- Opowiadanie: endy - Wielkie Zderzenie (konkurs S-F)

Wielkie Zderzenie (konkurs S-F)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wielkie Zderzenie (konkurs S-F)

O czym można myśleć, gdy spogląda się na Wielki Zderzacz Hadronów? Większość ludzi widzi w nim symbol potęgi cywilizacji i triumfu człowieka nad naturą. Są też tacy, których niezmiernie drażni fakt, że naukowcy próbują dorównać Bogu. Jeszcze inni uważają go za maszynę śmierci, która sprowadzi zagładę na całą ludzkość.

Jednak z punktu widzenia zwykłego laika, największe w świecie urządzenie badawcze, potrafiące wygenerować wiązki protonów o energii przekraczającej 15 TeV, to tylko metalowa rura, oplątana niezliczoną ilością kabli i naszpikowana najnowocześniejszą elektroniką.

Tak właśnie myślał Phillip Keller, młody dziennikarz, który znalazł się w podziemiach ośrodka CERN, blisko sto metrów pod powierzchnią ziemi. I wcale nie był z tego powodu zadowolony. Przygodę z fizyką zakończył już w szkole średniej i wybierając studia na wydziale dziennikarstwa, nie spodziewał się, że wykute na pamięć wzory mogą się do czegoś kiedykolwiek przydać. Właściwie miał rację, bo tutaj, w tunelach pod Genewą, proste prawa dynamiki i zasady zachowania pędu, nie miały żadnego znaczenia. W tym miejscu tworzyła się nowa fizyka, daleko wykraczająca poza koncepcje Newtona, Maxwella czy nawet Einsteina. Tutaj rządził Higgs, Witten i Hawking, a duch Plancka, Bohra i Schroedingera unosił się w powietrzu…

– Stać! – ryknął niespodziewanie ktoś stojący za plecami Kellera.

Phillip gwałtownie odwrócił się, omal nie gubiąc okularów w rogowej oprawce.

– Eeeee… mam przepustkę – wyjąkał, gdy zobaczył przed sobą ponad dwumetrowego osiłka w białym fartuchu.

– Wszystko w porządku, to dziennikarz – powiedziała młoda blondynka, niespodziewanie pojawiając się obok Phillipa.

Ochroniarz mruknął coś pod nosem i ruszył w przeciwną stronę.

– Przepraszam za niemiłe powitanie. Romain bardzo pilnuje naszej Alice – rzekła dziewczyna.

– Alice?

– Tak ją nazywamy. Wie pan, że waży ponad dziesięć tysięcy ton?

– Mogę w to uwierzyć – stwierdził Keller, spoglądając na maszynę przypominającą monumentalną budowlę sakralną.

– Ach, gdzie moje maniery! – zawołała blondynka, nerwowo gestykulując. – Nazywam się Marie Cloude i jestem asystentką profesora Cuadrado, z którym ma pan przeprowadzić wywiad. Zgadza się?

Phillip nie bardzo wiedział, która z wymienionych rzeczy miała się zgadzać, ale na wszelki wypadek potwierdził skinieniem głowy.

– Proszę tędy. – Marie wskazała na metalowe schody, pnące się stromo w górę. Zaprowadziła dziennikarza do położonego wysoko nad maszyną gabinetu, gdzie czekał już starszy mężczyzna w laboratoryjnym fartuchu, który najwyraźniej wszyscy tutaj nosili. Jednak tylko on, jako jedyny, miał na dłoniach białe rękawiczki.

– Witam pana Kellera! – zawołał z entuzjazmem. – Gotowy na zniszczenie świata?

Zaskoczony Phillip przystanął w pół kroku.

– Haha, każdy daje się nabrać – zaśmiał się nieznajomy, klepiąc dziennikarza po plecach. Keller rozpoznał w obcym słynnego profesora Cuadrado.

– To taki mały żarcik – wyjaśniła Marie, przysuwając sobie jedno z krzeseł.

Usiadła za drewnianym biurkiem, wskazując Phillipowi miejsce naprzeciwko. Keller wyciągnął z kieszeni marynarki niewielki dyktafon i położył go na blacie.

Tymczasem zamyślony naukowiec stał przy wielkim oknie, zajmującym całą powierzchnię jednej ze ścian. Spoglądał w dół, na Zderzacz, który z tej odległości przypominał dziecinną zabawkę.

– Piękna, prawda? – spytał rozmarzony, nie odrywając wzroku od machiny.

– Chyba tak… – odparł niepewnie Phillip. – Czy możemy już zacząć wywiad?

– Ech, wy młodzi zawsze się spieszycie – westchnął Cuadrado, odwracając się w stronę dziennikarza. – Ale dobrze, zaczynajmy.

Profesor powoli przeszedł odległość jaka dzieliła go od stojącego za biurkiem fotela, aż w końcu, ku zadowoleniu niecierpliwego Kellera, usiadł na miękkim siedzeniu.

– Nasi czytelnicy chcieliby się dowiedzieć co właściwie tutaj robicie. – Phillip bez zbędnej zwłoki rozpoczął zadawanie pytań.

– Co tutaj robimy? – rzekł z uśmiechem Cuadrado, wymieniając spojrzenia z siedzącą obok Marie. – Eksperymentujemy. Badamy wszechświat. Odkrywamy nieznane tajemnice kosmosu.

– A konkretniej?

– Młody człowieku, szczegółowy opis naszych badań starczyłby na książkę rozmiarów encyklopedii Brytanika.

– A tak w skrócie?

– Cóż – profesor splótł dłonie za głową. – Tutaj, w Alice, badamy plazmę kwarkowo-gluonową w zderzeniach jonów ołowiu, co pozwoli odtworzyć warunki zaistniałe tuż po Wielkim Wybuchu, zanim powstały protony i neutrony.

– Hmm… a można prościej? Nie każdy z naszych czytelników jest doktorem fizyki.

– Prościej… – mruknął Cuadrado, drapiąc się w zakłopotaniu po siwej brodzie.

– Może ja pomogę – wtrąciła Marie. – Plazma kwarkowo-gluonowa to rodzaj materii, o niezwykle wysokiej gęstości. Wkrótce po wielkim wybuchu, materia składała się tylko z kwarków, elementarnego budulca cząsteczek, i gluonów, czyli czegoś w rodzaju spoiwa. Gdy wszechświat rozszerzał się, plazma zmieniła się w protony i neutrony, które później utworzyły jądra atomowe. Proton i neutron to tak zwane hadrony, ale oprócz nich, z plazmy wyłoniły się także leptony, takie jak foton i elektron, wcześniej stanowiące jedynie niewielką domieszkę. Cała znana materia powstała z pierwotnej plazmy, można więc powiedzieć, że staramy się odtworzyć warunki panujące na samym początku istnienia.

– Aha. Ale dlaczego?

Cuadrado prychnął pogardliwie.

– Dlatego, że dzięki temu poznamy odpowiedź na jedno z najważniejszych pytań, które od tysięcy lat nurtuje naszą cywilizację – jak to wszystko powstało.

Phillip skinął głową. Podświadomie czuł, że działo się w tym miejscu coś ważnego i postanowił więcej nie zadawać podobnych pytań.

– Jak rozumiem są tu też inne urządzenia. Czy może pan coś o nich powiedzieć?

– Ależ oczywiście, młody człowieku. Lhcb bada kwarki piękne…

– Szuka odpowiedzi – wtrąciła Marie – na pytanie dlaczego we wszechświecie istnieje więcej materii niż antymaterii.

– Jest również Totem, analizujący cząstki rozproszone lub produkowane pod małymi kątami, w zderzeniach proton-proton…

– Czyli oblicza prawdopodobieństwo na poziomie kwantowym – uprościła Marie.

Cuadrado uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony z formy jaką przyjął wywiad.

– Mały detektor Lhcf analizuje cząstki rozproszone lub produkowane pod małymi kątami w zderzeniach proton-proton, który… – urwał nagle, spoglądając wymownie na swoją asystentkę.

– …który testuje modele używane w analizie wysokoenergetycznego promieniowania kosmicznego – dokończyła Marie, patrząc wesoło na profesora.

– No i jest Cms, i Atlas. Detektory ogólne – powiedział Cuadrado, ponownie splatając dłonie za głową.

– I co one robią? – spytał dziennikarz, zdziwiony tak lakonicznym wyjaśnieniem.

– Atlas szuka ciemnej materii – odparł profesor, tym razem nie korzystając z pomocy asystentki. – Bada dodatkowe wymiary i oczywiście poszukuje cząstki Higgsa.

– To brzmi ciekawie…

– Może i tak – stwierdził obojętnie Cuadrado – ale niewiele ma wspólnego z nauką.

– Jak to? – zdziwił się Phillip.

– Cóż, może badanie ciemnej materii jest w porządku – powiedział z powagą profesor. – Mogę nawet przyznać, że szukanie cząstki Higgsa ma jakiś sens, ale badanie dodatkowych wymiarów to tylko strata czasu.

– Jak to? – powtórzył Keller.

– Cóż – odparł Cuadrado – czy wiesz, młody człowieku, ile jest wymiarów?

– No… trzy… nie, cztery, jest jeszcze czas – poprawił się dziennikarz.

– To klasyczne ujęcie Minkowskiego. Cztery wymiary – trzy przestrzenne i czas. Niestety, niektórzy fizycy koniecznie uparli się, by dodawać kolejne. Kaluza wyliczył, że wymiarów jest pięć, Freedman dorzucił następne sześć, a Veneziano i Suzuki stwierdzili, że jest ich dokładnie dwadzieścia sześć.

– A ile jest teraz?

– Dziesięć, jedenaście, dwanaście, do wyboru – odparł Cuadrado, krzywiąc się z niesmakiem. – Jednak dziesięć to najlepsza liczba, jeśli chodzi o ich ilość.

– Czemu akurat tyle?

– Nie żebym w to wierzył, ale tylko dziesięć wymiarów ma jakikolwiek sens matematyczny. Gdyby było więcej…

Profesor gwałtownie zamilkł. Dzwonek, dobiegający z leżącej na biurku komórki, przerwał jego wywód.

Cuadrado chwycił aparat i spojrzał na wyświetlacz.

– To Mariotti, odbiorę na zewnątrz – oznajmił marszcząc brwi, po czym wyszedł z gabinetu.

Krótką chwilę krepującej ciszy, która zapadła po jego wyjściu, jako pierwsza przerwała Marie.

– Czy odpowiedzi profesora są zadowalające? – spytała z uprzejmym uśmiechem.

– Tak, ale nasi czytelnicy mogą mieć problem ze zrozumieniem tego wszystkiego. Weźmy na przykład inne wymiary. Jak zwyczajny człowiek może je sobie wyobrazić?

– To wymaga zupełnie innego sposobu myślenia. Niech pan nie powtarza tego profesorowi, ale moim zdaniem to najciekawszy eksperyment Zderzacza – powiedziała ściszonym głosem.

– Chętnie o tym posłucham.

Marie ukradkiem spojrzała na zamknięte drzwi, jakby obawiając się powrotu Cuadrado.

– Profesor nie lubi o tym rozmawiać. Twierdzi, że to czysta fantastyka.

– Ach tak? A na czym to polega?

– Powiedzmy, że nasz wszechświat jest tylko jednym z wielu. Takich światów jest nieskończona ilość, niektóre są podobne do naszego, inne w niczym go nie przypominają…

– Rzeczywiście, czysta fantastyka – uśmiechnął się Phillip. – Chyba domyślam się, czemu mam tego nie powtarzać profesorowi.

– Nie, to nie tak! – rzuciła nerwowo Marie, ale po chwili dodała już całkiem spokojnie :

– Oczywiście, czasem te różnice mogą być zabawne, na przykład Ziemia opanowana przez inteligentne dinozaury albo świat, w którym Japonia wygrała drugą wojnę światową. Tak naprawdę jest zupełnie inaczej.

– A skąd wiadomo jak jest naprawdę? – zauważył Phillip.

– To oczywiście tylko przypuszczenia, ale opierające się na matematyce. Inne światy mogą być takie jak nasz. Identyczne. Te same atomy, w tych samych miejscach. I co najwyżej drobne różnice.

– Na przykład jakie?

– Na przykład położenie elektronu w jądrze atomu.

– To przecież żadna różnica.

– Wręcz przeciwnie, to różnica całkiem znaczna, biorąc pod uwagę teorię równoległych wszechświatów. Zgodnie z założeniami Everetta, za każdym razem kiedy pojawia się nowa fizyczna możliwość, wszechświat dzieli się w taki sposób, że w każdym z jego odłamów przebiega inna wersja danego zdarzenia. Ale profesor Cuadrado twierdzi, że to nie jest możliwe.

– Dlaczego?

– Ponieważ teoria Everetta zakłada, że wszechświat dostosowuje się do ludzi, co zdaniem, profesora, jest nonsensem. Powiedzmy, że stoję na rozstaju dróg. Tworzą się wtedy dwa różne światy : jeden, w którym idę w prawo, i drugi, w którym skręcam w lewo. Jest to zgodne z logiką, ale zawiera podstawowy błąd już w założeniu. Dlaczego kosmos ma tworzyć takie światy? Czy istoty żywe i ich wybory mają dla niego znaczenie? Tak przynajmniej mówi profesor Cuadrado. Ale moim zdaniem teoria Everetta ma sens na poziomie kwantowym. Tworzą się wszechświaty, w których cząsteczki z poziomu subatomowego przyjmują każdą możliwą pozycję. Tylko czy dwa światy różniące się jedynie położeniem elektronu mogą być inne? Czy ma to jakikolwiek wpływ na decyzje podejmowane przez człowieka?

– Chyba nie… – odrzekł Phillip, który nie bardzo wiedział o czym jest rozmowa, ale czuł, że musi w tym miejscu coś powiedzieć. – Jeden elektron to chyba niewielka różnica?

– Moim zdaniem to różnica całkiem spora, chociaż w tej kwestii są różne opinie.

– Tak? – zachęcił Keller.

– Tak, ale tutaj wchodzimy na grunt biologii, gdzie fizycy czują się raczej niepewnie.

– Nic nie szkodzi, ja się czuję tak samo niepewnie na obu gruntach.

Marie uśmiechnęła się lekko.

– Istnieje coś takiego jak dynamiczna niestabilność mikrotubul. Mikrotubule to ważny składnik komórek, zwłaszcza nerwowych, ale ich zachowanie jest przypadkowe. Niektórzy uważają, że jest to spowodowane zakłóceniami kwantowymi. Elementy, z których się składają, są na tyle małe, że pojedyncze mikrocząstki mogą mieć na nie wpływ. To z kolei wpływa na same komórki…

– Chyba wiem o co chodzi – wtrącił Phillip, zadowolony, że wreszcie coś zrozumiał. – To efekt motyla, prawda? Małe rzeczy wpływają na większe, te na jeszcze większe i tak dalej.

– Bardzo dobrze – pochwaliła asystentka profesora Cuadrado. – Ale wróćmy lepiej do fizyki, biologia nie jest moją ulubioną dziedziną wiedzy.

„Ale i tak znasz coś takiego jak mikrocośtam" – pomyślał Phillip, czując lekkie zawstydzenie z powodu swojej znikomej wiedzy naukowej.

– Dobrze, wróćmy do fizyki – powiedział. – Chociaż akurat ta teoria jest ciekawa. Jak rozumiem światy równoległe z powodu tych mikro…

– Mikrotubul – uzupełniła Marie.

– …mikrotubul, byłyby inne niż nasze. Inne komórki nerwowe w mózgu, inne decyzje. Czy tak?

– To możliwe, neurony są bardzo wrażliwe. Być może jednak istnieje świat, którym rządzą dinozaury. Drobna zmiana w pojedynczej komórce kilka milionów lat temu i cała ewolucja idzie inną drogą – dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

– I nie byłoby Einsteina… – zauważył Phillip.

– O nie, tak nie może być! – przerwała nerwowo Marie. – Niektórzy ludzie są niezbędni i po prostu muszą się narodzić. Nawet w świecie dinozaurów istniałby jakiś Einstein. Powiedzmy, że to jest wpisane w strukturę wszechświata. Pewne rzeczy po prostu muszą się wydarzyć.

– Naprawdę? – Phillip był bardzo zdziwiony. Do tej pory rozmowa toczyła się wokół tematów bardziej związanych z nauką.

– Wiem, to nie ma sensu z punktu widzenia fizyki czy logiki. Jednak wierzę, że tak właśnie jest. Chociaż wolałabym, żeby to nie znalazło się w artykule – dodała Marie, wskazując na dyktafon.

– Dobrze, wykreślę ten fragment.

Asystentka profesora skinęła głową i szybko zmieniła temat.

– Można również potraktować nasz wszechświat jako trójwymiarową branę.

Dziennikarz poprawił nerwowo okulary, nie bardzo wiedząc co Marie ma na myśli.

Na szczęście dziewczyna dostrzegła jego zagubienie i pospieszyła z wyjaśnieniem.

– Chodzi o teorię strun. A właściwie M-teorię, łączącą wszystkie pomniejsze. Jej główne założenie polega na tym, że wszystkie cząstki istniejące we wszechświecie, składają się z wibrujących, jednowymiarowych strun, które drgają w dziesięciu wymiarach. Są także struny innego rodzaju, które dokładnie oplatają inne wymiary, nie pozwalając im na rozszerzanie. W naszym świecie tylko trzy wymiary przestrzenne uwolniły się z ich uścisku. Jeżeli zaś struna jest wielowymiarowa, staje się braną – dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

– Staje się?

– Powiedzmy, że tak ją wtedy określamy. Nasz świat jest taką właśnie braną, dość płaską, bo ledwie trójwymiarową, z czwartym wymiarem czasowym.

– To chyba nie płaską?

– Oczywiście, że płaską . Co znaczą trzy wymiary w wielowymiarowej przestrzeni? A skoro jest jedna brana tego rodzaju, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby było ich więcej. To są właśnie inne światy.

– A gdzie one są? – spytał Keller i od razu poczuł się głupio.

– Można je sobie wyobrazić jako trójwymiarowe statki pływające po dziesięciowymiarowym morzu.

– A co będzie jak się zderzą?

– Teoretycznie powinien nastąpić gwałtowny wybuch…

– Ach tak – Phillip rozszerzył oczy ze zdziwienia.

– Być może tak właśnie narodził się kosmos. Oczywiście takie wszechświaty mogłyby się całkowicie różnić od naszego.

– Dlaczego?

– Ponieważ oddzieliły się na samym początku, mogą mieć całkiem inne prawa fizyki. W niektórych światło biegnie z prędkością dwustu tysięcy kilometrów na sekundę, a elektromagnetyzm jest słabszy od grawitacji…

– Tego nie rozumiem – Phillip nerwowo podrapał się po głowie.

Marie westchnęła głęboko, jak nauczycielka tłumacząca lekcję niezbyt pojętnemu uczniowi.

– Grawitacja to najsłabsza ze znanych sił – powiedziała, a widząc zdziwienie dziennikarza dodała : – Proszę uwierzyć na słowo, tylko masa obiektów sprawia, że wydaje się tak znaczna. Tak naprawdę jej siła jest podejrzanie niewielka.

– Dlaczego podejrzanie?

– Dlatego, że nie powinna taka być. Można by pomyśleć, że wycieka do innego wszechświata. Przez dodatkowe wymiary. Jeśli Atlas znajdzie na to dowody, będzie to przełomowe odkrycie dla całej ludzkości.

– A jak ludzkość będzie mogła wykorzystać taką wiedzę? Będziemy podróżować do innych światów?

– No… nie… jedynie cząstki subatomowe mogą się tam przenieść.

– Czyli nic to nam nie da?

– Oczywiście, że nie – wtrącił Cuadrado, gwałtownym ruchem otwierając drzwi.

– Pan Profesor… – Marie wstała speszona.

– Czyżby moja asystentka tłumaczyła niedorzeczne teorie wieloświata? – spytał ironicznie Cuadrado.

– To tylko luźna rozmowa… – Phillip poczuł nagle pierwotną chęć obrony dziewczyny.

– Głupie fantazje. Nawet jeśli to prawda, nigdy tego nie udowodnimy. To, że grawitacja gdzieś znika, to żaden dowód.

– Ale to bardzo interesująca możliwość – rzuciła nieśmiało Marie.

Cuadrado spojrzał na nią wyraźnie rozbawiony.

– Proszę, proszę, czyżby nagły przejaw odwagi? Może gdzieś daleko, w innym kosmosie to ja jestem pani asystentem…

– Panie profesorze…

– Przez takie pomysły, fizyka zmienia się w filozofię – mruknął Cuadrado. – Jeśli czegoś nie można udowodnić matematycznie, to przestaje być nauką.

– Czytałem kiedyś – powiedział Phillip, w nagłym przebłysku mądrości – że cała współczesna fizyka kwantowa bardziej przypomina wróżenie z fusów.

– Widzisz Marie, nawet laik widzi co się dzieje. Jak tak dalej pójdzie, na wydziałach fizyki w najlepszych uniwersytetach będą uczyć Platona zamiast Newtona. Osobiście nie lubię teorii postulujących istnienie innych światów, a tym bardziej podobnych do naszego. Przecież zgodnie z teorią chaosu, nawet najdrobniejsza różnica w warunkach początkowych, zmieni jego strukturę. Gdyby przesunąć środek masy Jowisza o jeden centymetr, za kilkaset milionów lat byłby zupełnie w innym miejscu. Prawdopodobieństwo, że powstanie inny, stabilny wszechświat jest znikome.

– Ale jeśli warunki początkowe byłyby identyczne… – odważyła się zauważyć Marie.

– To praktycznie niemożliwe.

– Ale…

– No dobrze – westchnął Cuadrado. – Załóżmy, że zaistnieją identyczne warunki początkowe. Wielki Wybuch o dokładnie takiej samej energii co ten, który wydarzył się w naszym wszechświecie. Wtedy taki świat powinien być identyczny, co do najdrobniejszego atomu. Jednak warunki nie mogą być identyczne i jeżeli kiedykolwiek dojdzie do kolejnego Wielkiego Wybuchu, kosmos będzie wyglądał całkiem inaczej.

– A może jednak nie – mruknęła cicho Marie, ale słyszał to tylko Phillip.

Dziennikarz poczuł się zmęczony. W ciągu niespełna godziny usłyszał więcej nieznanych mu wcześniej słów, niż na wycieczce w Chinach.

– Tyle jest tych teorii, która właściwie jest prawdziwa? – spytał, przecierając okulary małą ściereczką.

– Kto wie? Może po trochu wszystkie – stwierdziła Marie.

Cuadrado tym razem o wiele życzliwiej spojrzał na swoją asystentkę.

– Zobaczymy co potwierdzi się w praktyce – uśmiechnął się szeroko. – Za chwilę przeprowadzimy eksperyment z energią na poziomie piętnastu teraelektronowoltów.

– Co? Teraz? – zdziwił się Phillip.

Cuadrado wzruszył ramionami.

– A czemu nie? Proszę tylko spojrzeć na monitor – powiedział, wskazując na ekran laptopa, mający charakterystyczny znak nadgryzionej gruszki na obudowie.

Na zewnątrz rozległ się alarm. Wyraźnie podekscytowany profesor poklepał Kellera po plecach. Biała rękawiczka ześlizgnęła się z jego czteropalczastej dłoni.

Cuadrado podniósł ją, otrzepując z kurzu.

– To będzie największe osiągnięcie współczesnej nauki od czasu teorii względności Albrechta Einsteina! – zawołał z entuzjazmem.

Marie skinęła głową. Jej jasne włosy zafalowały, odsłaniając spiczasto zakończone ucho. Nerwowym ruchem poprawiła fryzurę i podeszła do komputera.

Za oknem cały czas migotały światła alarmowe, spowijając Wielki Zderzacz Hadronów w upiornym, żółto-pomarańczowym blasku. Gdzieś na zewnątrz, przed głównym budynkiem CERN, łopotała flaga Szwajcarii, z charakterystycznym czerwonym krzyżem na białym tle.

Dziennikarz, profesor i młoda asystentka stali bez ruchu, wpatrując się w kolumny cyfr na ekranie.

– TERAZ! – ryknął podekscytowany Cuadrado.

Dwie wiązki protonów spotykają się w jednym punkcie przestrzeni i czasu. W ciągu sekundy, kilkadziesiąt milionów mini-kolizji wprawia naukowców pracujących przy Wielkim Zderzaczu Hadronów w prawdziwą ekstazę.

Protony pękają, rozpadają się na kwarki i gluony…

 

ale…

 

…już gdzie indziej.

 

Uwolnione z trójwymiarowej przestrzeni przenikają dalej. Wchodzą w inny wymiar, aż do tej chwili ściśnięty do rozmiarów punktu…

Ciśnienie rośnie, dążąc do nieskończoności. Początkowo niewielka energia plazmy kwarkowo-gluonowej, wzrasta wykładniczo. Struna oplatająca wymiar pęka, powodując gwałtowną inflację kosmosu. Wszechświat gwałtownie rozszerza się, tworząc czas i przestrzeń.

 

 

Wielkie Zderzenie zmienia się w Wielki Wybuch.

 

 

Nowa, trójwymiarowa brana unosi się na bezkresnym morzu Wieloświata. Pozostałe wymiary, zarodniki nowych światów, cierpliwie czekają zwinięte do rozmiarów punktu, uwięzione przez wszechobecne struny. Niektóre stają się wrotami, przez które do nowego wszechświata wlewa się grawitacja i elektromagnetyzm, a wraz z nimi, oddziaływania silne i słabe.

Z pierwotnej plazmy kwarkowo-gluonowej wyłaniają się hadrony i leptony, gdy mityczny Bozon Higgsa niestrudzenie tworzy nowe pracząstki, nadając masę wibracjom strun. Musi się spieszyć, gdyż istnieje tylko przez chwilę i zniknie na wiele miliardów lat, aż do momentu, kiedy znów zostanie przywołany.

Nowopowstałe cząstki materii i antymaterii toczą odwieczną walkę, ale spontaniczne złamanie symetrii jak zawsze rozstrzyga wynik na korzyść tej pierwszej.

Nowy wszechświat stygnie.

Powstają atomy, które z czasem tworzą gwiazdy i planety.

 

A potem…

 

Zresztą – każdy przecież wie, co zdarzyło się później.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bez wątpliwości stawiam sześć, kawał dobrej roboty.  Z opowiadania można się sporo nauczyć, a wszystko napisane, ciekawym, przystępnym językiem. I ta liryzacja języka nauki na końcu, świetne.

Szczerze mówiąc, to dla mnie tutaj science aż za dużo i do tego podanego na jednym oddechu - pojedynczą długą sceną składającą się z  dialogu - całe 8 stron worda (12pt, 1,5 odst.) Fajnie napisane, ale mimo wszystko to jeden długi dialog o cząstkach i branach, wieloświatach, mikrotubulach. Jak na popularyzację  nauki - za krótki, jak na wstęp do opowiadania na 10 stron - zdecydowanie za długi. Być może to jest właściwa treść, a może za wiele razy czytaliśmy o tym artykuły w 'wiedzy i życiu' i 'focusie'.

W połowie 9 strony pojawia się pierwsza, którą zauważyłem, oznaka jakiegoś fiction. Potem fiction przejmuje władanie, coraz prędzej i prędzej, żeby zdążyć przed finałem na stronie 10. Jeśli czytelnik dotrwał tak daleko, to zapewne z ulgą doceni grande finale. Zaprawdę powiadam: kompozycja to nie tylko coś, o czym można pogadać, jak już inne, ciekawe tematy się skończyły. Kompozycja to taki sposób zaplanowania dzieła, żeby sprawiało przyjemność odbiorcy. Dotyczy to zarówno architektury, muzyki, jak i literatury. 

Jeśli chodziło o to, żeby zmieścić się w 20,000 znaków, to może trzeba by też wyciąć dla równowagi coś z początku? To tylko opowiadanie, fizyk i tak da radę się przyczepić, a zwykły czytelnik nie doceni faktu, że asystentka profesora przelatuje przez mnóstwo popularnych teorii i hipotez. Opowiadanie to nie tylko treść przecież, nie tylko pretekst żeby przemycić nieco dydaktyki, zwłaszcza, że trudno tutaj odróżnić wiedzę od fantazji (jak kwantowe efekty w mikrotubulach albo przeciekanie grawitacji do innych światów). 

Gdybym potrzebował być złośliwy, to powiedziałbym, że właściwszy dla tej historii byłby drabelek ;)  

Zaryzykowałem rezygnując z opisów w celu zmieszczenia się w limicie znaków, ale starałem się poprowadzić dialog w taki sposób, żeby nie było to rażące. Mam nadzieję, że rozmowa nie jest zbyt długa i męcząca, w końcu to ledwie kilka stron, i czytający jednak dotrwa do finału.

Szczerze mówiąc, uważam że drabelek nie jest odpowiednią formą dla klasycznego opowiadania Science-Fiction. Moim zdaniem S-F wymaga rozbudowanej treści, naukowego słownictwa i specyficznego slangu, a także odrobiny patosu. Do tego potrzeba nieco więcej niż sto słów, inaczej będzie po prostu niezrozumiały dla większości osób. Fizyk zawsze może się przyczepić, ale mam nadzieję, że zwykły czytelnik przez te kilka stron popularyzacji nauki „wpadnie” w odpowiedni nastrój, który mógłbym określić jako atmosferę „Science”, po czym gładko przejdzie do niespodziewanego „Fiction”. Myślę, że taki sposób poprowadzenia fabuły odpowiada tematowi konkursu. Oczywiście, można również napisać historię samotnej matki, zmagającej się z problem wychowania trójki małych dzieci w świecie opanowanym przez roboty z kosmosu, ale to już nie będzie S-F, tylko zwyczajna powieść obyczajowa z elementami fantastyki.

Ja tylko twierdzę, że kompozycja szwankuje, jak w obrazie, który ma dwadzieścia osób po lewej, a po prawej tylko jedną i nie chodzi o to, że ją wytykają palcami. Po prostu tak stanęli. Dziewięć stron wprowadzania w nastrój przy pomocy dialogu może zaowocować zirytowaniem albo sennością, niekoniecznie zaś podnieceniem wywołanym potęgą możliwości naukowego poznania.

Moje sto słów to tylko żart, oczywiście, chociaż ktoś utalentowany potrafiłby zawrzeć w nich mnóstwo emocji, science, fiction i jeszcze morał. I 22% Vat.

OK. Do konkursu. :)

Masz całkowitą rację, jeśli chodzi o kompozycję opowiadania, ale jak już wcześniej napisałem – to moje ryzyko. Tak jak malarz, który umieszcza dwadzieścia postaci po jednej stronie obrazu, chociaż wie, że nie jest to zgodne z ogólnie przyjętymi zasadami i może mieć tylko nieśmiałą nadzieję, że pomimo tego obraz się spodoba. Myślę, że 9 stron to wcale nie tak wiele i czytający dotrwa do końca, zanim jeszcze zdąży się zirytować. W końcu są tu ludzie „pochłaniający” Tolkiena czy Dukaja – co to dla nich te ledwie kilka stroniczek? Mnie osobiście bardziej usypia 9 stron opisów, niż dialogów, chociaż pewnie najlepiej byłoby to zrównoważyć.

Zgadzam się, że ktoś utalentowany potrafiłby zawrzeć w drabelku mnóstwo emocji, science, fiction i jeszcze morał. Cóż, pozostaje nam czekać aż ktoś taki się pojawi.

Właściwie to nie jest opowiadanie, bo prawie nie ma tu akcji, tylko rodzaj eseju pseudonaukowego.

 Wypowiedzi bohaterów na temat teorii fizycznych wyglądają jak żywcem zerżnięte z Wikipedii.

Ostatnie zdanie utworu w fatalny sposób dyskredytuje autora.

Trudno mi uwierzyć, że to opowiadanie mogło zwrócić uwagę Redakcji "Nowej Fantastyki".

Nowa Fantastyka