- Opowiadanie: Slugalegionu - Opowieści podróżnika. Rozdział pierwszy. Latająca śmierć.

Opowieści podróżnika. Rozdział pierwszy. Latająca śmierć.

Witam was wszystkich raz jeszcze. Tak chciałem podziękować za wspaniałe przyjęcie, nie masa komentarzy w stylu “O witaj! Ja jestem *Tu wstaw swój nick*, ale możesz mi mówić *Tu wstaw swoją ksywkę*. Mam nadzieję, że będziesz się fajnie bawił”. Dużo, konstruktywnej krytyki, zero nienawiści i hejtów oraz, co najważniejsze, znacznie wyższy poziom, niż na poprzednich stronach, na których publikowałem. Same plusy: ) A teraz uwagi dotyczące tekstu:

“Nazwy bierzesz z książek” - Dla mroczne puszczy jest to prawda, ale Zielone Płaszcze to przypadek.

“Elfy to nie mój klimat” - Te spotkanie z elfami to jedynie tło, nie będzie odgrywać większej roli.

“Kolejny Wiesiek” - To nie Gerald, a Evan. Umie walczyć, bo jest byłym żołnierzem, nie zna magii, a co do jego pracy, to następnym razem opiszę fascynujący zawód zamiatacza ulic.

Oceny

Opowieści podróżnika. Rozdział pierwszy. Latająca śmierć.

Po skończonym posiłku, każdy zajął się swoimi sprawami. Albion chciał przeczytać grube, stare i zniszczone tomisko zatytułowane “Opis wielkich wojen Kontynentu”. Encyklopedia ta, nie należała do najlżejszych lektur. Nie dziwota, że uśpiła starca, którego głośne chrapanie roznosiło się po całym domu. Lun udał się na polowanie i wiele zapowiadało, że nie wróci prędko. Addein, po przebraniu się w robocze ubrania oczywiście, zabrała się za plewienie ogródka. Evan przez parę chwil siedział jeszcze na krześle, ale potem podniósł się z niego i pomaszerował na ganek. Kiedy najemnik ciężko opadł na bujany fotel, poczekał, aż dzieci rozsiądą się przed nim w półkolu. Wszystko było już gotowe, a dzieci patrzyły na gościa zaciekawione. Zapadła chwila ciszy.

 

– O czym będzie pierwsza historia? – zapytał Kitto z wyraźną ciekawością w głosie.

– Właśnie się zastanawiam – westchnął Evan. – Przeżyłem sporo przygód, ale nie o wszystkich należy opowiadać dzieciom.

– Nie jesteśmy już dziećmi! – wykrzyknął rudzielec.

– Kitto, opanuj się. – Siostra ponownie zdzieliła brata.

– Może opowiem wam ulubioną historię mojego bliskiego przyjaciela, Grubego? – rzekł podróżnik, ignorując tę scenę.

– Kim jest Gruby? – dzieci odezwały się jednocześnie.

– Długo by opowiadać. – Mężczyzna zbył ich machnięciem ręki. – Dowiecie się wszystkiego po drodze. Historia miała miejsce jakieś dwadzieścia lat temu, Eny nie było wtedy nawet na świecie…

– Na co nam ta uwaga? – przerwał mu Kain.

– Żebyś mógł zadawać pytania – warknął najemnik. – W każdym to bądź razie, przyjąłem wtedy moje pierwsze, poważne zlecenie. Chociaż bardziej pasowałoby chyba określenie, propozycja nie do odrzucenia.

– Dlaczego? – zapytała się Kiley.

– Mogłem je przyjąć, albo zginąć, ale o tym za chwilę. – Oczy Evana zakryła mgła wspomnień. – Dobrze pamiętam ten dzień, było wtedy zimno i mgliście…

 

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

 

Jechałem wąską ścieżką przez środek Mrocznej Puszczy. Nie było to zbyt przyjazne miejsce. Wysokie, często martwe, drzewa o licznych i potężnych konarach rzucały na tyle dużo cienia, że często nawet w środku dnia trzeba było używać pochodni. Ścieżki prowadzące przez nią, zawsze były pełne przeszkód, takich jak zwalone pnie, korzenie, na tyle duże, że wozy musiały zjeżdżać na pobocze, żeby je wyminąć oraz głębokie dziury. Ludzie powiadali, że sam las je tu nasyła. Nie dziwota, że wszyscy trzymają się od tego miejsca z daleka. Nawet pozbawione rozumu dzikie bestie, ale właśnie o to mi chodziło.

 

Zlecenie było proste i opłacalne. Na okolicznym cmentarzu zalęgły się ghule. Normalnie te ścierwojady, nie byłyby problemem dla pobliskiego garnizonu, ale hordą dowodził wyjątkowo przebiegły osobnik ghula cmentarnego. Stado atakowało znienacka samotnych podróżników oraz pożerało stada zwierząt hodowlanych. Przybrało to takie rozmiary, że słynący ze swoich świń oraz handlu na całą Leonorię, Kamienny Potok, był na skraju upadku. Nikogo nie zdziwiło, że burmistrz obiecał pięć tysięcy leonorii temu, kto przyniesie głowę przewodniczącego tej hordzie trupa. Udało mi się to zrobić i teraz jego szara, przegniła i pomarszczona głowa obijała się o bok Bradena. Biały koń, z jasnobrązową łatą na łbie nie zwracał na nią uwagi, przywykł już do zapachu śmierci. Oczywiście, nie mogłem uniknąć problemów, w końcu wtedy byłoby zbyt łatwo. Trupojady zorientowały się, że pomiędzy nimi jest człowiek i natychmiast wszczęły pościg. Najpierw chciałem je powyrzynać, kto wie? Może dostałbym premię? Był jednak jeden problem. Stado liczyło sobie kilkaset osobników. Nie miałem żadnych szans w walce, więc zjechałem z gościńca i wylądowałem tutaj. Ghule mi odpuściły, a za jakieś dwie godziny powinienem zobaczyć miasto. Potem muszę tylko odczekać kolejne dwadzieścia minut, żeby usłyszeć pobrzękiwanie monet w mojej sakiewce.

 

Myślami krążyłem wokół tego, co za nie kupię. Na pewno nowy miecz, mój jest nawet dobry, ale służył mi od czasu opuszczenia koszar, więc powoli nie nadawał się już do użytku. Pewien znajomy polecił mi zakup tarczy, ale nie za bardzo umiem się nimi obchodzić. Poza tym, preferuję uniki, a nie blokady. Zdałoby się zakupić żywność, nie mogę bez końca zatrzymywać się w gospodach, a upolować nic nie umiem. Z rozmyślań wyrwał mnie szelest w krzakach. Wyjąłem miecz z pochwy, cokolwiek się tam kryło, to, zważywszy na okolicę, nie było przyjazne.

 

– Kto tam?! – zawołałem twardo.

– Proszę, nie rób mi krzywdy!

 

Jakiś grubas o okrągłej twarzy i brązowych oczach wstał z uniesionymi rękoma. Jego jedwabne ubrania, były chyba kiedyś koloru czerwieni i purpury, ale teraz wyblakły i pokryły się licznymi plamami błota i trawy. Coś mi nie pasowało w jego wzroku… ton jego głosu wskazywał na to, że facet był przerażony, zresztą, to nic dziwnego, ale jego oczy nie okazywały żadnych emocji.

 

– Kim jesteś? – zapytałem z rezerwą.

– Zwą mnie Farid, proszę pana. Jestem wędrownym kupcem, proszę pana, mój wóz przewrócił się jakieś pięćset metrów stąd, proszę pana. – Gestem ręki wskazał dalszą część drogi. – Próbowałem pieszo wyjść z tej puszczy, proszę pana, ale wtedy ujrzałem pana, panie najemniku. – Za każdym razem kiedy wtrącał to swoje, “proszę pana” kłaniał się głęboko.

– Już mi tu tak nie panuj, a mów co robiłeś w krzakach – zawarczałem.

– Byłem pewien, proszę pana, że jest pan jednym z bandytów, którzy grasują po okolicy, proszę pana, dlatego schroniłem się w krzakach. To wszystko, proszę pana.

– Jeszcze raz nazwiesz mnie panem, a odetnę ci jaja, rozumiemy się?

– Tak, proszę… – zamilkł na chwilę. – Oczywiście.

– Jak to możliwe, że nie zauważyłem cię wcześniej? Oraz czemu twoje szaty są takie stare? – Czubkiem miecza wskazałem jego ubrania.

– Widocznie ma pa… – ugryzł się w język. – Widać, masz kiepski wzrok – Farid odpowiedział niepewnie.

– Nie narzekam na moje oczy, poza tym, to nie wyjaśnia wieku twoich szat.

– Cholera, musisz zadawać tyle pytań? – wykrzykną wściekły. – Poddaj się!

 

Wyciągnął jednoręczną kuszę zza pleców, jednocześnie dając znak ukrytym w lesie kompanom.Ci, szybko mnie otoczyli. Uzbrojeni byli w łuki, pałki, miecze, włócznie i całą masę innych broni. Wszystko stare, zardzewiałe i zużyte. Dwudziestu chłopa, pokonam ich bez problemu, jeżeli nie umieją walczyć, a sądząc po wyglądzie nie umieją. Doprawdy, stanowili piękną parodię wojaków. Każdy element ich zbroi pochodził chyba od innej ofiary, tworzyło to mozaikę barw. Od tradycyjnego srebra, poprzez czerń, na jaskrawej żółci i błękicie kończąc. Po mojej prawej mieli wyraźną dziurę w szyku, jednak wietrząc pułapkę, zdecydowałem się jednak stratować tych przede mną. Na widok nadbiegającego konia, rozpierzchli się na boki w przerażeniu. Ha, to będzie łatwiejsze niż myślałem! Niestety, jeden z ich łuczników trafił Bradena w nogę. Mustang chciał biec dalej, ale wstrzymałem go, kląc pod nosem. Ostatnie czego mi brakowało w tym miejscu, to konieczność poruszania się piechotą. Cała zgraja rzuciła się na mnie z wrzaskiem. Zeskakując z konia, dobyłem miecza. Pierwszych trzech ściąłem gładkim cięciem, ale czwarty sparował mój atak, wyprowadzając mnie z równowagi. Cholerny skurwysyn wyprowadził szybką kontrę, na szczęście niecelną. W międzyczasie Farid trafił mnie w lewę ramię. Kolejny łut szczęścia, bełt ledwie mnie drasną, poza tym i tak jestem praworęczny. Mimo wszystko, odwrócił moją uwagę na tyle skutecznie, że jakiś osiłek podkradł się za mnie i ogłuszył mnie pałką.

 

Ocknąłem się na starej, śmierdzącej pryczy, pozbawionej jakiejkolwiek pościeli. Niewielkie pomieszczenie, w którym się znajdowałem, wyglądało na stary, opuszczony tartak. Dominował tu ciemny brąz, jedynie porozrzucane wokół szmaty miały okazjonalnie inne barwy. Wszędzie walały się narzędzia do stolarki, wióry, deski, wspomniane już strzępy tkanin oraz bukłaki, sądząc po zapachu, kiedyś był w nich alkohol. Każdy ruch wyrzucał w powietrze tumany kurzu, który gryzł gardło. Obok ulokowanej w rogu pryczy, postawiono wielką, hebanową skrzynię zamknięta na starą, mosiężną kłódkę. Przez przerwy między deskami można było dostrzec mój ekwipunek. Dranie zostawili mi tylko koszulę i spodnie. Na środku pomieszczenia stała niewielka ława, a obok niej cztery, nieoheblowane stołki. Jedyne drzwi znajdowały się w najdalszym rogu pomieszczenia. W panującym tu półmroku ledwo było je widać, co prawda budowniczy pomyśleli o oknie, ale ktoś zabił je dechami. Robota była partacka, lecz jakoś dawała radę. Ponieważ w pokoju, poza mną, nikogo nie było, podszedłem do skrzyni. No tak, jedyna solidna rzecz tutaj, to ona – pomyślałem po nieudolnej próbie otworzenia jej. Mniejsza, drzwi są najzwyczajniejszymi w świecie, drewnianymi drzwiami. Nawet jeżeli je zamknęli, to wyważę je solidnym kopniakiem. Oczywiście wcześniej trza sprawdzić, czy są otwarte. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, zamknęli je. Kiedy tylko zabrałem rękę z klamki, usłyszałem dźwięk przesuwanej zasuwy. Drzwi otworzyły się szeroko, okropnie przy tym skrzypiąc. Do pomieszczenia wszedł Farid,  towarzyszyło mu dwóch, umięśnionych pomagierów.

 

– Widzę, że się pan obudził. – Ukłonił się niemal niezauważalnie. – Niech pan wybaczy brak pościeli, po prostu żadnej nie mieliśmy. Pan ma na imię Evan, jak mniemam? – zapytał się z chytrym uśmiechem, po czym gestem dłoni wskazał ławę. Kiedy się rozsiedliśmy kontynuowaliśmy rozmowę.

– Tak. Skąd wiesz jak mam na imię? – Gdyby nie to, że nie mam przy sobie broni, rzuciłbym się na niego.

– Jeden z moich ludzi kiedyś pana zatrudnił i zapamiętał jak pan wygląda. Niech pan nas posłucha, zna pan nasze zasady, prawda? – Na Mawgana, ja rozumiem, że w Zamorzu praca najemnika cieszy się szacunkiem, ale bez przesady. Nawet zbójcy muszą mówić do mnie “pan” kilka razy w każdym zdaniu?

– Nie – odpowiedziałem krótko.

– Jak to, nigdy pan nie słyszał o słynnych na cały świat Zielonych Płaszczach? – W jego oczach skrywało się niedowierzanie.

– Pierwsze słyszę – Jego reakcja była nawet zabawna, oczy niemal wypadły mu z orbit, a otwartą dłonią uderzył się w czoło.

– Naprawdę? – Po chwili opanował się. – W każdym to bądź razie, zasady są proste. Pan płaci nam tysiąc leonori, a my puszczamy pana wolno, ale bez pańskiego sprzętu.

– A jak nie zapłacę? – zapytałem przeciągle.

– Zabijemy pana. – Błysk w jego oczach zdradził, że miał na to ochotę. No cóż, nie ze mną te numery, nie zamierzam jeszcze przechodzić przez bramy.

– W takim razie mamy problem, ja nie mam teraz pieniędzy, ale jeśli…

– To żaden problem. – Przerwał mi gestem ręki. – Po prostu pana zabijemy, tak jak mówiłem.

 

Sięgną ręką po kuszę. Już przygotowałem się do walki, ale wtedy jeden z jego osiłków gwałtownie chwycił go za nadgarstek, po czym odezwał się przepraszającym tonem.

 

– Panie…

– Co ty robisz do kurwy nędzy? – wykrzyknął wściekły grubas.

– …to jest łowca potworów, może będzie umiał zajebać tego cholernego gryfa co to nam ludzi wpierdziela?

 

Farida przestał mu się wyrywać. Na chwilę zapanowała nieznośna cisza, atmosfera była tak ciężka, że niemalże można było kroić powietrze nożem. Krople potu spływały mi po czole. Ciekawe jak długo zajmie mi dobiegnięcie do drzwi? Gdyby nie to, że musiałbym przeskoczyć ławę, spróbowałbym ucieczki.

 

– To bardzo dobry pomysł. – Przytaknął mu niepewnie drugi osiłek. – Nasi boją się wychylić z bazy przez to durne ptaszysko.

– To debilny pomysł! – wykrzyknąłem, zanim pomyślałem, że w tej sytuacji lepiej zachować milczenie. – Mam iść na latającą, dwutonową kupę mięcha z mieczem w dłoniach?! – W głębi duszy znałem odpowiedź.

– Masz rację, to byłoby samobójstwo – rzekł Farid, po czym zamilkł na chwilę.

 

Niestety, potraktował ich słowa bardzo poważnie, a to może oznaczać tylko jedno. Będę musiał zapolować na tego przerośniętego wróbla. Cholera jasna, wszystko układało się po prostu za pięknie, żeby nie zjebało się jakimiś zbójcami i gryfem, nieprawdaż? Chociaż, jeżeli się nad tym zastanowić, może to i dobrze? Alternatywą jest w końcu pewna śmierć z rąk tych rozbójników.

 

Świst powietrza zdradził mi, że w moim kierunku rzucono jakiś przedmiot. Złapałem go, a następnie przyjrzałem się mu. Była to mała kusza Farida.

 

– To się panu przyda. Jeżeli pan zabije, albo chociaż przepędzi, tego gryfa, puścimy pana wolno.

– Jak hojnie – odparłem z ironią.

– Ten gryf zabił mi w ciągu miesiąca trzydziestu siedmiu ludzi, jeśli ktoś jest w stanie się go pozbyć, to jestem w stanie nawet go nie obrobić – po chwili wahania dodał – zbyt bardzo.

– Zbyt bardzo? – rzekłem cicho pod nosem, ale Farid i tak to usłyszał.

– Niech pan nie narzeka – odpowiedział podenerwowany.

 

Ważyłem w dłoni jego kuszę. Było to dość prymitywne i stare urządzenie, nawet za czasów swojej nowości nie nadawało się do polowań na gryfy. Lecz alternatywą było bieganie za tą wyliniałą kupą mięcha z mieczem, a to było pozbawione jakiegokolwiek sensu. Trza było jednak uczyć się zaklęć, jak radziła babka. Ale nie, bo to nudne i trudne. Teraz mam za swoje. Dobra, przede wszystkim trzeba się zastanowić, czemu ten gryf tyle jadł? Może i nie umiem za dobrze liczyć, ale trzydziestu siedmiu ludzi w ciągu miesiąca to na pewno za dużo. Na oko przeciętny facet w tych… Zielonych Płaszczach, czy jak im tam, ważył jakieś sześćdziesiąt kilo bez pancerza. Sukinkot musiał pożerać nieco ponad jednego człeka na dzień, a gryfy zjadają jedynie dziesięć kilo pokarmu dziennie. W dodatku większość z tego stanowią rośliny. Może poluje dla całego stada? Gryfy to samotniki, ale czasem zbijają się w grupy. Najczęściej jest to samiec, samica i trójka piskląt. Czy dla takiej rodzinki potrzeba aż tyle jedzenia? Myślałem intensywnie, ale to były już za trudne rachunki. Ta, liczby też by się przydały. No, ale i tak dalej uważam, że lekcje walki były trafionym pomysłem.

 

– Macie tu kogoś, kto biegle liczy? – zapytałem się twardo. Może i Farid jest tu szefem, ale to ja wydaję rozkazy.

– Tak, mnie – odezwał się zdziwiony Farid. – Na co ci ta wiedza?

– Chcę wiedzieć, ile żre to ptaszysko w przeciągu miesiąca.

– Tego ci nie policzę. – Machnął ręką – Wychodzą brzydkie liczy. Nie równe, jak to się tam nazywało – dumał dłuższą chwilę. – Odłamki! Tak, to na pewno były odłamki! Nie znam się na nich. – Podrapał się po tyle głowy. – W każdym to bądź razie, wchodzisz w to? – zapytał się zniecierpliwiony.

– Wchodzę. – Podaliśmy sobie dłonie. Czułem, że to będzie moja ostatnia rozmowa w życiu.

 

Pół godziny później.

 

Okazało się, że ci bandyci to jednak nie grupa wyjętych spod prawa chłopów, a w większości dezerterzy z kilkuletnim doświadczeniem. Nieliczne wyjątki i tak dostawały szkolenie wojskowe od bardziej doświadczonych wojaków. Trza przyznać, nie należy oceniać książki po okładce. Próbowali nawet mnie śledzić, ale nie wychodziło im to najlepiej. Chociaż może robili to celowo, żebym nie czuł się zbyt bezpiecznie? Tak, to by miało całkiem dużo sensu. Na wszelki wypadek udawałem, że nie zdaję sobie sprawy z ich obecności.

 

Drugą ważną informacją był fakt, że rana Bradena była na tyle mała, że po polaniu jej alkoholem przez ich znachora koń był zdolny do dalszej jazdy. Na początku myślałem, że to najlepsze co mogło mnie spotkać, ale później zdałem sobie sprawę z tego, że to źle, gdyż mój plan wymagał braku konia, który tylko by przeszkadzał mi w walce. Jednak do tych tumanów to nie docierało. Dobra, poradzę sobie jakoś. Zawsze mogło być gorzej.

 

Najpierw trza znaleźć gniazdo naszego ptaszka, z tego co mówił mi jeden z nielicznych ocalałych, powinno ono być jakieś sto metrów na północny zachód stąd. Gdyby nie te cholerne drzewa, widać by je było jak na dłoni. No cóż, zapach, a raczej smród, zgnilizny jednak pozostaje. Kiedy już je znajdę, ukryję się w krzakach i poczekam aż bestia zaśnie. Podstawą walki z silniejszym przeciwnikiem, jest zaskoczenie. Niweluje ono wszelkie przewagi. Oczywiście, żeby zaskoczyć kogokolwiek potrzebny jest kamuflaż i kryjówka. Czasami tylko jedno z tej dwójki, tak, jak w moim przypadku. Nie miałem potrzeby się kamuflować gdyż gryfy praktycznie nie posiadają zmysłu węchu, a nawet ich doskonały wzrok nie wychwyci mnie w zieleni, kiedy to ptaszysko będzie pośród chmur. Co mogło pójść nie tak? Absolutnie wszystko, nawet w koszarach mówili nam, żeby od wszystkiego co lata trzymać się daleka. A już zwłaszcza od takich wielkich sztuk jak gryfy.

 

Kiedy w końcu mieszanina cierni, konarów, zwalonych pni i całej reszty przeszkód, które można znaleźć w lasach, pozwoliła mi pokonać te sto metrów, trafiłem na polanę  z wielkim, nawet jak na to miejsce, samotnym, martwym drzewem pośrodku. Nareszcie wolna przestrzeń! Nie wiem, czy to miejsce jest zaklęte, czy jak, ale mógłbym przysiąść, że nawet powietrze jest tu lżejsze, a trawa zieleńsza. Pomiędzy gałęziami widać było potężne gniazdo gryfa. Zbudowanie z długich i giętkich kijów stanowiło ogromne ptasie siedlisko. Gospodarza, na szczęście, nie było. Póki co.

 

Wspiąłem się szybko na górę. Nie byłem zbyt dobry w tropieniu, ale coś tam o tym wiedziałem. Obecność jaj wskazywała na samicę. Samiec, gdyby był sam, porzuciłby gniazdo bez baczenia na młode. Uśmiechnąłem się smutno, na myśl jak ludzkie jest to zachowanie. No, w każdym to bądź razie, trza zbierać informacje, a nie rozmyślać o takich tematach. Przyjrzałem się zgubionym przez nią piórom. Wiele z nich walało się na ziemi, a tutaj było ich jeszcze więcej, wszystkie grube, twarde i śliskie, pozbawione charakterystycznego blasku. Pospolity gryf buroskrzydły, na szczęście stosunkowo mało groźna odmiana. W końcu dobra wiadomość. Ich wiek, można było ocenić na dwanaście lat, a że gryfom nie rosną nowe pióra, więc właścicielka jest w podobnym wieku. Resztę zawartości gniazda stanowiły ludzkie szczątki, w większości napoczęte, ale nie dojedzone. Wybrzydzający gryf? To była rzadkość, ale przy tej ilości pożywienia nie było to nic dziwnego. Skoro o tym mówimy, gniazdo było za małe dla pary, więc teoria o polowaniu dla stada jest obalona. O co może chodzić? Gryfy rzadko polują z innych powodów niż łowy. Zeskoczyłem z drzewa i zawołałem szpiegujących mnie bandytów. Jakiś wysoki facet o posturze zawodowego zapaśnika wstał, nie był zbyt zaskoczony tym, że ich zauważyłem.

 

– Weźcie konia do waszego obozu, z powodu tej rany będzie mi tylko przeszkadzał. – Odwróciłem się tyłem do niego, wypatrując kryjówki.

– Ale nie wolno…

– A co mnie to obchodzi, debilu? – wykrzyknąłem wściekły. – Jak tego nie zrobisz, to nie pozbędę się gryfa!

– W takim razie, dobrze. – Osiłek gwizdnął na Bradena, po czym zniknął razem z nim za drzewami.

 

Ja w tym czasie skryłem się w pobliskich krzakach i siedziałem tam kilka godzin starając się ignorować robactwo chodzące mi po nogach. Gdybym tak tylko mógł się ruszyć, ale lepiej nie ryzykować. Może i gryf mnie nie wypatrzy, ale wolę nie ryzykować spotkania z na przykład stadem wilków, albo niedźwiedziem. Zresztą, to całe robactwo to jeszcze nic, gorzej z ptactwem które urządziło sobie koncert nad moją głową. Nie wiedzieć czemu, nasrały na mnie już pięć razy. Czekanie to stanowczo najgorsza część każdej roboty, a zwłaszcza pracy najemnika.

 

Moje oczekiwanie przerwała niecodzienna grupka podróżników, nadchodząca od strony szlaku. Trójka krasnoludów, znana całemu światu jako kompania “Selt Adamlar”. Kalin, Kirimizi oraz Ince, dla znajomych Gruby, Rudy i Chudy, oni zawsze muszą podchodzić do polowań i innych zleceń jak do zabawy. Nawet nie zliczę ile razy musiałem ich przez to ratować. No, ale oni później ratowali mnie, więc jesteśmy kwita.

 

Mieli oni niemal identyczne twarze. Okrągłe, o głębokich rysach, z głęboko osadzonymi, bursztynowymi oczyma. Ich oblicza zawsze były pokryte brudem i resztkami po ostatnim posiłku. Ponadto, na policzku Rudego tkwiła paskudna blizna, której nabawił się parę lat temu, podczas bijatyki w karczmie.

 

Kalin w wyniku klątwy rzuconej na niego lata temu, był wyjątkowo niski nawet jak na swoją rasę. Jego metr wzrostu oraz spora tusza sprawiały, że wyglądał niczym ogromna, okrągła piłka z gęstą, brązową i nigdy nie czesaną brodą, opadającą na cudem nałożoną kolczugę. Jej ciemnoszare ogniwa skrzypiały przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Czerwone, skórzane spodnie zostały niepotrzebnie spięte dużym, ciężkim pasem z ogromną, złotą klamrą. Na plecach nosił kuszę, którą z powodzeniem mógłby obsługiwać dorosły człowiek.

 

Po jego prawej szedł Rudy. Umięśniony krasnolud, ze swoim półtorej metra wzrostu, górował nad braćmi. Słyną z tego, że nigdy nie nosił żadnego pancerza, ale nie to było jego dumą. Jego największą chlubą była gęsta i zadbana broda, o wiadomym kolorze, którą każdego ranka pieczołowicie zaplatał w warkocz, sięgający mu do pasa. Miał on na sobie przewiewną, płócienną koszulkę, kiedyś o białej barwie, ale wskutek wędrówki po tej kniei oraz jego braku higieny, dało się na niej wyróżnić niemal każdy kolor świata. Jego spodnie podzieliły ten sam los, lecz z racji ich czarnej barwy, praktycznie nie dało się tego zauważyć z daleka. Wojował zabójczą buławą, z hartowanej stali. Często przechwalał się tym, jak wyłamywał za jej pomocą szczęki przeciwnikom, albo niszczył niemalże każdą zbroję. Oczywiście spora część z tych historii była mocno podkoloryzowana.

 

Ostatni z nich, Ince, był kiedyś chorobliwie chudy. Miał on dokładnie metr czterdzieści trzy wzrostu. Jako jeden z nielicznych krasnoludów nie posiadał długiej brody. Jego włosy o kolorze ziemi były regularnie podcinane tak, aby nie zalęgły się w nich wszy. Jako jedyny ze swojej kompani porządnie się ubierał. Dzisiaj założył na siebie ładną, nową, srebrną kolczugę oraz zadbane, ciemnobrązowe spodnie. W rękach dzierżył ciężki, dwuręczny topór, z licznymi runicznymi zdobieniami. Większość z nich była fałszywa, ale okazjonalnie zdarzały się prawdziwe symbole. Zresztą, to i tak robiło wrażenie w walce, prawdziwe czy nie, świeciły tak samo efektownie.

 

Sprawiali wrażenie roześmianych, jak zawsze zresztą. Myśląc, że są sami, opowiadali mnóstwo niewybrednych żartów okraszając je masą bluzgów. Wyszedłem z krzaków, płosząc przy tym ptaki. Jak się zaraz nie uciszą, to cały misterny plan pójdzie się jebać. Kiedy Gruby mnie spostrzegł, zaraz zawołał swoim donośnym głosem.

 

– Kogo to me oczy widzą? – Rozłożył ręce w powitalnym geście. – Evan, od kiedy zbierasz jagody w lasach?

– Od kiedy usiłuję złapać gryfa, którego mi przepłaszacie – odwarknąłem. Jagody w lesie? Skąd on to wziął?

– To fantastycznie. – Rudy walnął mnie potężnie w plecy. Zakląłem siarczyście, na co ci zareagowali śmiechem. – No bo widzisz, my też usiłujemy go złapać.

– Robiąc tyle hałasu, złapiecie co najwyżej głuchego osobnika. Pod warunkiem, że ciebie nie wywęszy – Gruby i Chudy zaśmiali się jeszcze głośniej.

– Bardzo zabawne, powiedz mi chłopcze…

– Nie jestem chłopcem – powiedziałem z irytacją. Czy on się kiedykolwiek tego nauczy?

– Mamy po pięćdziesiąt lat, dla nas jesteś chłopcem – zaśmiał się głęboko. – Ustaliłeś coś na temat naszego gryfa?

– Tak, to samica, dwanaście lat, buroskrzydła – wyrecytowałem znudzonym głosem. Znowu się zaczyna, gadanie o zwierzętach, okraszone masą przekleństw. To było interesujące, kidy byłem młody.

– Niezbyt dużo nam to mówi – ton głosu Grubego był niezadowolony.

– Mogłem jedynie zajrzeć do gniazda – rzekłem, strzepując jakiegoś robala z karku.

– Zaraz będziesz mógł przyjrzeć jej się bliżej – zawołał radośnie Gruby, ładując kuszę.

– Jak to? – zapytałem z lekkim przerażeniem w głosie. Miałem nadzieję że to nie był ich kolejny głupi pomysł.

– Postanowiliśmy zwabić ją tutaj, dlatego tak hałasowaliśmy – odpowiedział szybko Chudy. – Powinna być tu za jakieś pię…

 

Wtem rozległ się rozdzierający powietrze pisk, a następnie gryf wyleciał zza chmur i w ułamku chwili był na ziemi, niemal miażdżąc Grubego. Uratowało go tylko to, że odskoczył do tyłu, przewracając się. Do tej pory myślałem, że opowieści o pikowaniu gryfów to bujdy, ale jak zawsze najgorsze plotki muszą okazać się tymi prawdziwymi. Kiedy usłyszałem bluzgi Grubego natychmiast przeniosłem wzrok na jego kuszę. No kurwa mać, leżała w kawałkach.

 

Wielka, opierzona bestia o wysokości dwóch metrów i długości kolejnych trzech, wykonała kilka powolnych, leniwych kroków na swoich czterech grubych łapach zakończonych zakrzywionymi pazurami, koloru matowego złota. Jak to u gryfów bywa, przednia para nóg była wyraźnie większa i silniejsza od tylnej. Rozłożyła swoje skrzydła, dzięki czemu sprawiała wrażenie jeszcze większej. Każde z nich było na tyle duże, żeby mogłoby się na nim położyć trzech, niewysokich ludzi. I to całkiem wygodnie, jeżeli pominąć grube, twarde i wystające kości. Wyglądała na dosyć ciężką, na oko ważyła, jakieś dwie i pół tony, podczas gdy średnia waga jej podgatunku to "zaledwie" dwie tony. Białka jej oczu były właściwie niewidoczne, za to uwagę zwracały zielono tęczówka ze złotymi plamkami oraz idealnie okrągła, ogromna źrenica. Uciekliśmy do lasu, nie chcąc walczyć z nią na otwartym terenie.

 

– Jaki mieliście plan – szepnąłem po tym jak się ukryliśmy.

– Zabić ją z mojej kuszy – odparł beznamiętnie Gruby.

– No kurwa, zajebiście. Macie zapasową taktykę?

– Nie. A co ty chciałeś zrobić? – odezwał się Rudy.

– Chciałem poczekać aż zaśnie i wtedy ją zaatakować.

– Więc improwizujemy? – zapytały się krasnoludy.

– Nie, wymyślimy coś teraz.

– Bez mojej kuszy i tak nic nie zdziałamy – zaczął marudzić Gruby. Rzuciłem mu kuszę Farida. – Mam iść z tym maleństwem na gryfa? – Poczerwieniał ze złości. – Chyba sobie kpisz.

– Nie narzekaj, ty chociaż nie musisz się do niej zbliżać. Ja odwrócę jej uwagę, a ty postaraj się jej zrobić krzywdę – powiedziałem, podając mu miniaturowe bełty. Szkoda, że walkę w lesie trafił szlag.

 

Wybiegłem z krzaków z bojowym okrzykiem na ustach. W duchu modliłem się do wszystkich znanych mi bogów, abym przeżył. Kiedy samica mnie zauważyła, zapiszczała gniewnie, po czym wzniosła się w powietrze. Na szczęście Grubemu udało się trafić ją w dziób, przez co została sprowadzona na dół. Oczywiście, nie mogła tak po prostu umrzeć, wtedy byłoby za łatwo. Przynajmniej minie trochę czasu, zanim zbierze siły do kolejnego lotu. Otrzepała się pozbywając się źbeł trawy, piasku oraz liści z piór. Dobra, teraz mam szansę, podbiegłem do niej, aby zranić ją mieczem, ale ta uderzyła mnie łapą z taką siłą, że przeleciałem jakieś dziesięć metrów. Noż cholera jasna, co ja sobie myślałem? Splunąłem krwią mając nadzieję, że to tylko przygryziony język. Gryf biegł niezgrabnie w moją stronę. Trochę minie, zanim zbierze siły do kolejnego lotu, ale nie. Pozbierałem się i chciałem odskoczyć, ale ona mnie przewróciła, po czym przygniotła łapą do ziemi. Już rozdziawiała swój dziób, żeby mnie zabić. Pewnie by to zrobiła, gdyby nie to, że Rudy uderzył ją toporem w prawe oko. Zatoczyła się, ale szybko odzyskała równowagę i z wściekłością zamachnęła się skrzydłem. Rudy wylądował dwa metry dalej ogłuszony. Tym razem, to na nim stanęła samica. Zanim zdążyłem wstać, aby mu pomóc, Chudy paskudnie zranił ją w lewy bok. Zapiszczała gniewnie, a potem poleciała w górę ignorując mnóstwo bełtów, które w międzyczasie zdążył w nią wpakować Gruby. Tak szybko? Cholera, powinna stać na ziemi jeszcze jakieś pięć minut. No, ale czego ja się spodziewałem? Spacerku po lesie?

 

– Kalin, błagam cię, powiedz, że masz jeszcze amunicję – wydyszałem chwytając się za ranny bok. Kiedy poczułem wilgoć krwi, wiedziałem, że bez wizyty u uzdrowiciela się nie obędzie.

– Niestety nie mam, zresztą i tak uciekła, na nieszczęście. – Chciałem się go spytać, czy to reszty go pojebało, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. – Jest już wysoko, o ile nie wyrosną nam skrzydła, nie dogonimy jej.

– Wróciłaby tu, gdybyśmy znowu hałasowali – odrzekł Rudy otrzepując się z ziemi.

– Osobiście uduszę tego z was, który to zrobi – zawołałem gniewnie. – Teraz, kiedy odkryliśmy jej gniazdo, powinna polecieć w zupełnie inne miejsce więc moje zlecenie i tak jest wyko…

 

Moją wypowiedź przerwał Braden, który najwyraźniej zerwał się temu osiłkowi, który miał zaprowadzić go do obozu. Sam bandyta biegł za nim, klnąc przy tym niemiłosiernie głośno. Cała dwójka robiła niewyobrażalny harmider. Czy chociaż jedna, tylko JEDNA, rzecz mogła pójść po mojej myśli! Pisk, który rozległ się kilka sekund po tym, jak Braden zatrzymał się obok mnie zdradził, że ptaszyna usłyszała przybycie mojego mustanga. Oczywiście instynkt mamusi kazał jej zawrócić. Właśnie dlatego nienawidzę dzieci.

 

– Masz cokolwiek do strzelania? – Rudy zapytał się bandyty.

– Nie. – Ten odpowiedział wyjmując krótki miecz.

 

Minęła dłuższa chwila, zanim do nas doleciała. Kiedy złożyła skrzydła, chcąc pikować, każdy z nas natychmiast pobiegł w inną stronę. Przerażony Braden był za wolny, gryf schwytał  go w swoje łapy, poleciał w górę, a następnie odgryzł mu głowę. Przeszła przeze mnie fala wściekłości. Braden był koniem mojego ojca, jeszcze zanim się urodziłem, dostałem go w wieku szesnastu lat, z okazji mojego rozpoczęcia służby wojskowej. Był powiernikiem moich wszystkich sekretów, a teraz nie żyje. Ta wypłowiała kupa piór musiała mi za to zapłacić! Kiedy tylko wylądowała na ziemi, w celu wyciągnięcia kilku bełtów, które utkwiły w wyjątkowo bolesnych miejscach, natychmiast pobiegłem w jej stronę, drąc się wniebogłosy. Chciała uderzyć mnie prawą łapą, ale ja byłem szybszy. Schyliłem się unikając jej ciosu, a następnie wbiłem swój miecz pomiędzy jej żebra. Zawyła w bólu, po czym zamachnęła się skrzydłami, powalając mnie na ziemię. Minęła może jedna sekunda, a była już w powietrzu. Zajebiście, będzie pikować, a ja nie mam miecza. Pozostały mi jedynie modły. Wtem, stał się cud. Darowała sobie. Po prostu odleciała zabierając ze sobą dwa jaja. Reszta naszej drużyny podeszła do mnie w milczeniu. Kirimizi kulał.

 

– Chyba skręciłem sobie kostkę, kiedy uciekałem przed nią – powiedział z bólem w głosie.

– Evan, wiem że Braden był dla ciebie ważny, ale to tylko koń. Jeśli następnym razem zrobisz taką głupotę jak przed chwilą, to zginiesz. – Gruby wykazał więcej empatii.

– Masz rację – odpowiedziałem po chwili namysłu. – To był tylko koń. Nic więcej. – Wstałem z bólem. – Może skończmy na przepędzeniu jej?

– To dobry pomysł – rzekł bandyta.

– Mówił do ciebie? – zawarczał groźnie Rudy. Tamten musiał się go przestraszyć, bo jedynie co z siebie wyrzucił to krótkie “nie”

 

Pochowaliśmy Bradena pod drzewem, na którym gryf uwił swoje gniazdo, po czym odprowadziłem krasnoludy z powrotem na ścieżkę. Pozostało jedynie wrócić razem z bandytą do tego tartaku. Przez całą drogę towarzyszyły mi myśli o moim koniu. Czemu? Czemu on, czemu tak? Strzaskane kości, rozerwane mięśnie, powyrywane ścięgna, paskudna śmierć. Mam nadzieję, że chociaż zginął szybko.

 

Farid siedział na krześle, a na ławie przed nim leżała głowa upolowanego przeze mnie ghula. Skurwysyn chciał zachować ją sobie jako pamiątkę, czyli pewnie upchnąć ją u burmistrza Kamiennego Potoku. A miał mnie nie obrobić, skurwiel jeden. Przynajmniej relacja jego szpiega wystarczyła mu jako dowód tego, że gryf odszedł.

 

– Pięknie załatwiona robota panie Evan, myślałem, że zajmie to panu tydzień, a minęła może kilka godzin! Gdzie zwykle pan przebywa, chciałbym najmować pana w przyszłości.

– Niestety, nie mam stałego miejsca pobytu, ale jeśli będę w okolicy, to pewnie o mnie usłyszycie.

– Masz pan rację. Wie pan co? W ramach nagrody za tak szybką akcję, może pan sobie zatrzymać moją kuszę oraz swój ekwipunek.

– Dziękuję.

 

Pewnie powinienem powiedzieć coś więcej, ale zmęczenie odebrało mi zdolność myślenia. Stałem jedynie dzięki temu, że ich znachor doprowadził mnie do ładu. Wychodząc z tartaku i wracając na ścieżkę, zdałem sobie sprawę z tego, że oni kiedyś byli kimś. Wszędzie było mnóstwo ukradzionych listów gończych oferujących krocie za ich głowy. Każdy z osobna był stary i poniszczony, tak jak ich przeszłość. No cóż, gościńce mają też wady. Wady? Tępienie przestępczości to raczej zaleta, ale przez ten czas, który tu spędziłem miałem mieszane uczucia. To tylko ludzie pozbawieni wyboru.

 

Reszta drogi do Kamiennego Potoku była pozbawiona jakichkolwiek przeszkód. Do miasta dotarłem około północy, więc ładne, białe domki z czerwonymi dachami były skąpane w mroku. Światła paliły się jedynie w porcie, nad rzeką. W ciche noce, takie jak ta, szum wody roznosił się po całym mieście. Szeroka wstęga wody była schronieniem dla niewielkiej ilości ryb, ale w zamian nanosiła mnóstwo kamieni. To, że nikt nie miał z nich pożytku, to już inna sprawa. Mnie jednak interesował tylko dom burmistrza. Nie wyróżniał się on zbytnio od innych domów, był jedynie nieco większy i miał tabliczkę wbitą w trawę przed nim. Głosiła ona: „Dom burmistrza". Prosto i bez lania wody – pomyślałem sobie. – Mam nadzieję, że to nie dlatego, że mieszkają tu tylko cepy. Gospodarz najwyraźniej nie spał, gdyż kiedy tylko zapukałem do drzwi, natychmiast mi je otworzył. Miał on na sobie długi, biały szlafrok. Na jego okrągłej twarzy malowała się radość, na widok głowy ghula którą trzymałem w ręce.

 

– Edan, jest pan bohaterem! Urządzimy na pańską cześć ucztę! – mówił na tyle głośno, że z pewnością obudził połowę miasta.

– Na imię mam Evan – powiedziałem, kłaniając się. – Nie musisz organizować mi uczty, chcę tylko odebrać nagrodę i pojechać do rodziny.

– Jesteś pewien? – zapytał zdezorientowany.

– Tak, no, chyba że masz konia dla mnie. Mój niestety zdechł podczas roboty.

– To smutne, może jednak znajdzie pan pocieszenie w jadle i napojach?

– Z całym szacunkiem, ale nie skorzystam z oferty.

– Niech będzie tak, jak pan chce. Już biegnę po pieniądze. – Mężczyzna wbiegł na chwilę do domu, kiedy wrócił miał w ręku sakiewkę pełną pieniędzy. – Chce pan przeliczyć? – zapytał się podając mi ją do ręki.

– Nie ma takiej potrzeby – powiedziałem z uśmiechem.

– Co się tyczy konia, czeka w stajni.

 

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

 

Dzieci siedziały jeszcze chwilę w milczeniu, zanim zorientowały się, że to koniec historii. Po chwili zaczęły zadawać jednocześnie mnóstwo pytań. Nic z tego nie rozumiejący Evan uciszył je gestem dłoni.

 

– Spokojnie, spokojnie. Nie wszyscy naraz. Najpierw Kiley.

– Dlaczego ona? – zapytał gniewnie Kitto.

– Ponieważ jest dziewczyną, a dziewczyną się ustępuje. – Spojrzał na niego ciężko. –  Mów szybko Kiley.

– Dlaczego ci bandyci nazywali się „Zielone Płaszcze"? Przecież nawet nie mieli płaszczy.

– Też się nad tym zastanawiałem. Kiedy pytałem o to ludzi w karczmie, dowiedziałem się, że kiedy ci bandyci byli bogatsi, każdy z nich nosił płaszcz w szmaragdowych barwach. Chcieli być nazywani “Szmaragdowymi Płaszczami”, ale że prosty lud nie zna się na kolorach, to musieli zadowolić się swoim tytułem. Twoja kolej Kitto.

– Dlaczego ten gryf był taki agresywny?

– Wielki Sciento, musiał się o to spytać – mruknął pod nosem najemnik. – Spotkałem kiedyś hodowcę, do którego doleciało to bydlę. Udzielił mi długiego i nudnego wywodu, z którego zrozumiałem jedynie tyle, że miała chore… – przerwał na chwilę, po czym odezwał się niepewnie – …nadnercza, czy jakoś tak.

– Nie rozumiem – rzekł Kitto ze zdumionym wyrazem twarzy.

– Ja też nie. Może jakiś uczony z wioski wyjaśni ci o co chodzi. Jakie ty masz pytanie Kein?

– Czy to prawda, że krasnoludy nie lubią kiedy mówi się na nie „krasnale"?

– Tak – podróżnik powiedział to tak, jakby była to coś oczywistego. – To prawie tak, jakbym mówił do ciebie „bachor". – Zza domu wyszła Addein.

– Skarby moje, skoro bajka skończona, to dajcie odpocząć naszemu gościowi i pomóżcie mi w ogródku. Trzeba podlać kwiaty.

– Tak mamusiu. – Dzieci zbiegły z ganku, po czym pobiegły za dom.

Koniec

Komentarze

Slugolegionu, jeśli to tylko pierwszy rozdział, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie, że to nie opowiadanie, a fragment.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm. Totalnie nie moja bajka – ot, jeździ sobie facet i ma przygody polegające na zabijaniu wszystkiego, co się rusza.

Opowiadanie wydaje mi się dość naiwne – dlaczego zbójcy napadli na najemnika; jakiego łupu się po nim spodziewali? Dwie godziny drogi od miasta tak się panoszyli? A podobno była za nich nagroda… I mieli ładnie umeblowaną tajną kwaterę w lesie? No, bez przesady… Skoro pod gniazdem bohater spotkał znajomych, to dlaczego razem nie złoili tyłków jego dozorcom? Dlaczego dozorcy się zgodzili na wyprawę do gniazda zwierzątka, które zjadło im już trzydziestu siedmiu kumpli (spora ta banda, czym żywił się ten tłum)? Bohater z trzema krasnoludami musiał przed gryfem wiać, ale jak się wkurzył, to w pojedynkę gada pokonał… Za co niby burmistrz dał bohaterowi nagrodę, skoro głowę zabrali bandyci? Czy ghule mają cechy szczególne, że po łbie można rozpoznać dowódcę?

Wiesz, że nie przepadamy tu za fragmentami? Wydaje mi się, że lepiej byłoby, gdybyś najpierw potrenował warsztat na krótkich, zamkniętych formach.

– Kitto, opanuj się. – Siostra ponownie zdzieliła brata.

A kiedy był pierwszy raz?

Jechałem wąską ścieżką przez środek Mrocznej Puszczy. Nie było to zbyt przyjazne miejsce. Wysokie, często martwe, drzewa o licznych i potężnych konarach rzucały na tyle dużo cienia, że często nawet w środku dnia trzeba było używać pochodni. Ścieżki prowadzące przez nią, zawsze były pełne przeszkód, takich jak zwalone pnie, korzenie, na tyle duże, że wozy musiały zjeżdżać na pobocze, żeby je wyminąć oraz głębokie dziury.

Wąska, leśna ścieżka, którą mogą przejechać wozy? I jeszcze z poboczem? I na ścieżkach korzenie, ale na szczęście, na poboczu gładko…

Nikogo nie zdziwiło, że burmistrz obiecał pięć tysięcy leonorii temu, kto przyniesie głowę przewodniczącego tej hordzie trupa. Udało mi się to zrobić i teraz jego szara, przegniła i pomarszczona głowa obijała się o bok Bradena.

Skoro głowa się obijała, to jeszcze się nie udało donieść jej do burmistrza.

do prawdy => doprawdy

Trza przyznać, nie należy oceniać książki po okładce.

A ileż to książek nieumiejący liczyć bohater widział, że takimi mądrościami rzucał?

Skoro o tym mówimy, gniazdo było za małe dla pary,

Aha. Samica sama sobie zrobiła klony czy skorzystała z banku gryfiej spermy?

Osiłek gwizdną na Bradena, po czym znikną razem z nim za drzewami.

Dwa zjedzone ł. Często Ci się zdarza ten błąd.

ze swoim półtorej metra wzrostu,

Metr jest rodzaju męskiego. Twoi bohaterowie używają systemu SI?

Jak to u gryfów bywa, przednia para nóg była wyraźnie większa i silniejsza od tylnej. Rozłożyła swoje skrzydła,

Ale każda para nóg miała skrzydła, czy tylko przednia?

Wyglądała na dosyć ciężką, na oko ważyła, jakieś dwie i pół tony,

Jak widzę, SI nadal obowiązuje.

Na szczęście celne trafienie Grubego w dziób sprowadziło ją na dół.

To Gruby miał dziób? Nie wspomniałeś o tym szczególe przy opisie krasnoluda.

Babska logika rządzi!

Finkla przyłożyła się do roboty, więc ja odniosę się jedynie do pierwszego akapitu:  Albion zabrał się do czytania, lektura go zmogła, usnął tak mocno, że aż zaczął chrapać. Addein zdążyła zmienić ciuchy i rozpocząć plewienie. Lun skompletował, jak można przypuszczać, broń, a pewnie i jakąś przekąskę spakował – wszak wszystko wskazywało, że zabawi w lesie dłużej – i smyrgnął na polowanie. Całej trójce, nawet, jeśli się żwawo uwijała, wymienione czynności musiały zająć ładnych parę chwil! Zobacz, jak w takim kontekście brzmi informacja dotycząca Evana: Evan w tym czasie(!!!), podniósł się z krzesła i pomaszerował na ganek.  

Napęd mu padł? Podagra połamała? Walnął do kolacji gąsior bimbru i przeszedł w stan nieważkości? Skoro kilka minut wstawał na nogi, to, być może, taka wersja byłaby bardziej sensowna:  

Evan w tym czasie rozpaczliwie usiłował odkleić się od krzesła, którego siedzisko psotne bachory posmarowały magicznym klejem używanym przez Albiona do mocowania sztucznej szczęki. W końcu udało mu się oderwać od podłoża zadni element swej osoby i dziarsko pomaszerował na ganek (nieświadom, że łyska golizną, bo glue był faktycznie super, więc pewna część znoszonych spodni Albiona na wieki wieków połączyła się z krzesłem).

 

Resztę jutro doczytam.

 A więc droga Finkla, po kolei: )

 

Pyt 1 ) W prologu.

Pyt 2 ) Było mówione, że las je nasyła. To zjawiska poza naszym postrzeganiem.

Pyt 3 ) Wiem o tym, że jeszcze nie było wtedy nagrody. A co do orto, no mam błąd i nijak nie ma tego jak odeprzeć: / Poprawię go zaraz.

Pyt 4 ) To powiedzenie, każdy może go używać: )

Pyt 5 ) No, głupio mówić. Poszła sobie do lasu, znalazła przystojnego faceta, zrobili swoje, a potem wróciła do gniazda sama.

Pyt 6 ) Zaraz poprawię, oraz tak, używają tego. Łatwiej mi się pisze kiedy tak robią: )

Pyt 7 ) Żadna. Ma dwie pary nóg i osobno skrzydłą.

Pyt 8 ) No, na to już odpowiedziałem.

Pyt 9 ) Chodziło oczywiście o dziób gryfa, już poprawiam: )

 

A teraz pora na te bez cytatów.

 

Dwie godziny od miasta: Było mówione, że do tej puszczy mało kto zagląda. Więc mogą podchodzić blisko.

Jakie łupy: Głowa ghula warta dzięki nagrodzie pięć tysięcy, w miarę zdatny do użytku miecz, zbroja skórzana… trochę tego miał na widoku. Poza tym, Evan zobaczył Farida, a nasz grubasek nie należy do cierpliwych. Wkurzył się i go napadł.

Cały tłum: Tłum, jak tłum. Taki świat. A co do tego, co jedli, polowali i uprawiali rośliny. Nie wyjaśniłem tego tu, gdyż o Zielonych Płaszczach ma być kolejna seria: )

Było ich czterech na co najmniej dwudziestkę, to nie są nadludzie, żeby wobec takiej przewagi dać sobie radę, a więc nie próbowali.

Bandyci oddali później tą głowę, Farid wspominał, że oddają mu przecież ekwipunek. Oraz tak, te stworzenia mają cechy charakterystyczne, tak jak każde stworzenie na ziemi.

Czemu się zgodzili? Bo nie wiem, czy chodzi tu o to, czemu Farid go nie ukatrupił zgodnie z zasadami, czy o sposób polowania. Jeżeli o to pierwsze, to nie umieli sobie z gryfem poradzić, a o to drugie: innego sposobu nie było.

No a co do rage: Ty nie masz tak, że jak się wkurzysz jesteś silniejsza? No właśnie: ) Poza tym, gryf był wtedy zajęty.

Ładnie umeblowaną? Stara, śmierdząca prycza, okna zabite dechami, kurzu więcej niż powietrza, ty tak na serio, czy żartem o tej ładności?

No, a co do schematu, Evan nie opowiada tylko o zabijaniu, tu było ono ważne, zgoda, ale np. kolejna historyjka to będzie zabawa w egzorcystę: )

Fragmenty: To trochę tak jak z serią Krasnoludzkich bajek, niby rozdział, ale gdyby przecztać od środka to nic by się nie stało.

 

Mam nadzieję, że niczego nie pominąłem. Jak tak to przepraszam.

 

w_baskerville: No cóż, już poprawiam: )

 

Jesteście wspaniali z tą krytyką, serio: )

Albion chciał przeczytać grube, stare i zniszczone tomisko zatytułowane “Opis wielkich wojen Kontynentu”. Encyklopedia ta, nie należała do najlżejszych lektur. Nie dziwota, że uśpiła starca, którego głośne chrapanie roznosiło się po całym domu.

 

Encyklopedia to krótko opisane hasła. Nie lepiej “Kronika wielkich wojen Kontynentu”? 

A faktycznie lepiej: ) Dziękuję.

Dostrzegam iskry humoru, całości przypisałbym miano lekko parodystycznej humoreski, ale dopiero po usunięciu wulgaryzmów, zbędnych w historii, opowiadanej dzieciom, młodzieży młodszej. Istnieją eufemizmy, niektóre dość zgrabne i trochę zabawne…

Widzę potrzebę zawarcia przez Autora jeszcze bliższej znajomości z naszym pięknym językiem.

Nie jestem typem z klanu “kolejna kopia wiedzmina”, ale czytajac to naprawde odnosze wrazenie, ze inspirowales sie gra Wiedzmin 3. Oczywiscie nie mowie, ze tak bylo.

Co do rozdzialu to nie chce cie demotywowac, bo gdzies tam pomiedzy wierszami moze byc ukryty potencial. Faktycznie przyloz uwage do logiki, gdyz potrafisz napisac cos zupelnie nielogicznego, lub conajmniej dziwnego.

Nowa Fantastyka