- Opowiadanie: ojciec dariusz - Przeklęty Beskid

Przeklęty Beskid

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Przeklęty Beskid

Wymięty krawat, poluzowany u szyi, irytował go coraz bardziej gdy za każdym sięgnięciem do aktówki na końcu stolika, lądował na stercie papierów bliżej piersi. Znów przetarł duże, okrągłe okulary i prostując się w krześle przemknął wzrokiem po pomieszczeniu.

 

– Przydało by się wreszcie odmalować ściany – pomyślał.

 

W istocie szarość archiwum była przytłaczająca, depresyjna. Zakurzone, ceramiczne klosze lamp dawały brudne światło. Stare, przerdzewiałe szafki i regały. Ściany upaprane zestarzałym popielem z odpadającym miejscami tynkiem i to zaczadzone światło, zlewały się w ponury nastrój deszczowego, smutnego dnia. Młody archiwista przetarł czoło, odrzucając zatłuszczony kosmyk grzywki. Miał zamiar dokończyć na dzisiaj pracę gdy z pomieszczenia obok doszedł rozdarty dzwonek telefonu.

 

– Archiwum Państwowe Wojsk Ochrony Pogranicza, słucham.

 

– Dzień dobry, moje nazwisko Pawłowski, Jerzy Pawłowski. Dzwonię w imieniu starosty gorlickiego, towarzysza Burdy.

 

– Słucham.

 

– Jestem szefem zespołu historyków, który na zlecenie województwa rzeszowskiego opracowuje najnowszy rocznik podkarpacki. Kilka dni temu natrafiliśmy na… na dziwne informacje, właściwie incydent z czasu akcji Wisła.

 

– Tak? – zachęcił rozmówce archiwista, wyraźnie podniecony tak intrygującą odmianą w robocie.

 

– Chcielibyśmy zlecić odszukanie jak najdokładniejszych informacji dotyczących wywiezienia mieszkańców osady Bieliczna, powiat Gorlice. Szczególnie interesuje nas oficjalny raport z przebiegu ewakuacji z adnotacjami i uwagami dowódcy jednostki operacyjnej oraz jego nazwisko i stopień.

 

– Myślę że coś znajdziemy. Dzień pracy archiwisty kosztuje osiemdziesiąt złotych. Możecie też wysłać kogoś od was, udostępnimy archiwum za darmo.

 

– Nie nie. Zdamy się na was obywatelu, niech to zrobi fachowiec.

 

– Wspomnieliście o dziwnych informacjach.

 

– Ee. No cóż. W relacjach pojawiają się sprzeczne informacje na temat ofiar podczas tych wydarzeń. Oficjalne dane mówią, że wywózka przebiegła bez oporu i incydentów, ale znaleźliśmy świadków których spójne relacje mówią o śmierci kilku osób, między innymi pobliskiego popa. Proszę też zwrócić uwagę na ewentualne dane na temat życia religijnego w osadzie.

 

– Dlaczego?

 

– Nie będę was tym zanudzał. Opowiem wszystko gdy znajdziemy kilka wyjaśnień.

Odłożył słuchawkę powoli, w zamyśleniu. Widząc siedemnastą na zegarze rutynowo zamknął teczkę sprawozdania i chciał zbierać się do domu, jednak chwytając beżową marynarkę na oparciu krzesła uderzył się dłonią w czoło.

 

– Idioto, wreszcie ciekawy temat a ty chcesz biec do tej szczurzej kawalerki?

 

Miotnął marynarką w to samo krzesło nie przejmując się ani trochę tym ,że upadła na dawno nie zmiecioną podłogę. Zerwał krawat z szyi i poczynił z nim równie nieelegancko.

 

– Czterdziesty siódmy…. Siódmy. Akcja Wisła… – mamrotał do siebie przewracając kartoteki pilśniowej szuflady.

Nazbierawszy wysoki na czterdzieści centymetrów plik aktówek, zasiadł z nim za biurko.

 

– No, zobaczmy.

***

 

PKS przyjechał punktualnie. Archiwista wysiadł ze steranego jelcza wciągając szybko lekko zmrożone, wiejskie powietrze. Na ceglanym przystanku krytym falistą blachą ledwie przepchnął się przez wsiadający tłum robotników pobliskiej fabryki. To już niedaleko.

Dom opieki mieścił się w samym środku wsi, niegdyś miasteczka z małym rynkiem i średniowiecznym ratuszem gdzie teraz był dom kultury ludowej. Przytułek miał zakratowane okna i sfatygowane przez czas mury o plamach wilgoci i dziurach po odpadłym tynku. Gdy dzwonił do furty czuł się jak na widzeniu w zakładzie penitencjarnym.

 

– Józek wracaj do pokoju! Wracaj mówię!! –barczysty pielęgniarz ryknął na rozczochranego dziadka, który na pokracznych nogach markował jakiś plemienny taniec i zamierzał się do rzucenia w nas blaszanym nocnikiem. Wystraszony gwałtowną reprymendą dał susa w otwarte drzwi po lewej stronie korytarza.

 

– Kurwa dom wariatów. Pan wybaczy, połowa naszych podopiecznych powinna być w szpitalu psychiatrycznym. Jednak wytyczne ministerstwa są jasne : po siedemdziesiątce nie ma chorób psychicznych, jest tylko otępienie starcze. No i sam pan widzi. Pracujemy w warunkach do których ani ten budynek się nie nadaje ani personel nie ma odpowiednich kompetencji.

 

– Elwira!!! – wrzasnął znowu, tak niespodziewanie, że zgarbiony za nim archiwista odskoczył w tył jak kapucynka. – Zostaw to do ciężkiej cholery! Za dwie godziny kolacja!

 

Siwa, długowłosa kobieta wyciągnęła z usta pomiętą kartkę Trybuny i próbując ją rozprostować na kolanach, uśmiechnęła się ze wstydem w oczach.

 

– A pan Dworkowski? Czy z nim też jest…?

 

– Kapitan? Nie, o nie. To jeden z naszych ulubionych dziadków. Spokojny i dystyngowany. Szczerze mu współczuje, że siedzi w tym chlewie na stare lata.

 

Przeszli jeszcze kilkanaście metrów śliskim korytarzem, który śmierdział starą ścierą do podłogi. Pielęgniarz zatrzymał się nagle, bez uprzedzenia. Archiwista nie chcąc na niego wpaść niezgrabnie się zatrzymał i omal nie wywinął orła na umytej posadzce. Opiekun zapukał w grube drzwi z potrójnej sklejki i nie czekając na wezwanie otworzył je szeroko.

 

– Panie Karolu! To się pan ucieszy. Ma pan gościa. To chyba pierwszy od trzech miesięcy, co?

 

Za młodzieńcem w okularach zamknęły się drzwi. Przed nim, odwrócony tyłem, siedział w fotelu człowiek wpatrzony w okno. Znad oparcia wystawała jedynie wyłysiała na czubku, trupioblada głowa.

 

– Czy pan chorąży Karol Dworkowski?

 

Odpowiedziało milczenie. Człowiek w fotelu milczał i trwał w całkowitym bezruchu. Po kilkunastu sekundach kiwną na bok głową.

 

– Kapitan. – warknął cicho z wygasającą irytacją jak nędznik, który przypomniał sobie że kiedyś był ważną i dumną postacią.

 

– Słucham?

 

– Jestem kapitanem Ludowego Wojska Polskiego.

 

– Widziałem pańskie raporty z czterdziestego siódmego. Jest pan podpisany jako starszy chorąży.

 

Mężczyzna znów zamarł w bezruchu. Gwar wiejskiej uliczki za oknem, w ciszy która zapadła zdawał się wrzaskiem. Fotel odwrócił się a wraz z nim stary człowiek o przerzedzonych, białych włosach, jasnych oczach z zaczątkiem katarakty i kilku głębokich bruzdach jak u dojrzałego Indianina.

Oczy jego były rozwarte w niepokoju, rzekłbyś przerażeniu. Patrzył na młokosa jak na niespodziewanego oprawcę. Po kilku nerwowych wdechach, starzec zdobył się na charczącą uwagę.

 

– Mama nie uczyła jak się przedstawiać, gówniarzu?

 

Urzędnik zmieszał się i z głupią miną rzekł, sztucznie wyprostowany :

 

– Przepraszam, jestem Franciszek Derka.

 

– Kto cię tu przysłał? Czego jeszcze chcą? Mało żeście mi zrobili?

 

Chłopak nie wiedział co odrzec. Pomyślał, że trafił na kolejnego zdziwaczałego starca, który śni na jawie.

 

– Nikt mnie nie przysłał. Pracuję w archiwum wojskowym. Odnalazłem raporty z przesiedlenia południowej Sądecczyzny i chciałbym prosić o kilka wyjaśnień. Proszę. Nie będę pana zadręczał zbyt długo. Przyjechałem specjalnie z Krakowa.

 

Starzec zamlaskał i rozejrzał się po małym stoliku pod ścianą.

 

– Papierosy mi się skończyły. – rzekł z wymownym spojrzeniem, częściowo skrytym za mętnym bielmem.

 

– Proszę się częstować.

 

Stary pochwycił bez ceregieli całą paczkę belwederów. Wsadził jednego peta w wyschnięte wargi, resztę postawił na stoliku.

 

– Więc co ci nie pasuje w tych niby aktach? – zacharczał.

 

Młody jak na zaproszenie rozejrzał się za miejscem do siedzenia i zajął krzesło przy ścianie obok szafy z lustrem. Na kolanach położył szarą teczkę, którą otworzył ruchami ułożonego pedancika, co w starym wzbudziło zauważalne obrzydzenie. Zaczął wertować luźne kartki lecz przerwał tę czynność i spojrzał dziadkowi w oczy.

 

– Właściwie to może pan najpierw wyjaśni skąd ta różnica w pana stopniu wojskowym, ujęta w dokumentacji. O proszę. Mam tu raport z przeprowadzonej ewakuacji i pana podpis.

 

Stary zlekceważył wyciągnięta kartkę. Odpalił papierosa i zaciągnął się z miną dawno nie doznanej lubości.

 

– To nie jest mój raport. Mój został zniszczony, spreparowany. Zdegradowali mnie i jakby tego było mało zdegradowano mnie wstecz.

 

– Jak to?

 

– Skurwiele uznali że hańbię mundur Armii Ludowej. Że nie jestem i nigdy nie byłem oficerem. Zabrali mi wszystko. Dobre imię, wykształcenie, karierę i emeryturę.

 

– Ale dlaczego?

 

– Dlaczego… – mruknął kapitan. – Ano dlatego.

 

Wolnym ruchem rozchylił poły szlafroka i podniósł biały podkoszulek ku brodzie. Na obwisłym torsie dawno zwiotczałej, pokaźnej muskulatury widniała rozległa na cały korpus blizna. Czerwona, dziwnego kształtu stara rana pozbawiona skóry. Pręgowane pasma widocznych włókien mięśni, ledwie zalanych naskórkiem, układały się w cztery długie szramy, zbiegające się w zagłębieniu na brzuchu. Franek, bardzo zdziwiony jej kształtem, siedział z dziecięcą miną na stołku. Stary poprawił ubranie i znów zaciągnął się dymem.

 

– Po co mam ci opowiadać historię, której nie zdołasz pojąć, ogarnąć?

 

– Chce pan powiedzieć że jest w tej historii coś dziwnego? Pana przełożeni w to nie uwierzyli, tak?

 

Franek w jednej chwili nabrał zniechęcenia. Stary albo naprawdę zdziwaczał, albo znudzony samotnością wkręca go w długą zabawę i robi z niego idiotę. Nie darowałby sobie jednak gdyby przyjechał tu na darmo. Od telefonu z Gorlic minęło pięć tygodni. Nawet nie zauważył jak tak czas uciekł mu przez wertowane kartki, telefony, wysyłanie telegramów. W całej historii z Bieliczną było tak wiele luk, sprzeczności i niejasności, że zlecenie wciągnęło go jak nałóg.

 

– Czy w twoich papierach napisali, że w czterdziestym siódmym służyłem Rzeszowie?

 

– Tak. Jako chorąży dyplomowany.

 

– Pfff… – żachnął się stary aż ślina trysnęła spomiędzy zepsutych jedynek.– W rzeczywistości byłem zastępcą dowódcy jednostki. Kapitanem kompanii KBW.

 

Stary przetarł palcami oczy jakby bardzo zmęczony. Oparł się wygodniej w fotelu i wziął bardzo głęboki wdech dymu.

 

***

 

„ Widzisz mój chłopcze, kiedy zaczęła się Akcja Wisła, oficerów wydzielonych jednostek operacyjnych poddano wielkim naciskom, nakładając nań ogromną odpowiedzialność. Kolosalne przedsięwzięcie zlikwidowania kilkudziesięciu wsi i przysiółków miała przebiec w bezwzględnej dyscyplinie, bez najmniejszych incydentów, zwłaszcza wobec ewakuowanej ludności. Z tego też powodu jednostki operacyjne miały otrzymać oficerów w możliwie zaawansowanym wieku. Ludzi statecznych, opanowanych, zimnokrwistych. Krótko mówiąc, świat miał zobaczyć, że całe to draństwo jakim była wywózka, przebiegało w atmosferze ojcowskiej troski. Ja miałem wtedy równe pięćdziesiąt lat.

Już na początku kwietnia otrzymaliśmy rozkaz wyjazdu na zachód. Ulokowano nas najpierw w Łącku, następnie, wobec objęcia Wisłą pogranicza Gorlickiego, przeniesiono do bazy w Nowym Sączu. Zabezpieczaliśmy skrzyżowania asystując przy ładowaniu ludności do pociągów w Nowym Sączu i Żegiestowie. To był cholernie smutny widok. Mieszkający w całym pasie Rusini zdążyli obsiać pola zanim wpakowano ich w wagony.

Z końcem maja przyszedł rozkaz, w ramach którego sformowano nas w szósty batalion szturmowy KBW, podlegający bezpośrednio dowództwu Grupy Operacyjnej „Wisła”. Mieliśmy ruszyć w stronę zachodniego krańca Beskidu Niskiego i zniszczyć grasujące tam sotnie „Romana” i „Smyrnego”. Wtedy też nadeszły rozkazy przesiedlenia wsi Mochnaczka, Piorunka, Czyrna. Biedacy byli już do tego stopnia oswojeni z tą myślą, że obeszło się bez jakichkolwiek scen desperacji i rozpaczy. Wszyscy pokornie wsiedli na ciężarówki i ze łzami w oczach ruszyli w daleką drogę. Mieli się osiedlić w dolnośląskich Ługach.

Tę przeklętą osadę zobaczyłem cztery dni później. Bieliczna leżała w głębokiej przełęczy pomiędzy górą Lackowa i Biała Skała. Jej środkiem leniwie toczył się strumyk o nazwie Biała. Chaty wiązane jaskółczym ogonem stały na zamszonych fundamentach z kamienia wzdłuż błotnistej drogi. Wzgórza szumiały wyginanymi przez wiatr bukami. Witała nas cisza ludzi i zwierząt, wpatrzonych w nas jak w nieuchronną grozę. Miejsce, choć piękne, skryte w ciasnym wąwozie, miało ponurą osobliwość. Było to dziwne uczucie, jakby niepokoju i napięcia które wylewały się ze zboczy, z lasów i ludzkich spojrzeń. W pierwszej chwili myślałem że jestem już zmęczony patrzeniem na ludzką rozpacz. Jednak nie. To było prawdziwe uczucie, powodowane prawdziwym, choć nieznanym bodźcem. Czasami z nieznanego powodu nagle cierpną ci plecy, drżysz i przez moment czegoś się boisz. Podobnie było wtedy. Ale jestem niemal pewien że nie byłem sam. Czuliśmy wszyscy to samo. 

Mieliśmy pewne informacje czechosłowackiej milicji, że w okolicach Wysowej operowała od kilku dni silna banda rezunów lub podobnego ścierwa. By zapobiec rekwizycjom i rabunkowi obsadziliśmy Bieliczną na cztery dni przed planowanym przesiedleniem. Ustawiłem stanowisko CKM na zboczu, z widokiem na całą osadę i trzy stanowiska obserwacyjne , było nas w sumie dziewięciu. Reszta moich ludzi musiała pilnować Izb i Huty Wysowskiej. Pracę utrudniał fakt że nie przydzielono mi środków łączności i musiałem polegać na gońcu z motocyklem. Miejscowi nie odezwali się do nas ani słowem. Zagadywani, odwracali się i odchodzili. Nawet dzieci nie brały od nas landrynek. Ta noc była nerwowa.

Pamiętam, że wybiła dwudziesta trzecia kiedy postanowiłem oddać wartę i zdrzemnąć się pod pałatką. Noc pachniała cudownie. Szmer liści kołysał duszę. I ten późny koncert świerszczy. Na wyciągnięcie ręki od siebie usłyszałem stawiane kroki. Ciemna, zgarbiona postać podeszła mnie bezszelestnie.

 

– Spokojnie, panie oficerze.

 

– Jasny gwint! Ale mnie podszedłeś ojczulku.

 

– Nazywam się Dmitry, jestem kapłanem w tutejszej cerkwi.

 

– Tutejszej? Posługujesz tej garstce ludzi?

 

– Nie, mieszkam w Izbach. Pod moją opieką są te dwie wioski, które wkrótce wywieziecie. Które znikną na zawsze…

 

Rzekł z przesadną nostalgią, uciekając wzrokiem na szczyt Lackowej. Był to pop jak z rosyjskich baśni ludowych. Wysoki i barczysty o dużej głowie i kwadratowej twarzy. Miał bujne, czarne włosy, ogromne, mięsiste dłonie i inteligentne spojrzenie. Całość zdecydowanie psuła głowa wbita w pochylone naprzód barki. Zapewne uraz kręgosłupa.

 

– Poczęstuje mnie pan papierosem? Nie paliłem od wieków.

 

Wstydziłem się wyjąć z kieszeni wymięte pety, które zgniotłem dzień wcześniej, wsiadając do łazika. Jednak on przyjął poczęstunek z wyczekiwanym zadowoleniem. Palił łapczywie, wolno przesuwając wzrok po mrocznym krajobrazie.

 

– Co ojciec zrobi kiedy braknie tych ludzi? Pojedzie za nimi?

 

– Nie. Moja żona jest Polką. W dodatku choruje. Jej miejsce jest tutaj, a moje przy niej. Kiedy umrze, podpalę swój dom i wyjadę na Ukrainę.

 

Dłuższą chwilę patrzyłem z zaciekawieniem w jego zasępione oblicze. Wzbudzał we mnie mimowolne poczucie winy, które mocno mnie irytowało.

 

– Proszę wybaczyć. Nie umiem rozmawiać ze współczuciem ani go specjalnie okazywać. Choć przyznaję…

 

– Niech pan da spokój. – mruknął ciepłym, kojącym tonem. – Wszyscy jesteśmy narzędziem jakieś sprawy, ludzi lub instynktów. Nawet najbardziej ohydny czyn prowadzi czasem do tego co właściwe.

 

Zatrzymał wzrok na szczycie Ostrego Wierchu i zmrużył oczy w geście ni to nienawiści ni obrzydzenia. Wyglądał jakby coś dostrzegł choć na końcu jego spojrzenia nie było nic prócz podświetlonych księżycem chmur nad kołyszącym się lasem.

 

– Teraz rozumiem to doskonale. Uważaj byś nawet na moment nie zapomniał o Bogu. Bo przypomni o sobie tak że popamiętasz. – przeniósł wzrok na mnie. Była w nim krucjatowa furia. – Kiedy ta osada zniknie. Nareszcie skończy się to szaleństwo.

 

Odszedł równie cicho jak się pojawił. Wtedy myślałem, że mówi o przesiedleniach, o ewakuacji. Myliłem się.

 

Odurzony górskim powietrzem zasnąłem jak kamień. Tuż przed świtem wilgoć mieniącej się na polach rosy i pobrzękiwanie wychodzących na pastwiska krów zbudziły mnie delikatnie jak niemowlaka.

 

– Jak było? – zamamrotałem o raport kaprala Kmyrę.

 

– Wszystko gra panie kapitanie. Cicho tu i przyjemnie, chociaż ludzie dziwni.

 

– To znaczy?

 

– A ot. Około trzeciej pojawił się znowu pop i wałęsał się pomiędzy chałupami jak nagrzany kocur. Potem jakiś babiniec wylazł przed domy z lampami. Wpatrywały się głupie w tamto zbocze jakby miało trysnąć złotem. No a potem pop do nich podszedł.

 

– No! Mam ci płacić za każde zdanie?!

 

– No i coś je wypytywał, wypytywał. Chwycił się za głowę, za brodę. Jak ci ich nie opierdoli! Aż dziw że się kapitan wtenczas nie zbudził.

 

– O co?

 

– A skąd mnie wiedzieć?! – warknął nieopatrznie młody żołnierz. – Ani stąd słychać, ani tego ruskiego gdakania nie rozeznasz.

 

Cokolwiek przykuło uwagę kobiet, bardzo zaniepokoiło batiuszkę bo tego dnia wrócił do osady jeszcze raz. Przed południem przywiózł go bryczką stary Łemek z Izb. Duchowny wpadł jak wściekły do jednego z domów i zrobił tam karczemną awanturę. Pobiegłem sprawdzić o co chodzi. Papas chwyciwszy za nocną rubaszkę gospodarza, wywijał nim młyńce po izbie. Kompletnie stracił nad sobą kontrolę. Kazałem go wyprowadzić na zewnątrz. Strzelec Węgrzyn bez rozkazu nabrał cebr wody w strumieniu i chlusnął ojczulkowi w twarz.

 

– Niech was diabli! – krzyknął parskając wodą pop. Jego broda śmiesznie ciurkała mocnym  strumieniem.

 

– O co tutaj chodzi ojczulku? Co zrobił ten gospodarz?

 

Kapłan strzepnął rękawami sukmany, zaczesał do tyłu mokre włosy i warknął.

 

– To sprawy ducha. W niczym nie pomożecie.

 

– Ostrzegam cię ojczulku. Chcę tu mieć święty spokój przed ewakuacją. Jeśli będziesz denerwował ludzi, podgrzewał nastroje…

 

– Eeech. – jęknął brodacz i odszedł niedźwiedzim krokiem w stronę bryczki.

 

Obejrzałem się na poturbowanego chłopa i jego żonę, którzy z wielkimi oczami patrzyli na nas od progu. Pomyślałem by go przesłuchać ale natychmiast się rozmyśliłem. Tutejsze problemy religijne wydały mi się nazbyt przyziemne aby tracić na nie czas.

 

Przez resztę dnia, ludzie uwijali się przy podwórzach, szykując pakunki. Na pozór śmieszne sceny rodzinnych kłótni, o to który kufer i jaki worek zabrać na drogę. Czy lepszy dzban głogowego wina, czy może flasza bimbru na chłodne wieczory. A może lepiej sprzedać wódkę Polakom by zebrać trochę grosza? Wszystko to było w istocie dramatyczne i smutne. Nie chcieli opuszczać tej ziemi. Bardzo się bali. Ich pokora i brak oporu był przygnębiający. Szczególnie troskliwie odnosili się do inwentarza. Gdyby pan widział jak w owe dni ścierali sianem krowy, głaskali psy, rozmawiali do kotów. Pytali nas czy zwierzyna wyżyje w wagonach. Czy nie odbiorą na której stacji? Czy nie pomylą? Traktowali je jak towarzyszy niedoli. Ku naszemu zaskoczeniu tego dnia Łemkowie wyciągnęli z pobliskich dołów wielkie dzbany pełne smoły. Rozmieszawszy je paprali nimi chałupy, potem poprawiali dachy. Kilku naiwnych chłopaków poszło z nimi rozmawiać.

 

– Na co to robicie?

 

– Treba, coby się chałupy zachowały aż powrócim.

 

Chłopcy spojrzeli po sobie z niezręcznym wyrazem twarzy. Odwrócili się i w milczeniu wrócili na stanowiska.

 

Zapewne i tej nocy nie dowiedzielibyśmy się niczego o poczynaniach naszych podopiecznych, gdyby nie bardzo dziwne zjawisko które nastąpiło punktualnie o trzeciej pięćdziesiąt. Wartowników zaalarmował dziwny odgłos, który pośród milczącej, letniej nocy rozniósł się po wzgórzach. Ni to chrzęst zapadliska ni łamanego drzewa. Ani wycie ni skowyt. Lecz jakby wszystko to w jednym. Kmyra twierdził, że słyszał po tym krzyk ludzki ale nikt inny temu nie przytaknął.

Byliśmy zatem wszyscy na nogach i w pogotowiu gdy leżący na cekaemie Łuszczyk, widząc wbiegające z lasu, zgarbione postacie, wrzasnął jakby dostał nożem w żebra.

 

– Rezuny we wsi!!!

 

Bez rozkazu puścił długą serię, która świetlistym sznurem wpadła między zabudowania i podpaliła drewutnię. Krzyknęli gromadnie przybysze” nie strzelać!” i wznieśli ręce w górę. Byli to nasi tubylcy. Ośmiu chłopa, upapranych ziemią. Każdy miał pod nogami to szpadel to kilof.

 

Niech mi pan wierzy, w czasie wojny zmusiłbym do mówienia. Widziałem różne podłości i wiem jak złamać człowieka. Ale wtenczas nie mogłem, nie miałem odwagi. Zdobyłem się na to, że dałem raz i drugi w mordę, ale nikt nie puścił pary co zakopali w lesie. Zniesmaczony Kmyra podszedł do mnie i szepnął zza ramienia.

 

– Panie kapitanie, pan da spokój prostaczkom. Cóż mogli tam robić? Zakopali trochę srebra bo myślą że tu wrócą za rok lub dwa.

 

– Muszę mieć zeznanie, kapralu. A nuż chodzą do UPA kopać im jakie bunkry czy jamy.

Chłopcy mnie przekonali. Odpuściłem. Ale napięcie nie zeszło ze mnie na moment. Mężczyźni byli obiektem szczególnego zainteresowania całej wsi. Ludzie nie odstępowali ich na krok wypytując o coś bez przerwy. Szepty, nastrój niepokoju, tajemnicy i ukradkowe spojrzenia w naszą stronę. Cały dzień tak wyglądał. Popołudniem spędzono bydło do obór. Zaskoczyła nas tak wczesna pora. Wieś zamknęła się w domach by po dwóch godzinach wszyscy odświętnie ubrani pojawili się na bitej drodze i ruszyli na polanę gdzie stał kościółek. Czyste białe koszule z kolorowym haftem, wysokie buty i filcowe kapelusze. Tak wystrojony pochód szedł w milczeniu, w stronę wschodzącego nad Lackową księżyca. Nieśli ze sobą, dziwna rzecz, pęki piór. Pióra. Długie gęsie, małe od kur, gołębie lotki. Na początku zaś pochodu szedł jeden z naszych kopaczy niosąc… żywą sowę. Trzymał tę biedaczkę za nogi i wznosił do góry jak bożka albo zwierze ofiarne. Pan sobie wyobraża nasze zdziwienie? W pierwszej chwili myślałem : ot regionalny folklor, tradycja górali. Potem moje przerażenie jedynie rosło. Rozpalili duże ognisko nieopodal cmentarza. Stali w krąg i coś nucili. Cicho i smętnie, jakby kolędę albo kołysankę. Trzymali się za dłonie. Facet z sową wszedł do środka kręgu, bliżej ogniska. Odwrócony na południe, twarzą do Ostrego Wierchu zawył kilka zdań w bolesnym tonie. Ptak nerwowo potrząsał skrzydłami i wydał z siebie głos. Odpowiedziała mu sowa, może dwie, gdzieś w lesie. Ten obłęd trwał blisko godzinę. Smutna pieśń odbijała się pomrukiem od pokrytych mrokiem zboczy, dolina szkliła się magicznie od opadłej rosy. Psy poczęły wyć na całe gardło. Nagle obrządek się urwał. Pieśń zamilkła a wieśniacy zacieśniwszy krąg przy ognisku, ciskali w niego pęki piór, mamrocząc coś pod nosem. Łuszczyk, który od początku źle znosił tę atmosferę oświadczył:

 

– Jak ten świr wrzuci sowę do ognia, wpakuję mu całą taśmę w plecy.

 

Nie wrzucił. Potrząsnął nią w górę i w dół trzy razy po czym wszyscy spuścili głowy a uwolniony ptak uleciał w mrok lasu. Ludzie zgasili ogień i rozeszli się do domów zwyczajnie jak po majowym nabożeństwie. Ale ta noc wcale się na tym nie skończyła.

Niespełna godzinę po wydarzeniu od strony przełęczy nadszedł młody czechosłowacki milicjant. Był zdyszany i klął na całe gardło z daleka.

 

– Sedlo pojebane, beskyd skurveny!! Użem dumal że som sa stratil.

 

Był to milicyjny motocyklista. Nie zdołał przejechać przez granicę i zostawił motocykl w krzakach dwa kilometry wcześniej. Wysłano go z informacją, że mamy się mieć na baczności i zabezpieczyć wszystkie okoliczne drogi. Cztery godziny wcześniej pokaźna banda zdołała ominąć słowacką blokadę granic i wkroczyła do wsi Cegelka gdzie wymusiła na mieszkańcach dużą rekwizycję w pieniądzach i żywności.

Nasz mały oddział nie posiadał środków łączności, byłem jednak pewien i miałem rację, że dowództwo już wie o wszystkim drogą telefoniczną lub radiową. Siedzieliśmy zatem czujni i nikt nie zmrużył oka.

Jeszcze z partyzantki miałem wyuczony nawyk, że każda istotną chwilę sprawdzam na zegarku. To było, jeśli dobrze pamiętam, pierwszy kwadrans po czwartej. Świt zbierał się bardzo powoli na niebie ale dolina tkwiła wciąż w gęstym mroku. Wrzask cierpiącego człowieka zerwał nas w przerażeniu na proste nogi. Każdy złożył się na karabinie. Potem nastąpił jeszcze jeden i kolejny. Wrzask odbijał się po wzgórzach, nie mogliśmy zogniskować jego źródła. Psy i ryczące stajnie włączyły się do chaosu. Wszystko trwało nie dłużej niż dziesięć sekund.

Mieliśmy dosyć. Gdzieś na tych wzgórzach, OUNowska sotnia szykowała się na nas, to pewne. Natychmiast wysłałem człowieka do Czyrnej by telefonował po wsparcie.

 

***

 

– Kapitanie, nasi cholerni kopacze znowu gdzieś zniknęli! – wrzasną wychodzący zza obory Nowacki, dopinając rozporek. – Nie ma ani jednego.

 

Spojrzałem wściekły na Kmyrę.

 

– Masz jeszcze jakieś wątpliwości kapralu? Teraz banda ma dodatkowych siedmiu rezunów. Jeśli wrócą, obić po mordzie, związać i zamknąć pod strażą!!

 

 Dowództwo potraktowało nas poważnie bo już w południe do Huty Wysowskiej wjechał wzmocniony, specjalny batalion WOPu z psami tropiącymi i erkaemami. Jej dowódca, hardy porucznik Kabała, natychmiast wyładował ludzi, przeprowadził kilka ostrych przesłuchań we wsi i ruszył na „przeczesanie”. Jednocześnie do Bielicznej dotaszczył się podskakujący na wybojach łazik z całkowicie wyłysiałym oficerem i jego kierowcą. Łysy był człowiekiem wyniosłym i bardzo postawnym. Rozglądał się uważnie, ze spojrzeniem pełnym wyższości i pychy.

 

– Witam kapitana. – powiedział obojętnie, ledwie na mnie spojrzawszy. Turkusowa intensywność jego oczu dodawała mu wielkiego uroku. Miał wygląd dumnego szlachcica co tym mocniej kontrastowało z jego niebieskimi pagonami bezpieki. U pasa dyndał archaicznie wyglądający pokrowiec ze starym Mauserem C91.

 

– Major Józef Szymbara, Główny Zarząd Informacji.

 

Zamarłem. Ten iście londyński gentelman należał do bandy okrutnych skurwieli, na wspomnienie których nawet nam w KBW cierpła skóra. Nie odezwałem się, czekając aż sam powie jaka cholera go tu przygnała.

 

– Przywiozłem wam radiostację towarzyszu, podobno w okolicy wiele się dzieje. Przyda wam się.

Machnął na kierowcę który wyładował z samochodu pokaźne pudło. Wyminął mnie z oczywistym lekceważeniem. Stanął rozkraczony na środku szosy i odpaliwszy papierosa lustrował osadę na wszystkie strony.

 

– Proszę wyznaczyć mi kwaterę. Zostanę tu dzień lub dwa. – mruknął odwrócony plecami.

 

Nasza radiostacja odezwała się po raz pierwszy późnego popołudnia, głosem dowódcy grupy pościgowej.

 

– Kapitanie tu porucznik Kabała. Jesteśmy na wschodnim zboczu Ostrego Wierchu. Znaleźliśmy coś ciekawego. Dobrze by było by pan to zobaczył.

 

Nowo przybyły oficer bezpieczeństwa, który był wówczas obok mnie, wyrwał słuchawkę Nowackiemu.

– Nie ma już żadnych panów w tej armii, obywatelu poruczniku. Zostawcie nam łącznika na szczycie góry, on nas tam zaprowadzi.

 

Przerzedzony, bukowy las szumiał ożywczo. Kamienie sypały się spod sześciu par butów. Strome podejście na szczyt dawało nam w kość, ale nasz nowoprzybyły Towarzysz radził sobie jak wytrawny sportowiec.

Zdyszani ujrzeliśmy załamanie zbocza a nim siedzącego w kuckach, pogranicznika.

 

– Ciii, bandyci mogą być wszędzie.

 

Grzbietem wiodła nas wąska ścieżynka wydeptana przez zwierzynę i miejscowych zbieraczy. W niepełna pół godziny byliśmy na miejscu. Zbocze było pokryte wybrzuszeniami terenu jakby pod leśnym poszyciem kryły się gruzowiska. Drzewa rosły w sporych odstępach od siebie, ale ich rozłożyste konary skrywały miejsce w ponurym cieniu. Oddział WOPu tkwił w zauważalnym napięciu, wypatrując niebezpieczeństwa. Kilku chłopaków dopalało papierosy kręcąc co jakiś czas głowami lub mamrocząc pod nosem. Dowódca i kilku podoficerów stało nad wielką dziurą w ziemi. Doszedł nas duszący odór ubojni.

 

– Widzieliście coś takiego? – zapytał porucznik nie zwracając na nas spojrzenia.

 

Stanęliśmy nad otworem wielkiej jamy o średnicy może sześciu metrów. Wewnątrz poza kawałkiem szklących się wilgocią skał głęboka otchłań tonęła w mroku. Porucznik nie pytał jednak o jaskinie ale o to co leżało u jej wylotu. Rąbankę. Ludzkie zwłoki rozszarpane na duże fragmenty. Porozrzucane jak zerwane przez wiatr pranie.

Szymbara stanął wyprostowany tuż przy jednym z trzech kadłubków i zasłonił usta haftowaną, kobiecą chustką.

 

– Widziałem. Na Wołyniu.

 

Porucznik WOP patrzył na Towarzysza zgrymaszoną miną. Była w nim hardość młodzieńczego buntu. Szymbara mruknął w chustkę.

 

– Co jest w środku?

 

– Nic. Duża sala wchodząca do ośmiu metrów w głąb. Jest też skalna rynna prowadząca niżej ale zbyt ciasna by wszedł tam dorosły człowiek. Jak widać, niedawno ktoś to wszystko odkopał. Dziwne, ci ludzie nie wyglądają na oddział OUN.

 

– To chłopy z Bielicznej – wtrąciłem – Od dwóch nocy gdzieś się wyrywali po ciemku.

 

– Musieli znać tę jaskinię. Pewnie chcieli tu schować dobytek przed przesiedleniem.

 

– No dobra. Ale kto to zrobił? Niedźwiedź?

 

– Ograbili ich rezuny. – urwał major – Potem zwierze poszarpało zwłoki. Ot wszystko. Poruczniku proszę kontynuować pościg, banda musi być w pobliżu.

 

Porucznik zaczerwienił się jak oblany wrzątkiem.

 

– Pocałuj mnie w dupe politruku. To jest akcja wojskowa nie będziesz mi niczego dyktował. Co ty tu w ogóle robisz?

 

Reszta oddziału spojrzała na scenę z przerażeniem. Młody oficer ośmielił się wyrażać do śledczego GZI.

Towarzysz ze spokojem złożył chusteczkę na ćwiartkę, schował w kieszonce na piersi i wyjął z wewnętrznej poszetki kawałek papieru.

Porucznik przeczytał pismo rozbieganym spojrzeniem. Był to rozkaz Głównego Komitetu Bezpieczeństwa nakazujący udostępnić organom GZI wszelkie wyniki przeprowadzanych w terenie akcji.

Szymbara wciąż opanowany schował pismo i odwracając się tyłem rzucił :

 

– Muszę zobaczyć wszystkie trupy i każdego jeńca, zanim je przetransportujecie.

 

– Czego szukamy?!

 

– To już nie wasze zmartwienie.

***

 

Noc nad Bieliczną była spokojna. Pachniały kwiaty owocowych drzewek nad strumieniem. Ciepły wiaterek od przełęczy Fricka czochrał nas po włosach. Niewielu mieszkańców spało. Lampy i świece płonęły za każdym oknem. W kilku domach monotonnie brzmiały melodie prawosławnych pieśni. Kwatera Szymbary była otwarta. Właściciel chaty, stary milczący wdowiec siedział w plecionym z witek fotelu z rękami na piersi. Jego powieki podniosły się kiedy przeszedłem masywny próg lecz po tym opadły z powrotem. Szymbara pochylony nad mapą tlił papierosa, plując co jakiś czas paprochami.

 

– Proszę wejść. Przed chwilą porucznik zameldował znalezienie śladów sporej sotni. Wszystko wskazuje na to że od dłuższego czasu zaopatrują się w wodę w tym strumieniu.

 

Zastukał palcem w mapę tuż po słowackiej stronie granicy.

Za godzinę zbierze pan pięciu ludzi i wychodzimy w stronę tego źródła. WOP otoczy cały sektor od północnego wschodu, my z zachodu. Oddziały słowackiej Teplicy zablokowały już granicę i rozstawiły pułapki w pobliskich wsiach. Nie wymkną się.

 

– A jeśli już ich tam nie ma.

 

– No cóż, przynajmniej zlikwidujemy ich norę.

 

Przez kilka długich sekund mimowolnie wpatrywałem się w postać komisarza. Ta sylwetka, ta wyniosłość, wyrazista twarz, szlacheckie rysy. Nie pasował do swojego munduru. Może to imperialistyczny szpieg w szeregach bezpieki?

 

– To wszystko obywatelu kapitanie – mruknął – a może cos do mnie macie?

 

– Tak, właściwie tak. Jutro mieliśmy wyruszyć na punkt zborny. Rozumiem że przesiedlenie odłożone.

 

– Niekoniecznie. Komendant wydziału repatriacji w Gorlicach powiedział, że jeśli do rana uwiniemy się z rozbiciem tej bandy, to jutro mogą się znaleźć wolne wagony na Bielicznian. Sam pan rozumie. Nie możemy prowadzić obłożonych dobytkiem cywili przez teren gdzie grasuje tak duża hałastra.

 

– A transport do stacji?

 

– Ciężarówek nie będzie. Podstawimy tabor wozów ze stacji w Grybowie. Jeden wóz na każde gospodarstwo.

 

O godzinie dwudziestej trzeciej znowu w siedmioosobowym składzie ruszyliśmy na wzgórza. Wejście w pułapkę w warunkach zalesionych wąwozów skrytych mrokiem oznaczało całkowitą zagładę oddziału. Ale cóż ja miałem do powiedzenia? Byliśmy pod presją by wyłapać Ukraińców lub zapędzić ich na inny oddział. Nie mogliśmy wstrzymywać przesiedlenia.

Las od południowej strony Ostrego Wierchu tonął w przerażająco gęstej ciemności. Trawersowaliśmy zbocze z wyłączonymi latarkami, co rusz wpadając na gałęzie i głazy lub grzęznąc w ostrężynach. Tylko Szymbara od czasu do czasu zapalał latarkę by zerknąć na kompas. Byliśmy może kilometr od miejsca w którym oszacowano położenie źródła gdy poniżej nas, u nasady zbocza rozległa się szalona kanonada.

 

– Padnij!

 

– Matko Boska, to zasadzka?

 

Potrzebowaliśmy kilku sekund by opanować się i odgadnąć że walka odbywa się w sporej odległości. Szymbara zrzucił peemkę z ramienia i ruszył biegiem w dół.

 

– To nasi WOPiści! Już ich dorwali. Naprzód!!

 

Wystarczyło przebiec kilkanaście metrów gdy w dole, na niewielkiej polance ujrzeliśmy migotanie wystrzałów i smugi pocisków lecących we wszystkie strony. W ciemności nie dostrzegliśmy żadnych postaci ale zwrócił naszą uwagę nieprzyjemny, agresywny pomruk dochodzący z nieokreślonego kierunku. Zbiegliśmy do doliny. Zgięci, z kolbami na ramionach ruszyliśmy powoli w stronę pola walki. Na polanie desperacja strzelców coraz wyraźniej odsłaniała przerażenie i chaos. Pomiędzy hukiem karabinowych salw dobiegło kilka charczących, bolesnych wrzasków. Odpowiedziały mu paniczne krzyki innych obrońców. Rozpoznaliśmy język ukraiński.

Cicho, powoli. Jeszcze kilkadziesiąt metrów.

Zgasły dudniące strzały karabinów. Zabrakło amunicji. Rozbrzmiał energicznie strzelający pistolet, wtórował mu jeszcze jeden. Krzyki nie milkną lecz jest już mniej gardeł.

Poruszyły się krzewy!

 W naszą stronę ruszył jeden z uciekających rezunów. Szymbara przykucnął i wysunął dłoń w geście by zachować spokój. Nierozgarnięty Nowicki z imponująca płynnością złożył się do klęczącej pozycji. Ledwie przycisnął kolbę. Strzał! Pędzący upowiec poderwał się w górę aż zrobił pół salta w tył. Kula weszła w lewe oko. Szymbara z zaskoczoną miną spojrzał na strzelca. Ten wzruszył idiotycznie ramionami i z rozwartą gębą przeładował karabin.

 

– Przepraszam kapitanie… odruchowo.

 

W ciemnościach gra jeszcze jeden pistolet. Ostatni obrońca wrzeszczy coś jak szaleniec. Nagle urwany krzyk. Cisza… I znów ten skrzeczący pomruk, rozlał się w mroku.

Wkroczyliśmy na pobojowisko. Od szczytu Ostrego Wierchu migotanie rozkołysanych latarek. Nasi WOPiści biegną w dół na złamanie karku. Zdyszany porucznik Kabała zbiega jako pierwszy. Pamiętam jego minę gdy przemierzał polanę światełkiem żarówki.

 

– O kurwa…

 

Staliśmy nad wybitym oddziałem ośmiu partyzantów. Zmasakrowanym , w najbardziej dosłownym znaczeniu. Ich ciała były porozrywane, poszarpane jakby kąsały ich rekiny.

Porucznik nakazał się rozproszyć i stać w gotowości.

Ludzie drżeli z przerażenia. Rozglądali się na wszystkie strony szperając latarkami po każdym drzewie i krzakach.

 

– Śniedecki. – porucznik zwrócił się do małego żołnierza z pepeszą. – Bierz połowę ludzi i ruszaj w pościg.

 

– Coo? – zawył zaskoczony kapral – Pieprze! Nigdzie nie idę.

 

– Do jasnej cholery! Pójdziesz gnoju pod ścianę!!

 

– To pójdę. Mam w dupie. Nie będziemy po ciemku gonić jakiś świrów z siekierami!

 

Dwaj żołnierze z owczarkami niemieckimi dobiegli do nas po stromiźnie zbocza. Psy nagle zwolniły po czym zaparły się jakby ciągnięto je w ogień.

 

– Azor, kurwa szukaj. No szukaj! – warknął opiekun szarpiąc przerażone zwierze. W odpowiedzi psy poczęły jęczeć i skomleć, miotając łbami na boki jakby chciały wyrwać się z obroży. Porucznik machnął ręką wyraźnie podłamany.

 

– Aaaeeeeechhhhh – stłumiony jęk doszedł z drugiego końca polany.

 

Podnieśliśmy tam nerwowo latarki. Chłopcy zaklęli na widok, który się odsłonił. Jeden z pograniczników zwymiotował na własne buty.

Leżał tam wciąż żywy rezun a właściwie jego polowa, rozdarta dokładnie na linii paska od spodni. Rozwleczone trzewia drżały jak galareta na leśnym poszyciu. Patrzył na nas oczami, z których ciekła krew, jakoż i z uszu i nosa. Mielił ustami, chcąc coś powiedzieć. Nie umiał jednak wydobyć głosu. Szymbara podszedł do niego i ukląkł. Chwilę mierzyli się nawzajem wzrokiem zanim ze starego Mausera padł strzał łaski.

 

– Spieprzajmy stąd! – padły nerwowe glosy.

 

– Mówiłem nie łazić tu po nocach. Wyrżną nas tutaj wszystkich.

 

Porucznik, zwiesiwszy ręce oglądał jatkę nieobecnym spojrzeniem.

 

– Co tu się dzieje? – mamrotał cicho – Co tu się dzieje…

 

Z letargu wyrwał go stary sierżant, który pochyliwszy się nad trupem, jak kat wzniósł do góry odciętą głowę z długim, czarnym kucykiem.

 

– Szefie! Poznaje pan?! Przecież to ten łącznik, Mytło Dziopa! Myślałem że zastrzelili go w Baligrodzie.

 

Nasze spojrzenie utknęło na młodej twarzy rozszarpanego bojownika.

 

– Poruczniku, co to ma znaczyć? – dopytał Towarzysz.

 

– To znaczy. że ci ludzie należeli do sotni „Smyrnego”. Groźna banda. Nie szwendać się!! – ryknął niespodziewanie na oddział – zabezpieczyć teren i zebrać wszystkie ślady!

 

 

Do wioski wracaliśmy niemal biegiem, rozglądając się na wszystkie strony jak przerażone dzieci. Oddział WOPu, ściągnąwszy na miejsce rzezi dodatkowe siły, do rana badał ślady i przeczesywał okolicę.

 

***

 

Wieś była już pogrążona we śnie. Cudowny, pachnący spokój letniej nocy rozlał się po dolinie. Jedynie przez witrażowe okienka murowanej cerkiewki przebijało migoczące światło. Rozpuściłem ludzi. Towarzysz Szymbara skręcił do swej kwatery, żegnając mnie beznamiętnym rozkazem.

 

– Proszę do mnie zajrzeć za pół godziny.

 

Ruszyłem prosto do świątyni. Za masywnymi drzwiami i surowym, wapnowanym przedsionkiem mieściła się maleńka nawa o niewysłowionym uroku i sennym nastroju. Pop klęczał przed ołtarzem i smętnie mruczał niezrozumiałe słowa. Usiadłem w masywnej ławie. Archanioł Michał z malowidła na ołtarzu, patrzył na mnie z miną współczucia.

 

– STA-RY-GA…. – Mruknął złowieszczo pop, skrywając twarz w dłoniach na ołtarzu – Zaczęło się, prawda?

 

Przeszły mnie dreszcze. Kapłan wzniósł głowę i patrząc na archanioła znów modlił się szeptem.

 

– Wiecie co się stało? Kto to robi? – zapytałem.

 

–  Ileż potrafi zdziałać ludzki strach? To w strachu lęgną się najpodlejsze instynkty. Człowiek zdolny do najgorszego plugastwa, grzechu, zbrodni, oszczerstwa, byle tylko wyłgać się od swej grozy.

 

– Tamci kopacze nie żyją. W tutejszych lasach jakaś banda morduje w straszliwy sposób. Wytłukli nawet zaprawiony pododdział OUN. Co to jest? Jakaś sekta? To ma związek z tym rytuałem dwa dni temu? Niech ojciec mówi.

 

– Hospody, hospody… pomyłuj… 

 

– Musimy ich dorwać zanim zginie więcej ludzi. Nie widzieliście tych zwłok, ojcze. Oni wyszarpują z ludzi flaki, żywcem. Mówcie do diabła!

 

Pop znieruchomiał. Jego masywna, klęcząca postać, wsparta całym korpusem o blat ofiarny wyglądała upiornie w słabym blasku świec.

 

– Do diabła. Tak… – powtórzył – moja żona zmarła dziś przed wieczorem. Diabli są dzisiaj bliżej niż sądzisz, oficerze.

 

Spuściłem głowę i wyszedłem z rzędu ław. W progu kościoła dopadł mnie jeszcze jego mruczący, pełen bólu głos.

 

– Zasypcie tę jamę. Zalejcie ją betonem. Jeśli to jeszcze cokolwiek pomoże.

 

 

Szymbara był już lekko podpity. Siedział za drewnianym stołem , na którym stała butelka siwego jak mgła bimbru. Pomimo to, towarzysz był wyprostowany i nieruchomy, jakby zasiadał na służbowej odprawie. Przysiadłem się bez zaproszenia. On bez słowa sięgnął po blaszany kubek na ściennej półce. Gospodarz jak zwykle rozparty w swym plecionym fotelu, opierał głowę o pachnący, gliniany piec. Na zmianę to pochrapywał to otwierał jedno oko, łypiąc na nas jakby spodziewał się że lada moment stąd znikniemy i zostawimy go w spokoju.

 

 – Jakieś wieści od porucznika?

 

– Nie znaleźli żadnych śladów napastników. Trupów, broni, tropów. Poza jednym.

 

Wziął łyk wykrzywiając się z bolesnym grymasem.

 

– Bose stopy, oddalające się w stronę Blechnarki.

 

– Ci rzeźnicy nie mają nawet butów?

 

– Jeden rzeźnik. Znaleźli trop jednej osoby.

 

– A psy?

 

– Sam widziałeś. – przeszedł bez ceregieli na ty – zesrały się ze strachu.

 

Rozlał kolejne kubki. Stary Łemko ziewną, potrzepał głową i wsadził w usta ręcznie struganą fajkę, którą próbował rozpalić przez kilkanaście sekund.

 

– Jutro ruszamy z przesiedleniem.

 

– Jak to? Mieliśmy oczyścić teren.

 

Oczyściliśmy. Zlikwidowano jeden z oddziałów Smyrnego. On sam uciekł na słowacką stronę.

 

– A te rozbebeszone trupy to co?

 

Pokręcił nerwowo głową i chlusną bimbrem w gardło rozlewając część trunku na szyję.

 

– To ofiary wyżerki tutejszych drapieżników, wszystko. Nie ma żadnych bandziorów z toporami, rozumiecie? Zakończyliśmy operacje wojskową, resztą zajmą się nowo powstałe posterunki milicji. Rozmawiałem już z Kabałą. Jest tego samego zdania. Zostanie w tym lesie i będzie kontynuował przeczesanie aż wywieziemy wszystkich. To da nam odrobinę spokoju.

 

– A jeśli…

 

– Kapitanie! Czego ty ode mnie chcesz? Mam napisać w raporcie dla komisarza Służby Informacyjnej, że trafiliśmy na nieuchwytne superkomando BEZ BUTÓW, które wywleka flaki z uzbrojonych oddziałów OUN? Że nie udało się ich rozbić ani złapać bo poruszają się nie zostawiając śladów? Pij!

 

– Wtedy nad jaskinią, powiedziałeś że byłeś na Wołyniu. Naprawdę widziałeś rzezie?

 

– Widziałem całą moją rodzinę porąbaną jak świninę. I mój dom trzeszczący w ogniu. I wiesz co? Poczułem się jakby bardziej rześko. Jak po chluśnięciu wodą. Wołyń, to było idealne dopełnienie, pasujące jak ulał do kulawej historii tego nędznego narodu. Niewola, hańba, wstyd, wojna przegrana w trzy tygodnie.

 

– Dlatego wstąpiłeś do NKWD? Przez rozgoryczenie?

 

– Na nic tak nie zasłużyliśmy jak na demokrację ludową, strzeżoną przez siły bezpieczeństwa. Jej kazamaty, jej cele śmierci, jej przesłuchania i bicie po ryju. Rozumiesz? To jest naturalna konsekwencja naszej słabości i pychy. Od stuleci pełzniemy przez historię jak robale, ale z Matką Boską na ustach. Zamiast mordować innych, nadstawiamy dupę. Więc niech tak będzie! Ten system bez reszty zgnoi każdego, wąsatego mospana z krzyżem na szyi a polski prometeizm wypoci się w kołchozach. I to jest sprawiedliwe. I tak powinno być. A ja chcę brać w tym udział.

 

– Właściwie po co tu przyjechałeś? Co tu robisz?

 

Szymbara zebrał się w sobie z grymasem i głośno beknął.

 

– Głupstwo. W jednej z lokalnych band walczy były oficer NKWD. Wpływowy towarzysz. Niestety, uznał że Partia oszukała jego naród i dołączył do ukraińskich faszystów. Nie chcielibyśmy aby uciekł na zachód z informacjami które posiada. Dlatego w każdym odcinku taktycznym jest oficer GZI, aby ewentualnie zidentyfikować go wśród jeńców lub zabitych.

Znów rozlał część kubka po brodzie i pijanym wzrokiem mierzył starego Łemka.

 

– Rozmawiałeś z tym ich popem?

 

– Jestem pewien że on coś wie. Zanim przyjechałeś ludzie dziwnie się zachowywali, ten ksiądz ostro na to reagował…

 

– Bzdura. Klecha miesza im w głowach i pilnuje własnego porządku. Biedni durnie omamieni przez bałamutne zdrowaśmaryje. Zresztą wkrótce zapakujemy go na pociąg i koniec historii, nie ojciec?!!-

 

Wrzasnął na starego, który nawet nie drgnął lecz w spokoju dopalał fajkę.

 

– Jak to? Pop ma żonę Polkę, nie ma go na liście z Komisji Repatriacyjnej.

 

– Pffff… na twojej liście go nie ma. Ale na mojej jest. Nasz grecki szaman jedzie stąd prosto do obozu w Jaworznie. Z pewnością ma nam do opowiedzenia kilka ciekawych historii.

 

– Zabieracie go jutro? Z innymi?

 

– Nie. Specjalni pasażerowie wyjadą ostatnim transportem.

 

Moi ludzie z przerażenia nie zamknęli tej nocy oczu. Posterunki nawoływały się nerwowo, przedrzeźniane przez nocne ptactwo. Mnie tuz przed świtem, zmogła szumiąca w głowie wódka. Wieś była spokojna bo mieszkańcy myśleli, że mają jeszcze jeden dzień czasu. Kiedy późnym rankiem od strony Izb nadjechał sznur wozów, wybuchła histeria.

Tabor konwojował dodatkowy pluton ze 101 DKBW. W odróżnieniu od moich ludzi, którzy zżyli się z miejscowymi, przybyli żołnierze powitali Bielicznian wrzaskiem.

 

– Dwie godziny! Jeden wóz na każde gospodarstwo! Inwentarz wiązać razem! Szybciej, szybciej! Zbierajcie graty!!

 

– Obywatelu kapitanie, starszy chorąży Maślak melduje czwarty pluton Grupy Taktycznej Gorlice, gotowy na pańskie rozkazy. – powitał mnie krzykliwy podoficer.

 

– Róbcie swoje. – zamamrotałem obojętnie. – W rzeczywistości czułem wielką ulgę, że to nie ja muszę popędzać tych nieszczęśników do spakowania całego swego życia na jeden, upaprany gównem wóz.

 

Tymczasem wieśniacy, którzy od wielu dni mieli świadomość przeniesienia, wpadli w nieoczekiwany popłoch. Mężczyźni chwytali się za głowy i krzyczeli coś do siebie. Kobiety lamentowały i zdzierały chusty z głów. Wielu z nich padało na kolana i błagalnie wznosiło ręce w stronę Ostrego Wierchu, co mnie i Szymbarę przyprawiło o szczególne zdziwienie. Stało się oczywiste, że oczekują od kogoś pomocy. A tym kimś była prawdopodobnie banda rozpruwaczy z pobliskich lasów.

Ale nikt się nie zjawił. Nie było żadnego ostrzału. Żadnego nagłego wypadu z lasu. Okolica milczała, niosąc jedynie echo płaczących przesiedleńców. Nie ma pan pojęcia jakie kolosalne wrażenie pozostawia odjeżdżający sznur wywiezionej ludności, zostawiwszy za sobą puste zabudowania. Na osadę spadł całun grobowej ciszy. Tętniący wiejskim życiem przysiółek, w jednej chwili zamienił się w cmentarzysko wystygłych domostw i pustych stajni. Szum wiatru i granie świerszczy zajęły miejsce krowich porykiwań, religijnych śpiewów, dziecięcego śmiechu. Lata pracy, miejscowych zwyczajów, przyzwyczajeń, radości i zmartwień. Długi cykl, narodzin, śmierci i dorastania, urwały się zostawiwszy pustkę w sposób tak gwałtowny, tak straszny, że nawet taki sukinsyn, Szymbara miał przez moment ściśnięte serce.

 

Zostaliśmy sami. Ja Szymbara i dziewiątka moich chłopaków. Przez blisko godzinę włóczyliśmy się po wsi i domach, lustrując dokładnie to miejsce, oglądając pozostawione rzeczy. Zdecydowałem, że pozostaniemy tu w ukryciu, licząc że leśne bandy zejdą na szaber. Ku memu zaskoczeniu Szymbara stwierdził, że to świetny pomysł i zdecydował z nami pozostać. Dokonaliśmy szczegółowego spisu porzuconego majątku. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy ziemniaki z konserwą, popijając resztki bimbru. Dwóch chłopaków upozorowało załadunek na ciężarówkę i wyjazd oddziału. Reszta pod osłona ciemności zakradła się do domów. Kazałem ludziom siedzieć trzydzieści sześć godzin w zasadzce.

 

– Absolutna cisza. Zakaz podchodzenia do okien, rozpalania pieca, tłuczenia garami. Chcecie srać, bierzcie wiadra. Niech mi który wychyli nos za drzwi.

 

Na obserwatora wyznaczyłem Nowackiego, który miał umiejętność naśladowania kwiczoła. Tym też dźwiękiem miał nas poinformować o wejściu nieprzyjaciela na polanę.

Zająłem chatę w samym środku wsi. Usadowiłem się na rozłożystym krześle wymoszczonym haftowaną derką. Dom pachniał glinianym piecem. Panowała cisza. W tym nastroju zapomniałem o bandach i rzeziach w lesie. Myślałem o tej pustce, która piskiem w uszach rozsadza głowę. O moim domu, z którego wypędziła mnie wojna osiem lat temu. Nieżyjących rodzicach. Poczułem się stary, zmęczony. Myślałem że chciałbym spędzić przy takim piecu resztę życia.

 

Złapałem się na tym że przysnąłem. Musiało to trwać chwilkę. Nie wiedziałem co mnie zbudziło aż usłyszałem głuchy łoskot dobiegający z domu obok. Pomyślałem, że siedzący tam Kmyra upił się, znalezionym pod podłogą winem i wyrżnął z łóżka albo krzesła. Zgarbiony podszedłem do okna. Wieczorny ciąg od strumienia zaparował szybę. W oknie sąsiadującego domu zobaczyłem twarz Kmyry, gapił się na mnie. Przetarłem rękawem szybę… Mój Boże. To była jego oderwana głowa. Wydarta z tułowia, ze strzępami szyi. Nabita na żeliwny świecznik sterczała na parapecie jak ceramiczna figurka.

 

– Alaaaaaaaaarm!!!!

 

Krzyczałem tyleż samo na alarm co ze strachu. Z pepeszą na łokciu wpadłem do tamtej chaty. Reszta zwłok Kmyry leżała nienaturalnie powyginana na piecu, jakby ktoś nim potężnie miotnął w ścianę.

 Z zewnątrz doszedł terkot niekończącej się serii strzałów.

Szeregowy Węgrzyn stał na rozkraczonych nogach przed ostatnim z domów. Jego rkm pluł ogniem w stronę lasu. Pobiegłem do niego. Ze swej kryjówki wypadł też Szymbara.

Do czego strzelał Węgrzyn?

Ujrzeliśmy uciekającą ku ścianie drzew zgarbioną, wysoka postać. Miała upiorne, brązowe włosy, spływające aż na pośladki. Wymachiwała pokracznymi rękami, których dłonie były długie i palczaste jak trójzębne widły. Na wielkich stopach wykonywała susy z prędkością sarny. Jeśli ja i Szymbara nie mogliśmy dojść do siebie, to co powiedzieć o Węgrzynie? Biedaczysko wydawał odgłosy jak ranne zwierzę. Wył urywanym okrzykami. Jego oczy wypełniało szaleństwo. Kiedy wystrzelił ostatni pocisk padł na kolana i paznokciami kaleczył sobie twarz nie przestając wrzeszczeć. Major wyrżnął go w głowę kolbą pistoletu. Strzelec nie zemdlał ale na wpół otumaniony zamilkł i wił się po ziemi jakby śnił mu się koszmar.

 

 

– Do jasnej cholery czy ty naprawdę masz mózg wyżarty przez sowieckie broszury?!! Dalej nie wierzysz że to jakieś piekło?! Widziałeś to coś! Sytuacja nas przerosła. Wzywamy wsparcie albo stąd spieprzamy.

 

Major energicznie ładował magazynek swojego przestarzałego Mausera, po czym wcisnął go w kaburę. Sprawdził czy latarka działa jak trzeba.

 

– Wszystko co widziałem to wielkiego włochatego skurwiela. Mam zamiar go znaleźć i podziurawić. Teraz to już sprawa osobista.

 

– To nie jest zwykły człowiek. Podszedł nas jak śpiące dzieci, widziałeś zwłoki. Zabił po kolei sześciu moich chłopaków!

 

– To jest człowiek! Tyle że zdziczały i dobrze wyżarty! Co z tobą? Powiesz mi że to diabeł?! A może zameldujesz tak starszym towarzyszom? Jeśli nie załatwimy tej sprawy sami, obaj nie mamy już przyszłości w Wydziale Bezpieczeństwa.

 

Poprawił pas. Splunął w podwórkowe błoto i ruszył w stronę lasu. Po drodze, z małego pniaka wyrwał toporek do chrustu i upchnął za paskiem na plecach. Dolinę wyścielał dywan srebrzącej się rosy.

Ułożyłem Węgrzyna na tylnym siedzeniu łazika, którym przyjechał major. Z ust żołnierza sączyła się piana. Jego wzrok tkwił w jednym miejscu. To nie było zwykłe pomieszanie zmysłów, biedak dostał wylewu albo katatonii.

 

– Chodźcie żołnierzu. Zostawmy to przeklęte miejsce.

 

– Eeeełee… – wyjąkał strzelec.

 

– Co? Major? Zapomnij o nim. On już nie żyje.

 

***

 

Pop mieszkał w dużym, drewnianym domu na samym końcu wsi Izby. Pomimo trzeciej w nocy nie spał. Pojawił się w progu w rozpiętej koszuli i potarganych włosach. Jego niechlujność i podkrążone oczy zdradzały załamanie i brak nadziei. Nawet mój widok z Węgrzynem, trzymanym pod pachą, nie zrobił na nim wrażenia.

 

– Wchodźcie. – powiedział jakbym był od dawna umówiony.

 

Rozsiedliśmy się w ciepłym od kominkowego ognia pomieszczeniu. Batiuszka z lekkością uniósł Węgrzyna pod pachy i umościł na swoim fotelu.

 

– Co to jest? Widzieliśmy dziwnego człowieka, zaraz po tym jak zniszczył mój oddział.

 

– Doprawdy? I jak wygląda. – zapytał bez specjalnej emocji, kładąc zimny kompres na głowę żołnierza.

 

– Jest wysoki, długowłosy, nagi, o ogromnych dłoniach albo z jakimiś doczepianymi szponami.

 

Kapłan usiadł w fotelu. Przetarł czoło i oparł głowę na dłoni, zamknąwszy zmęczone oczy.

 

– Jeśli powiem, że to demon, potwór jakich istnienia nie dopuszcza ani moja wiara ani twoja ludowa, materialistyczna ideologia. To co? Uwierzysz?

 

– Chcę usłyszeć co to jest.

 

Kapłan, nie otwierając oczu mruczał, jak w trakcie spowiedzi.

 

– Oni, w Bielicznej, nazywali go Staryga. Kiedy tu przybyłem, ponad dwadzieścia pięć lat temu, dzieci opowiedziały mi pogańską legendę, której nauczyli ich dziadkowie. Dotyczyła powstania barskiego. Rusini z Beskidu Niskiego znosili ciężkie jarzmo od ufortyfikowanych pod Lackową konfederatów. Rekwizycje, próby nawracania, kary cielesne, paskudzenie młodych dziewuch. I nagle coś się zaczęło dziać. Ginęli ludzie. Znajdowano zmasakrowane ciała. Nocą słyszano wrzaski i złowrogi pomruk. Na rokoszan padła groza. Jakby gdzieś w lesie rozwarła się ziemia i piekło wyszło na powierzchnię. Tutejsi wierzyli, że głęboko pod górą żyje demon, który ich chroni. Miał wychodzić z jaskini na okolicznym wzgórzu. Konfederaci ponoć znaleźli sposób i pokonali go. Samą jaskinię zasypali a na najwyższym okolicznym szczycie, Lackowej postawili krzyż, który stał tam jeszcze do niedawna.

 

– I co? Chłopi myśleli, że bestia powstrzyma Akcję Wisła? Dlatego rozkopali tę jaskinię? To jakaś bzdura.

 

– Mam to gdzieś czy mi wierzysz OBYWATELU KAPITANIE. To co widziałeś w lesie i w Bielicznej nie jest dla ciebie dowodem, ale czy udowodnisz fałsz tej legendy? Po co zasypywać jaskinię w środku lasu? Po co krzyż z wyrytym egorcyzmem na wzgórzu? To Konfederaci zbudowali kościół w Bielicznej, czy to przypadek że jego ołtarz zdobi święty Michał, pogromca bestii? Tu w Izbach Pułaski ofiarował obraz Matki Bożej. Do końca życia ubierał ryngraf z jej wizerunkiem. Ci ludzie panicznie bali się wielkiego zła a ich wiara i gorliwość pozwoliła im je ujarzmić.

 

– A ten dziwny obrządek z piórami? O co chodziło?

 

Duchowny wziął wdech jakby mierzył się z udręką.

 

– To pogański rytuał mający korzenie w dalekiej przeszłości. Nie wiem na pewno ale ma jakiś związek z tą bestią. Nie pytaj mnie o więcej. Do tej pory to i dla mnie była jedynie herezja. Pogańska tradycja którą zwalczałem jak mogłem a teraz okazała się bardziej realna niż mój Bóg i moja wiara. To namacalne, czyste zło. Nie mam już siły by dalej głosić to do czego czułem się powołany.

 

– Wiesz zapewne jak powstrzymać tego pokrakę.

 

Duchowny żachnął się i pokręcił głową.

 

– Powiadali tylko, że grasuje nocą. Za dnia gdzieś się chowa. Nietrudno zgadnąć że w swojej norze.

 

Za oknem rozległo się szczekanie psów. Cała wieś jazgotała i warczała coraz głośniej i coraz wścieklej. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nagle… nagle  szczekanie nie przeszło w gromadny pisk i skamlenie. Spojrzeliśmy na siebie. Kapłan miał twarz i wzrok spokojne jakby od dawna oczekiwał tej chwili. Jego opanowanie wlało we mnie sporo odwagi.

 

– Proszę się stąd nie ruszać i mieć oko na rannego.

 

PPSz zazgrzytał przeładowanym zamkiem. Za drzwiami noc skrzyła się rajskim spektaklem migotającego gwiazdami nieba. Światło księżyca, odbite od zroszonych łąk, oświetlało w bajeczny sposób całą okolicę. Trzymałem broń wspartą na barku z okiem na szczerbinie. Psy zamilkły, w kilku oknach zgasły światła zaalarmowanych wcześniej gospodarzy. Obszedłem dom popa i ruszyłem w stronę stajni. Rozbudzone krowy patrzyły na mnie bezrozumnie. Pusto. Spokój. W drodze powrotnej, uspokojony miałem już broń przewieszoną przez plecy. I wtedy, na błocie tuż u progu chaty zobaczyłem to. Stopy, odbite wyraźnie i niedawno. Długie i wąskie o czterech palcach. Dreszcze na mych plecach rozszalały się jak po trafieniu śrutem. Mimo to moją reakcją było szarpnięcie broni i wtargnięcie z krzykiem do chaty.

 

To co ujrzałem nie tylko odebrało mi śmiałość ale sparaliżowało mnie bez reszty. Kapłana już nie było. Zamiast tego miałem przed sobą krwawą miazgę rozlepioną po trzech ścianach izby. Co większe resztki i strzępy ciała spływały ku podłodze jak owocowy placek rzucony w gniewie na ścianę. Węgrzyn był na swoim miejscu. Żywy. Olbrzymimi, rozwartymi do fizjologicznych granic możliwości oczami patrzył na mnie i prawą ręką wskazywał na wielki piec, rzężąc coś w rodzaju „iuuuuleee”. Zrobiłem krok w jego stronę, Chciałem go podnieść i odjechać stąd dokąd starczy paliwa.

I wtedy …

W ciemności, za wysokim piecem rozległ się krótki pomruk. Stanąłem w miejscu jak skamieniały. Drżącym ruchem uniosłem broń lecz nie czułem już własnych rąk, nie mówiąc o palcu na spuście. Ciemność zadrżała wyłaniającą się powoli zza pieca sylwetką.

 

Miał postać jakby kobiety. Wysokiej na dwa i pół metra. O długich włosach spływających do pasa, w kolorze świerkowej kory. Tułów z wydatnymi piersiami skryty za mchem gęstej sierści. Ręce… koszmarne, długie, zakończone dłońmi z których wyrastały jakby dodatkowe, zginające się palce na trzydzieści centymetrów, twarde jak niedźwiedzie szpony.

Cóż mam powiedzieć? Są chwile gdy strach odbiera zmysły i rozum. Paraliżuje jak uderzenie młotkiem w głowę. Nie mogłem nic zrobić. Drżałem i trząsłem się w miejscu. Pamiętam jednak, że ani jej postać ani mord którego właśnie byłem świadkiem nie przerażały mnie tak bardzo jak jej twarz. Ta morda. Szkaradna, koszmarna, jakby stara twarz pokryta wrzodami i bruzdami które układają się w wyraz wściekłości. I oczy. Zmrużone, pełne gniewu. To spojrzenie. To była esencja zła, najgłębszej, niewysłowionej, niezrozumiałej nienawiści, przed którą nie znajdziesz ni łaski ni okupu za życie.

 

Pamiętam jej błyskawiczny ruch w moją stronę i wielki ból w klatce piersiowej. Wbiła mi dłoń w tułów i miotnęła mną w głąb chaty.  Odwróciła się w stronę Węgrzyna. Nieszczęśnik cały drżał jak w padaczce. Pienił się i jęczał. Bestia kręcąc głową jak zdziwiony pies, wpatrywała się w niego z kilkunastu centymetrów. Węgrzyn nie był całkiem otępiały. Paralitycznym ruchem wyjął tetekę zza pasa i bez zastanowienia palną sobie w żuchwę. Pocisk przemierzył usta i wypadł poniżej skroni. Samobójca żył i drgał jeszcze mocniej, krwawiąc obficie. Gdy leżąc na podłodze widziałem jak potwór znów zwrócił się do mnie, nie liczyłem już na nic poza szybką śmiercią.

Wtedy objawił się Bóg, w którego nigdy nie wierzyłem. I objawił się w najmniej spodziewanej postaci.

Strzał!

Bestię szarpnęło do przodu aż zawyła charczącym głosem.

Kolejne pięć seryjnych strzałów!

Z jej piersi wypadł pocisk wyrywając strzęp ciała i strugę krwi. Odwróciła się gwałtownie, odsłaniając mi widok na wejście do chaty. Stał tam major Szymbara z dymiącym Mauserem w dłoni i spojrzeniem łowcy głów.

 

– Panie kapitanie – rzekł z burżuazyjną ceremonią – po prawej jest otwarte okno. Zechce pan się stąd oddalić.

 

Zdołałem dopełznąć do okna i wspiąć się na parapet. Zerknąłem na wybawcę. Jego twarz przybrała wyraz niezadowolenia jakby był wściekły, że udowodniono mu coś czego nie dopuszcza. Upuścił pistolet na podłogę. Spokojnym głosem rzekł, patrząc w oczy bestii, która lustrowała go z równą ciekawością :

 

– Może i naprawdę istniejesz. Ale już kurwa nie długo.

 

Chwycił za toporek za paskiem i popędził mnie wzrokiem. Gdy upadłem na podwórzowe błoto i na czworakach ruszyłem w stronę łazika, z chaty doszedł mnie bitewny okrzyk człowieka ruszającego do ataku wręcz. Bestia ryczała i wyła na przemian, chata trzęsła się od szalonej walki.

Zdołałem ujechać może ze trzy kilometry gdy powieki zamknęły się przede mną i wyrżnąłem w jakąś wierzbę. Kolejny obraz jaki ujrzałem to twarz moich dwóch żołnierzy, którzy zeszłego wieczora markowali odjazd z osady.

 

– Rany boskie, kapitanie co tam się działo? – Mówili bandażując mi pierś.

 

***

 

– No cóż, panie archiwista. Jeśli oczekuje pan efektownego zakończenia, rozczaruję pana. Nie zdobyłem się na opowieści o potworach. Przed dowództwem  szóstego batalionu pobieżnie zameldowałem o nocnej bitwie z sotnią UPA i wybiciu oddziału. Do Bielicznej udał się pościgowy batalion wojsk specjalnych. Znaleźli rozwleczone flaki i ślady strzelaniny. Uwierzyli bez zastanowienia, że zmasakrowali nas Ukraińcy. Z ich raportu dowiedziałem się, że major Szymbara został znaleziony w chacie popa z głęboką raną szarpaną od obojczyka do piersi oraz przekłuciem na wylot brzucha.

 

Minął tydzień. Doszły mnie jakieś słuchy o kilku rozszarpanych Słowakach i chłopakach z KBW. O potworze z Ostrego Wierchu nikt nic nie mówił. Wszystko spadało na rezunów. Gdy stanąłem na nogi chciałem zrobić tylko jedno. Zabrałem moich dwóch wiernych druhów i uaza wypełnionego tnt. Wspięliśmy się na wzgórze przed południem dwudziestego pierwszego czerwca. Jaskinia wyglądała normalnie, jak zwykła dziura w ziemi. Las milczał. Chłopaki, rozkładając ładunek nawet nie pytali po co to robimy, to pewnie przez moje szaleństwo w oczach. Zanim wcisnąłem detonator, spod ziemi doszedł nas trzeszczący, przenikliwy ryk. A może tylko mi się zdawało. Ten dźwięk rozbrzmiewał w mojej głowie od wielu dni. Jaskinia zapadła się i dziś ledwie poznasz, że była tam jakaś dziura. Jednak dla mnie ta sprawa nigdy się nie skończyła. „

 

Kapitan dopalił kolejnego papierosa i wcisnął go w talerzyk po herbatnikach.

 

– Widzi pan, mimo tego co przeżyłem, nigdy do mnie nie dotarło, że mogłem napotkać coś co leży daleko poza racjonalnym wytłumaczeniem. Myślałem, że to jakiś mutant, jakaś ofiara eksperymentów. Tyle się wówczas mówiło o hitlerowskich badaniach na więźniach. O laboratoriach obozowych. Mówiłem sobie, ot pracowano i nad superzabójcą, wyhodowanym z kobiecego ciała. Albo coś podobnego. Zacząłem jednak pytać, grzebać, czytać.

Dzięki znajomościom w KBW udało mi się uzyskać widzenie z łemkowskim nauczycielem z Izb, którego zamknięto w Jaworznie. Wyszedł do mnie wychudzony i blady o zapadniętych policzkach.

 

„Najgorszy potwór jakiego widziałem w życiu to Salomon Morel, komendant w tym obozie. Jeśli zaś chodzi o Starygę… Tak słyszałem o nim wiele. Był żywo obecny w folklorze naszych osad. Dzieci w szkole miały o nim zawołania i rymowanki – uśmiechnął się szeroko na to wspomnienie. – Zdaje się że to legenda z czasów konfederacji ale nic więcej nie wiem. Nigdy nie słyszałem by w naszych wsiach odbywały się jakieś ceremonię czy obrządki na jego cześć. Ale były osoby w Bielicznej, które miały na jego punkcie bzika. Głównie dziadkowie, uważani za zdziwaczałych. Traktowali tę opowieść śmiertelnie poważnie a na imię tego diabełka reagowali palcem na ustach. Dlaczego pan o to pyta? Jest pan historykiem?”

 

 

– W 1963 napotkałem na opracowanie słowiańskiej mitologii profesora Ozerskiego, w którym opisywał, niech pan się nie uśmiecha,  kreatury podobne do tamtej. Spotkałem się z nim. Powiedziałem mu o zabobonach z Bielicznej, nie mówiąc nic o tym co nas spotkało. Odpowiedział naukowym bełkotem.

 

„Staryga mówi pan? To oczywiste nawiązanie do indoirańskiej Strygi. popularnego w słowiańszczyźnie ludowego demona. Bardzo ciekawa bestia. To synkretyczny twór, wiąże w sobie elementy bardzo wielu pierwiastków od kastombrycznych po eschatologiczne. Ten na przykład rytuał z piórami. Strygę, lub strzygę utożsamiano z sową, animalizacją nocy. Sowa z kolei, po persku „dusz”, była na bliskim wschodzie symbolem człowieka, który opuścił już ciało, umarł. Sam demon był panem nocy. Nachodził gospodarstwa wyrządzając szkody od głupich psot po straszliwe morderstwa. Jej wygląd nie jest do końca jasny. Mówi się o brzydkiej kobiecie ze zwisającymi piersiami. To fantastyczne, że kult tej istoty tak żywo zachował się akurat wśród ludności wołoskiej i to w obrębie zaledwie jednej, czy kilku osad.”

 

– Nie wiedziałem, że wydział bezpieczeństwa nie mógł się pogodzić z tym, że jako jedyny ocalałem z rzezi. Mieli na mnie oko. Moja wizyta w Jaworznie i rozmowa z profesorem zaprowadziła mnie prosto na przesłuchanie gdzie, nie przewidując kłopotów, opowiedziałem całą prawdę. Uznano, że jestem psycholem. Oskarżono o rozsiewanie zabobonu. Odnaleźli się dawni, zazdrośni rywale, którzy przykrymi zeznaniami pogrążyli mnie całkowicie. Resztę pan zna. Sfałszowali mój raport, mnie wydalono z armii. Wiem jednak na pewno, że Główny Komitet Bezpieczeństwa wysłał w Beskidy komisję, która miała sprawdzić moje rzekome brednie. Raport z jej prac leży gdzieś utajniony.  

 

 

Archiwista poruszył się z długiego odrętwienia jak posąg w który tchnięto życie. Przetarł okulary i zastukał w teczkę na kolanach.

 

– A pan rozwiał swoje wątpliwości? Wie pan już czy to była ofiara eksperymentu, przebieraniec czy prasłowiański demon?

 

Starzec odepchnął się nogą od podłogi, odwracając fotel w stronę okna. Jego głębokie westchnienie zdawało się wystarczającą puentą i archiwista podniósł się do wyjścia.  

 

– Cokolwiek to było. – padł z fotela pożegnalny pomruk – Leży gdzieś na dnie tej jaskini. On wciąż tam jest. Wciąż jest.

 

 

 

 

 

Pogranicze Słowacji I 2015

 

Koniec

Komentarze

Wątpię, aby poszukiwania materiałów archiwalnych przeprowadzało się “na telefon”, jestem natomiast dla kontrastu całkowicie przekonany, że tekstowi potrzebny jest uważny przegląd w celu usunięcia przeróżnych potknięć i niedoróbek językowych.

Przykład: Znów rozlał część kubka po brodzie […].

Już samo to, że kwerendę robi się przez telefon jest czystą fantastyką. 

O Boziu, jakby to było możliwe… 

A jakby tak archiwizować przez telefon, najlepiej jakby telefon to robił za nas…

Rozmarzyłem się. 

F.S

Interpunkcja mocno kuleje: zapis dialogów, przecinki. Dla przykładu:

 

“– Róbcie swoje. – zamamrotałem obojętnie.” – zbędna kropka pierwsza

“Do jasnej cholery czy ty naprawdę masz mózg wyżarty przez sowieckie broszury?!! Dalej nie wierzysz że to jakieś piekło?!” – przecinek po “cholery”, przecinek po “wierzysz”.

 

Ale cóż z tego… Takie bogactwo szczegółów, tak żywa narracja i, przede wszystkim, tak umiejętnie zbudowana atmosfera… Czytało się jak reportaż, przez co kiedy doszedłem do elementów horroru, nie miałem żadnych problemów, żeby w nie uwierzyć. Chylę czoła.

Dużo świetnych fragmentów, a ten z “gardeł było już mniej” – majstersztyk.

Ojcze Dariuszu, dlaczego całkiem niezły pomysł żywcem pogrzebałeś tak fatalnym wykonaniem?

Przez Przeklęty Beskid brnie się z trudem, ponieważ zlekceważyłeś interpunkcję, źle zapisywałeś dialogi, nie usunąłeś całej masy literówek, paru powtórzeń i kilku byczków. Poza tym jest tu mnóstwo źle skonstruowanych zdań. Czasem trzeba je czytać wielokrotnie, by zrozumieć, co chciałeś powiedzieć. Cały tekst wymaga generalnego remontu.

Sporo pracy przed Tobą, ale jeśli się przyłożysz i doprowadzisz opowiadanie do należytego stanu, ujawnią się jego wszystkie zalety, a wtedy lektura będzie przyjemnością.

 

Wy­mię­ty kra­wat, po­lu­zo­wa­ny u szyi, iry­to­wał go coraz bar­dziej gdy za każ­dym się­gnię­ciem do ak­tów­ki na końcu sto­li­ka, lą­do­wał na ster­cie pa­pie­rów bli­żej pier­si. – Dlaczego krawat, sięgając do aktówki, lądował na stercie papierów?

 

Za­ku­rzo­ne, ce­ra­micz­ne klo­sze lamp da­wa­ły brud­ne świa­tło. – Czy klosze były źródłem światła.

 

Ścia­ny upa­pra­ne ze­sta­rza­łym po­pie­lem… – Co to jest popiel?

 

gdy z po­miesz­cze­nia obok do­szedł roz­dar­ty dzwo­nek te­le­fo­nu. – Co rozdarło dzwonek?

 

nie przej­mu­jąc się ani tro­chę tym ,że upa­dła na dawno nie zmie­cio­ną pod­ło­gę. – Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku. Ten błąd pojawia się w tekście wielokrotnie.

Podłogi nie można zmieść, można ja zamieść.

 

– Czter­dzie­sty siód­my…. Siód­my. – Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

 

Na ce­gla­nym przy­stan­ku kry­tym fa­li­stą bla­chą… – Wydaje mi się, że ceglana i kryta blachą była wiata na przystanku, nie przystanek.

 

– Józek wra­caj do po­ko­ju! Wra­caj mówię!! –bar­czy­sty pie­lę­gniarz ryknął… – Stawiamy jeden wykrzyknik. W uzasadnionych przypadkach, trzy. Nie stawia się dwóch wykrzykników. Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

Brak spacji po półpauzie.

 

Jed­nak wy­tycz­ne mi­ni­ster­stwa są jasne : po… – Zbędna spacja przed dwukropkiem.

Ten błąd występuje też w dalszej części opowiadania.

 

ar­chi­wi­sta od­sko­czył w tył jak ka­pu­cyn­ka. – Jak odskakują kapucynki?

 

Szcze­rze mu współ­czu­je, że sie­dzi w tym chle­wie na stare lata. – Literówka.

 

Pie­lę­gniarz za­trzy­mał się nagle, bez uprze­dze­nia. Ar­chi­wi­sta nie chcąc na niego wpaść nie­zgrab­nie się za­trzy­mał… – Powtórzenie.

 

Po kil­ku­na­stu se­kun­dach kiwną na bok głową.Po kil­ku­na­stu se­kun­dach kiwnął na bok głową.

 

– Ka­pi­tan. – wark­nął cicho…  – Ka­pi­tan – wark­nął cicho

Nie zawsze prawidłowo zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Wsa­dził jed­ne­go peta w wy­schnię­te wargi… – Raczej: Wsa­dził jed­ne­go papierosa między wy­schnię­te wargi

Pet to niedopałek papierosa.

 

Na ko­la­nach po­ło­żył szarą tecz­kę, którą otwo­rzył ru­cha­mi uło­żo­ne­go pe­dan­ci­ka… – Powtórzenie.

 

Od­pa­lił pa­pie­ro­sa i za­cią­gnął się… – Zapa­lił pa­pie­ro­sa i za­cią­gnął się

 

zmru­żył oczy w ge­ście ni to nie­na­wi­ści ni obrzy­dze­nia. – Gest to ruch dłoni podkreślający wypowiedź. Oczy nie wykonują gestów.

 

Bo przy­po­mni o sobie tak że po­pa­mię­tasz. – prze­niósł wzrok na mnie. – Po kropce, nowe zdanie zaczynamy wielka literą.

 

Przed po­łu­dniem przy­wiózł go brycz­ką stary Łemek z Izb.Przed po­łu­dniem przy­wiózł go brycz­ką stary Łemko z Izb.

http://sjp.pwn.pl/szukaj/%C5%81emka.html

 

Jego broda śmiesz­nie ciur­ka­ła moc­nym  stru­mie­niem. – Ciurkała nie broda, a woda ściekająca po brodzie.

 

Obej­rza­łem się na po­tur­bo­wa­ne­go chło­pa i jego żonę, któ­rzy z wiel­ki­mi ocza­mi pa­trzy­li na nas od progu. – Czy to znaczy, że wielkie oczy patrzyły razem z chłopem i jego żoną?

 

Ich po­ko­ra i brak oporu był przy­gnę­bia­ją­cy. – Piszesz o dwóch czynnikach, więc: Ich po­ko­ra i brak oporu były przy­gnę­bia­ją­ce.

 

ście­ra­li sia­nem krowy, gła­ska­li psy, roz­ma­wia­li do kotów. – …wycie­ra­li sia­nem krowy, gła­ska­li psy, roz­ma­wia­li z kotami.

Nie można rozmawiać do kogoś.

 

wy­cią­gnę­li z po­bli­skich dołów wiel­kie dzba­ny pełne smoły. Roz­mie­szaw­szy je pa­pra­li nimi cha­łu­py… – Co to znaczy, że paprali chałupy rozmieszanymi dzbanami?

 

gdyby nie bar­dzo dziw­ne zja­wi­sko które na­stą­pi­ło punk­tu­al­nie o trze­ciej pięć­dzie­siąt. War­tow­ni­ków za­alar­mo­wał dziw­ny od­głos… – Powtórzenie.

 

Krzyk­nę­li gro­mad­nie przy­by­sze” nie strze­lać!” – Spacji powinna być przed otworzeniem cudzysłowu, nie po nim.

 

Trzy­mał tę bie­dacz­kę za nogi i wzno­sił do góry jak bożka albo zwie­rze ofiar­ne. – Masło maślane; czy można wznosić do dołu. Literówka.

 

byłem jed­nak pe­wien i mia­łem rację, że do­wódz­two już wie o wszyst­kim drogą te­le­fo­nicz­ną lub ra­dio­wą. – Ani drogą telefoniczną, ani radiową, nie można niczego wiedzieć, co najwyżej można się dowiedzieć.

 

Wrzask cier­pią­ce­go czło­wie­ka ze­rwał nas w prze­ra­że­niu na pro­ste nogi.Wrzask cier­pią­ce­go czło­wie­ka przeraził nas i ze­rwał/ poderwał na równe nogi.

 

Psy i ry­czą­ce staj­nie włą­czy­ły się do cha­osu. – Jakim sposobem stajnie ryczały?

 

wrza­sną wy­cho­dzą­cy zza obory No­wac­ki… – …wrza­snął wy­cho­dzą­cy zza obory No­wac­ki

 

U pasa dyn­dał ar­cha­icz­nie wy­glą­da­ją­cy po­kro­wiec ze sta­rym Mau­se­rem C91. – Nazwy broni piszemy małą literą.

 

Nasza ra­dio­sta­cja ode­zwa­ła się po raz pierw­szy póź­ne­go po­po­łu­dnia… – Nasza ra­dio­sta­cja ode­zwa­ła się po raz pierw­szy póź­nym po­po­łu­dniem

 

sie­dzą­ce­go w kuc­kach, po­gra­nicz­ni­ka. – …sie­dzą­ce­go w kuc­ki, po­gra­nicz­ni­ka.

 

W nie­peł­na pół go­dzi­ny by­li­śmy na miej­scu.W nie­speł­na pół go­dzi­ny by­li­śmy na miej­scu.

 

Po­rucz­nik nie pytał jed­nak o ja­ski­nie… – Literówka.

 

Po­rucz­nik WOP pa­trzył na To­wa­rzy­sza zgry­ma­szo­ną miną. – Co to jest zgrymaszona mina? Jak można patrzeć miną?

 

Potem zwie­rze po­szar­pa­ło zwło­ki. – Literówka.

 

– Po­ca­łuj mnie w dupe po­li­tru­ku. – Literówka.

 

i wyjął z we­wnętrz­nej po­szet­ki ka­wa­łek pa­pie­ru. – Nie mógł niczego wyjąć z poszetki, tym bardziej wewnętrznej, albowiem poszetka to niewielka chusteczka, odpowiednio złożona, noszona w górnej kieszonce marynarki, brustaszy.

 

a może cos do mnie macie? – Literówka.

 

Pie­prze! Ni­g­dzie nie idę. – Literówka.

 

jak kat wzniósł do góry od­cię­tą głowę z dłu­gim, czar­nym ku­cy­kiem. – Ten długi, czarny kucyk, to osełedec.

 

Wziął łyk wy­krzy­wia­jąc się z bo­le­snym gry­ma­sem. – Czym bierze się łyk?

 

Roz­lał ko­lej­ne kubki.Znów nalał do kubków.

 

Stary Łemko ziew­ną… – Stary Łemko ziew­nął

 

miesz­kań­cy my­śle­li, że mają jesz­cze jeden dzień czasu. – Masło maślane. Dzień to czas.

 

Po­ja­wił się w progu w roz­pię­tej ko­szu­li i po­tar­ga­nych wło­sach.Po­ja­wił się w progu, w roz­pię­tej ko­szu­li i z po­tar­ga­nymi wło­sami.

 

na oko­licz­nym wzgó­rzu. Kon­fe­de­ra­ci ponoć zna­leź­li spo­sób i po­ko­na­li go. Samą ja­ski­nię za­sy­pa­li a na naj­wyż­szym oko­licz­nym szczy­cie… – Powtórzenie.

 

Ale już kurwa nie długo.Ale już, kurwa, niedługo.

 

Chwy­cił za to­po­rek za pa­skiem i po­pę­dził mnie wzro­kiem.Chwy­cił to­po­rek zza pa­ska i po­pę­dził mnie wzro­kiem.

 

w na­szych wsiach od­by­wa­ły się ja­kieś ce­re­mo­nię czy ob­rząd­ki… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uderzyła mnie dziwna sprzeczność pomiędzy swobodą narracyjną, ciekawym obrazowaniem, bogatym słownictwem  i nadzwyczaj udanymi dialogami, a dziwnymi błędami językowymi tudzież składniowymi, które co rusz łypią na czytelnika i, prawdę mówiąc, ogromnie go zaskakują. Nie tym jakie są, ale tym, że w ogóle się znalazły w opowiadaniu napisanym z taką swadą. (Mam na myśli głównie „Beskid”, ale i w „Posejdonie”, jak pod nim w komentarzu napisałam, także niektóre „kawałki” podobały mi się.) Trafić można na „pogodność” w oczach (to z „Posejdona”), „poczynić” coś z krawatem zamiast „uczynić”, „dowództwo już wie o wszystkim drogą telefoniczną” zamiast „dowiedziało się/dostało wiadomość” itp. Wydało mi się dość nieprawdopodobne, żeby ktoś, kto potrafi tak zgrabnie opowiedzieć historię (znowu mam na myśli „Beskid”) potykał się na podobnych banałach, więc zaczęłam konfabulować.  I oto co mi wyszło, ojcze dariuszu:

 

Na co dzień musisz posługiwać się obcym językiem, na przykład fińskim. Albo norweskim? Nie, lepiej fińskim. Jesteś, co  oczywiste,  emigrantem, który jako młody wywrotowiec-student musiał zmywać się z kraju w latach osiemdziesiątych. Studiowałeś historię (myślałam nad polonistyką, ale zrezygnowałam ze względu na zademonstrowane przez ciebie, delikatnie mówiąc, braki w znajomości podstaw interpunkcji), byłeś aktywnym działaczem NZS-u, a na swetrze nosiłeś dyskretnie wpięty opornik. Po dramatycznej ucieczce przed czyhającymi na ciebie esbekami znalazłeś przytulisko wśród Finów i zostałeś drwalem. (Czy w Finlandii rośnie wystarczająco dużo lasów, żeby byli potrzebni drwale? Nie mam czasu wyguglać, a z geografii cieniutka jestem.) Od kilkunastu lat już nie pracujesz, bo miałeś wypadek – na wyrębie przywaliło cię drzewo. Oczywiście wylizałeś się, ale do drwalowania  nie wróciłeś – jesteś rentierem żyjącym z odsetek sowitego odszkodowania. Nie potrafiłeś się jednak rozstać z lasem i porzucić życia wśród natury, więc na skraju puszczy (?) wybudowałeś sobie drewnianą, wielką chatę krytą gontem (teraz już pozieleniałym od mchów i porostów), w której postanowiłeś spędzić resztę życia. Zdecydowałeś również wrócić do pisania, które kusiło cię za młodu, ale w rozwinięciu talentu przeszkodził ci niefortunny splot wydarzeń. Niestety, lata użerania się z aglutynacyjnością (to wyguglać jednak musiałam) języka fińskiego sprawiły, że twoja polszczyzna nieco zetlała…stąd te dziwne byki w tekście. Dobra, resztę odpuszczam, choć nie zdążyłam poruszyć ważnej kwestii małżonki oraz dorosłych już dzieci (dwóch synów, dorodnych niczym fińskie jodły), które właśnie wyfrunęły w świat.

Jeśli okaże się, że jesteś dwudziesto-trzydziestolatkiem z Koszalina, Bydgoszczy albo Niepołomic i pracujesz w banku WBK, to będę zmuszona przyznać, że taka ze mnie wróżka jak kozich gaci trąba. Właściwie, to już mogę to przyznać. Pzdr. Baskerville

Cóż mnie biednej rzec? Ano podpiszę się pod Regulatorami. Niegłupi byłby to tekst, gdyby go tak nie zarżnąć wykonaniem. Autorze kochany, następne opowiadania najpierw do bety. Uwierz mi, wielu z nas tak się uczyło. I teraz z radością historie spod ich ręki wychodzące się czyta. Twoich, niestety, jeszcze nie. A szkoda, bo potencjał jest.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

W sumie mogłabym skopiować i wkleić część mojego komentarza spod Posejdona – tę o braku korekty przynajmniej tego, co zostało wskazane palcem.

Tu lepiej widać, że jak chcesz, to potrafisz – pomysł niezgorszy (poza tym telefonicznym przeszukiwaniem archiwum – niewiarygodne toto), jest kilka ładnych fragmentów, ale przeważają jednak błędy i usterki. Wymieniać ich nie będę, bo zrobili to już przedpiścy.

Mogę tylko powtórzyć apel – pisz, ucz się, ale skorzystaj przy tym z bety.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nowa Fantastyka