Urszula nie była lubiana na uczelni. Właściwie nigdy nie była lubiana, ale gdyby zapytać kogokolwiek dlaczego, raczej nie uzyskałoby się konkretnej odpowiedzi. Ani ładna, ani brzydka, inteligentna, mało towarzyska, zdeterminowana w dążeniu do celu. Może właśnie to ostatnie odstręczało od niej ludzi. Bo jak sobie coś postanowiła, to parła do przodu jak czołg, jak maszyna. Żadnych odstępstw od wytyczonego planu, zero słabości – jak tu lubić takiego człowieka. Jest sesja, wiadomo, trochę trzeba się przygotować, ale nie dajmy się zwariować: jakiś wypad za miasto, popijawa na błoniach nad Wisłą…
Ale Ula była na to nieczuła. Nic dziwnego, że już po pierwszym roku straciła potencjalnych kumpli. Niczego od nikogo nie chciała, nikt nie chciał nic od niej.
Skończyła studia i obroniła pracę bez problemów. I bez przyjaciół. Koleżanki z roku powychodziły za mąż albo przynajmniej miały facetów, a ona pozostała samotna.
Szara, nijaka, niezauważalna, zamknięta w sobie. Tak ją odbierano, ale wewnątrz kipiała jak wulkan. Z zazdrością zerkała na roześmiane, flirtujące koleżanki. Była taka jak one – otwarta, wyluzowana, radosna, żądna wrażeń, ale dopiero wtedy, gdy zniknęła w swoim pokoju, gdy ominęła śmierdzącego piwskiem ojca i zalęknioną matkę z zaczerwienionymi oczami. Kiedy odcięła się drzwiami od wiecznego wrzasku telewizora i wyzwisk rzucanych pod adresem żony, córki, prezentera czy polityków.
Ostatni raz uderzył ją, gdy miała dwadzieścia trzy lata. Za to, że za późno wróciła z pracy. Dostała w twarz zaraz po tym, jak otworzyła mieszkanie. Nie krzyknęła, nie zapłakała. Jak na zwolnionym filmie zamknęła drzwi, odłożyła klucze na półkę w przedpokoju, a potem odwróciła się do ojca. Kątem oka widziała wyglądającą zza futryny kuchni wystraszoną matkę. Spojrzała prosto w zaćmione alkoholem oczy mężczyzny:
– Biłeś mnie, gdy byłam dzieckiem. Wtedy nie potrafiłam się przed tobą obronić, ale teraz już umiem. Jeśli jeszcze kiedykolwiek uderzysz mnie albo mamę, pożałujesz – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– A co mi zrobisz? Zawołasz policję? Oni mają to w dupie. Wiesz, co będzie? – zarechotał. – Mała szkodliwość czynu. W końcu nie połamałem wam rąk, nie rozpierdoliłem ci tego głupiego łba ani nie zaciukałem! Świadków też nie masz! – Spojrzał wymownie w kierunku żony.
– A kto mówi o policji? – Urszula wzruszyła ramionami. – Za parę stówek znajdę chętnego do obicia ci mordy. A jak za bardzo podskoczysz, możesz zarobić i więcej.
– Bredzisz, głupia cipo, nie odważyłabyś się – wychrypiał.
– Spróbuj, to się przekonasz! – Dziewczyna wbijała wzrok w przekrwione oczy ojca. – Radzę ci zapamiętać, tkniesz matkę albo mnie i nie wyjdziesz spokojnie na ulicę.
Urszula została w domu rodzicielskim do śmierci mamy. Wtedy zniknął jedyny powód, który trzymał ją w tym miejscu – przerażona do granic wytrzymałości kobieta, zbyt słaba, by obronić siebie i swoją pociechę przed domowym tyranem. Zaraz po pogrzebie dziewczyna spakowała walizkę, zabrała dokumenty i wyszła. W pokoju zostawiła całe minione życie i szlochającego w pijackim amoku ojca.
* * *
Miała trzydzieści lat, trochę pieniędzy na koncie i pomysł.
Najpierw udała się do renomowanego salonu kosmetycznego po poradę. Zapłaciła więcej niż za wszystkie dotychczasowe wizyty w takich miejscach razem wzięte, ale była zadowolona. Już nie była nijaka; stała się pastelowa. Włosy w kolorze słonecznego blondu, ładnie obcięte, z frywolną grzywką opadającą na umiejętnie wyeksponowane makijażem, interesujące szarością oczy, do tego usta podkreślone ciepłym odcieniem beżu. Buty na obcasie, letnia sukienka i słomiany kapelusik – nikt nie rozpoznałby w tej zadbanej kobiecie Urszuli.
Zatrudniła się w małej kawiarence. Dyplom schowała na dno walizki wsuniętej pod łóżko w wynajętym pokoju. Potem wyszukała odpowiedniego mężczyznę. Już niemłody, zbliżający się do pięćdziesiątki, ale oczywiście samotny i przy kasie. Nie spieszyła się, nie stać jej było na pomyłkę.
Trzy lata spędziła z Antonim. Gotowała, prała, sprzątała, wychodziła na wizyty do przyjaciół i do szpitala, kiedy nadszedł udar, a kilka miesięcy później – kolejny. Wprawdzie lekarz dziwił się nieco tym częstym powikłaniom, ale sztuczna zastawka zawsze niesie za sobą podobne ryzyko, a on nie takie rzeczy już widywał.
Trzy lata robiła dobre wrażenie. I w dzień, i w nocy. Ale w końcu dopięła swego.
Odetchnęła; po roku sprzedała mieszkanie wraz z całym wyposażeniem, wyrzuciła z głowy obraz męża, który po jakimś czasie niepokojąco zaczął przypominać znienawidzonego rodzica. Już wcześniej brzydził ją obleśny dotyk, ślina, którą zostawiał jej w ustach, na piersiach, kleisty ślad jego rozkoszy na udach i brzuchu, dłonie penetrujące każdy kawałek ciała. Ale pewnej nocy usłyszała zniekształcone podnieceniem słowa: chodź do tatusia! Potem zaciskała oczy, zagryzała wargi i jęczała, żeby Antoni czuł się usatysfakcjonowany, żeby niczego nie podejrzewał. Odetchnęła, gdy choroba odebrała mu siły.
Najpiękniejszy był ostatni miesiąc. Stała się niemal aniołem Antoniego; wodził za nią oczami, gdy poruszała się po pokoju, wycierając kurze i porządkując bibeloty; przymykał w zawstydzeniu powieki i szeptał słowa podziękowania, kiedy obmywała go.
A ostatniego dnia, gdy był już bardzo słaby, tak słaby, że nie mógł nawet mówić, ustawiła na stole butelkę szampana, kieliszek i miseczkę świeżych truskawek, a obok umieściła spodeczek z cukrem.
Był początek czerwca; wiatr rozwiewał firanki i przynosił do domu zapach bzu, śmiech dzieci i poszczekiwanie psów.
Antoni z trudem oddychał, słońce usiłowało ożywić matowe spojrzenie, ale wszystko na darmo.
Urszula otworzyła wino i nalała do kieliszka schłodzony trunek. Po kilku chwilach szkło zawilgotniało, a kobieta przesuwała palcami po smukłym kształcie w górę i w dół, rozcierając mgiełkę. Kiedy zobaczyła, że spojrzenie męża zogniskowało się na jej dłoniach, chwyciła dorodną truskawkę, wcisnęła ją w cukier, a potem uniosła do ust. Kryształki spadały na stół i na podłogę, kiedy oblizywała owoc. Język zataczał kręgi, rozpuszczał białą słodycz i pozwalał, by skapywała na ręce.
Antoni głośno przełknął ślinę, zafascynowany zarówno erotyzmem, jak i witalnością sceny.
– Po co to robisz? – spytał bełkotliwym szeptem.
Nie odpowiedziała od razu, tylko wzruszyła ramionami, a potem wgryzła się w miąższ.
– Kiedy po raz pierwszy wepchnął te swoje brudne, tłuste paluchy – powiedziała, nie patrząc na męża – płakałam i prosiłam, żeby mi tego nie robił. A on obiecał, że jak będę grzeczna, to mi to wynagrodzi. Kupił truskawki. Ogromne, soczyste, dojrzałe, ociekające sokiem. Leżałam jak one na stole, a on wkładał je, a potem wylizywał, mówiąc, że nie potrzeba cukru, bo jestem taka słodka… A potem… Krwi też nie było widać, bo wymieszała się z sokiem.
Urszula zamilkła. Chwyciła kolejny owoc, zanurzyła w cukrze i odgryzła kawałek. Machinalnie powtarzała czynność, aż w miseczce zostały same szypułki. Potem uniosła kieliszek i opróżniła go.
Zanim nalała sobie ponownie, powiedziała jakby do siebie:
– A mama płakała w pokoju obok. – Urszula umoczyła usta w winie i odstawiła szkło. – Głupia pizda, bała się go. Bała się go tak bardzo, że nie potrafiła nic zrobić. Tylko ryczała. Ale ja nie będę płakać. Nigdy.
– Myślałem, że mnie… – Antoni zdołał się zmusić do wyszeptania kilku słów, ale szybko zabrakło mu sił.
– Co myślałeś? – Kobieta spojrzała na niego z nienawiścią w szarych oczach. – Że cię kocham? Że sprawia mi to przyjemność? Gówno prawda! Prawie rzygałam, kiedy śliniłeś się na mój widok. Ale zniosłam wszystko, bo wiedziałam, że mi zapłacisz. I nie tylko ty.
Antoni poczerwieniał z gniewu i bezsilności. Urszula stanęła nad nim z kieliszkiem w dłoni, w drugiej ręce trzymała buteleczkę z lekiem przeciw krzepnięciu krwi, wytrząsała bezpośrednio do ust cukiereczki i rozgryzała ze smakiem. Czekała, kiedy pojawi się u niego zrozumienie i badawczo obserwowała, jak z trudem wciąga powietrze, nasłuchiwała świszczącego oddechu, patrzyła z ciekawością w zamierające oczy i na dłonie, zaciśnięte dotychczas na kołdrze, a teraz prostujące się bez woli właściciela. Jeszcze się zakrztusił, zacharczał i spojrzał z wyrzutem na tę twarz, którą wydawało mu się, że zna tak dobrze.
Klatka piersiowa mężczyzny unosiła się w nierównych oddechach, z każdą chwilą słabszych, z każdą chwilą płytszych. Aż wreszcie ruch ustał.
Urszula patrzyła na rozchylone usta, w otwarte oczy i napawała się spokojem. Tym zewnętrznym i tym, który rozlał się po jej duszy.
– Kolejnego skurwysyna mniej – powiedziała i wysączyła do końca zawartość kieliszka.
* * *
Miała czterdzieści cztery lata, gdy odkupiła podupadającą posiadłość. Zatrudniła ludzi, postawiła kilka domków, zainwestowała i stworzyła piękne gospodarstwo agroturystyczne. Atrakcję stanowiły zwierzęta, które można było dotknąć, nakarmić albo wydoić i zrobić własnoręcznie ser oraz paręset metrów upraw pod folią, gdzie każdy mógł zerwać warzywa czy owoce na śniadanie lub podwieczorek. Szczególną troską otaczała zagony z truskawkami, tam potrafiła nawet sama pracować. Pieniędzy jej nie brakowało. Antoni był majętnym człowiekiem, a warszawskie mieszkanie ojca też sprzedała za niemałą kwotę.
Zawiadomienie o jego śmierci przyjęła z takim samymi emocjami jak rachunek z gazowni. Pojechała na pogrzeb, załatwiła formalności, a lokalu pozbyła się przez pośrednika. I wyrzuciła z pamięci kolejnego mężczyznę.
Gospodarstwo kwitło, Urszula też. Chyba nikt nie rozpoznałby w tej dojrzałej, pewnej siebie kobiecie dawnej Uli. Kierowała sporym zespołem ludzi, z dużą wiedzą i wyczuciem zarządzała firmą, a wieczorami czarowała gości. Nic dziwnego, że jej kwatery cieszyły się ogromnym powodzeniem. A wówczas zaczęła rozsyłać maile.
I natrafiła na ślad przeszłości. Bartek Borowiak brylował na pierwszym roku, potem zmienił kierunek i ich drogi rozeszły się. Ale nawet dziś pamiętała to uczucie, gdy serce zamieniło się w lód. Stał na antresoli, patrzył na nią, pomachał ręką i posłał całusa. Skinęła głową, uśmiechając się do niego, a potem obserwowała jak powoli schodzi po schodach, zagadując po drodze kumpli, żeby nie wyszło, że za bardzo się spieszy. Przez chwilę straciła go z oczu, kiedy opuścił najniższy schodek, ale zaraz namierzyła płową czuprynę. Kierował się w jej stronę, patrzył w oczy, a kiedy nie mogła wytrzymać już napięcia, spuściła wzrok. I czekała. Czekała, wpatrując się w brudną kamienną posadzkę. Aż wreszcie usłyszała za plecami jego śmiech. Odwróciła się zdezorientowana. Wciskał twarz w długie, lśniące włosy Anety, zaciągał się jej zapachem, flirtował. Z Anetą.
A ona stała samotna, zagubiona na środku korytarza, pośród kilkudziesięciu obojętnych ludzi. Serce, jak szalone, łomotało tą nadzieją sprzed paru minut, krew rozsadzała skronie, kolana drżały z napięcia.
Przeszli obok niej, nie zwracając uwagi na szarą, nijaką dziewczynę. Ignorując, jakby nie istniała. A ją tak bardzo bolało, że miała ochotę krzyczeć. Ale milczała, zagryzając wargi. A potem poszła do marketu i kupiła mrożone truskawki. Była zima.
Teraz widziała jego nazwisko na liście osób, którym firma zafundowała tygodniowy pobyt na łonie natury w nagrodę za dobre wyniki sprzedaży. Jeszcze nie dowierzała swojemu szczęściu, ale już układała plan.
Natychmiast spostrzegła Bartka – ten sam szelmowski uśmiech, blond czupryna. Trochę przybyło mu w pasie, ale zachował urok. Nie nosił obrączki i nie poznał Urszuli.
Już pierwszego wieczoru adorował atrakcyjną gospodynię, badał grunt, na ile sobie może pozwolić. A ona działała bardzo rozważnie, krygowała się jak nastolatka, by za chwilę zaskoczyć mężczyznę czymś wyjątkowym.
Kiedy po siedmiu dniach grupa opuszczała gościnne progi, szepnęła mu na osobności, że kolejna zmiana gości dojedzie dopiero w poniedziałek. Zasugerowała, żeby samochód zostawił na leśnym parkingu i dotarł do niej po zmroku. Nie potrzeba plotek wśród wioskowych.
– Zostawię otwarte drzwi – wydyszała mu prosto w ucho i ugryzła wystarczająco mocno, by długo o niej pamiętał.
Zastukał cicho i grzecznie poczekał na zaproszenie. Gospodyni przywitała go wygłodniałym pocałunkiem; wplotła dłonie w miękkie włosy i przyciągnęła do siebie. Bartek nie protestował – lubił dojrzałe kobiety, wiedziały, czego chcą i jak chcą. Pozwolił prowadzić się kochance. Jego ręce błądziły po plecach, pieściły pełne biodra, ześlizgiwały się po miękkich krągłościach. Kiedy zacisnął dłonie na pośladkach, otoczyła go nogą. Jęknął głośno, gdy boleśnie uszczypnęła go w udo, tuż obok krocza. Roześmiała się wtedy i odsunęła go.
– Przygotowałam dla nas małe co nieco. – Zaprosiła mężczyznę gestem do zastawionego stołu.
Nie protestował, potrzebował chwili, żeby zebrać myśli. Zbyt szybko zaatakowała go w przedpokoju. Z jednej strony podobało mu się to, z drugiej – nie lubił tracić inicjatywy.
– Nalejesz nam? – Urszula głową wskazała butelkę.
Podniósł się posłusznie i napełnił kieliszki.
– Częstuj się, proszę. – Kobieta ponownie zwróciła jego uwagę na przekąski.
– A ty? – spytał, wpatrując się jak kosztuje czubkiem języka wina i oblizuje brzeg kieliszka.
– Ja tylko truskawki, mój drogi. Nie mogę sobie pozwolić na kolację o takiej porze.
Chwyciła owoc i wbiła zęby, aż pociekł sok. Pozwoliła mu płynąć cieniutką strużką po brodzie i szyi. Następną truskawkę ugryzła i nie spuszczając wzroku z twarzy Bartka, rozsmarowała owoc między piersiami.
– Lubisz truskawki? – spytała i nie czekając na potwierdzenie, nakazała: – Zliż ten sok.
Bartek odstawił kieliszek, podniósł się z krzesła i podszedł do Urszuli. Nachylił się nad nią, a potem przejechał językiem po czerwonych śladach.
– Weź truskawkę – poprosiła – tylko zanurz ją w cukrze.
– Nie potrzebuję cukru – szepnął wprost w jej piersi – jesteś taka słodka…
Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz. Bartek wzmógł pieszczoty.
– Proszę, z cukrem – wyszeptała, wbijając mu paznokcie w ramiona.
Nie wiedział nawet, kiedy pozbawiła go koszuli. Podgryzała i drapała.
– Lubisz ostro? – spytał.
– Lubię truskawki z cukrem – wyjęczała.
– To proszę! – Podał jej czerwony owoc upudrowany bielą.
– Ja nie mogę – wzdrygnęła się. – Ale ty jedz… Jedz ze mnie truskawki z cukrem. Z dużą ilością cukru… Niech chrzęści pod zębami…
Jakiś kretyński fetysz, a te truskawki nie są nawet zbyt smaczne, pomyślał Bartek, ale posłusznie maczał owoce w cukrze, gryzł i rozsmarowywał po ciele kochanki. Do momentu aż poczuł, że jest mu mdło, że robi mu się słabo, że ogarnia go bezwład i ciemność.
* * *
Obudził go chłód i wilgoć. Z trudem usiadł, głowa pulsowała mu nieznośnym bólem. Próbował się podnieść, ale całe ciało miał odrętwiałe. Podparł się dłonią i poczuł szorstkość betonu. Oprzytomniawszy nieco, zaczął się rozglądać. Znajdował się w pomieszczeniu dwa na dwa, ale sufit oddalony był o jakieś trzy metry. Uniósł głowę; boks oświetlała jedna słaba żarówka, obok niej dojrzał metalową klapę z małym szklanym okienkiem. Zauważył, że brzegi zabezpieczone zostały gumową uszczelką.
Jak się tutaj znalazłem? Co się ze mną działo?
Powoli wracał obraz ostatniego wieczoru – namiętna gospodyni, truskawki, ciemność. Nadal nie wiedział, w jaki sposób trafił do tej nory, nie miał też pojęcia, ile czasu tu siedzi. Chciało mu się pić i lać. Po chwili dreptania opróżnił pęcherz w kącie. Próbował krzyczeć, ale wkrótce zaprzestał wysiłku. Betonowe ściany skutecznie głuszyły wszelkie odgłosy.
Zapadł w niespokojną drzemkę. To jakiś żart. Kurewsko głupi, ale żart, pomyślał. Miał nadzieję, że za chwilę ktoś się pojawi i uwolni go. Nerwy mu puściły; mimo iż wiedział, że to daremny wysiłek, wrzeszczał, ile sił w płucach:
– Wypuść mnie! Ty durna kurwo ! Wypuść! Słyszysz! Zabiję cię, jak stąd wyjdę
Krzyk podrażnił gardło tak bardzo, że Bartek zaczął kaszleć, ale nie przerywał, dopóki całkiem nie ochrypł. Potem skulił się w kącie, ramionami objął kolana i kwilił jak małe dziecko.
– Błagam… proszę… Ojcze nasz, któryś jest…
Nie wiedział, ile czasu minęło. Budził się, potem znowu zasypiał i słabł coraz bardziej. W głowie kręciło mu się z głodu, język przysychał do podniebienia. Próbował lizać beton, ale choć był wilgotny, nie dał ukojenia.
Zdawało mu się, że nachyla się nad nim matka, głaszcze po włosach i szepcze pocieszające słowa do ucha. Uśmiechnął się leciutko.
– Cieszę się, że jesteś w dobrej kondycji!
Bartek nie wiedział, czy naprawdę słyszy kobiecy głos, czy to wszystko mu się tylko śni. Z trudem uchylił powieki. Klapa była otwarta, a na wprost zobaczył twarz Urszuli.
– Pomóż… – wyszeptał spękanymi ustami.
– Musisz mówić głośniej, bo wcale cię nie słyszę.
– Pomóż mi – wycharczał. – Pić…
– A wiesz, jakoś nie pomyślałam o tym. Ale przyniosłam ci prezent.
Bartek nie poruszył się, kiedy otworzyła jakieś metalowe pudło i wysypała na niego zawartość. Zresztą po chwili wszystko sturlało się na boki i uciekło pod ściany. Mężczyzna z trudem przekręcił głowę.
Kiedy zrozumiał, co za lokatorów dorzuciła mu Ula, nie był już nawet w stanie krzyczeć, charczał tylko w rytm nabieranego powietrza.
– Wybacz, że nie zostanę do końca przedstawienia, ale nie znoszę smrodu i krzyków. Popatrzę sobie przez okienko.
Urszula zamknęła klapę, ale widział jej twarz przyciśniętą do szyby. Patrzył w jej oczy, ostatnim wysiłkiem próbował nawet wyciągnąć do niej rękę, ale nie udało mu się.
Na pierwsze ugryzienie nie czekał długo.
* * *
Urszula musiała jeszcze utopić w pobliskim bagnie auto Bartka. Założyła więc jednoczęściowy kombinezon roboczy, włosy ukryła pod chustką i naciągnęła gumowe rękawiczki – tak na wszelki wypadek, gdyby policja kiedyś wygrzebała ten samochód. Bo to, że będą u niej węszyć, nie ulegało wątpliwości. Nie ulegało również wątpliwości, że w życiu nie odkryją tego bunkra. Podobno w czasie wojny ukrywało się w nim przez rok dwoje Żydów. Skoro gestapo nie znalazło tego miejsca, nasi gliniarze nie mieli szans.
Dobrze, że zanosiło się na deszcz. Wszystkie ślady po samochodzie powinny zniknąć. Zrobiło jej się żal, że pozwoliła szczurom zeżreć Bartka. Mogła użyć go jako nawozu pod truskawki – w następnym roku zaowocowałby obficie.
Trudno, ale jeszcze nic straconego…