- Opowiadanie: Jidda - Zgodnie z procedurą

Zgodnie z procedurą

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zgodnie z procedurą

Zaczęło się dawno temu, z pozoru zupełnie niewinnie. Bo któż obawiałby się prostych, szarych adwokatów w maleńkich kancelaryjkach? Zajmowali się drobnymi sprawami, oszustwami podatkowymi, przywłaszczeniami, wymuszeniami i tym podobnymi. Zastępy mężczyzn i kobiet w identycznych, szarych uniformach. Zimni profesjonaliści, o identycznych niemal ruchach, zestandaryzowanym podejściu i sposobach działania.

Z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc pojawiały się kolejne szare kancelarie. Cieszyły się coraz większą popularnością, pomału, drobnymi, niezauważalnymi kroczkami sieć zdobywała monopol. Firmy, państwa, poszczególni ludzie stali się zależni od szarych emisariuszy prawa.

I wtedy się zaczęło.

 

Kiedy już każdy człowiek znalazł się w rejestrach, stało się coś, co wydawało się być chorym scenariuszem filmu science-fiction, najwyżej klasy D. Podczas jednej nocy na rynkach i dużych placach wszystkich miast, wiosek, wsi, jak grzyby po deszczu, powyrastały monumentalne, budowle z szarego marmuru. Na każdym rogu wystrzeliwały ku górze wysokie wieże z małymi okienkami, okrążającymi gęstą spiralą każdą z nich. Dachy stanowiły imponujących rozmiarów pozłacane kopuły z wyrytymi napisami w jakimś nieznanym nikomu języku.

Wokół budynków od wczesnych godzin porannych zaczęli się zbierać ludzie, całe ich tłumy. Niektórzy nawet nie zdążyli się ubrać, zobaczyli tajemniczą konstrukcję z okna, wyszli się przyjrzeć, w piżamach i nocnych koszulach, i już nie wrócili do mieszkania. Coś ich tam przyciągało, jak magnes metalowe opiłki.

– Idioci – mamrotał pod nosem Ronald Holloway, patrząc na tłumy przez, nanookno swojego mieszkania – cholerni kretyni, to kolejny performance zielonych, albo inne podobne cholerstwo – wstał dziś w paskudnym nastroju, a bezrozumne tłumy na ulicy dodatkowo go spotęgowały. Przesunął dwoma palcami po ekranie okna i przybliżył obraz zagadkowego budynku, by mu się lepiej przyjrzeć.

– Kewa – wydał polecenie domowemu centrum obsługi (DCO), natychmiast ze ściany wysunął się podajnik, na którym stał duży, szary kubek wypełniony gorącą kewą. Sięgnął po niego i ostrożnie upił łyk czarnego płynu. Jeszcze raz rzucił okiem na powierzchnię nanoszkła, z dezaprobatą pokręcił głową i jego uwaga odpłynęła w kierunku rzeczy znacznie bardziej przyziemnych. Ubrał się w garnitur, wziął neseser i wyszedł z mieszkania. Na klatce schodowej przeczesał palcami jasne włosy i poprawił wąsy.

Schody były jednym z niewielu reliktów czasów amechanizacji, które pozostały w użytku, reszta, taka jak ręczne gotowanie czy drzwi na zawiasach, odeszły już dawno do lamusa. Dziś posiadanie w domu kuchni, drzwi, które nie otwierają się same lub brak DCO było oznaką ekstrawagancji i próbą walki z wszechobecną komercją. Niestety próbą niezbyt udaną.

Schodząc po schodach zastanawiał się, którzy z jego pracowników zidiocieli na tyle by przyłączyć się do tych rzeszy kretynów od świtu wpatrujących się w marmurowy budynek, tak jakby zaraz miał wstać, zatańczyć i odejść w podskokach. Zatrzymał się na chwilę i zastanowił nad absurdem jego myśli. Doszedł do wniosku, że gdyby ten absurd miał się spełnić całkiem możliwe jest, że wtedy Holloway również zostałby jednym z tych kretynów. W końcu nie co dzień można zobaczyć coś tak ciekawego. Jednak w obecnej sytuacji był to dla niego jedynie objaw braku odpowiedzialności i niesubordynacji zawodowej. W głowie już kalkulował straty. Ronald Holloway na nieszczęście jego pracowników i często samego siebie był zimnym, jak lód, profesjonalistą, nastawionym na zysk i wręcz maniakalnym perfekcjonistą, nie tolerował najmniejszych niedociągnięć czy strat. Sposób w jaki, takie podejście pana Holloway'a utrudniały życie jego podwładnych wydaje się być oczywisty. Jednak czemu wynikały stąd kłopoty samego Ronalda? Otóż wpadał on w stany maniakalno-depresyjne w sytuacjach, kiedy produktom pracy jego firmy można było zarzucić nawet najdrobniejszą niedoskonałość (co wpływało na koszt i czas produkcji, które to z kolei zawyżały cenę) lub zyski firmy były mniejsze od możliwych do osiągnięcia lub oczekiwanych (co natomiast spowodowane było wysokimi cenami lub zbyt małą ilością towaru dostarczonego do odbiorców). Z tego właśnie zawiłego powodu Ronald Holloway żył w stanie permanentnej dychotomii, przyprawiającej go o nerwicę, pomiędzy swoimi przeciwstawnymi cechami.

Ronie mieszkał w napowietrznej kamienicy rynkowej, utrzymującej się nad powierzchnią zmieni na zasadzie banalnego dźwigu antygrawitacyjnego. Od poziomu ulicy dzieliło jej fundamenty około 120 jerremów. Początkowo Ronald nie mógł się przyzwyczaić do świadomości, że pod jego domem znajduje się otchłań, w która upadek spowodowałby natychmiastową transformację Ronalda Holloway'a w coś pomiędzy sznyclem a tatarem. Nie potrafił zrozumieć ludzi wydających astronomiczne sumy na mieszkanie w okresowych domach orbitalnych. Ich główną wadą było to, że w danym punkcie na ziemi były osiągalne tylko raz dziennie, gdyż budynki zawieszone na orbicie okołoziemskiej nie obracały się razem z Ziemią. Strata czasu i pieniędzy, strata pieniędzy…, powtarzał w głowie.

Kiedy zszedł po schodach wezwał monowindę, pojawiła się błyskawicznie i zatrzymała ze świstem koło Ronalda. Mężczyzna powoli przekroczył błonę windy, czując swędzący chłód na skórze w miejscach, które się stykały z otoczką. W czasie jazdy w dół, w stacjonarnym komputerze windy przejrzał najnowsze dzienniki informacyjne i sprawdził notowania giełdowe. Wszędzie trąbiono o tajemniczych budowlach, nawet giełdowe wskaźniki wariowały. Kiedy przyjrzał się jednemu z wielu kolorowych wykresów, miał wrażenie, że linie składają się w kontur budynku z wieżami na rogach i kopułą na szczycie. Nieeee… To nie możliwe, pomyślał i potrząsnął głową, próbując zrzucić z siebie dziwaczne skojarzenie. Ludzie powariowali już zupełnie – przemknęło Ronie'mu przez głowę, kiedy wychodził z windy. Już na ulicy wyciągnął z kieszeni iniektor i przycisnąwszy głowicę do skroni nacisnął spust. Zakręciło mu się w głowie, a ciało przeszyła nagła fala ciepła, rozluźniająca mięśnie, uspakajająca myśli. Jeszcze kilka chwil i NAK (Neuralny Amfetyczny Katalizator) wyostrzy mu percepcje. Jak ludzie kiedyś radzili sobie bez NAKu? Tego Ronald pojąć nie potrafił.

Kiedy mijał rynek, gdyż miał w zwyczaju chadzać piechotą do biura, co rzecz jasna odbierane było jako ogromna ekstrawagancja, drzwi budowli, która wzbudzała takie zainteresowanie otworzyły się, w tej samej chwili na całym świecie, jednak tego Ronie wiedzieć nie mógł. Wyszedł z nich szczupły mężczyzna, w szarym garniturze, o krótko ostrzyżonych płowych włosach i nieco rozbieganym spojrzeniu.

– Drodzy państwo – rozległo się z głośników, ukrytych gdzieś wewnątrz budynku – prosimy o zachowanie spokoju, rozpoczynamy sąd ostateczny, prosimy ustawić się w kolejki do wejścia. Po przekroczeniu progu naszego sądu, należy przystąpić do rejestracji, która odbywa się w recepcjach naszego sądu. Pozostawić tam wszelkie rzeczy osobiste i udać się na salę sądową. Po osądzeniu, w zależności od werdyktu zostaną państwo skierowani do odpowiedniej sali komunikacyjnej – wysoki mężczyzna stał na schodach i gestykulacją ilustrował przebieg procesu osądu, przywodził to na myśl prezentację, wykonywaną przez stewardessę przed startem wahadłowca.

Ronie stał jak zahipnotyzowany, o dziwo nie wybuchła panika, nikt nie krzyczał, nie płakał. Nie było też biblijnych aniołów, wielookiego barana, czy innego wynaturzonego stwora. Żadnego deszczu ognia, trzęsienia ziemi. Żadnej plagi szarańczy, głodu, zarazy. Wszystko było „zgodne z procedurą" – procedury uspokajają, wprowadzają ład i harmonie nawet do ataku terrorystycznego. „Zgodny z procedurą" atak terrorystyczny jest przecież o niebo lepszy od ataku „nie zgodnego z procedurą". Procedura, choćby najbardziej brutalna i absurdalna, jest jednak procedurą. Sprawia, że nawet przez moment nie trzeba się zastanawiać na tym, co się robi, można po prostu podążać za tłumem – ślepo i bezwiednie.

Kolejki powstały szybko i w ciszy, tylko jeden mężczyzna zaczął uciekać. Ronie poczuł jakąś nieracjonalną sympatię do niego. Tylko on jeden, spośród tych matołów zachował resztkę zdolności myślenie, chociaż nie zmienia to faktu, że myślenia niezbyt logicznego. Nikt go nie powstrzymywał, nawet rozstąpiono się przed nim, by umożliwić mu spokojną ucieczkę. Niech ucieka, niech biegnie, pędzi na oślep. I tak mu się nie uda. Nie można uciec przed końcem świata. To niezgodne z procedurą!

Zimny realizm pana Holloway'a nastawiał go raczej sceptycznie do wszystkich nieprawdopodobnych rzeczy w jego życiu. A to, co działo się dzisiaj, w klasyfikacji rzeczy statystycznie mało możliwych w opinii Ronalda plasowało się gdzieś pomiędzy lądowaniem kosmitów, a uczciwym politykiem. Nie miał jednak wyjścia, nie można sprzeciwić się procedurze, nie będzie strzelał sobie sam w stopę. W zamian strzelił sobie jeszcze jednego NAKa i dziarskim krokiem ruszył do kolejki. Posuwała się płynnie i szybko, po 20 minutach znalazł się przy kontuarze recepcji.

– Witam pana, jak się pan nazywa? – powiedziała przesadnie uśmiechnięta recepcjonistka, o mocno wystających kościach policzkowych i zadartym nosie.

– Ulryk von Jungingen – powiedział niedbale, ze złośliwym półuśmiechem na ustach, nagle przestała go obchodzić cała „procedura", jego myśli wciąż krążyły wokół absurdu całej tej sytuacji. Oparł się łokciem o kontuar i zaczął się przyglądać swoim paznokciom, czekając na rozwój sytuacji.

– Uprzejmie proszę o podanie prawdziwych danych personalnych – recepcjonistka wyszczerzyła się jeszcze szerzej, co nadało jej mało atrakcyjnej twarzy wyraz odrobinę zbyt koński. Miała plakietkę z napisem: „Doris". Kiedy Ronie spojrzał w bok, skonstatował, że wszystkie recepcjonistki przy sąsiednich kontuarach wyglądają identycznie, to znaczy są równie łudząco podobne do konia i wszystkie noszą plakietki „Doris". Najwyraźniej końska recepcjonistka „Doris" była absolutnie zgodna z procedurą.

– Królewna śnieżka, krasnoludki czekają jeszcze w kolejkach. Radzę być uważnym, są trochę przewrażliwieni na punkcie swojego wzrostu – przechylił się przez kontuar i teatralnym szeptem ostrzegł recepcjonistkę, mrugając do niej porozumiewawczo – postanowił nie ułatwiać „Doris" roboty, cokolwiek miała za zadanie zrobić. Kobieta zamrugała zdziwiona i skonfundowana, marszcząc czoło.

– Tak, tak, wiem. Kamera dodaje kobiecości – Ronald wykonał płynny gest ręką i wskazał nią swoją twarz. Żart nie był na najwyższym poziomie, ale to nie miało znaczenia. Pogłębił jeszcze zmieszanie recepcjonistki, a to było jego jedynym celem.

– Jeszcze raz uprzejmie proszę o podanie prawdziwych danych personalnych – zmarszczki na czole kobiety wygładziły się i choć wydawało się to zupełną niemożliwością Doris wyszczerzyła się jeszcze bardziej.

– Myszka Mickey, taaak – zaśmiał się Holloway – jestem Mickey – zorientował się, że zaczyna go coraz bardziej bawić irytowanie „Doris". Jednak kobieta wykonała jakiś pokraczny ruch i w ciągu kilku chwil, pojawił się przy kontuarze wysoki, barczysty mężczyzna, oczywiście w szarym uniformie – prcedura. Chwycił Ronie'go za bark, wielką, żylastą łapą i pociągnął w głąb recepcji, do bocznych drzwi sali. Powlókł go wąskimi, klaustrofobicznymi korytarzami, aż do dużego, jasnego pokoju z luksusowymi meblami. Przy stole, na środku pomieszczenia, siedziało czterech jegomościów w eleganckich białych garniturach, co było niemal zaskakujące. Biały garnitur? – toż to odejście od procedury!

– Usiądź chłopcze – powiedział jowialnie pierwszy mężczyzna, wskazując jedyne wolne krzesło przy stole. Nosił przekrzywione nieco okulary-połówki i potargane, rudawe bokobrody. Był prawdopodobnie średniego wzrostu, trudno to było ocenić, gdy siedział, ale z całą pewnością był dość pulchnym człowiekiem. Ronie usiadł, bo co miał zrobić? – to była jedna z krytycznych sytuacji, których procedura nie obejmowała.

– Jesteś ciekawym przypadkiem chłopcze – odezwał się siwiejący murzyn, siedzący naprzeciwko Holloway'a – robimy to już ładny szmat czasu i nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby ktoś nam utrudniał, zawsze wszystko szło gładko i sprawnie, zgodnie z procedurą.

– Czyli co robicie? – niemal krzyknął Ronald, skrzyżował ręce na piersi i odchylił się na krześle, co nadało jego postaci wyraz lekceważącej kpiny.

– Hahaha – zaśmiał się trzeci, ten był przystojnym, wysokim szatynem, z błyskiem w oku – jak to co?! Kończymy światy! – w jego głosie słychać było zadowolenie i rozbawienie, kiedy zauważył wyraz niedowierzania na twarzy Holloway'a.

Ronald otrząsnął się z osłupienia, w jakie wprowadziły go słowa szatyna – taaak…? – uśmiechnął się zjadliwe, sam nie wiedział, czemu to robi, ale zalała go taka fala sarkazmu i złośliwości, że nie mógł się powstrzymać – kończycie światy…? Czyli jesteście Czworgiem Jeźdźców Apokalipsy, jak mniemam…? – o dziwo mężczyźni jedynie poważnie pokiwali głowami.

– Choć wolimy być nazywani Boskimi Asesorami, lepiej brzmi – uśmiechnął się pod krzaczastymi, czarnymi wąsami ostatni mężczyzna.

– A gdzie anielskie trąby, trzęsienia ziemi i takie tam? – zapytał już nieco mniej kpiąco Ronie.

– Ach – westchnął rudy – już dawno zrezygnowaliśmy z takich praktyk, niepotrzebne zamieszanie, panika, wszystko się w czasie zanadto rozciąga, nie ma procedury… Mało efektywne to było. A poza tym według badań WDA UKIONBM statystyczny człowiek lepiej reaguje na zorganizowaną apokalipsę, niż biblijny koniec świata.

– Co to jest to WDA i coś tam dalej?

– WDA UKIONBM to Wydziału ds. apokalipsy w Urzędzie kontaktów i opieki nad bytami myślącymi. Zawsze im powtarzałem, że ta nazwa jest zdecydowanie zbyt długa, ale nie słuchają – murzyn podrapał się w siwiejącą głowę.

– No dobra, załóżmy, że wam wierzę. Ale czemu kończycie świat? Stało się coś?

– Kto to wie, może to po prostu kaprys? Nie nam osądzać, my robimy, co każą i tyle. Ma być koniec, to będzie koniec. Podobno przeciętny, statystyczny świat lepiej funkcjonuje jak się go skończy, co jakiś czas – uśmiechnął się przystojny.

– Czyj kaprys? – z Ronalda już całkowicie uciekła złośliwość, zostało tylko niezmierzone może absurdalnych pytań.

– Jak to czyj? Zarządu GOOD industries, potocznie nazywanego Bogiem.

– To jest jakieś GOOD industries? Czyli Bóg istnieje?

– Jasne, że tak, a ściśle rzecz biorąc jest 22 bogów.

– 22? A to numer. Ja wątpiłem w istnienie jednego. Ale po co aż tylu bogów? Jak są wszechmogący to chyba by jeden wystarczył? A jak nie są wszechmogący to bogami też nie są – zimny realizm i logika wróciły już na swoje dobrze zakorzenione miejsce w umyśle Ronalda.

– Po pierwsze: tyle liczy zarząd, a po drugie: wszechmogący, psss… – złośliwe zasyczał rudy – dobre sobie, co ty myślisz, że bóg to jakiś Allah, czy inny Jahwe? Ale zauważ chłopcze, że wszystkim trzeba zarządzać i wszystko wymaga odgórnej kontroli, bo inaczej coś, prędzej czy później, się spieprzy. A więc zgodnie z tą regułą nawet wszelkie istnienie potrzebuje szefa. Jasne? – facet zaczynał się już niecierpliwić – ale nie po to cię tu ściągnęliśmy. Więc słuchaj dzieciaku: jest koniec świata, tu nie ma miejsca na indywidualizm, czy jakąkolwiek próbę wyłamania się ze schematu, masz poczucie humoru – to dobrze, nie masz – żadna różnica, i tak ci się już nie przyda. Dostosuj się, inaczej my cię dostosujemy, metodami mało przyjemnymi.

Ronald nie mógł wydusić z siebie słowa, siedział i gapił się na rudzielca z szeroko otwartymi ustami. Kiedy usłyszał wszystko to w tak logicznych słowach, poparte badaniami i statystykami, nagle wszystko wydało mu się bardziej sensowne.

Ochroniarz, który cały czas stał przy drzwiach, teraz podszedł, chwycił Holloway'a i powlókł z powrotem do recepcji. To, co powiedzieli „Boscy Asesorzy" sprawiło, że odpłynęła z niego wszelka chęć sprzeciwu. Jeśli koniec świata statystycznie usprawnia jego działanie… Po jaką cholerę spierać się ze statystyką?

Dał się zaciągnąć do recepcji, podał swoje dane końskiej recepcjonistce „Doris" i posłusznie ruszył na salę sądową, wszystko zgodnie z procedurą. Za nim maszerowała rodzina Góreckich, jego sąsiedzi. Pani Górecki obejmowała mocno swoje dzieci, łzy ciekły jej po policzkach, ale szła. Wiedziała, jak wszyscy, że z systemem się nie walczy – taka procedura.

Sala sądowa była obszerna, na samym środku znajdowały się schody w dół, przy których stała tabliczka informacyjna głosząca: „Sale Komunikacyjne". Pod ścianą, naprzeciwko schodów stał wysoki na 2 jerremy stół sędziowski, za którym siedział niski, siwy staruszek w grubych okularach i czarnej todze, z ciemnozielonymi frędzlami zwisającymi z ramion i brzegów rękawów. Trzymał w suchej ręce młotek. Niezaprzeczalny symbol boskiej władzy w ręku człowieka, pomyślał Holloway i uśmiechnął się pod wąsem.

– Panie Holloway, proszę o wejście na wagę – wyrecytował sędzia, wskazując mały prostokąt elektronicznej wagi. Ronald, zgodnie z procedurą, posłuchał. Stanął na niej, a mały sędzia przewiesił się przez stół by odczytać wynik.

– Nie najbardziejszy, zupełnie zwykłościowy – mamrotał pod nosem staruszek, kartkując plik papierów leżący na wielkim stole – nie wyróżnia, że się on, zwykłościowy, a przeciętnościowy, ale nie dobry to rzec nie można by mi by, raczej jest dobrości w nim trochę nie wiele, ale się znajduje jak by nie by.

Co za zwariowany człowieczek, pomyślał Ronie, najwyraźniej sposobów myślenia sędziów nie obowiązuje żadna procedura. Cała sytuacja wydawała mu się tak absurdalna i pokręcona, że miał wrażenie, że śni i za chwilę usłyszy dźwięk budzika. Niby urzędnik, „Boski Asesor" czy coś takiego, a tu takie nieproceduralne rzeczy opowiada. Holloway zastanawiał się w czasie, kiedy sędzia decydował, co się z nim dalej stanie.

– Szanowny panie Holloway, zostaje pan oczyszczony z ciężkich zarzutów, za mniejsze przewinienia odpowie pan na dalszych etapach procesu kończenia świata – zasuszony sędzia wrócił do swojego zwykłego, urzędowego tonu – zostanie pan teraz wprowadzony na wyższy etap, proszę udać się z panna Dinkelman do sali komunikacyjnej.

Z bocznych drzwi sali wyszła szczupła kobieta w mundurze, wyglądająca na sądowego woźnego. Tabliczka, przypięta do szarego materiału koszuli głosiła: Dinkelman. Podeszła do sędziego i odebrała plik papierów. Zbliżyła się do Ronalda, wręczyła mu je i poprowadziła go po schodach w dół do małego pomieszczenia z trojgiem drzwi. Wskazała środkowe, uśmiechnęła się pocieszająco i powoli ruszyła schodami w górę. Holloway obrócił się i spojrzał jak kołysze się płynnie w biodrach wspinając się do sali sądowej. Jak na ostatni widok w życiu, to nie jest najgorzej, pomyślał, westchnął i wsłuchał się w dźwięki dobiegające z pomieszczenia nad nim, usłyszał słowa sędziego. Najwyraźniej skazał kogoś na krótkoterminową resocjalizację i zobowiązał do odbycia kursu NVC, co po dłuższej chwili sędziowskiego monologu okazało się być skrótem od None Violent Comunication. Kroki na schodach wyrwały go z zamyślenia i Ronald, rozczarowany, przypomniał sobie, że stoi przed tajemniczymi drzwiami. Były standardowej wielkości, wykonane z ciemnego drewna, z pozłacaną, prostą klamką.

Mężczyzna wahał się tylko chwilę. Wiedział, że nic nie poradzi – procedura nie przewidywała „poradzania". Niepewnie nacisnął klamkę i pociągnął drzwi. Otworzyły się z łatwością. Za nimi zobaczył tylko kłąb siwego dymu. Stał tak przez chwilę, skonfundowany tym, co zobaczył. Spodziewał się ujrzeć jeden z biblijnych obrazów: niebo, czyściec, albo piekło. Pomimo że nie bardzo wiedział, czego spodziewać się po którymkolwiek z nich, był pewien, że żaden nie powinien jawić się gęstą szarością. Nie było jednak żadnych alternatyw. Głęboki oddech, dwa, trzy i wszedł w dym… Tylko szarość… Wypełniła jego płuca, zalewając niemal duszącym poczuciem lekkości. Jednak w mgnieniu oka uczucia rozwiały się, ustępując miejsca absolutnej, jałowej pustce.

Nie spadł, nie wzleciał, nie przestał myśleć, ani nie zniknął. Zawisł w szarości, spróbował wykonać jeszcze kilka kroków i dym zniknął. Znalazł się w dużej hali, przypominającej lotnisko, zalanej ciepłymi promieniami słońca. Powitała go młoda kobieta w szarym uniformie z notatnikiem:

– Witamy po drugiej stronie – powiedziała miło, spojrzała w notatnik i dodała po chwili – panie Holloway. Znajduje się pan obecnie w hali komunikacji transczasoprzestrzennej centrum przystosowywania postapokaliptycznego CPP. Jutro zacznie się pański kurs przystosowawczy, dziś proszę odpocząć. W zestawie materiałów, który otrzymał pan w sądzie ostatecznym, znajdzie pan wszystkie potrzebne informacje oraz mapkę naszej placówki. Proszę udać się do swojej kwatery – tu podała mu kartkę, z zapisanym adresem – i się z nimi zapoznać. Życzę miłego dnia – uśmiechnęła się jeszcze raz i odwróciła do kolejnego przybyłego, by wyrecytować tę samą formułkę – wszystko ZGODNIE Z PROCEDURĄ.

Koniec

Komentarze

Witam :) To moje pierwsze opublikowane tu opowiadanie i proszę o wszelkie komentarze (w szczególności te, jak mogłabym tekst ulepszyć) Z góry dziękuję

W pomyśle oraz stylu widać potencjał, niestety efekt psuje długość tekstu (w połowie zaczyna nieco nużyć) oraz karygodna liczba błędów interpunkcyjnych.Tutaj głównie chodzi mi o nadużywanie przecinka jak:
"z okna, wyszli się przyjrzeć, w piżamach i nocnych koszulach, i już nie wrócili do mieszkania"
"go siebie był zimnym, jak lód, profesjonalistą,"
 Rzuciło mi się również w oczy:
"Ronald Holloway żył w stanie permanentnej dychotomi"
Nie wiem czy słowo dychotomia ( podział na dwie wyrażnie odzielone części uzupełniające się nawzajem ) jest tutaj adekwatny ( ale moge się mylić ).
Daje czwórkę. Ehh... może ja też kiedyś zacisznę zęby i dopisze coś dalej niż do 1/3^^.

Wiem, że interpunkcja jest moją piętą achillesową. Zwykle podrzucam komuś tekst do poprawienia tego typu błędów, jednak tym razem nikt się nie nawinął :)

A co do kończenia tekstów, to mogę Cię pocieszyć, ja dopisuję do połowy mniej więcej 90% prac i stwierdzam, że jednak mam inny, lepszy pomysł ;)

Dzięki za wszystkie sugestie i cieszę się, że ktoś docenił pomysł ;))

Nowa Fantastyka