. Zarząd Globmedu, który dopłaca do nas miliony rocznie, wezwał mnie do siebie i kazał przyśpieszyć badania abisalnych organizmów w poszukiwaniu szczepionki lub antybiotyku. Gross&Swiss poinformowali Instytut i mnie osobiście, że wycofają się z projektu jeśli za kilka miesięcy nie dostaną żadnego raportu na temat zwiększającej się aktywności dna morskiego.

 

– Oni wszyscy powariowali? Myślą że jesteśmy w tym piekle na wakacjach? Na czym mamy pracować do diabła? W laboratorium cztery na cztery? – podniósł głos zdenerwowany Steven.

 

Erik wąchając cygaro z zamkniętymi z rozkoszy oczami, rzekł spokojniej

 

-Od początku wszyscy mieli zbyt wygórowane oczekiwania co do Posejdona. Jakby leżały tu odpowiedzi na wszystkie pytania i rozwiązanie wszystkich współczesnych kłopotów.

 

– Na górze faktycznie jest coraz gorzej. –kontynuował doktor -Świat stał się wrogi i nieprzyjazny. Matka Natura robi się kapryśna. Wraz z nią dziwaczeją i wariują ludzie. Może to efekt życia tutaj, ale nie potrafię już normalnie rozmawiać z nikim na powierzchni. Wszędzie widzę tylko złośliwość i głupotę. Ludzie są jak wściekłe zwierzęta. Nawet gorsi bo kierowani zawiścią i chciwością. Co dzień te same wiadomości : rodzice katują dzieci, dzieci mordują rodziców, strzelaniny w szkołach, eksplozje na dworcach. Potężne wichury, sztormy, susze. Obok Ziemi przelatują meteoryty wielkości Illinois. Ten świat umiera. Wystarczy posiedzieć przez jakiś czas pod wodą aby dostrzec jakie to wszystko chore.

 

– Chcesz powiedzieć że tylko w Rowie Mariańskim została odrobina spokoju i życzliwości?– Zadrwił ze śmiechem Erik.

 

Śmiech rozległ się wokół stołu. Pogodny nastrój pozostał w kuchni do późnych godzin, aż biesiadnicy udali się spać. Jutro kolejny świt bez słońca.

 

Posejdon był plątaniną ciasnych korytarzyków o białych ścianach, wzdłuż których biegły przewody i instalacje systemów respiracji, ogrzewania i oświetlenia. Łączyły około dwudziestu pomieszczeń z kajutami załogi na południowym końcu „piłki”, małym kompleksem laboratoryjnym i mostkiem w części środkowej. Resztę zajmowały doki, pomieszczenia techniczne i magazynowe.

Markowane przez komputer oświetlenie dobowe było jak każdego poranka słabsze i mdłe. Ten udawany świt nie pobudzał do działania. Doktor zrzuciwszy koc długo siedział na łóżku, przecierając oczy. Chciał sięgnąć po tabletkę leżącą na półce obok książki, jednak zdał sobie sprawę że po trzech dniach akomodacji ból głowy ustąpił całkowicie. Zadowolony tym faktem szybko podniósł się i przysposobił do pracy.

Melodyjna instrumentacja rozlała się przez radiowęzeł stacji a w jej tle rozbrzmiał spokojny, wciąż zaspany głos doktora.

 

– Chętni na delikatny jazzik ?

 

Przyjemna muzyka wypełniła korytarze Posejdona, doktor trzymając kubek kawy w dwóch palcach dłoni, ruszył do laboratorium. Anna stała w białym fartuchu, pochylona nad krwawymi strzępami otworzonej ryby. Kręcąc biodrami w rytm muzyki grzebała dwoma skalpelami we wnętrznościach morskiego potworka. Było w tym obrazku coś niepokojąco patologicznego a jednak doktor wpatrzony przez krótką chwilę w falujące horyzontalnie pośladki żachnął się, czym zdradził swą obecność.

 

– Nie gap się na mnie tylko podejdź. Patrz co się złapało się kilka dni temu.

 

Thomas stanął nad rozpłataną flądrą wielkości kelnerskiej tacy o koszmarnym pysku.

 

– To coś nieznanego?

 

– Owszem, było na ośmiu tysiącach. Widzisz coś niezwykłego?

 

– Brak fotoforów ? – rzucił na oślep doktor.

 

– Właśnie. Chociaż na grzbiecie znalazłam komórki fotocytów to ryba ta nie ma wykształconego narządu świetlnego. Może ten gatunek jest w trakcie przystosowania do schodzenia coraz niżej? Ale jeśli tak to po co? Zmiana habitatu? Ekspansja żywieniowa? Fascynujące, co?

 

– Owszem. Albo to po prostu nieudany, na wpół głębinowy wybryk natury. Masz coś jeszcze? – zapytał lekarz rozglądając się po probówkach i małych akwariach z odłowionymi organizmami.

 

– Tak, przybyło kilka ciekawych saprobiontów i nieznane widłonogi z dna. – odrzekła nie odrywając oczu od ryby -Część z nich z całą pewnością nadaje się do prac nad antybiotykiem. Ale tutaj do końca tego nie sprawdzimy. Ich znaczenie dla medycyny odkryje ktoś w instytucie, jak zwykle.

 

– Zarząd planuje powiększenie naszego laboratorium. Jeśli nowoczesna aparatura przeżyje podróż na dół to w przyszłym roku szykuje się poważny remont.

 

– I urlop dla wszystkich?! – Wywnioskowała z uśmiechem Anna.

 

– Zapewne.

 

-Już to widzę! – krzyknął wchodzący do laboratorium Steven, z elektronicznym notatnikiem pod pachą i ubrudzonym kubkiem w dłoni – wystarczy podliczyć bilans wydatków i zysków z tego projektu by wiedzieć że najpóźniej za rok stacja zostanie zamknięta a właściwie wyłowiona na górę. Remont! Ha! Chodź doktorze pokaże ci najnowsze odkrycie Anny… i moje poniekąd również.

 

Mężczyźni przeszli na koniec laboratorium i stanęli przed zbiornikiem wielkości pralki, podłączonym do dwóch kompresorów. Wewnątrz, za ściemnionymi szybami pływała a właściwie tkwiła w jednym punkcie typowa głębinowa rybka. Jej złowrogo wykrzywione oczodoły bez oczu, skierowane na oprawców za szkłem, biły spokojem zimnej czerni. Tylko ogonowa, poszarpana płetwa drgała w poziomie.

 

– Poznajesz Mimi? Kiedy cię nie było poddaliśmy biedaczkę ryzykownemu badaniu. Zwiększaliśmy ciśnienie basenu o 2megapaskale na dobę. Spójrz na wyniki z kamery termowizyjnej. Puszcze je w przyśpieszeniu.

 

Steven włączył monitor komputera tuż obok kompresora. Pojawiła się na nim szachownica jaskrawych zdjęć gdzie kształt ryby zmieniał kolory na zimniejsze.

 

– Pod wpływem ciśnienia nie dochodzi do kurczu tkanek jak w innych przypadkach lecz do ich rozciągnięcia w pionie. Ryba zmienia kształt, zachowując identyczną objętość ciała. Wygląda no to, że może wypływać naprawdę wysoko ku powierzchni w krótkim czasie.

 

– Jakie było maksymalne ciśnienie basenu? – zapytał doktor patrząc z politowaniem na bestyjkę.

 

– Sześćdziesiąt jeden mega paskali. Więcej nie wytrzyma akwarium.

 

– Wnioski?

 

– Nadal tak mało wiemy na temat tensjoadaptacji. To już czwarty odmiennie reagujący organizm w ciągu dwóch miesięcy.

 

Steven postukał z czułością w borokrzemową szybę akwarium. Rybka nawet nie drgnęła, patrząc obojętnie na zakłamanego oprawcę.

 

– Myślałeś kiedyś o technologii która pozwoliłaby na stworzenie biobatyskafu? Zamiast stalowej powłoki wyhodowana tkanka głębinowej ryby.

 

– Przecież ten projekt już był, odrzucono go nie dalej jak rok temu. Okazał się zbyt kosztowny i nierokujący. Ktoś mówił że kupili go Japończycy ale nic nie słychać o postępach.

 

– Tak ale wtedy myśleliśmy, że wszystkie ryby adaptują się podobnie. – Nie odpuszczał Steven – Mimi daje nam nowy horyzont. A co nas czeka w dalszych badaniach?

 

– Macie przygotowane preparaty z tego gatunku?

 

– Oczywiście – odpowiedział Steven z satysfakcją – koleżanka Mimi jest już gotowa pod mikroskop.

 

– No dobrze – mruknął doktor – dajcie mi próbki tej tkanki. Czas zacząć zarabiać.

 

Czas mijał powoli. W milczącej, precyzyjnej pracy, kołysanej dźwiękami muzyki. Za maleńkim oknem laboratorium, zewnętrzne reflektory podświetlały dno straszliwej pustki, miażdżonej przez ciśnienie. W połowie dnia roboczego, za oknem przepełzł B4 z Luim siedzącym w środku. Rozłożone chwytaki batyskafu grzebały w dnie, wyszukując minerałów i żyjątek. Z rzadka do bulaju podpływał jakiś upiorny stwór, zwabiony odbiciem własnych fotoforów w szybce. Podpłynął też obrzydliwy, morski wij. Obślizgły, czarny i długi na dwa łokcie. Zawinął się jak sprężyna na szybce i niezgrabnym, powolnym pełzaniem oddalił się, pokonując opór hydrodynamiczny.

Ta bestia choć swym wyglądem skurczała żołądek, była na tyle częstym bywalcem, że miała już swe imię. Był to Jeremiasz. Być może miał gdzieś w pobliżu ulubiony kawałek dna, pod którym zagrzebywał się w piachu. Albo żerował na nieodległym cielsku wieloryba, które od tygodni żywiło wszystkie lokalne potwory. Doktor popatrzył z krzywą miną jak dżdżownica odpływa, gdy ciszę pracy przerwał Steven, masując się po ramieniu.

 

– Powiedzcie mi, czy na tej głębokości moja meteo patia może mieć objawy? Zawsze przed deszczem łupie mnie prawy bark.

 

– Anna zaśmiała się ignorując pytanie. Doktor pewnie z racji swych obowiązków tutaj, wziął je na serio.

 

– Meteopatia wiąże się ze zmianą wilgoci i ciśnienia. Pod tym względem mamy tu, że tak powiem, niezwykle stałe warunki pogodowe. Choć sto megapaskali nad głową wywołuje całą paletę innych dolegliwości.

 

– To może kiedyś otworzą tu sanatorium? – zażartował Steven patrząc na rozmówce przez wielkie laboratoryjne soczewki na okularach.

 

– No, a jak przyjadą kuracjusze z Francji, to zeżrą Jeremiasza w sosie beszamel.

 

Odgłos pracujących bez przerwy filtrów wypełniał główny korytarz. Komputer znowu stonował światła, markując późne popołudnie. Gdzieś nad sufitem zgrzytały nity stalowej kopuły. Doktor stanął obok szafki z chemią i wcisnął przycisk interfonii.

 

– Eric, chcesz coś z kuchni?

 

Po nietypowo długim milczeniu odezwał się trzask i głos ewidentnie zaintrygowanego technika.

 

– Eee.., tak, tak. Poproszę sok jabłkowy i coś słodkiego.

 

Po dwóch minutach Thomas stanął w drzwiach mostka z zamówieniem na rękach. Wyraźnie zaniepokojony Erik powtarzał jedną komendę do mikrofonu.

 

– Mewa czy możesz powtórzyć? Odbiór! Will, nie mam dobrego sygnału. Powtórz, odbiór! Jeśli mnie słyszysz nadaj morsem. Cholera jasna!

 

– Coś nie tak z łączem?

 

– A niech to szlag! Will wysłał dziwną wiadomość i nagle wszystko wysiadło. Nie działa ani niska częstotliwość ani niebieski laser.

 

Na to nadszedł Lui rozpinając kombinezon, w którym zwykł pracować na zewnątrz. Bez emocji pogładził kruczoczarną, azjatycką grzywkę i oparł się o framugę jak człowiek bardzo zmęczony pracą.

 

– Pewnie któraś ze stacji przekazu. Najpewniej ta na stu metrach. – zdiagnozował.

 

– Skąd ta pewność ? – zapytał doktor, odkładając sok na pulpicie mostka.

 

Eric nerwowo wciskał guzik resetowania połączenia. Przez zęby wycedził.

 

– Te pieprzone delfiny! Często szturchają przekaźnik jak piłkę.

 

Do pokoju weszły pozostałe członkinie zespołu. Nastała chwilowa cisza, przerywana jedynie stukaniem Erika w przyciski.

 

– To pierwszy taki przypadek na Posejdonie. Co robimy? – spytała Anna, patrząc z niepokojem na zdenerwowaną twarz Erika.

 

– Regulamin mówi, że jeśli awaria wystąpiła powyżej szczeliny Rowu Mariańskiego, mamy czekać aż usuną ją technicy Mewy. Musimy czekać.

 

– Jak długo?

 

– Procedurę bezpieczeństwa zaczynamy jeśli cysterna tlenowa nie zejdzie tu o czasie. – Technik spojrzał na ścienny zegar, który dekorował ścianę nad pulpitem. – Powinna tu być za pięć godzin.

 

Milczący bezruch zapanował w stacji. Monotonny szum i kołatanie instalacji niby bicie pancernego serca, dawały poczucie nadziei. Spodziewając się najgorszego, załoga włączyła tryb oszczędzania energii. Przerwano wszystkie prace po czym cały zespół rozsiadł się w krąg na mostku, wymalowanym fioletowym światłem awaryjnego oświetlenia. Erik, jak zwykle nie zważając na całkowity zakaz palenia w stacji, odpalił panamskie cygaro i wyłożył nogi na pulpicie. Czas mijał w napięciu. Utrata łączności w tych warunkach oznacza, że każda awaria, każda nieprzewidziana dysfunkcja stacji może przybrać rozmiar tragedii. Łącze radiowe szwankuje często. To oczywiste na takiej głębokości. Ale niebieski laser nigdy nie zawiódł. Nie miał prawa zawieść. Po dwóch godzinach milczenia Dorothy wstała energicznie z fotela i ruszyła do kuchni. Przyniosła stamtąd dużą butelkę Grands’a, którą zaczęła rozlewać do sześciu szklanek.

 

– Jeśli cysterna zejdzie a łączność nie wróci? Mamy czekać do skutku? – zapytała najbardziej zdenerwowana ze wszystkich, Anna.

 

– Tak – mruknął beznamiętnie Erik. Z jego ust wypłynęło siwe, falujące kółeczko dymu.

 

Dokładnie po pięciu godzinach od utraty łączności, radar Posejdona wykrył ruch na sześciu tysiącach metrów. Cysterna tlenowa. Planowo i punktualnie schodziła w dół. Zauważyli to wszyscy na mostku lecz jeden tylko Erik natychmiast dostrzegł tu coś niepokojącego.

– Widzicie to? Dlaczego wykrył ruch dopiero na tej głębokości? Stąd do powierzchni mamy dwanaście czujników. Powyżej pięciu tysięcy są trzy. Wszystkie w punktach przetwarzania sygnału łączności.

 

– Wystarczy ze zepsuł się jeden z nich – rzucił niepewnie doktor.

 

– Niekoniecznie – sprostował Lui. Wychylił do końca swoją szklaneczkę, podniósł się i ruszył do wyjścia – wracam do B4. Sprawdzę czy cysterna zeszła bez przygód.Erik ty ustal czy na abisalnej nie ma jakiejś większej awarii. Sprawdź skąd wraca sygnał.

 

Mijały kolejne godziny. Lui i jego B4 uwijali się wzdłuż i wszerz powłoki cysterny. Zręczne, patykowate ramiona szczypały stalowymi chwytakami skórę transportera, szukając przykrych niespodzianek. Wielki głębinowy wagon, przyssany do wlewu, przetaczał pachnące solą, rozprężone powietrze. Jak wiosenny powiew, rozszedł się korytarzem stacji nowy zapach, lecz nie zmienił nastroju na mostku.

Erick wpatrzony w monitory pulpitu wyprostował się w krześle i zaklął z kwaśną miną.

 

– Kurwa, nie ustalę tej awarii. Sygnał diagnostyczny nie wraca. Ginie gdzieś w połowie abisalnej.

 

– Tam gdzie zauważyliśmy cysternę? –syknęła cicho Anna.

 

– Tak. Tam nie ma delfinów ani żadnych zwierząt, które by uszkodziły przekaźnik.

 

Gdy wewnątrz stacji nastała sztuczna noc, cysterna tlenowa zaskrzypiała, zatrzeszczała i powoli ruszyła w drogę powrotną, znikając w niebieskawej mgiełce zewnętrznych lamp. Erik doradził wszystkim by poszli spać. Sam został na mostku, przez kolejne godziny sprawdzając połączenie i wywołując raz po raz głuchą Mewę. Zasnął około trzeciej, zgięty w fotelu.

Następnego dnia, gdy załoga wstawała od śniadania, dyżurujący na mostku Steven zawołał do siebie Luiego za którym instynktownie ruszyli wszyscy pozostali.

 

– Lui, przychodzą dziwne wykresy o ruchach mas wody.

 

– Sztorm.– padła spokojna odpowiedź – musi być potężny skoro odczuwalny tak nisko. Pewnie dlatego Will nie wysłał dotąd techników. Wolał to przeczekać.

 

Uspokojona załoga  wróciła do pracy. Nawet przejęty sytuacją Erik nie usiadł już na mostku lecz zajął się konserwacją ogrzewania. A jednak sygnał nie powrócił i tego dnia.

 

Czujniki głębinowe przez cały kolejny dzień słały sygnały o wzmocnionym prądzie wód. Zespół nie mając wątpliwości że w tych warunkach połączenie nadal musi pozostać zerwane, pracował cały dzień spokojnie.Lui, znawca prądów morskich analizował odczyty czujników do późnego wieczora. Nim mimo czwartej kawy nie pokonały go przekrwione oczy i zmęczenie, siła sztormu nie uległa zmianie.

 

Tak było i na trzeci i czwarty dzień, kiedy w końcu azjata wezwał na mostek wszystkich. Wśród napiętej ciszy Rusty siedział wulgarnie rozłożony w fotelu. Patrzył w podłogę nie wiedząc jak zacząć. Koledzy patrząc na jego zmierzwione włosy i niewyspaną, pomiętą twarz, czekali z przerażeniem co chce powiedzieć.

 

– To nie jest sztorm… – wyjęczał nie odrywając wzroku od filcowej wykładziny. – Nie ma takich sztormów. Nie o tej sile, trwających cztery dni w jednym miejscu.

 

– Więc co? – zapytała Dorothy.

 

– Trudno powiedzieć – odrzekł na głośnym wydechu Lui i podniósł w końcu głowę. – Może to być jakiś temporalny, podwodny pływ. Gdzieś spotkały się zróżnicowane termicznie masy wody albo Morze Żółte nagrzało się w tym roku szybciej niż zwykle. Nie wiem… Musimy jednak wziąć pod uwagę dwie rzeczy. To coś zakłóca połączenie i Mewa, nawet jeśli ściągnęła armię techników może nic nie wskórać. Po drugie, nie wiemy jak długo ten nurt się utrzyma. Takie prądy mogą trwać przez cały okres letniego monsunu. Muszę wypłynąć na górę, przynajmniej do poziomu zakłóceń. Sprawdzę co się dzieję, skontaktuję się z Mewą.

 

Erikowi od razu pomysł się nie spodobał.

 

– Jeśli Will uzna że coś nam grozi to sam tutaj zejdzie. Skoro od czterech dni nie ma ani jego ani sygnału to znaczy że ten diabelski pływ może stanowić zagrożenie dla batyskafu. Lui, mamy polecenie nie podejmować żadnych działań dopóki dociera tlen i nie ma poważniejszych uszkodzeń stacji. Trzymajmy się procedur.

 

– On ma rację Rusty. – poparła technika Anna – Nie ma potrzeby ryzykować dopóki nic nam tu nie grozi.

 

– Procedury nie brały pod uwagę uszkodzeń, których nie można naprawić w czterdzieści osiem godzin.

 – nie ustępował Lui,poprawiając się w fotelu – to sytuacja wyjątkowa i nie możemy być bierni.

 

– Do cholery nie rozumiesz że takie wynurzenie musi być koordynowane z góry ?! Jeśli narazisz sprzęt i siebie wszyscy będziemy mieli przesrane! – zdenerwował się Steven – wytrzymajże jeszcze kilkadziesiąt godzin.

 

– Niech wam będzie.  – uległ wyraźnie obrażony Lui i wyszedł do swojej kajuty.

 

Posejdon, leżący na piachu czeluści, pozbawiony łączności, coraz bardziej przypominał wszystkim podwodny grobowiec. Milczący, okryty mokrym całunem ciemności i strachu. Jak zrzucona ze statku trumna z poległym marynarzem.

Tego wieczora dno morskie ożyło serią wstrząsów. Przez całą noc odczuwalne były drgania i trzęsienia. Wodny świat falował we wszystkie strony, kołysząc Posejdonem jak dziecięcym łóżkiem co wzmogło czarne myśli załogi.

 

Kolejnego ranka znów ożyły radary. Dziwne, małe smugi przecinały otchłań, opadając powolutku w stronę Posejdona. Długo wpatrywał się w nie Erik i Thomas nim kształty nabrały znajomego wyglądu.

– Delfiny… – jękną boleśnie technik.

Rodzina delfinów, tak znanych na Mewie, opadała bezwładnie i spokojnie w mrok. Ściśnięte serca załogi nie dały odezwać się ustom. Rosnące przerażenie drążyło ciszę. W dziwnym sztormie lub prądzie tam na górze, umarły urządzenia, teraz padają zwierzęta.Co się dzieje?

Podobne smugi płynęły przez monitor radaru cały dzień. Małe i wielkie ryby sypały się w dół jak wielkie krople podwodnej ulewy.

Podczas kolacji, smętnej jak stypa, Thomas podjął się zmobilizować załogę do działania.

– Jesteśmy naukowcami, do diabła. Spróbujmy złożyć cokolwiek do kupy. Wiemy że to wymarłe pole sięga trzech tysięcy metrów, że w jego zasięgu nie działają urządzenia pomiarowe i przekaźniki laserowe. Teraz widzimy, że giną w nim zwierzaki.

 

Erik, oparty łokciami o blat stołu, czochrał pochyloną głowę jakby chciał rwać włosy.

 

– Tak działa jedynie silne pole elektromagnetyczne lub broń akustyczna. Zajebiście silna.

Pozostali w milczeniu skinęli głowami. Tom nie ustawał.

 

– Co może być źródłem?

 

Lui patrzący zamglonymi jak w kacu oczyma, zaczął śmiesznie potrząsać głową jakby zdecydowanie odmawiał.

 

– Nic… Takie rzeczy się nie dzieją. To może być jedynie ludzka ingerencja. Jakaś maszyna. Jakaś broń.

 

Uwaga Lui’ego ożywiła nieco zespół. Każdemu przeszła jakaś myśl i obraz przez głowę jakby w obcej piwnicy zapalono świeczkę.

 

– Jesteśmy dwa tysiące mil od wód chińskich – włączyła się raptownie Anna – to musi być jakaś łódź podwodna, albo nowa broń zakłócająca. Amerykanie, Chińczycy, ktoś tutaj coś testuje.

 

– Tak – parsknęła szyderczo Dorothy – albo Instytut coś testuje na nas.

 

Wszystkim przy stole jeszcze bardziej otworzyły się oczy. Steven który odkładał naczynia na zmywak, odwrócił się z głupią miną i przez chwilę patrzył na wszystkich z szaleństwem w oczach.

 

– Myślicie że to możliwe? Tyle pieprzyli o ludzkiej psychice pod wodą. To jakieś testy? Tom, ty powinieneś być najlepiej poinformowany. Co jest grane?

 

Doktor spojrzał zaskoczony i zdegustowany na wszystkich obecnych.

 

– A po cholerę mieliby zadawać sobie tyle trudu? Po co włączaliby diabelstwo, które ściągnie tu Greenpeace i pozbawi kilku sponsorów. Nie mam żadnej wiedzy na temat badań innych niż te, co do których nas wszystkich pouczono.

 

– Eech, bzdura – warknął Erik – Instytut nie ma żadnego interesu by nam utrudniać pracę. Dostają subwencje tylko po to abyśmy znaleźli tu jakieś lekarstwa. To jest jakiś sygnał zakłócający. Pewnie nowa broń przeciw jednostkom podwodnym. Jeśli na Mewie już zidentyfikowali problem i jego źródło to sprawa będzie miała finał dyplomatyczny a to oznacza tylko jedno…

 

Thomas podrapał się po trzydniowym zaroście i dokończył myśl kolegi :

 

– Trochę jeszcze poczekamy.

 

Siedzieli przy stole przechylając kubki, milczący, wpatrzeni w nieistniejącą dal. Cóż pozostaje? Czekać. Trzymać się procedur. W końcu przecież albo wróci łączność albo zejdzie tu ktoś z Mewy.

 

– Komuś jeszcze kawy? Zapytał Steven i zbliżył się do ekspresu.

 

Za maleńkim okienkiem kuchni, gdzieś daleko, może sześćdziesiąt jardów od stacji, w zanikającym świetle niebieskawej mgiełki, olbrzymi obiekt dostojnie przeszył ciemność i jakby w zwolnionym tempie upadł w denny piach. Posejdon delikatnie zadrżał, Steven dopiero teraz ujrzał tuman wzbitego w mroku piasku i zamarł z przerażeniem na twarzy. Przerażona załoga po chwili bezruchu rzuciła się do okienka. Wszyscy, jeden przez ramię drugiego gapili się wpodwodną kurzawę. Steven pierwszy domyślił się co właśnie runęło tam na dno. Jeszcze zanim piach opadł i odsłonił znany kształt, Dorothy jęknęła.

 

– Boże, tylko nie to.

 

Cysterna tlenowa. Najbardziej niezawodne urządzenie całego projektu. Posiadająca trzy niezależne systemy wynurzenia i zanurzenia. O niezniszczalnej powłoce. Właśnie padła bezwładnie jak martwy delfin. Erik zasłabł i usiadł na krześle, chowając twarz w dłoniach. Anna zaczęła cicho płakać, podtrzymując czoło drżącą ręką. Tylko Lui stał wyprostowany i beznamiętnym wzrokiem, z kamienną twarzą patrzył w wielką bryłę, wbitą w dno.

 

***

– Powyżej pięciu tysięcy utrzymuj ze mną stały kontakt. Jeśli tylko zauważysz jakiś niedobór mocy, jakiekolwiek problem z napędem, zawracaj.

 

Erik z miną bezradnego, pokonanego przez okoliczności nieszczęśnika pomagał Luiemu zapiąć kombinezon. Pozostali stojący półksiężycem w doku batyskafów, patrzyli na azjatę smutnym wzrokiem. Nastrój był iście pogrzebowy. Gdy milczący Lui pożegnał wszystkich uśmiechem i wsiadał do B4, jedna Dorothy odezwała się drżącym głosem.

 

– Lui… Dziękuję że to robisz. Dziękujemy wszyscy.

 

– Powodzenia – mruknął cicho Thomas.

 

Dziesięć minut później gdy Erik zatopił dok i wyrównał w nim ciśnienie, batyskaf numer cztery wyszedł w mrok mariańskiej pustki. Cały zespół był obecny na mostku i ze ściśniętym sercem obserwował drogę małego robota ku nieznanej grozie, tam w górze.

 

„Przez mokrego kosmosu milczące otchłanie,

Lecę,stalowej trumny zluzowawszy wodze.

Zimna próżnia i głuche nicości wołanie,

Ogarnia drżący metal w jego ślepej drodze.

 

Zgasła nade mną barwna galaktyk jutrzenka,

Skryta w objęciach mroku falującej sieci,

Czasem mnie rybiej czułki maleńka iskierka,

Jako błysk gwiazdy odległej doleci.

 

Na dnie wszechświata po omacku znajdę

Okryte piachem wrota do zmarłych krainy.

Tam w zimny uścisk ramion twych opadnę

I mimo mroku…  już się nie zgubimy.”

 

 

-Podoba wam się? Napisałem to dla mojej siostry po jej śmierci. Kochała ocean bardziej niż ja.

 

Zgodnie z obietnicą smętny, niski głos Luiego brzmiał wolno i przeciągle w radiu. Zespół, który rozsiadł się na kilku fotelach i podłodze mostku, odpowiadał niewiele, właściwie wcale. Troska o przyjaciela, który ruszył rozwikłać zagadki mroku, rozpraszała myśli, malując rzeczywistość czarną emulsją strachu. Erik jak wszyscy, wpatrzony rozszerzonymi oczyma w ekran radaru, wyprostował się w momencie gdy Anna i Dorothy wydały stłumiony jęk przerażenia.

 

– Lui, właśnie straciliśmy cię na radarze! Słyszysz nas?

 

Po chwilowej ciszy, przerywanej nerwowym dyszeniem załogi, radio odpowiedziało.

 

– Słyszę…

 

Oceanolog kontynuował, w jego głosie nie było znać strachu. Z jakiegoś jednak powodu mówił coraz wolniej, coraz spokojniej, jakby podświadomie czuł, że jego głos, jego obecność zakłóca wręcz kala coś wielkiego.

– Mam dwa tysiące… Ciśnieniomierz lekko przeskakuje… Wszystkie zespoły w porządku.

 

– Jeśli cokolwiek nawali, schodź w dół!! – Ryknął Erik, coraz gorzej znoszący napięcie. Z głośnika płynął jednak coraz spokojniejszy, łagodny głos.

 

– Cóż za ciemność… inna niż kiedykolwiek. Żadnej ryby, mikrobów, nic. Straszne… Pasjonujące… --

 

– Osiemset metrów. Właśnie straciłem światła zewnętrzne.

 

– Lui!…

 

– Mam lekkie wahania głębokościomierza. Nie stwierdzam żadnego prądu, nurtu. Nie odbieram sygnałów obcych jednostek… Niewielkie zakłócenia całej aparatury… Ciemność… Boże cóż za idealna próżnia..

 

– Lui schodź! Słyszysz?! Napełnij zbiorniki i schodź!! Lui!!..

 

– Nie… – padło szeptem.

 

Cisza. Łącze wydało przeciągły pisk i zamarło. Erik więcej nie krzykną. Nikt nie wydał z siebie głosu. Zespół naukowców zastygł w nagłej rozpaczy. B4 przepadł.

Po kilkunastu minutach głuchego czuwania Thomas podniósł się z podłogi i zrobił obszerny krok nad zwiniętą w kuckach Anną.

.

– Trzeba przygotować resztę batyskafów. Lui pewnie spadnie na dno jak wszystko inne. Będzie trzeba go doholować do doku.

 

– Co?… – Erik wyrwał się z odrętwienia – a tak, tak. Możliwe.

 

Stalowa kopuła zamkniętego doku odbijała nieznośnym echem słowa dwóch naukowców. Surowa stal pancernego garażu przejmowała zimnem i Thomas, ładując akumulator dawno nieużywanej B jedynki raz po raz rozcierał skostniałe ramiona. Erik był załamany, zrozpaczony. Sprawdzał napęd i nie odzywał się, szarpiąc raz po raz łopaty śrub.

 

– Myślisz że damy radę podnieść go tymi nędznymi chwytakami? – zapytał doktor, odłączywszy zasilanie agregatu.

 

– Myślę że nie. – burknął po krótkim milczeniu technik. Jeszcze raz walną kluczem w mocującą tuleję śruby i nadmienił zniecierpliwionym głosem.

 

– Jeśli spadnie odpowiednio blisko stacji może damy radę go przeciągnąć pod właz.

 

– Przeciągnąć? Będziemy go wlec po dnie? Uszkodzimy powłokę.

 

Erik rzucił kluczem o pancerną ścianą. Dźwięk, jaki eksplodował w pomieszczeniu przyprawił o ból uszu.

– Co mam kurwa zrobić?!! – wrzasnął. – Nie mam kontroli nad wszystkim! Nie umiem nas stąd wyciągnąć, panie doktorze! Może żaden z nas nie powinien się tu znaleźć!

 

– Uspokój się do diabła. Mówię tylko że powinniśmy znaleźć najlepszy sposób.

 

Zazgrzytały ciężkie zawiasy drzwi i w doku znalazła się Dorothy. Lekko zdyszana rzuciła jak sygnał alarmowy.

 

-Batyskaf Luiego wrócił na radarze. Spada w dół.

 

– B4 jak mnie słyszysz?… – Steven bez powodzenia wywoływał opadającą maszynę, kontakt z batyskafem nie powrócił.– Jeśli mnie słyszysz, zresetuj cały panel sterowniczy. Spadniesz jakieś dwieście jardów od stacji. Zrób co się da aby zmniejszyć prędkość. Wysyłamy po ciebie dwie maszyny. Ja będę cały czas po tej stronie radia.

 

 

Batyskaf w którym siedział doktor sunął jako pierwszy tuż nad piaszczystym dnem. Światła reflektorów szperały powolnym ruchem przed sobą, grzebiąc promieniami w ciemności. Po kilkunastu minutach w mroku zabłysła pokrywa poszukiwanej maszyny. Thomas skierował na nią wszystkie cztery lampy.

 

– O cholera. – mruknął zaskoczony.

 

Robot Luiego tkwił wbity w piaski, zanurzony w dno niemal do połowy. Doktor podpłynął bliżej, zmniejszając prędkość do minimum. Przez szeroką szybę uszkodzonej maszyny zobaczył Luiego.

Żył. Siedział spokojnie, w całkowitym bezruchu. Jego otwarte oczy patrzyły na ratownika bez emocji, zupełnie obojętnie. Doktor pomyślał że Lui jest w szoku.

 

– Słyszysz mnie?

 

Na miejsce dotarł Erik. Sunąc na wolnych obrotach podpłynął do doktora tak blisko że ich maszyny lekko stuknęły się burtami. Technik przyglądał się twarzy rozbitka, który nadal tkwił niewzruszony jak manekin.

 

– Jego radio chyba nadal nie działa. Widzisz te podłużne grzebienie? To uchwyty holownicze. Musimy go złapać równomiernie czterema chwytakami i ruszyć na trzy w górę.

 

Po kilkunastu sekundach śruby zakotwiczonych do rozbitego batyskafu maszyn zakotłowały się w miejscu. Chmura piachu niosła się w górę wraz z rojem maleńkich pęcherzyków. Lui zakołysał się w fotelu ale jego robot nie ruszył się z miejsca.

 

– Nic z tego! – warknął Thomas – musimy rozkopać dno.

 

Nieprzystosowane chwytaki batyskafów nie były w stanie uwolnić wbitej w dno maszyny. Pomimo to dwóch naukowców szarpało lewarki kierownicze odgrzebując niezdarnie piach przez kolejny kwadrans. Kiedy doktor zmęczony i zniechęcony przecierał czoło prostując się w ciasnej kapsule, Lui znów spojrzał mu w oczy i powolnym ruchem wcisnął komunikator. Ku zaskoczeniu ratowników, jego radio cały czas działało.

 

– Nie ma sensu… -mruknął szeptem.

 

Flegmatycznie, jak na zwolnionej taśmie otworzył piersiową kieszonkę skafandra i wyjął z niej mały scyzoryk. Prawie nie ruszając ustami szeptał dalej.

 

– To koniec, wiecie? … Niesamowite, przepiękne.

 

– Lui spróbuj uruchomić górny napęd. Może się rozkiwasz w tym piachu – odezwał się Erik, mocno spocony na twarzy.

 

Doktor zrozumiał jednak że Lui nie zamierza im pomóc. Wręcz przeciwnie.

 

– On… oszalał. Lui co robisz? Zostaw to.

 

W radiu rozbitka rozległy się jeszcze błagalne krzyki ratowników zanim azjata wyłączył połączenie i przyłożył maleńkie ostrze do obnażonego nadgarstka.

 

– Cieszę się, że tego dożyłem – powiedział z pełnym dobroci, życzliwym uśmiechem. Tylko Thomas zdołał odczytać te słowa z ruchu warg.

 

Gdy struga krwi puściła się z jego ręki, doktor skamieniały patrzył bez słowa, przez łzy nadbiegające do oczu. Erik zagryzał zęby z rozpaczy i wściekłości. Z całych sił tłukł dłonią w szybę batyskafu. Lui coraz bielszy na twarzy, spokojnie oglądał ich zachowanie nim tęczówki nie zaszły mgłą śmierci.

 

Grobowy nastrój mężczyzn i głośny szloch kobiet malowały rozpaczą kolejne długie chwile. Trzy godziny po włączeniu się trybu nocnego, Posejdon znów zakołysał się na boki. Przez stalowe ściany dał się słyszeć niezwykle złowrogi, głośny chrzęst skalnych ścian Wielkiego Rowu. Gdzieś w oddali odrywały się olbrzymie głazy, upadając z bulgoczącym łomotem na arcydno. Trzęsienie dna morskiego trwało z krótkimi przerwami niemal do piątej rano. Awaria zasilania powracała za każdym mocniejszym wstrząsem aż wyprowadzony z równowagi Erik wyłączył całkowicie generator oświetlenia. Stacja chybotała się na wbitych w dno łańcuchach. Powłoka trzeszczała i zgrzytała jak kadłub tonącego Titanica. Z modułów sypały się sprzęty. Przewracały szafki. Rozpacz załogi szybko zmieniła się w paniczne przerażenie. Jeden tylko Erik klnąc na całe gardło, przeciskał się przez bezwładny chaos. Z latarką w ustach sprawdzał uszkodzenia.Zwarcie w przedziale magazynowym zasypało go eksplozją iskier. Oszołomieni sytuacją Steven i doktor ruszyli mu z pomocą, odbijając się o ściany korytarza.

 

Koniec wstrząsów zastał załogę wykończoną ze zmęczenia. Mężczyźni którzy do samego końca lutowali zerwane przewody, dołączyli do kobiet w salonie i jak one osunęli się na zagraconą podłogę. Długie milczenie załamanych naukowców przerwał Steven.

 

– Boże, co wszystko znaczy? Próby atomowe? Wojna?

 

Odpowiedziała mu jedynie głucha rozpacz. Śmierć Luiego i kataklizm, który powoli dewastuje stację były zbyt dużym wyzwaniem dla nadwątlonych samotnością sił psychicznych załogi.

 

Otulony w koce, rozłożony na podłodze zespół zasnął w końcu ciężko, po żołniersku. Rów Mariański milczał…

 

– Gdzie jest Erik? – Zaniepokojony głos doktora obudził gwałtownie pozostałych.

 

– Pewnie dalej coś reperuje – Mruknął zaspanym głosem Steven.

 

-On mnie niepokoi. Wiem że od tygodni nie przyjmuje anksjolityków. Steven chodź ze mną.

 

Erik siedział po ciemku na mostku. Jedynie błękitna łuna monitora podświetlała jego zasępione, brodate oblicze.

 

– Co jest? – Zagadnął Steven.

 

– Wynurzamy się… – padła zaskakująca odpowiedź.

 

– Co ty wygadujesz? Wracaj do salonu. Zjemy coś i razem ustalimy kolejny krok.

 

Erik nawet nie spojrzał na rozmówców. Klikał energicznie w klawiaturę.

 

– Kolejnym krokiem jest procedura uwolnienia stacji. Nie ma czego ustalać. Przypominam wam, że ja odpowiadam za bezpieczeństwo techniczne tej misji.

 

-Chcesz podnieść Posejdona? – Doktor natychmiast dostrzegł w pomyśle szaleństwo – Dobrze wiesz że stracimy nad nim kontrolę. Wszyscy skończymy wbici w piach w dodatku padnie cała aparatura.

 

– Wykorzystamy poduszki powietrzne. Nawet jeśli zdechnie zasilanie, Posejdon i tak wyjdzie na powierzchnię.

 

– Nigdy nie testowano tej metody. Jest oparta jedynie na obliczeniach. Nie wiemy do jakiego stopnia rozpręży się powietrze w poduszkach. Możemy mieć awarię już po pierwszym tysiącu metrów. – Wtrącił się Steven i spojrzał na doktora jakby szukając ratunku. Pomysł technika był naprawdę przerażającą ostatecznością. On jednak wstał od pulpitu ignorując protest i ruszył do wyjścia.

 

– Pokrywa szczelna i trwała. Silniki działają. Wychodzę odcumować łańcuchy. Steven ty idź do kabestanu. Przydaj się wreszcie na coś.

 

Technik skierował się w stronę doku lecz obrażony Steven ruszył za nim chwytając go za ramię.

 

– Do ciężkiej cholery nie zabierzesz nas wbrew woli!!

 

Eric wykonując energiczny półobrót zadał backfist na ślepo. Pięść trafiła oponenta w żuchwę i Steven z jękiem opadł do przysiadu, trzymając się za twarz.

 

– Panowie!! – Krzyknął pojednawczo doktor.

 

Erik wydawało by się spokojny, podszedł do szafki sanitarnej i wyjął stamtąd francuski klucz. Stanął w rozkroku na środku korytarza i rzekł z szaleństwem w oczach.

 

– Mam lepszy pomysł. Ty wyjdziesz odcumować a ja wciągnę łańcuch. Ruszaj bo gnaty ci połamię.

 

Steven splunął krwisto na ziemię i podniósł głowę.

 

– Ty walnięty skurwysynu…

 

Rzucili się na siebie równocześnie. Pierwszy cios Erika chybił i rozbił aluminiowe drzwi szafki. Doktor chciał interweniować ale w wąskim korytarzu nie miał jak ominąć Stevena. Ten oddał kilka ciosów pięściami. Erik odbił się od ściany, przyjął jeszcze jeden cios w brzuch lecz niespodziewanie, ze zgiętej pozycji wypuścił po łuku potężny unterchau kluczem. Nieuzbrojony Steven upadł pod ścianę bez jęku. Osunął się na podłogę nieprzytomny i zalał się krwią z rozbitej czaszki. Oszalały technik nie spodziewał się kolejnego przeciwnika. Nim zdążył nacieszyć się triumfem, doktor raptownie zmniejszył dystans i położył uzbrojonego przeciwnika kopniakiem.

Gdy zaalarmowane rumorem kobiety wbiegły na korytarz, mężczyźni miotali się w bojowym uścisku, wierzgając nogami.Rozbita głowa Stevena i zaciśnięty w dłoni Erika klucz francuski nie pozostawiały wątpliwości kto sprawia problemy. Gdy cięższy technik wziął górę nad doktorem i docisnął go do podłogi za gardło, Anna podbiegła z kuchennym taborecikiem w rękach.

Przeciągły wrzask Dorothy poprzedził cios, który z chrobotem spadł na kark Erika. Mebel wypadł z dłoni kobiety. Erik chrząknął i upadł na bok wypuszczając nosem strugi krwi. Drgał mocno na podłodze i kopał kurczowo nogami. Doktor zakaszlał i rzucił się mu na pomoc, ustawiając go plecami na ziemi. Dorothy wpadła w spazmy i klęcząc targała włosy. Technik przestał drgać po kilku minutach. Przez zbroczone krwią usta uszedł świszczący, ostatni jęk.

 

Stacja znów pogrążona była w ciszy. Na rozrzuconych kocach salonu siedzieli jednak już tylko Anna i wypaprany krwią Thomas. Patrzyli na siebie pytająco. Nieprzytomny Steven leżał na wersalce z opatrzoną głową. Szloch Doroty, która od kilku godzin klęczała nad owiniętymi w brezent zwłokami męża, przestał już dochodzić z korytarza. Posejdon był spokojny jak i dno pod nim ale gdzieś w oddali znów zaczęła trzeszczeć ściana Wielkiej Głębi.

 

– Bez pomocy szpitalnej umrze. – mruknął doktor jakby obojętnie, spokojnie.

 

– Wszyscy tu umrzemy Tom. Co za różnica…

 

Doktor nostalgicznie wpatrywał się jak kobieta podpełza na kolanach do wersalki i głaszcze z czułością twarz bladego niczym wapno Stevena.

 

– Jest jeszcze jedno wyjście…– rzucił wpatrzony w próżnie za szybą. – Batyskaf Luiego zepsuł się gdzieś powyżej sześciuset metrów do powierzchni.

 

– Co z tego?

 

– Wejdę do B2 w skafandrze głębinowym. Jeśli uda mi się dotrzeć na trzysta metrów, wyjdę z kabiny zanim ta cholerna siła zniszczy zasilanie i wypłynę wpław.

 

– Zwariowałeś – mruknęła z desperackim uśmieszkiem – Nie da się otworzyć maszyny w wodzie.

 

– Nie pamiętasz procedury awaryjnej. Batyskaf można zalać wodą i opuścić w dowolnym momencie. Trzeba być tylko w strefie niskiego ciśnienia.

 

Anna patrzyła w ziemie jakby nie słuchała. Wstała z podłogi, podeszła do okienka i gapiła się w mrok.

 

– Mamy tylko jeden taki skafander. Do serwisowania przekaźników pod powierzchnią. Jak sprowadzisz pomoc skoro Mewa jest zniszczona?

 

– Nie wiemy czy jest zniszczona. A jeśli nawet, to będę dryfował w tym cholernym skafandrze aż znajdę pomoc.

 

– A delfiny? Ryby? Widziałeś sam. To coś niszczy elektronikę i żywe istoty. Skafander cię nie ochroni.

 

– Widzisz inne rozwiązanie niż zaryzykować ?

 

Doktor podniósł się z podłogi i spojrzał na ścienny zegar. Postanowił, że z wynurzeniem poczeka na godziny świtu aby mieć większą szansę na powierzchni. Chwycił rannego za nadgarstek i sprawdził puls.

 

– Trzeba go ułożyć stabilnie. Jeśli wrócą te trzęsienia…

 

– Nie martw się. Zajmę się wszystkim. – Rzekła z urzekającą troską. – Idź. Odpocznij. Przygotuj się.

 

Thomas spędził godzinę w doku, ładując akumulator swego „potwora”. Potem wszedł do zimnego magazynu i przez długą chwilę klęczał w mroku nad zapakowanym truchłem Erika.

 

Przechodząc obok kajuty Dorothy przyłożył ucho do drzwi. Usłyszał ciche łkanie. Chciał wejść, pocieszyć. Nie znalazł odwagi.

W kuchni przyrządził sobie obfity posiłek do którego wypił pół butelki przywiezionego przez siebieburbona.

W ciemnościach korytarza rozbrzmiały miękkie kroki. W progu kuchni stanęła żeńska postać. Anna o oczach przekrwionych ze zmęczenia. Powolna i wyczerpana oglądała przez chwilę siedzącą postać Toma. Bez słowa podeszła do krzesła na którym siedział i od tyłu objęła jego szyję. Przyłożyła wilgotny od łez policzek do jego szorstkiej, dawno niegolonej twarzy.

 

– Jak długo pracujemy tu razem? – przyjemnie zaszeptała.

 

– Za tydzień będą równe dwa lata. – Mrukną z bolesnym uśmieszkiem.

 

– Nigdy cię nie traktowałam należycie. Jak towarzysza niedoli w Hadesie… – Jej szept, spływający zimnym tchnieniem po policzku był dla niego rozkoszą. Pomyślał że choćby rugała go w najgorszych słowach, mrużył by oczy z rozkoszy.

 

– Nigdy nie doceniałam… Wybacz mi.

 

Delikatnym ruchem dłoni odwróciła ku sobie jego twarz. Na zroszonych własnymi łzami ustach złożyła pocałunek. Niewinny, zwyczajny… Jak mała dziewczynka z obrazka, całująca chłopczyka z kwiatkiem. Potem brutalnie zwolniła uścisk i odeszła. Zniknęła w ciemności, tak jak wszystko tutaj znika i pojawia się z ciemności.

Przeklęty świat. Jak to się stało? Mała grupka najbliższych przyjaciół. Oddanych, wiernych, dojrzałych.Zniszczona w kilkanaście godzin przez brutalność losu.

Zamyślony, wsłuchany w szum stacji Thomas,siedział nieruchomo przez wiele godzin i gapił się w czerń za bulajem.

 

Symulowany przez komputer świt zastał go bez snu.

 

Steven nawet nie drgną palcem gdy doktor ostatni raz przebadał go i pożegnał pocałunkiem w nieobandażowaną część głowy. Annę, która w jedną noc postarzała się o pięć lat, chwycił za obie dłonie i pożegnał czułymi słowami. Wtedy ruszył korytarzem do Dorothy. Jej koja była otwarta. Uderzył go idealny porządek poukładanych po ostatnim trzęsieniu gratów. Pani profesor leżała na łóżku, z bladością której żaden lekarz nie pomyli z omdleniem. Westchnął i klęknąwszy przy łóżku, ze szklistym wzrokiem pocałował jej dłoń. Głos Anny doszedł go od progu.

 

– Powiesiła się. Odcięłam ją przed rankiem. Po co żyć, skoro nawet tu „na dnie wszechświata” nie ma ucieczki przed okropieństwem tej nędznej planety ?

 

Doktor podniósł się gwałtownie na nogi, uścisnął kobietę z całych sił i rzekł jej w twarz.

 

– Ty musisz wytrzymać! Musisz zająć się Stevenem. Wyciągnę was stąd. Przysięgam.

 

Pierwszy raz nie czuł ucisku w piersiach wychodząc w zimną pustkę. Posejdon, którego bladoniebieskie światełka zewnętrzne rozmywały się w oddali, był teraz znienawidzonym miejscem kaźni. Nienawidził tego miejsca tak bardzo, że nawet groźba bliskiej śmierci przestała go przerażać. Dalej! W górę! Niebieskawa mgiełka dna rozpłynęła się w demonicznej czerni. Ciemność zalała oczy. B2 nie włączy świateł ani na moment. Trzeba zostawić jak najwięcej mocy na walkę z nieznaną siłą w górze. Dwie godziny ślepej wspinaczki przez lodowatą próżnię…

 

Tysiąc metrów pod powierzchnią. Zgarbiony Thomas drżał z napięcia i strachu. Czeka go śmierć jakiej bał się przez dwa lata. W kieszonce głębinowego skafandra tak jak Lui ukrył scyzoryk z logo instytutu. Pomiędzy kolanami ściskał hełm kombinezonu.

 

Siedemset metrów. Niespodziewanie podnosi się temperatura. Gwałtownie, z metra na metr. W pierwszej chwili doktor był pewien, że przyrządy zaczynają się psuć. Konwulsyjny dreszcz przeszył mu plecy.

 

– Zaczyna się – jęknął boleśnie sam do siebie.

 

Jednak nie. Naprawdę robi się ciepło. Cholernie ciepło. Sprawdził czy działa oświetlenie. Lui stracił je w pierwszej kolejności. Jeszcze działa. Promień jasności dodał mu otuchy. Pozostawił włączone.

 

Sześćset metrów. Ani jednej rybki, żyjątka, planktonu. Ocean wybity. Jakim cudem? Odkryta głowa doktora zalała się potem. Suchość w ustach. Wskaźnik temperatury pokazał dwadzieścia osiem stopni. Kiedyż ukażą się przebłyski światła? Teraz będąc tak blisko, tak bardzo chciałby je zobaczyć raz jeszcze.

Gorąc nie do zniesienia. Co to jest? Jakieś promieniowanie? Batyskaf jak gotowane w rondlu jajko zaczął na nowo trzeszczeć niczym wapniowa skorupka. Thomas mokry i rozgorączkowany zaczął się wiercić i odpychać rękami od ścian maszyny. Wpadał w panikę.

Trzysta metrów. Zatrzymał się głębokościomierz! Natychmiast potem zgasły światła. Doktor drżącymi rękami wyrwał hełm z kolan i wpiął mocowania u szyi. Szybko! Zanim wysiądzie aparatura. Strach był przerażający, gwałtowny. Odbierał oddech i trzeźwość ale zamiast sparaliżować naukowca, jedynie go pośpieszał.

 

– Który to przycisk? … Boże mój ….Boże…

 

Emergency Sink. Przycisk zaświecił się po uderzeniu. W batyskafie zgasły wszystkie przyrządy lecz rozbłysły czerwone diody na ścianach. Przez wąskie tuleje z czterech stron wpadły strumienie wody. Niebieskim światłem okolił się właz wyjściowy i zaczął nerwowo migać. Doktor, skulony trząsł się jak w napadzie febry. Woda sięgnęła pasa. Jest ciepła, gorąca. Przecież skafander tego nie wytrzyma.

Batyskaf trzeszczy. Za chwilę padnie napęd i będzie spadał. Zgasły czerwone diody. Woda podeszła do szybki kasku.

 

– Dalej! Daleeej!

 

Gdzieś wysoko w oddali dziwny, czerwony rozbłysk. Thomas wpatrzył się w ten punkt ale niczego więcej nie dostrzegł. Nadal ciemność i gorąc nie z tego świata.Na jakiej jest głębokości? Skafander przystosowano do stu pięćdziesięciu. Czy wytrzyma temperaturę? Czy wyżej nie jest jeszcze cieplej? Co jest na powierzchni?

W huraganie czarnych myśli doktor nagle zmrużył oczy i uspokoił się. Jego umysł jak bombardowany impulsami serwer wyłączył się. Nic od niego nie zależy. Musi tylko wyskoczyć i dryfować ku górze. Na nic rozpacz i wątpliwości.

Kask zniknął pod wodą która wypełniła kulę batyskafu.

 

– Jestem gotów … – Zamruczał jakby chciał się zmobilizować.

 

Jeszcze kilka sekund. Gwałtowny pisk i syknął właz wyjściowy. Thomas rzucił się na niego i pchnął. Drzwi nie puściły. Na nowo oparł się w fotelu i zaczął kopać obiema nogami.

Wszystko zagasło. Zapadła cisza. Thomas zastygł. Batyskaf delikatnie jak kołyska zatańczył na boki i ruszył z wdziękiem w dół.

 

– Nieeeee!! Boże, nie!

 

Kopał z całych sił. Nerwowy oddech okrył parą szybkę hełmu. Jeszcze raz rzucił się do włazu i szarpnął. Raz, drugi, trzeci.

Puścił!

Szczupakiem wypłynął w mrok. Teraz ku górze, szybko. Batyskaf, jak pusta łupina po człowieku zniknął w dole. Kiedy doktor stracił go z oczu, przeraził się, że zgubi kierunek ku górze. Nie widać bąbli powietrza. Nie ma odpowiedniego sprzętu. Tylko ciemność i on sam w wodzie. Aparat działa. Łyk powietrza z butli na moment go uspokoił. Gorąco…

 

Płynął machając nerwowo nogami. Wolno. Brnął przez ciemności jak czarną smołę. Szybko stracił kondycję. Pomagał sobie rękami. Był jak pokraczny, bezradny skorupiak w silnym prądzie. Ale nowoczesny, lekki skafander radził sobie świetnie.

Zaczął odczuwać lekkie drgania wody. Nieregularne, jakby Neptun tłukł ręką w taflę oceanu.Nie wiedział ile czasu pełznie w górę. Gdy opuszczały go resztki sił i wzmagały się emocje, był pewien że zasłabnie, omdleje… i runie za swoim B2.

 

Światło! Światło w oddali. Gdzieś hen wysoko, dziesięć stopni na prawo. Zdał sobie sprawę, że cały czas płynął jak idiota po skosie. Zgubił kierunek. Euforia dodała energii. Machał członkami i mruczał do siebie motywująco. Byle nie wypłynąć zbyt daleko od Mewy.

 

Światło dochodzące z powierzchni robiło się dziwnie czerwone. Chwilami wodę przeszywały eksplozje jasnego fioletu. Nie był to świt ani zmierzch. Thomas choć zaskoczony nie roztrząsał tego. Chciał tylko wydostać się z głębin.

Gorąc mokrej sauny. Słabość. Pot zalewa oczy. Thomas poczuł że krew ścieka mu z uszu i nosa. Zaraz zemdleje..

 

Dziwne odgłosy przeszywają toń. Jakby burza i plusk olbrzymich przedmiotów. Znów ożył, widząc mieniącą się, falującą taflę. Ponad nią niezrozumiałe szaleństwo krwistych, intensywnych barw.

 

Jeszcze trochę. Czerń przeklętej głębiny została w tyle. Kilka metrów do końca. Tom ostatni raz sięgnął ręką w górę. Powietrze butli wyrzuciło go ponad rozkołysaną taflę.

 

Na wpół żywy rozluźnił ciało i dał się nieść wodzie. Otworzył oczy. W pierwszej chwili myślał, że stracił przytomność albo nachodzą go omamy ze zmęczenia. Nie wierzył.

 

Niebo ścieliły szkarłatno sine mgławice, przez które z ogłuszającym trzaskiem przemierzały sztylety grafitowych gromów. Eksplozje fioletowych rozbłysków targały firmamentem jak fontanny zimnego ognia. Nie widać słońca, lecz księżyc, jak spopielony, okrągły kamień, wisiał w niezrozumiale bliskiej odległości wśród wściekłego nieba. Pomiędzy czerwienią ognistych welonów wyzierały granatowe dziury zniszczonej atmosfery, przez które widać było jasne jak nigdy dotąd gwiazdy. Całość rozgniewanego parawanu niebios przeszywały co chwila chmary płonących meteorów, rozpraszając barwy mgławic jak gwiezdny pył. Ich płomienne welony niby pociski wpadały z łoskotem w ocean, wzniecając wielkie słupy pary.

 

Thomas obawiał się że oszalał. Że ciemność i strach zrobiły swoje. Rozejrzał się po oceanie. Resztki platformy Mewa wciąż dryfowały w oddali. Nie patrząc w niebo ruszył wpław przez falę. Bez trudu znalazł trap i wszedł na lądowisko helikoptera. Mewa była uszkodzona jakby bombardowaniem kamieni. Nadpalone kikuty masztu radiowego i części mieszkalnej sterczały jak powojenne ruiny. Niestabilna platforma kiwała się na wszystkie strony. Batyskafy i cały zewnętrzny osprzęt dawno temu musiały spaść w wodę. Nie znalazł zwłok Willa. Kto wie. Może odleciał gdy jeszcze mógł. Ale dokąd? Po co?

Zapragnął powietrza. Raptownie uniósł szybkę hełmu lecz spotkał go kolejny wstrząs. Do płuc dotarł jedynie kleisty smród rozrzedzonego tlenu. Nie mógł oddychać. Zamknął hełm i zrozpaczony ostatecznie opadł z sił. Przez chwilę na ugiętych nogach stał, wpatrując się w szaleńcze, barwne rozbłyski i bombardowaną przez kosmos Ziemię. Otępiały dowłóczył się nad krawędź platformy i spojrzał w znienawidzony mrok oceanu. Usiadł jak dziecko, zwieszając nogi nad przepaścią. Wpatrzony przed siebie mruknął w szybkę hełmu.

 

– Żegnajcie Stev i Anno. Jesteście już ostatni.

 

 

 

22 IV 2014

Koniec

Komentarze

Na początek – kwestia techniczna – zlikwiduj (tu i w kolejnym tekście), proszę, przerwy między akapitami – czyta się taki tekst niekomfortowo. 

 

I jeszcze jedno – wstrzymaj swe konie! ;) Wrzuciłeś w odstępie kilku minut dwa duże teksty. Jeśli masz kolejne w zanadrzu, to poczekaj z publikacją co najmniej kilka dni. Daj nam się na spokojnie zapoznać z tymi. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przeczytałem pierwsze cztery akapity i ostanie cztery. Na resztę tylko rzuciłem okiem. Przegląd i poprawki potrzebne temu tekstowi jak powietrze do oddychania…

– Jeszcze dwie mile! – ryknął przez ramię uśmiechnięty pilot. – proszę nabrać świeżego powietrza doktorze, prędko go pan nie wciągnie!

Najprościej – skoro jest kropka, to i jest po niej wielka litera. (…) pilot. – Proszę (…)

 

(…) rozświetlał ten milczący bezmiar, czyniąc go podobnemu wielkiej lustrzanej posadzce w niebiańskim pałacu.

 (…) czyniąc go podobnym (…) posadzce

 

(…) trzepoczącą wirującym śmigłem.

Przyrąbałam kiedyś w wysoki krawężnik tylnym kołem samochodu. Co prawda draństwo nadal dało radę się obracać, ale dodatkowo zupełnie niepotrzebnie trzepotało, przez co obmierzły gość w stacji kontroli w ordynarny sposób odmówił mi durnej pieczątki w dowodzie rejestracyjnym i odesłał precz. Rozumiem więc, że trzepocząco-wirujące śmigło było po podobnych przejściach.

 

Brak przecinków w miejscach zasadniczych, ale za dużo kopiowania i wklejania, więc sam popraw. (Niestawianie przecinków przed banalnym „który” to już przegięcie, nie przeoczenie lub wątpliwości wynikające ze skomplikowanej składni zdania.)

 

– Jesteśmy na miejscu! – Krzyknął znów pilot.

Gdy narracja zawiera czasownik oznaczający mówienie (krzyknął, powiedział, szepnął, mruknął, burknął itp.), to tekst odautorski rozpoczyna się po myślniku małą literą. I odwrotnie: jeśli nie ma gadania o gadaniu – wielka litera.

 

(…) o rozwartych oczach, z których błyszczała radość i życzliwość.

(…) z których błyskała radość / w których błyszczała radość

 

(…) głupkowata szczerość i pogodność,

Pogoda! Zwykła „pogoda” np. ducha, nie jakiś sfiksowany neologizm „pogodność”.

 

Machał obszernie rękami (…)

Szerokoobszernie to faktycznie wyrazy bliskoznaczne, ale nie jednoznaczne i używa się ich w zupełnie różnych kontekstach.

 

W progu obejrzał się jeszcze do tyłu (…)

Rzec by można – klasyka! Obejrzeć się = spojrzeć do tyłu, więc albo rybki albo akwarium: raz jeszcze spojrzał do tyłu// raz jeszcze się obejrzał

 

I z końca, bo przez środek nie przebrnęłam:

Otępiały dowłóczył się nad krawędź platformy.

dowlókł się albo dowlekł się – dokonana forma czasownika „wlec”. „Włóczyć się” to inna inszość – można „powłóczyć się w szpilkach po leśnych wertepach”, a potem z trudem „dowlec się do domu”.

 

Faktycznie wyżej podpisany ma rację – nie da rady skupić się na treści, bo wciąż się człowiek potyka o różne różności.  Miałam wolę przeczytać, ale osłabłam, choć przyznaję, że niektóre „kawałki” robią dobre wrażenie, tylko giną w nawale wszelakich boboli. Tak czy siak – bez porządnej korekty się nie obejdzie. A później się zobaczy.

O błędach wypowiadała się już W_baskerville. Owszem, przeszkadzają. Mimo to próbowałam czytać, ale po mniej więcej jednej trzeciej wymiękłam. Tam nie dzieje się nic ciekawego. Ot, facet wraca po urlopie do pracy. I tak przez dwadzieścia tysięcy znaków…

Babska logika rządzi!

Dobra, poddaję się. I rodzaj narracji, i brak interpunkcji, i potworki słowno – zdaniowe… Wszystko to czyni opowiadanie nieznośnie męczącym.

A przecież jest beta. Można poprosić ludzi o pomoc. Nikt Lemem być nie musi od pierwszego tekstu…

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Nadal straszą przerwy między akapitami, brak interpunkcji, błędny zapis dialogów i językowe potworki.

Ale zaparłam się i przeczytałam. Zbyt długa ekspozycja wstępna wykruszyła Ci jak widać większość czytelników, potem robi się ciut ciekawiej, mamy tajemniczą katastrofę, odciętych od świata naukowców, klaustrofobiczne dekoracje i kilka trupów. Niby nic nowego, ale ja czasem lubię piosenki, które znam i gdyby forma była lepsza, dałoby się przeczytać bez bólu, gdyby wynagradzała to wyjasniająca co nieco końcówka. Ale nie – koniec świata nadszedł, ale diabli wiedzą jak, na co i dlaczego, magia chyba, bo meteoryty płoną mimo braku atmosfery (a może i nie, bo ja nie mam pojęcia na temat możliwości istnienia dziur w atmosferze).

Autor tekst chyba porzucił, bo odzewu z jego strony brak, poprawek też, więc wybacz, ojcze dariuszu, ale drugi tekst Twojego autorstwa przeczytam dopiero, gdy poprawisz to, co Ci do tej pory wskazano.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Od mojego pierwszego komentarza, jak i komentarza w_baskerville minęła ładna chwila, a tu nie pojawiły się żadne poprawki. Co wpłynęło, niestety, na odbiór. A ten nie jest najlepszy. Masa błędów, męczące formatowanie (te nieszczęsne akapity), zasłoniły całkiem pomysł, jakikolwiek by on nie był.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie da ukryć się, że tekst jest niechlujny i pełen niedoróbek i błędów, ale jako że jestem nieskończenie wprost wyrozumiały, przeczytałem go lekko zgrzytając zębami, ale mimo wszystko z przyjemnością (choć w autobusie, gdzie z przyjemnością zadarzało mi się czytać etykiety chemii domowej).

Podobał mi się klimat opowiadania – gęsty i mroczny, niczym woda na dnie Rowu Mariańskiego. Nie do końca kupuję błyskawiczną degenerację stosunków panujących między załogą stacji badawczej, ale choć taki scenariusz wydaje się niezbyt prawdopodobny, to jednak możliwy.

na emeryturze

Ojcze Dariuszu, napisałeś niezłe opowiadanie, ale spaprałeś je fatalnym wykonaniem.

To zdanie musi wystarczyć za komentarz, bo odniosłam wrażenie, że chyba nie interesuje Cię, co piszą czytelnicy. Z błędami też dałam sobie spokój, bo i tak niczego nie poprawiasz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka