Gdyby na podstawie mojego życia nagrano kiedyś produkcje filmową, zapewne miałaby ona szczęśliwe zakończenie. Zręczny scenarzysta powycinałby i posklejał parę scen z młodości, żeby pokazać jak trudny miałem start, kilkoma zgrabnymi zabiegami wydarłby z serc telewidzów choć odrobinę empatii dla biednego, nieśmiałego chłopczyka, który przyszedł na świat w zabitej dechami wiosce. Potem pokazałby moją batalię o możliwość edukacji , chęć doświadczenia czegoś więcej niż powtarzającego się w nieskończoność cyklu harówki na roli, kształtowanie się charakteru, walkę z kompleksami, które jak ropiejące blizny wrzynały się w ciało i przez długi czas definiowały moje „Ja”. Może wplótłby gdzieś wątek przemocy w rodzinie, nieszczęśliwej miłości, choroby kogoś bliskiego, albo inny klasyczny, tani chwyt nadający sytuacji dramatyczny charakter. Okrasiłby patetyczną, kiczowatą muzyką moją decyzję o rzuceniu wszystkiego i szukaniu szczęście w wielkim mieście. Wykreował by mnie na odważnego gotowego stawić czoła światu człowieka, pełnego nadziei na lepsze jutro. W końcowej scenie pokazałby jak stoję przed ołtarzem z moją żoną Anetą i mówimy sobie „tak” , ja spokojnym, pewnym głosem, ona szeptem, wypływającym z drżących z przejęcia warg. Następujący potem koniec, rzędy drobnych literek na czarnym tle, zamknęłyby zgrabną klamrą moje życie. Kto wie, gdyby film był sprawnie zrealizowany, może nawet na chwilę stałbym się symbolem spełnienia prowincjonalnych ambicji, człowiekiem sukcesu, dowodem na to, że można, jeżeli tylko się chce, ble ble ble ble. Wiecie, taki przykład klasycznego, potwornie ogranego schematu od zera do bohatera, od frajera bez szans, do spełnionego człowieka. Jedno jest pewne, po obejrzeniu napisów końcowych, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, że mogę nie być szczęśliwy. No i, kurwa mać, niespodzianka.
Mam wszystko. Może poza rzeczami żywcem wyrwanymi z abstrakcyjnych marzeń nierobów, jak prywatny pas startowy i własny odrzutowiec. No i nie kąpię się codziennie z gromadką chętnych i głupiutkich panienek w wysadzanym drogimi kamieniami jacuzzi. Lamborghini Reventon też nie posiadam, choć gdybym zaczął oszczędzać… kto wie. W każdym razie piszę to, w obawie, że po wstępie zakwalifikowaliście mnie do kasty miliarderów, zblazowanych przepychem zasrańców, którzy mają tak wiele, że odbija im szajba. Nic z tych rzeczy. Mam wszystko to, czego normalny człowiek potrzebuje by być szczęśliwym. Willę usytuowaną u stóp Alp na przykład. Wspaniałą, mądrą, spokojną żonę, do tego, o dziwo, pozbawioną lwiej części typowo babskich instynktów, każących rzuconą na oparcie krzesła skarpetkę potraktować jako swoiste Casus belli. Dwójkę cudownych dzieci, perfekcyjnie słodkich, książkowo uroczych. Córeczkę Anię i synka Bartłomieja. Firmę, pakiet większościowy jej akcji i błogą świadomość, że mogę wraz z całą rodziną, do końca życia opierdalać się na Majorce, Kubie, Hawajach czy jakichś tam innych popularnych kurortach. Nie wiem, nie znam się, nigdy nie byłem.
No ale nie o tym przecież chciałem mówić. Miałem zamiar wprowadzić was w mój świat, nakreślić jakiś jego obraz, choćby powierzchowny. Wytłumaczyć czemu rzygam każdym z jego poszczególnych elementów. I spróbować wyjaśnić, dlaczego za parę chwil, wszystko ulegnie nieodwracalnej zmianie.
* * *
Siedzę w samochodzie i patrzę przed siebie. Nie spoglądam w lusterka, nie zwracam uwagi na drogę, nie jestem ostrożna. Gdyby nie łza tkwiąca na sinym policzku mogłabym bym wzięta za trupa wsadzonego za kierownicę. Spojrzenie pełne apatii i paskudne worki pod oczami dopełniają obrazu. Po prostu się poddałam. Tak na dobrą sprawę straciłam nadzieję ponad miesiąc temu, gdy pierwszy raz szeptałam. Jednak waga podjętej decyzji w pełni dotarła do mnie dopiero dzisiejszej nocy, gdy świadomość tego że muszę spełnić złożoną niedawno obietnicę miotała moim ciałem jak szmacianą lalką, nie pozwalając zasnąć. Nie mogę być pewna, że słyszał mój szept, ale to niczego nie zmienia. Przyrzekłam mu coś, i dotrzymam słowa, choćbym miała się przez to znienawidzić.
* * *
Rozpiszę wam mój typowy dzień. Wstaję rano i czasem, gdy mam ochotę idę do pracy. Nie mam żadnych porannych rytuałów, nie pijam kawy, nie palę. Pewnie jadam jakieś śniadania, ale trudno mi powiedzieć co lubię. Wszystko od pobudki do powrotu z firmy sprawia wrażenie rozmytej plamy, dziwi mnie to, że nawet gdy bardzo się postaram nie potrafię wskazać szczegółów. Na czym właściwie polega moja praca…? Nie wiem. Chyba przerzucam jakieś papierki. I krzyczę na ludzi. Tak, to pamiętam, często wydzieram się na tych leniwych idiotów. Potem jestem w domu. Spędzam chwilę na zabawie z dziećmi. Układam klocki z moimi cudnymi, paskudnymi bachorami. Sadzam na nocniczek Anię, która dopiero uczy się, że zmienianie pieluch nie jest czynnością która sprawia dorosłym szczególną przyjemność. Wycieram smarki Bartłomieja licząc, że tym razem kichnie dopiero gdy przystawię mu chustkę do nosa, nie wcześniej. Pomagam żonie zrobić kolacje. To znaczy krzątam się w pobliżu, a zmuszony do podjęcia wyzwania czasem zgadzam się obrać ziemniaki. Tak, milionerzy też je jedzą. Później kładziemy dzieci do łóżek. Czytam im jedną z trzech bajek które lubią: „ Jaś i Małgosia”, „Czerwony Kapturek”, i „O rybaku i złotej rybce”. Próbowaliśmy wraz z żoną czytać im coś innego, z mizernym skutkiem. Każda nowa bajka jest „niebezpieczna”, dzieciaki boją się słuchać nowych historii w obawie, że źle się skończą. Potem nie mogą zasnąć z tych całych emocji. Wrażliwe szkraby.
Pod koniec dnia kładziemy się z Anetą w przesadnie dużym łóżku, w niepotrzebnie obszernej sypialni. Kładę włochatą dłoń na delikatnej twarzy. Wpatrzony w jej oczy staram się odgonić wrażenie że leżę obok kukły. Kochamy się. Ma orgazm. Prawie zawsze, gdy uprawiamy seks, od ponad dwudziestu lat. Nierealne, prawda? A jednak prawdziwe, bo moja ukochana nie potrafi udawać. Chyba powinienem czuć się… dumny? Połechtany…? Szkoda, że nie czuje nic.
* * *
Mam szczęście, że na ulicach mojego niewielkiego miasta nie ma dużego ruchu, bo w innym wypadku pewnie skasowałabym już samochód. Co chwilę dochodzą mnie wyjące dźwięki klaksonów wściekle wciskanych przez kierowców dla których, sądząc po reakcji parę sekund opóźnienia po zapaleniu się zielonego światła jest jak wyrwanie im z grafiku połowy dnia. Zdenerwowana postanawiam zrobić przerwę w jeździe. Parkuję w pobliżu miejskiego parku. Patrzę na korony drzew i odpływam.
Przypominam sobie jak chodziliśmy tu razem z moim ukochanym, ponad dwadzieścia lat temu. Staram się jak najdokładniej wyłuskać gdzieś z głębin umysłu wszystkie szczegóły związane z naszym ostatnim spacerem. Widzę splecione ręce, lekkie ubranie narzucone na jego spocone ciało. Zmieszana z jego naturalnym zapachem woń tanich perfum nie pobudza szczególnie zmysłów, jednak nie potrafię wyobrazić sobie wspanialszej. Rozmawiamy o błahostkach, przekomarzamy się. Gdy udając focha zacinam usta i odwracam twarz, przerażony pyta co się stało. Wybucham śmiechem. Nie jest wybitnie pewny siebie. Gdy zbliżam moje usta do jego, widzę jak delikatnie drga mu powieka. Kurczę, robimy to już od paru lat, a on ciągle zachowuje się jakby całując mnie co najmniej przyjmował ciało Chrystusa. Nie lubię tego, ale to drobiazg. Przecież kocham go mocniej niż kogokolwiek.
* * *
I właśnie w tym leży cały mój problem. W braku CZUCIA. Tak jakby organizm nie reagował na zewnętrzne bodźce. Połykam dzień za dniem z mojego życia jak kolejne odcinki taniej opery mydlanej.
Poza tym, zawsze wydawało mi się, że człowieka poznać można po tysiącu jego drobnych nawyków. Odróżnić od szarej masy właśnie za pomocą tego czy odchyla palec siorbiąc z filiżanki, pije aperitf przed obiadem, czy lekkie wino w trakcie, zostawia żebrakom parę groszy, czy mija ich nie obdarzając spojrzeniem. Przejąć się czyimś losem, nie na wieść o tym że stracił nogi na wojnie, lecz widząc, jak głaska swojego ukochanego psiaka. Tymczasem moje życie… ja sam, jestem pozbawiony detali. Głębi w mojej egzystencji jest tyle co kreatywności potrzebnej do ugotowania jajecznicy. Często łapię się nawet na tym, że myślę obrazkami. Każde pojęcie postrzegam w postaci skrajnie uproszczonego schematu. Myślę praca, widzę siebie pochylonego nad biurkiem, rodzina – cztery osoby, przypominające raczej uśmiechnięte plastikowe manekiny niż żywych ludzi, sukces – kupka pieniędzy. Szczęście – synteza powyższych. Gdzieś umyka mi cała reszta, przesiana przez sito o zbyt grubych oczkach. Czasem dopada mnie paranoja, i wydaje mi się, że cały mój świat jest kopią percepcji jakiegoś transcendentalnego stworzenia, przebywającego zbyt daleko by widzieć cokolwiek poza tą „wierzchnią warstwą”. Albo mdłym obrazkiem przedszkolaka, któremu nauczycielka kazała nakreślić świecową kredką dzieło o tytule „Życie”.
Dołuje mnie tląca się gdzieś świadomość, że nie zawsze tak było. Nadziei zaś dodaje jej deklaracja. Cichy szept w którym przysięgła mi pomoc. Obiecała mi śmierć.
* * *
Wyrywam się z marazmu. Zaciskam pas, wrzucam jedynkę i rozpędzam auto. W tej chwili bardziej niż rezygnacje odczuwam wściekłość. Na świat, boga, ślepy los. Na wszystko i na nic, bo przecież nie mogę nikogo obwinić.
Jestem coraz bliżej celu. Wyciągam telefon i dzwonię do Pani Krystyny, miłej osóbki o dość niewdzięcznym zawodzie, którą ostatnio miałam okazję poznać trochę lepiej. Pytam ją czy wszystko przygotowane. Odpowiada mi współczującym, choć nie pozbawionym profesjonalnie chłodnego tonu głosem:
– Tak. Czekamy tylko na ciebie, mówiłaś, że chcesz przy tym być. Wiem jak musisz się czuć. Jednak zrozum, to przecież musiało kiedyś nastąpić.
Zaczęłam się zastanawiać jak wiele razy już to robiła. Ilu ludzi…odcięła. W tym przypadku to chyba najlepsze określenie.
Grzecznie dziękuję jej za tę próbę „pocieszania” i zastanawiam się jak to wszystko będzie wyglądać. Co mu powiem przed samym końcem? Będę w stanie w ogóle na to patrzeć czy bąknę parę słów i ucieknę? Rozkleję się i wszystko odwołam? Nie, nie ma mowy.
Wysiadam przed burym gmachem. Bezwiednie zaciskam palce na złotym pierścionku z maleńkim brylantem. To jedyne co mi po nim pozostało. Dowód miłości i poświęcenia, bo przy jego zarobkach musiał zbierać na niego cholernie długo, pewnie odejmując sobie przy tym od ust. Bezgłośnie wymawiam słowo “idiota”, jednak nie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Nadludzkim wysiłkiem woli zmuszam nogi do poprowadzenia mnie przed siebie. Lewa, prawa, lewa, prawa. Otwieram przezroczyste drzwi. Pani Krystyna już na mnie czeka.
* * *
Czuję, że nadchodzi koniec. Drżą mi dłonie. Odkładam długopis i kartkę papieru z nagryzmolonym, dość skąpym dossier. Przez chwilę, tworząc je, czułem się jak samobójca, który zanim przewiesi sznur przez gałąź spisuje list pożegnalny. Liczyłem na to, że ktoś go kiedyś przeczyta, jednak teraz wiem że pisałem je sam dla siebie, chcąc wyrzygać się przy pomocy jasnoniebieskiego atramentu. Idę do sypialni, która o dziwo jest pusta. Nie mam sił zastanawiać się nad tą zagadką. Układam zmęczone ciało na łóżku. Zamykam oczy i czekam. Po pełnej napięcia chwili słyszę ją. Rozciągam wargi w uśmiechu.
* * *
Krystyna wita mnie serdecznym uściskiem. Aura zawodowca spływa z niej w mgnieniu oka. Nie bawimy się jednak w pogaduszki. Bierze moją rękę i prowadzi do właściwej sali.
– Dajcie mi z nim wcześniej porozmawiać.
Zabrzmiałam jak zapłakana dziewczynka. Kilka postaci w białych fartuchach powoli wyszło z pomieszczenia.
– Nie musisz się śpieszyć. Czekamy na ciebie. – Krystyna poklepała mnie po ramieniu
– To nie potrwa długo. Chcę się tylko pożegnać.
Kiwnęła głową i zeszła mi z oczu.
Podeszłam do niego nieśmiało, powoli, tak jakbym bała się go obudzić, choć tak naprawdę desperacko pragnęłam mieć już to wszystko za sobą. Zerknęłam przelotnie na twarz. Niewiarygodne, ale od dwudziestu lat, nie zmieniła się w najmniejszym stopniu. Jedynie pojawiające się zakola zdradzały jego wiek. Pochyliłam się nad uchem i otworzyłam usta. Miałam przygotowaną w głowie treść tego co powiem, jednak teraz wszystko wyparowało. Ze ściśniętym z emocji gardłem wyszeptałam:
– Jestem. I spełniam obietnicę. Żegnaj.
Przez chwilę byłam pewna że jego wargi podniosły się w uśmiechu. Musiało mi się przywidzieć. To niemożliwe, przecież nie reagował na nic od ponad dwudziestu lat. Jednak zawahałam się na chwilę i choć miałam ochotę stąd zniknąć, usiadłam na przygotowanym dla mnie siedzeniu. Pomyślałam, że dam mu jeszcze parę krótkich chwil. Złożyłam drżące dłonie na kolanach i zaczęłam mówić:
– Pamiętasz jak spacerowaliśmy alejkami parku w moje dwudzieste drugie urodziny? To był nasz ostatni wspólnie spędzony dzień. Snuliśmy plany na przyszłość. Zawsze byłeś taki ambitny, chciałeś być kimś, zarabiać, rządzić. Uważałeś też, że masz nieograniczone możliwości. Zażartowałeś nawet, że gdybyś zmienił się w samca-kanapowca którego pragnienia nie wykraczają poza kolejne piwo i żarcie powinnam cię zabić… Robert, nie wiesz nawet jak cholernie jest mi przykro. Nie wiem czy rozumiesz cokolwiek z tego co mówię ale pocieszam się myślą, że chciałbyś tego. W końcu minęło już tyle lat…
Zacisnęłam usta. Nadszedł moment którego się obawiałam. Powiedziałam wszystko co powinnam. I ani połowy tego co chciałam. Podniosłam się szybko z miejsca i oparłam o ścianę. Zawołałam do stojącej w korytarzu Krystyny:
– Zróbcie to.
Pielęgniarka Krystyna zawołała lekarzy. Jeden z nich podniósł palec nad guzik. Wahał się? Może po ludzku bał? A może… dostrzegł ten sam uśmiech co ja?
Jednak aparatura została odłączona. Zamknęłam oczy.
Słyszałam tylko jak regularne piknięcia zamieniają się w przeciągłe wycie. Żegnaj.