- Opowiadanie: Vaknell - Polowanie 3,4

Polowanie 3,4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polowanie 3,4

III

 

 

 

 

Wiesiek Maliniak wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia.

Jego Związek Badań Nad UFO był chyba najmniej znaną i najmniej poważaną organizacją w Polsce. Nie interesował się nimi absolutnie nikt, telefon zaś zdarzał się raz na kilka miesięcy, gdy ktoś stwierdził, że wiedział "niezidentyfikowany obiekt latający". Oczywiście wszystkie takie doniesienia pieczołowicie sprawdzali, lecz ze wszystkich nic nie wynikało. Albo nie dało się ich sprawdzić, albo okazywały się picem na wodę. Z czasem Wiesiek, za młodu tak zafascynowany i święcie wierzący w istnienie życia pozaziemskiego, prawie całkowicie stracił zapał i chęci do dalszej zabawy w poszukiwanie UFO.

W tym większym szoku był obecnie. Telefon rozdzwonił się z samego rana i nie dawał za wygraną aż do teraz. Dziesiątki ludzi dostrzegło na niebie tajemniczy obiekt, w niczym nie przypominający zwykłych samolotów, lecący nisko i powodujący straszliwy hałas. Wszystkie relacje się zgadzały.

Najciekawsze zaś wydarzyło się po południu. Otóż do siedziby Związku Badań Nad UFO, do Wieśka Maliniaka zadzwonił przedstawiciel premiera i zaczął wypytywać o tajemniczy obiekt latający i o to czy według Związku może mieć on powiązanie z trzęsieniem ziemi w Krakowie. Zszokowany Maliniak zdołał tylko wykrztusić, że "badają tą sprawę".

Więc jednak. Kosmici istnieją. I przybyli na Ziemię, ba, do Polski! Wiesiek czuł radość jakiej nie miał okazji odczuć już od dawna. Przetarł i założył z powrotem na nos okulary z okrągłymi, grubymi jak denka słoików soczewkami. Łyknął kawy z kubka. Przed nim było dużo roboty.

 

 

 

Ciała kosmitów powoli stygły na pokładzie. Krzysiek łukiem ominął martwe truchła, przestąpił nad poskręcanymi, obryzganymi zieloną krwią mackami. Ruszył w kierunku rampy, idąc za kilkoma członkami Zaćmienia. Wyszedł z transportowca powoli, oszołomiony wielkością statku na którym się znaleźli. Hangar był ogromny. Wysoki jak katedra, wielki jak kilka boisk. Kilkanaście mniejszych stateczków stało rozrzuconych po płycie lądowiska.

Jak tu dotarli?

Nie, nie było łatwo zmusić do posłuszeństwa obce, rządzące się zupełnie innymi prawami i pełne nieznanych znaczków systemy transportowca. Po kilku nieudanych próbach Krzysiek, z braku alkoholu wyobraził sobie łyk mocnej wódki i zamknąwszy oczy stuknął losowy klawisz. Oczywiście jak zwykle zadziałało.

Jeden z ludzi Zaćmienia podobno umiał pilotować. Wprawdzie cały system sterowania diametralnie różnił się od ziemskich, ale i tu mieli albo cholernego farta, albo chciało tak "przeznaczenie". Lecieli równo, trzymając się szlaku wyciętego lasu, by za wzgórzem, w kotlince, natrafić na swój cel.

Promienie Słońca załamywały się na metalicznej powłoce, pokrywającej owalny, łagodny kształt statku. Był wielki. Subtelne krzywizny tak naprawdę były całkiem sporymi pagórkami, każda z wielu umieszczonych z tyłu jednostek napędowych była wielkości rozdętego balonu i dawała zielonkawe światło. "Tir", którym lecieli, przy owym kolosie wyglądał jak nieszkodliwa muszka.

Nie zastanawiając się nad odpowiednim miejscem do lądowania, wybrali jedyny otwarty hangar jaki dostrzegli. Statek leniwie osiadł na płycie.

Kilku obcych zainteresować musiał fakt, że w połowie wypełniony drzewami statek transportowy ląduje w zwykłym (bo na taki wyglądał) hangarze. Nadbiegli z różnych stron lądowiska, a załoga grzecznie opuściła przed nimi rampę (w kwestii, którego przycisku należy użyć zdano się na domyślność Krzyśka). Komitet powitalny obył się bez słów. Kilka karabinów, pistoletów oraz nieduży granat w zupełności wystarczyły.

A teraz szli po płycie ogromnego hangaru rozglądając się. Wielkie, dające mdłe, żółte światło lampy, wisiały u sufitu. Po lądowisku kręciły się dwa automatyczne dźwigi, leniwie przekładając jakieś skrzynki. Kolejnych obcych, którzy próbowali by ich zatrzymać, nie dostrzegali.

-Jaki mamy plan? – zapytał Krzysiek idącego obok Fulgora.

-Prosty. Władca musi mieć silną, telepatyczną tarczę, ale jeśli znajdziemy jakieś komputery, dowiemy się gdzie są jego siedziby. Nepa!

-Tak? – zawołany natychmiast zareagował.

-Weźmiesz część ludzi. Obsadzicie pobliskie korytarze, zabezpieczycie teren. Nihil, Krzysiek – Fulgor zwrócił się z powrotem w ich stronę – poszukacie komputerów, spróbujecie się włamać do systemu i dostać do potrzebnych nam informacji.

-A ty? – spytał Krzysiek.

-Ja rozejrzę się na własną rękę. – rzekł Fulgor bez uśmiechu.

 

 

 

Sala, do której się włamali, wyglądała na laboratorium.

Puste wnętrze, oświetlone było przez nisko wiszące, dające mdłe światło lampy. Na ciągnących się równolegle przez środek długich blatach, stały pozwijane w przedziwne kształty rurki, wypełnione tajemniczymi cieczami i galaretami naczynia, tu i ówdzie rozłożone były ciała ziemskich oraz ewidentnie nieziemskich zwierząt. Na jednym z blatów leżał rozłożony dziwny, nieludzki szkielet. Nad innym wisiały na długich żyłkach kości wyglądające na kości człowieka. Panowała tu idealna cisza, potęgując towarzyszące im już czas jakiś wrażenie, że coś jest nie tak. Od chwili lądowania nie spotkali ani jednego wroga i choć powinno ich to cieszyć, budziło również niepokój.

Krzysiek podszedł do konsolety komputera, znajdującego się przy jednym z blatów. Starał się stawiać kroki cicho, echo bowiem niosło się po pomieszczeniu. Nihil i szóstka innych członków Zaćmienia, którzy byli tu z nimi rozeszli się po pomieszczeniu rozglądając się, zaglądając do laboratoryjnych naczyń. Krzysiek odnalazł włącznik komputera i kliknął.

Nihil podeszła do niego. Mrugnęła wesoło i chyba miała coś powiedzieć. Wtedy huknął strzał. Kobieta spojrzała na krwawą plamę na swojej piersi.

-Kurwa. – wykrztusiła, i runęła na ziemię.

Rozpętało się piekło. Pochodzące znikąd kule przecięły powietrze, posyłając na ziemię ludzi Zaćmienia, jednego po drugim. Ci, w kompletnym zaskoczeniu, próbowali się chować za blaty i urządzenia, w pośpiechu wyciągali broń. I padali jak muchy.

Krzysiek padł za komputerem. Ładował pistolet, drżącymi z pośpiechu dłońmi. Kto do nich strzelał, do jasnej cholery?

Odpowiedź, przynajmniej częściowa, nadeszła niedługo. Z sufitu spadły długie liny, a po nich sprawnie zsunęły się na ziemię trzy osoby. Na statku pełnym obcych znajdowali się inni ludzie poza nimi!

Ocaleli ludzie Zaćmienia i Krzysiek dali ognia wychylając się zza swych osłon, ale tajemniczy napastnicy zgrabnie uskoczyli, przetaczając się do upatrzonych kryjówek.

I w taki zwykle sposób zaczyna się impas w walce, gdy jedna i druga strona ostrzeliwują się ukryte i nieskore do wychylenia głowy. Tym razem też by tak było, gdyby przez drzwi nie wpadła do sali grupa wymachujących mackami obcych, z dziwną bronią w ręku.

A wpadła.

Chaos, który zapanował, trudno opisać. Tajemniczy napastnicy zwrócili broń ku kosmitom, widząc w nich większe zagrożenie. Niedobitki Zaćmienia, wraz z Krzyśkiem, plunęli ogniem w jednych i drugich. Kosmici zaś ostrzeliwali całe pomieszczenie z dziwnych, plujących niebieską plazmą rusznic, wpadli między blaty z mieczami w dłoniach, wywijając mackami.

Zgruchotane stoły i lampy runęły na ziemię, wszędzie rozprysły się resztki. Krzysiek padł na ziemię, ogłuszony strzałami i krzykiem, poraniony odłamkami rozmaitych przedmiotów. Zaczął się czołgać wzdłuż rozwalonego blatu. Któraś z tajemniczych substancji prysnęła mu w oczy, powodując przeraźliwe łzawienie. Pełznął więc, nie widząc prawie nic przez mimowolne łzy. Pistolet wypadł mu z ręki. Cała ta sytuacja cholernie przypominała moment, gdy jeszcze tej samej doby czołgał się po podłodze swojego walącego się mieszkania. Puenta też była podobna…

-Dokąd się pan wybiera? – odezwał się głos za jego plecami.

 

 

 

Siedzieli pod ścianą we czwórkę. Amadeusz, Marek, Bąbel i Feluś. Na ziemi leżało podziurawione kulami ciało Olgierda.

Zimny wiatr hulał po zrujnowanej chacie, a gdzieś niedaleko raz po raz odzywał się terkot pocisków. Od czasu do czasu seria uderzała w mur ich kryjówki.

-Pieprzone bałkańce. – jęknął Marek, nie przestając patrzeć na trupa.

-I chuj. – mruknął bez sensu Bąbel i pociągnął łyk z manierki. -I chuj.

Amadeusz starał się nie zwracać na nich uwagi. Wsłuchiwał się w strzały, myśląc jak wybrnąć z tej cholernej sytuacji. Właściwie opcja była jedna – ściągnąć wrogiego strzelca. Tylko jak to zrobić, gdy on czaił się na wszelki ruch w ruinach chaty? A jeśli gdzieś na miły dodatek czeka na ich posunięcie snajper?

Feluś myślał o tym samym co on. Wskazał na oparty o swoje nogi karabin snajperski.

-Mundek. – powiedział – Spróbowałbyś. Ja z rozwaloną ręką nie mam jak strzelać. – jego prawa dłoń była obwiązana zakrwawionym materiałem. Parę godzin wcześniej dostał tam kulkę.

Amadeusz kiwnął głową i wziął do ręki karabin. Kolba była przyjemna w dotyku, chłodna. Sprawdził stan amunicji i celownik. Miał tylko wychylić się i sprzątnąć wrogiego strzelca, który w tym momencie najprawdopodobniej już będzie miał go na muszce. Cholera. Wziął głęboki wdech, starając się nie zwracać uwagi na pełne napięcia twarze milczących nagle towarzyszy.

-Mundek – szepnął Marek – może ja…

Nie słuchał go już. Zdecydowanym ruchem wychylił się zza załomu ściany, jednocześnie podnosząc karabin i kładąc oko na celowniku.

…przed oczami przebiegł mu obraz powiększonych czubków drzew. Niżej do cholery. Bije serce. Krzewy… Już ma! I on go widzi. Ubrany w jakąś tanią, brudną kurtkę, zarośnięty, w wojskowej czapce zakrywającej czuprynę. Już lufa jego karabinu kieruje się ku Mundkowi. Amadeusz strzela i widzi przez celownik schylającą się, padającą na ziemię postać.

Odetchnął z ulgą. Zbyt wcześnie. Nagły strzał hukiem przeszył ciszę, kula przeleciała zdecydowanie zbyt blisko niego. Dlaczego do cholery nie chowa się za osłoną, tylko znów podnosi karabin? Przesuwa lufę odruchowo. Snajper. Nie ma czasu na przyglądanie, tamten też już mierzy. Strzał.

Kilka chwil później Mundek z oddechem ulgi oparł się o ścianę obok kumpli. Droga była wolna.

Amadeusz rzucił na ziemię wypalonego papierosa. "Bywało zdecydowanie trudniej" – stwierdził rozglądając się po estetycznym korytarzu. Nepa wyszedł z dalekiej odnogi korytarza, uniesionym kciukiem pokazując, że i tam nie ma wrogów. Amadeusz starał się nie okazywać zawodu zbyt wyraźnie. W końcu przyłączył się do tej bandy dziwnych gości chcąc pomóc kumplowi, rozwalenie kilku kosmitów miało być tylko miłym urozmaiceniem. Teoretycznie.

Nie, nie był psychopatą. Nie czerpał przyjemności z zadawania cierpienia, nie podniecał go widok krwi. Nic z tych rzeczy. Był on uzależniony od walki. Od napięcia wszystkich zmysłów dla przeżycia. Od zwalczania strachu. No, a także oczywiście od swojej pasji, wszelkiej broni.

Na przykład takiej, z której strzały właśnie dobiegły do jego uszu.

Rzucili się do biegu, on, Nepa, kilku innych ludzi Zaćmienia. Odgłos strzałów z ewidentnie ludzkiej broni był wystarczającym drogowskazem.

I nagle z sąsiednich odnóg korytarza wypadli obcy, a w ciasnej przestrzeni zaroiło się od smug energii. Ostatnie co zobaczył Amadeusz to rozmazany strumień światła.

 

 

 

Nihil leżała pośród pobojowiska.

Bitwa przetoczyła się nad nią, krwawiącą, pół-martwą. Nie mogła się ruszyć przeszyta bólem, a odłamki niszczonej aparatury i stołów sypały się na nią.

"Nawet nie wiem kto mnie zabił. Co za beznadziejna śmierć." – przemykało przez jej chaotyczne, raz po raz gasnące w atakach omdlenia myśli.

Czy przysłowiowo, "całe życie przelatywało jej przed oczami"? I tak i nie. Z jej rozbitej, tonącej świadomości przebijały się urywki chwil, jakieś niepowiązane z sobą obrazy drzemiące w głębinach jej pamięci.

"Mamo, mamo, on na mnie powiedział głupia! No, naprawdę!"

Ksiądz patrzy przez kratki konfesjonału. "…jest naturalne, ale…"

Potknięcie na chodniku. Cholerny obcas znowu się złamał!

A ten gość w czarnej szacie to kto do cholery?

-Chyba jeszcze żyje. – odezwał się głos tuż nad nią. – Udało się.

 

 

 

Nikły płomyczek zapalniczki rozjaśnił ciemności.

-Cześć Krzysiek. – odezwał się stojący pod ścianą mężczyzna. Nie był stary. Miał może z trzydzieści lat, niewielkie światło wydobywało z mroku czarne jak węgiel włosy, delikatny uśmiech i błyszczące inteligencją oczy. Mówił po polsku, ale z jakimś nietypowym akcentem. Przez plecy przewieszony miał karabin, przy pasie zaś wisiała kabura z pistoletem.

"Kim do cholery jesteś" – chciał powiedzieć Krzysiek, ale prowizoryczny knebel przekształcił to w "Ymohoeyefef". Tajemniczy człowiek uśmiechnął się jeszcze szerzej i przyłożył palec do ust.

-Jeśli chcemy zostać przyjaciółmi, musisz zachowywać się cicho i dyskretnie, dobrze? – mężczyzna mrugnął wesoło.

Obezwładnił go i związał w laboratorium i pod osłoną zniszczonych stołów zaciągnął go do wyjścia. Wszyscy byli zbyt zaprzątnięci walką by zauważyć ich ucieczkę. Przerzuconego przez ramię zaniósł go do jakiejś ciemnej, niepozornej komórki. Był cholernie silny, choć nie wskazywała na to jego szczupła sylwetka.

-Widzisz, jest mała szansa, że ktoś kto ewentualnie by cię usłyszał będzie jednym z Twoich kumpli, a nie łuskowatym jaszczurem, więc radzę się dobrze zastanowić nim powiesz coś głośniej, dobrze?

Wyszarpnął z jego ust wepchnięty tam wcześniej skrawek ubrania. Krzysiek zakaszlał.

-Kim jesteś? – warknął zachrypniętym głosem.

-Widzę, że zaszło drobne nieporozumienie. – powiedział mężczyzna. – To ja tu zadaję pytania – dodał szeptem, i zasłaniając Krzyśkowi usta, mocno uderzył go w twarz. Usta studenta wypełniły się krwią.

-Możesz mi mówić… Robert, choć nie sądzę by było to potrzebne. – mężczyzna puścił go i mówił jak gdyby nigdy nic. Krzysiek miał na końcu języka pytanie "czego chcesz?", ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Zresztą, ów Robert sam zaczął wkrótce udzielać odpowiedzi na to pytanie.

-Nie Krzysiu, nie powiem ci po co, ani dla kogo to robię. Widzisz, jest to coś w rodzaju kwestii ściśle tajnej. Tak się jednak składa, że możesz mi pomóc. Zadam ci teraz proste pytanie, a ty ściśle i wyczerpująco na nie odpowiesz, dobrze? – Robert mrugnął i pochylił się nad nim. -Gdzie jest Fulgor? – szepnął.

-Nie wiem. – odrzekł zgodnie z prawdą Krzysiek, zaskoczony dziwnym pytaniem.

-Ojej. Chyba różnimy się w kwestii definicji słów "ściśle i wyczerpująco". – powiedział Robert. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, wepchnął mu znów do ust kawałek szmaty i chwyciwszy go za dłoń, złamał mu palca. Krzyśka przeszył ból.

-Więc? – powiedział spokojnie Robert, wyjąwszy knebel.

Krzysiek nie zdążył nic odpowiedzieć, kiedy coś łupnęło w drzwi i odezwał się gardłowy pomruk. Kolejny cios wygiął metalowe drzwi do środka.

-Chyba póki co musimy się pożegnać. – powiedział Robert i wyjąwszy linkę z hakiem, rzucił ją ku sufitowi. Zgasił zapalniczkę, na nowo pogrążając pomieszczenie w ciemności. Po chwili Krzysiek usłyszał hałas towarzyszący wejściu do szybu wentylacyjnego.

W laboratorium tajemniczy mężczyzna związał go szybko, w pośpiechu, z pewnością więc niedokładnie. Krzysiek spróbował poruszyć rękami. Więzy powoli się luzowały.

Nie zdążył. Przy kolejnym uderzeniu drzwi runęły i wpadły do środka, odsłaniając stojących za nimi kosmitów, z dziwnymi rusznicami gotowymi do strzału.

 

 

 

Gurt'Ternunn czuł dumę. Schwytał bandytów, którzy wdarli się na statek. Zmiażdżył ich i wyłapał, organizując sprawną zasadzkę.

Dlaczego walczyli między sobą? Tego Gurt nie wiedział. Jego ludzie strzelali do wszystkich. Wielu bandytów zabili, kilku złapali na specjalną prośbę władcy, chcącego ich przesłuchać osobiście. Gurt, dowódca całej akcji, pewny był pochwały.

Jednak to, co napawało go dumą największą, to jego nowa umiejętność. Społeczeństwo Stag'thek dzieliło się na wiele grup. Ci, u których silnie rozwinęły się zdolności telepatyczne, na dodatek do dużej sprawności fizycznej – zostawali tak zwanymi łowcami. Nie nosili broni, ale raz puszczeni w bieg, ścigali swój cel do skutku. Wojownicy mniej umieli wyczuć siłą umysłu, byli jednak potężni fizycznie i korzystali z pomocy skutecznej broni. Inne kasty – robotnicy, inżynierowie, kapłani – znacznie mniej byli ważni i to między wojownikami a łowcami zawsze trwała walka o względy u władcy.

Owego zaś poszukiwanego zbiega, który wymknął się łowcom, wyczuć się udało Gurtowi. Nic to, że nie był akurat w tym momencie chroniony tarczą, że jego umysł świecił jak jasna latarnia. Nieważne. On, Gurt'Ternunn, wojownik, połączył telepatię z siłą, by osiągnąć połączenie doskonałe.

Dumny jak paw, Gurt popchnął jeńca kolbą rusznicy.

Zbliżali się do komnaty władcy.

 

 

 

Vernacci zdjął iluzję. Wyglądający dotąd jak martwi Santiago i Francesca żwawo podnieśli się z ziemi. On sam też wstał, choć znacznie wolniej. Trzecia osoba objęta iluzją wciąż leżała, przysypana warstwą odłamków. Vernacci podszedł do młodej członkini Zaćmienia.

-Chyba jeszcze żyje. – powiedział – Udało się.

Vernacci przyklęknął przy kobiecie i wyjął z torby apteczkę. Santiago podniósł karabin i zajął stanowisko przy rozwalonych bitwą drzwiach, Franceska ukryła się za za którymś z ocalałych blatów z pistoletem w dłoni.

Po chwili do ich uszu dobiegł wygwizdany specjalny kod. W drzwiach stanął Papponi.

-Żyjecie. – powiedział i odetchnął z ulgą patrząc na ocalałych towarzyszy.

-Znowu dzięki Vernacciemu. – odrzekła Franceska. – Kosmiczne dziwadła zbierały ocalałych, chyba chcą ich przesłuchać.

-Ale wzięliście jakiegoś jeńca? – zaniepokoił się ksiądz Robert.

-Tak. – odezwał się Vernacci. – Ją też objąłem iluzją. – powiedział wskazując na nieprzytomną Nihil.

-Dobrze. Mi nie udało się znaleźć Fulgora, ale chyba wiem gdzie go znajdziemy. Wszystkich jeńców kierują w jedno miejsce. Myślę że i on się tam zjawi, żeby ich uwolnić.

-Posądzasz heretyka o takie skrupuły? – zdziwił się Vernacci.

-Sam nie będzie w stanie dokończyć tej misji, potrzebuje ich. Szczególnie tego studenta, sam mówiłeś o jakimś jego wyjątkowym przeznaczeniu, czy czymś w tym stylu.

-Szefie. – włączył się do rozmowy Santiago. – Nie wiem czy damy radę zgarnąć go tutaj. W otoczeniu jego ludzi, na wrogim i dla nas i dla nich terenie. Pierwsza próba skończyła się rzezią.

Ksiądz spojrzał na niego.

-Myślałem o tym. Nie można powiedzieć, że nie osiągnęliśmy niczego. Mamy jeńca, który nas do nich doprowadzi, w razie czego bez problemu znajdziemy tego studenta. Możemy się przyczaić i uderzyć jeszcze raz, tym razem celniej. Tylko… Co jeśli ich wybiją? Tu i teraz?

Vernacci uśmiechnął się na to pytanie. Sam nigdy nie palił się do walki, ale spojrzał znacząco na broń w dłoniach księdza Roberta, Franceski i Santiaga.

-Więc pomóżmy im przeżyć.

 

 

 

***

 

 

 

Władca spoglądał na swoich wrogów.

Była ich szóstka. Czterech w czarnych płaszczach. O tych płaszczach ponure legendy krążyły wśród jego ludu. Jeden – ubrany w moro czterdziesto, może pięćdziesięciolatek. Widać po nim było siłę i sprawność. I chudy, niepozorny student w zwykłych jeansach i koszulce. Ów "przeznaczony" do ich pokonania.

Stali niepewnie, pośrodku jego komnaty tronowej, z rękami w mocnych kajdanach. Kilkunastu najważniejszych wojowników i łowców otaczało ich okręgiem, najbardziej zaś widać było dumę bijącą z Gurn'Ternunna. Brakowało Barnen'Antaaka i kilku najlepszych łowców. W ciągu jednego dnia walki, już tak zdążyli im się dać we znaki. Ale teraz nadchodził kres.

Władca, wielki Hirto'Klinan, wstał z tronu, sycąc oczy ich upadkiem i przestrachem z tego co ujrzeli. Całe jego ciało okryte było wyszywanym w mroczne runy, czerwonym płaszczem. Twarz zasłaniała ceremonialna, złota maska. Zamiast macek, z jego pleców wyrastały cztery potężne, mechaniczne ramiona. Hirto postawił jedną ich parę na ziemi i uniósł się na nich, tak jakby lewitował w powietrzu.

-Witajcie, nieproszeni goście. – powiedział.

 

 

 

"Ładnie poszła nasza ambitna akcja" – myślał Krzysiek, z irytacją wpatrując się w podłogę. Na rękach miał mocne kajdany, z jakiegoś nieznanego mu lekkiego metalu. Złamany palec pulsował tępym bólem.

Stali w bogatej sali, o kształcie koła. Otaczał ich krąg obcych, zaś na podwyższeniu nad nimi siedział na masywnym tronie ktoś, kto mógł być tylko władcą kosmitów. Biło od niego dostojeństwo, może poza dziwnym kształtem, nie wyglądającym na macki, wyrastającym z jego pleców.

Było ich sześciu. Amadeusz, Nepa i trzech innych ludzi Zaćmienia. No i on. Reszta zapewne była martwa. Choć nie można było mieć pewności do Fulgora… Lecz jeśli wciąż żył to gdzie się podziewał?

Kiedy władca Stag'thek wstał i przemówił, zrezygnowanie, tłukące się w myślach Krzyśka, ustąpiło zszokowaniu. Jakim cudem obcy był w stanie w miarę płynnie, no, może z naleciałością dziwnego akcentu, mówić po angielsku? Pozostała piątka wydawała się równie zaskoczona.

Władca obcych zaczął ku nim stąpać na swoich metalowych kończynach. Majestatycznie unosił się w powietrzu, a jego płaszcz łopotał.

-Zaintrygowałem was, czyż nie? – powiedział i zaśmiał się, zupełnie po ludzku, choć na Ziemi uznano by to za śmiech szaleńca. -Tak. Nazywam się Hirto'Klinan, jestem władcą Ośmiu Kręgów i Ośmiu Lóż, ponad czterdziestu światów i setek szlaków międzygwiezdnych. Władam najpotężniejszym ludem w galaktyce. Kiedyś jednak…

Kiedyś nazywałem się Stanford Green i byłem człowiekiem.

 

 

 

-Lata temu, gdy Stag'thek przybyli na Ziemię po raz pierwszy, zostałem schwytany do niewoli. Młody, głupi policjant, który usłyszał zgłoszenie o dziwnym, latającym obiekcie.

Nie byłem zwykłym niewolnikiem. Badali mnie, a ja cierpiałem gdy zadawali mi ból. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dzięki temu cierpieniu będę potężniejszy. Zmieniłem się. Nauczyłem się walczyć i myśleć jak oni, nauczyłem się korzystać z mojego umysłu.

A potem spróbowałem uciec. Schwytali mnie, oczywiście. Przedtem jednak zdołałem, prawie nieuzbrojony, zabić kilku z nich. Zyskałem ich szacunek. Z obiektu badań stałem się gladiatorem.

Bywało ciężko. Z walki na walkę myślałem coraz mniej jak człowiek. Walczyłem z przeróżnymi istotami, sprowadzanymi na Griikgan, ojczysty świat Stag'thek, z najodleglejszych części galaktyki. Aż kiedyś, kiedy stoczyłem zwycięską walkę na prestiżowym turnieju, sam najwyższy władca zszedł z honorowej trybuny, by mi pogratulować.

Dlaczego zrobiłem to co zrobiłem? Nie wiem. Bo wciąż nie zgadzałem się ze zniewoleniem? Bo byłem zupełnie innym człowiekiem niż spokojny, łagodny Stanford Green sprzed lat? Zaatakowałem władcę Stag'thek. I zwyciężyłem, w najcięższej ze swych walk.

Nie zrozumiecie tego co teraz powiem, nie znając naszego społeczeństwa. Jesteśmy wojownikami. Władcą zaś, jest zawsze najlepszy z wojowników. Jeśli zostanie przez kogoś pokonany, osoba ta przejmuje władzę. Nie, nie prowadzi to do anarchii, jak możecie teraz myśleć. Wysoka rada kontroluje władcę, pozwala mu podejmować decyzje jedynie takie, które nie zaszkodzą dobru Stag'thek. Władca zaś naprawdę jest najwybitniejszym z wojowników. Mało kto ośmiela się podjąć z nim walkę.

Tak, zostałem władcą Stag'thek. Nie nazywam się już Stanford Green. Moja maska wzmacnia siłę mojego umysłu, mechaniczne ramiona ułatwiają walkę. Nie rusza mnie to, że kolejną planetą będącą naszym łupem będzie Ziemia. Nie czuję litości. Bo nie jestem już człowiekiem. Jestem wielki Hirto'Klinan i zmiażdżę tych, którzy ośmieli się podnieść rękę na moją potęgę! – spokojny ton całej wypowiedzi, w ostatnich zdaniach zastąpiło gniewne uniesienie. Władca kosmitów, który niegdyś był człowiekiem, uniósł mechaniczną mackę, by zamienić wrogów we wspomnienie.

 

 

 

Jeńcy stali bez ruchu, schwytani w mocne kleszcze siłą umysłu przeciwnika. Zamarli, mogli jedynie spoglądać na zmierzające ku nim ostre, metalowe ramię. Nagle usłyszeli, że coś dzieje się za ich plecami.

Strażnicy stojący przy drzwiach padli od ciosów miecza, zaskoczeni przez mężczyznę w czarnym płaszczu. Hirto'Klinan również dał się zaskoczyć. Nie utrzymał umysłowych więzów na jeńcach stojących u jego stóp. Uderzone silnym impulsem myślowym, kajdany z trzaskiem spadły z ich rąk. Mężczyzna spod drzwi biegiem ruszył ku władcy Stag'thek. Szybki ruch zrzucił z jego głowy kaptur, odsłaniając niemłodą twarz Fulgora.

Uwolnieni jeńcy rzucili się na boki. Krąg wojowników i łowców zafalował, kosmici otrząsając się z zaskoczenia chwytali za broń. Nie wszyscy zdążyli jej użyć, gdy majestatycznie wznosząca się nad salą tronową kryształowa kopuła rozpadła się. Celne strzały, pochodzące od tajemniczych sprawców, posłały kilku obcych na ziemię, pogłębiając chaos.

Krzysiek biegł. Jakiś kosmita zastąpił mu drogę, Kernel zanurkował pod zmierzającymi ku niemu mackami. Cios minął go o centymetry, ale kolejny nie chybił, przewracając go na ziemię i przeszywając go ostrym bólem. Stał nad nim rosły obcy. Nie miał zbroi ani broni, tłukł powietrze mackami. Krzysiek rzucił się na bok, odruchowo unikając śmiertelnego ataku. Zerwał się na nogi i w rozpaczliwej próbie ratunku trzasnął wroga potężnym prawym sierpowym. Stag'thek zatoczył się do tyłu. Warknął, a Krzysiek rzucony nagłym, umysłowym atakiem uderzył w ścianę. Wróg zmierzał ku niemu powoli, powarkując. Nagle z góry huknęły strzały. Kosmita zatoczył się i runął na ziemię, rozlewając wokół plamę zielonkawej krwi.

Amadeusz przetoczył się, unikając strzału któregoś z wrogów. Podniósł się i dopadł go w kilku susach. Uderzenie z łokcia zaskoczyło kosmitę, a silny cios nogi odrzucił go do tyłu. Amadeusz wyrwał rusznicę z łap gada, odruchowo odszukał spust. Wystrzelone z bliska strugi plazmy wypalił dziurę w piersi umierającego obcego. Mundek wciąż czuł zawroty głowy od omdlenia sprzed chwili, siłą woli jednak zmusił się do normalnego funkcjonowania. Przyłożył dziwną broń do ramienia i posłał strzały ku kolejnemu przeciwnikowi.

Papponi spoglądał na walkę na dole. Fulgor zjawił się, tak jak tego oczekiwali. Zaćmienie sprawnie wykorzystało element zaskoczenia. Mieli jeszcze szanse. Ksiądz Robert przyłożył karabin do ramienia, w wizjerze celownika wyszukując kolejnego celu.

Fulgor przebiegł przez środek sali, omijając zamieszanie dookoła. Jego przeciwnik stał na wprost niego. Opuścił się na ziemię, mechaniczne macki podnosząc do góry niczym prawdziwy Stag'thek. Władca kosmitów człowiekiem! No proszę, kto by pomyślał. Silny myślowy impuls uderzył w Fulgora, ale on odepchnął go bez większego problemu. Mocniej chwycił miecz. Hirto'Klinan uniósł macki i zakręcił nimi w powietrzu. Rzucili się ku sobie.

Krzysiek szukał osłony. Strumienie plazmy, myślowe ciosy, uderzenia pięści, przecinały powietrze. Kernel padł na ziemię obok ciała masywnego kosmity w zbroi. Wielki kształt dawał przynajmniej jakąś osłonę, ale Krzysiek źle czuł się z ukrywaniem, gdy wszyscy dookoła walczyli. Nagle jego ręka natrafiła na chłodny w dotyku, opływowy kształt. Rękojeść broni obcych. Napiął mięśnie i wyszarpnął rusznicę spod ciężkiego cielska. W tym momencie dostrzegł szarżującego na niego wroga. Zareagował błyskawicznie i instynktownie. Strumienie plazmy były celne i śmiercionośne. Napastnik biegł jeszcze kilka kroków i padł martwy u jego stóp.

Nepa, na przemian strzelając ze zdobytej broni i odpychając wrogów siłą umysłu, nieprzerwanie parł ku swemu celowi. Ku drzwiom, które niezabezpieczone przez nikogo, były oczywistą drogą dla posiłków Stag'thek. Strzał wypalił dziurę w czaszce kolejnego z wrogów. Nepa dopadł drzwi. Ostrożnie wyjrzał przez otwór. I zamarł. Korytarzem biegła niezliczona rzesza wrogów, jedni z bronią w rękach, inni jedynie wymachujący mackami. Nepa posłał ku nim serię strzałów z plazmowej rusznicy i odskoczył, unikając ich ataków. Odnalazł na ścianie przycisk zamykający drzwi, a one zasunęły się z sykiem. Dobrze wiedział, że nie wystarczy to na długo. Mieli poważny problem.

 

 

 

Dziwny to był pojedynek.

Kilka razy zaledwie zderzył się miecz Fulgora z dzierżonym przez Hirto'Klinana trójzębem. Krążyli wokół siebie, szukając słabych punktów w obronie przeciwnika. Umysłowe ataki raz po raz uderzały to jednego to drugiego – bezskutecznie.

Hirto'Klinan warknął i zaszarżował na przeciwnika. Błyskawiczny i precyzyjny cios macki nie mógł chybić. Ale wróg nagle wyparował, pojawiając się za jego plecami. Władca zdołał zablokować cios miecza w ostatniej chwili. Teleportacja na małych dystansach, no proszę. Jemu nigdy nie udała się ta sztuczka.

Fulgor wyprowadził skomplikowaną serię ciosów. Hirto'Klinan z coraz większym trudem unikał ataków sprawnego szermierza. Czyżby się starzał? Ryknął i przeszedł do ofensywy. Fulgor musiał odskoczyć, gdy sekwencja ciosów macek i trójzębu przecięła powietrze. Unikając kolejnych ciosów nie zwrócił uwagi na myślowy atak. Zachwiał się do tyłu, a władca najeźdźców z zabójczą precyzją uderzył go macką. Fulgor pomknął w powietrzu, zderzając się z twardą ścianą. Bezwładne ciało osunęło się na ziemię.

 

 

 

Nepa śledził pole walki. Kosmici byli w odwrocie. Ich ciała zaścielały podłogę, trzech tylko zebrało się na podwyższeniu przy tronie. Zaćmienie poniosło znacznie mniejsze straty – po części dzięki sprawności i desperackiemu bohaterstwu, dzięki wsparciu tajemniczych strzelców z góry i zaskoczeniu. Ale ich sytuacja też nie przedstawiała się nader wesoło. Fulgor padł bezwładny, a władca kosmitów zmierzał w jego stronę. Jeden z ich ludzi poległ, rozerwany mackami. Inny wciąż walczył, ale utykał na ciężko zranioną nogę. A od strony korytarza nadchodziły posiłki obcych.

Kolejne strzały uderzyły o drzwi. Po chwili zawtórowało im mocne uderzenie kolbą, a drzwi niebezpiecznie wgięły się do środka.

 

 

 

Papponi wystrzelił po raz ostatni i sięgnął po nowy magazynek. Nagle odezwał się Vernacci, dotąd bez ruchu siedzący pod ścianą.

-Idą tu po nas. Wielu.

Ksiądz zaklął w myślach, dokładając to do listy rzeczy, za które w niedługim czasie będzie musiał przeprosić Pana.

-Nic nie da się zrobić?

-Nic. – odrzekł Vernacci poważnie. – Zrobiliśmy dość. Może mają szanse przeżyć, może nie. Musimy uciekać.

Papponi kiwnął głową w zadumie.

-Zbieramy się. – powiedział do Santiaga i Francesci. Bez szemrania podnieśli się i opuścili broń. Santiago podniósł bezładne ciało ich jeńca.

-Niech Bóg ma ich w swojej opiece. – powiedział poważnie ksiądz Robert Papponi. – Dopóki nie dostaną się w nasze ręce.

 

 

 

Krzysiek szedł między zasłonami, jakie tworzyły ciała wrogów. Żywych kosmitów było w sali już tylko kilku. I był Hirto'Klinan, były człowiek, który zabijając władcę kosmitów został ich przywódcą… Zaraz. Czyż nie o to właśnie chodziło? Może właśnie to mówił jego „potencjał możliwości", jego „przeznaczenie". Że zabije władcę Stag'thek i sam zostanie ich przywódcą, skłoni ich do opuszczenia Ziemi i do pokoju z ludźmi? Nie uśmiechało się Krzyśkowi latanie do końca życia w towarzystwie zupełnie obcej rasy, z ciągłym ryzykiem, że ktoś po jego trupie będzie chciał sięgnąć po władzę. Ale jeśli…

Dostrzegł Hirto'Klinana w bocznej części sali. Powoli, na jednej z par swych mechanicznych ramion, kroczył ku leżącemu bezwładnie na ziemi Fulgorowi. Krzysiek powoli podniósł broń.

„Jak mogę wyobrażać sobie, że go zabiję?" – powiedział w myślach. Od władcy obcego ludu biła potęga i majestat. Łopoczący płaszcz, śmiercionośna broń w ręku, potężne mechaniczne ramiona… „Tak!" – tryumfalna myśl przemknęła przez głowę Krzyśka. Jeśli coś daje mu siłę – trzeba go tego pozbawić. Na łączeniu metalowych ramion, w centralnym punkcie jego pleców, migała niewielka czerwona lampka. Chyba nie chronił umysłową tarczą czegoś, co nie było bezpośrednią częścią jego ciała? Krzysiek wycelował, przypominając sobie wszystkie lekcje Amadeusza. Wystrzelił.

Struga plazmy wbiła się idealnie w wymierzony punkt. Wyładowanie przemknęło po mackach, które nagle odmówiły posłuszeństwa. Hirto'Klinan runął na ziemię i ryknął ze wściekłością.

W tym momencie drzwi komnaty rozpadły się, a do środka wlał się tłum kosmitów. Nepa chciał zablokować im drogę, plując ku nim z plazmowej rusznicy. Wkrótce jednak kilka smug plazmy wbiło się w niego, odrzuciło do tyłu. Któryś z kosmitów rzucił się ku niemu i krótką serią dobił leżącego.

Ale Krzysztof Kernel i Hirto'Klinan nie zwracali na to uwagi. Wódz obcych zerwał się z podłogi i biegiem, choć ciążyły mu ciężkie, wiszące bezwładnie ramiona, rzucił się ku Krzyśkowi. Podniósł wysoko trójząb, we wściekłości chcąc jak najszybciej dopaść tego, kto ośmielił się go powalić.

Krzysiek drżącymi rękami podniósł broń. Wiedział, że nie ma szans. Wypalił. Struga plazmy rozprysnęła się na umysłowej osłonie przeciwnika.

Odległość się zmniejszała. Kernel strzelał, w nadziei na osłabienie obrony. Drżał ze strachu, ale czuł się jakby wrósł w podłogę. Nie ruszając się z miejsca, z pozornym spokojem posyłał bezskutecznie strzał za strzałem.

Hirto'Klinan zaśmiał się szyderczo, gdy kolejny atak nie poskutkował. Był już blisko. Uniósł trójząb do uderzenia, a Krzysiek dotknął spustu by oddać ostatni strzał. Ich oczy się spotkały.

Niebieska plazma błysnęła w powietrzu. Hirto'Klinan zachwiał się, ścięty nagłym bólem. Jego oczy wyrażały niedowierzanie. Trójząb wypadł ze słabnących palców. Były człowiek powoli osunął się na ziemię.

-Jak? – wykrztusił oszołomiony Krzysiek. Jego strzał nie mógł się przebić, przecież… I dopiero wtedy dostrzegł Amadeusza. Były komandos stał za plecami władcy kosmitów, w rękach dzierżąc broń.

-Zbyt był zajęty tobą, by chronić się od tyłu. – powiedział, powoli podchodząc do martwego ciała i opuszczając broń.

Kosmici, którzy wpadli do sali, stali oniemiali, oszołomieni stratą przywódcy. I nagle, równo jak jeden mąż, wszyscy padli na kolana przed Amadeuszem Ternukiem.

 

 

 

 

 

IV

 

 

 

 

 

Chaos po bitwie cichł.

Kosmici klęczeli na podłodze bez ruchu, wpatrzeni w Amadeusza.

Ludzi Zaćmienia przetrwało dwóch. Jeden ruszył, by ocucić Fulgora. Drugi czujnie spoglądał na obcych.

Krzysiek przysiadł na ziemi, zszokowany wszystkim co zaszło.

A były komandos pochylił się nad ciałem poprzedniego władcy Stag'thek. Decyzję podjął w ferworze chwili. A teraz dokładniej uświadamiał sobie jaki ciężar wziął na siebie. Zdjął maskę z twarzy Hirto'Klinana, a właściwie Stanforda Greena. Z martwej twarzy staruszka bił spokój.

Amadeusz, pamiętając co powiedział Klinan o wzmacnianiu przez maskę mocy umysłu, założył ją na twarz. I usłyszał myśli swoich poddanych.

 

 

 

Przytomność wracała do Fulgora szybko. Rozchybotany obraz przed oczami powoli wracał do normy. Starzec powoli podniósł się z podłogi i szybkim spojrzeniem ogarnął dziwną sytuacją w sali. Martwego Hirto'Klinana, Amadeusza w złotej masce, klęczących kosmitów. Fulgor bez słowa, bez pytania mocno przyłożył dłoń do czoła swojego człowieka, który go ocucił. Ostro rozbił wszelki umysłowy opór i wbił się w jego wspomnienia. Sytuacja w sali nabrała sensu.

Fulgor puścił swojego człowieka i na chwiejnych jeszcze nogach ruszył ku środkowi sali. Kiwnął głową komandosowi – nowemu władcy Stag'thek. „Oby umiał odciągnąć ich od Ziemi" – przemknęło mu przez myśl. „Tak czy tak – wszystko ułożyło się pozytywnie." Jedna jednak rzecz napawała go niepokojem… Kim byli tajemniczy strzelcy, którzy wspomogli ich w walce?

-Kim byli? – odruchowo wypowiedział swoje pytanie na głos, spoglądając ku sufitowi.

-Nie mam pojęcia. – powiedział siedzący niedaleko Krzysiek, który widać wziął pytanie do siebie. – Mogli to być ci, którzy zaatakowali nas w laboratorium, czemu jednak teraz by nam po…

-Ktoś was zaatakował? – warknął dziwnie ostro Fulgor. Chwycił go za ramię. – Chodź stąd. I opowiedz mi wszystko dokładnie.

 

 

 

Wyszli na korytarz. Krzysiek był zaskoczony dziwnym zachowaniem ich przywódcy. Przecież misja zakończyła się sukcesem, większym nawet niż się tego spodziewali.

-Wejdę do twoich wspomnień, dobrze? Muszę się dowiedzieć wszystkiego o co cię pytali. – powiedział Fulgor i nie czekając na pozwolenie przyłożył dłoń do jego czoła. Szereg obrazów przemknął Krzyśkowi przed oczami. Laboratorium. Przesłuchanie w ciemnym schowku. Twarz człowieka, który go pojmał… Fulgor ściągnął mu dłoń z czoła z poważnym wyrazem twarzy.

-A więc prawie mnie mieli. – szepnął. -Łatwo będzie cię znaleźć, Krzysztofie. A jeszcze łatwiej wyciągnąć od ciebie wszystko co o mnie pamiętasz – dodał w zadumie. Spokojny, zamyślony wyraz twarzy niczego nie zdradzał.

Instynkt pozwolił Krzyśkowi na uniknięcie pierwszego, nagłego ciosu, który na niego spadł. Ale Fulgor nie ustąpił. Chwycił go w mocne, umysłowe kleszcze i kolejnym, mocnym ciosem uderzył w jego twarz. Tym razem przyłożył do jego głowy obie dłonie. Krzysiek szarpał się w myślowej uwięzi, bezskutecznie próbując się obronić.

-Spokojnie. Utracisz tylko kilka wspomnień. – powiedział Fulgor.

Myśli Krzyśka porwał szalony wir niepamięci.

 

 

 

***

 

 

 

Wiesiek Maliniak zszedł ze wzgórza.

Wielki kształt odznaczał się wyraźnie wśród wysokiej trawy. Jakby, porównanie to było nawet zabawne, ktoś prasował ziemię ogromnym żelazkiem. Maliniak poprawił okulary. Wszystkie wioski w okolicy były wyludnione. Ludzie dostrzegli tajemniczy obiekt osiadający w tej kotlince. Więc to tutaj wylądowali. O ile faktycznie istnieli. Wydawał się być już tak blisko odkrycia kosmitów, a oni znów mu uciekli. Pech.

Maliniak szedł pośród wysokiej trawy, ku wielkiemu odbiciu na ziemi. Im bliżej się znajdował, tym bardziej uświadamiał sobie jak ogromny musiał być statek obcych. Czuł coraz większy podziw dla nieznanych sobie istot. Wszelkie wątpliwości jakie kiedykolwiek miał co do istnienia życia pozaziemskiego minęły. Wreszcie miał wrażenie, że poświęcając tej idei całe życie, nie zmarnował go.

Tuż przed jego nogami wysoką trawę przeciął biegnący lis. Zwierzak nie przestraszył się go ani trochę. Biegł, ciesząc się życiem.

 

 

 

Władca opadł na tron, patrząc na drzwi zasuwające się za ostatnim z dostojników. Westchnął, patrząc na salę, która jeszcze kilka dni temu była polem bitwy.

Amadeusz zsunął maskę z twarzy. Tylko kilka dni ją nosił, a już źle czuł się bez niej. To ona dawała mu siłę, która u jego nowego ludu była naturalna. Jednoczyła go z nim. Dzięki niej powoli uczył się władania umysłem i czuł, że jest w tym coraz lepszy. Trenując zrozumiał wreszcie, dlaczego obcy lud oddał w jego ręce władzę. Strzał w plecy nie wydawał się odpowiednią drogą do zdobycia tronu. Ale siła umysłu była najcenniejszą bronią Stag'thek. Hirto'Klinan dał się zaślepić gniewowi. W szale zrezygnował z osłaniania swoich pleców, popełnił fatalny błąd, który on sprytnie wykorzystał. Zwyciężył.

Przyciskiem na tronie wysunął niewielki ekranik, pokazujący mu nagrania ze wszystkich kamer na statku. Przewijał je przez chwilę. W szczególności zwrócił uwagę na wracających do swych siedzib dostojników – a przy tym zawzięcie dyskutujących. Ileż wysiłku kosztowało go przekonanie ich, że opuszczenie Ziemi jest dobre dla całej społeczności Stag'thek. Nie dziwił się im, że nie chcieli słuchać w tej sprawie nowego, niedoświadczonego przywódcy – na dodatek Ziemianina. Ale uparł się, a oni w końcu ustąpili. Nie chcieli otwartego konfliktu z władcą – chodziło chyba o jakieś wydarzenie z ich historii.

Tak wiele musiał się jeszcze nauczyć. Ale – myślał przesuwając palcami po stojącym przy tronie majestatycznym trójzębie – nie z takim rzeczami sobie radziłem.

 

 

 

Od dziecka nie lubił szpitali. I choć ten wyglądał inaczej niż wszystkie, które widział i tak nie budził jego sympatii.

Krzysiek leżał na sali pełnej poszkodowanych po trzęsieniu. Leżeli na łóżkach, materacach, kocach – na każdym wolnym skrawku podłogi. Krzysiek – jako ranny bez zagrożenia dla życia, miał miejsce w ciasnym kącie na cienkim kocu.

Siłą rzeczy nie opiekowano się nim jakoś szczególnie. Miał ranę na plecach – pewnie od drzwi, które się w nie wbiły. Złamany palec, ślady po uderzeniach w rozmaitych częściach ciała – spadające gruzy i tak potraktowały go wyjątkowo łaskawie. Po uderzeniu, które uczyniło go nieprzytomnym na ponad dobę, nie pozostał na jego czaszce podobno prawie żaden ślad.

„Trzęsienie ziemi w Krakowie, ho ho. Pewnie zaraz znajdą się idioci, którzy stwierdzą, że to wina kosmitów lub kogoś w tym stylu." – mówił w myślach były student. Położył się na kocu. I po raz nie wiadomo który, zaczął rozważać co znaczą dziwne słowa, które zagnieździły się w jego myślach. Mogło być to efektem jakiegoś uszkodzenia głowy przy uderzeniu, ale gdy tylko próbował przypomnieć sobie coś więcej z tego dnia gdy nastąpiło trzęsienie, słyszał głos mówiący: „Spokojnie. Utracisz tylko kilka wspomnień." Głos był cichy, ale mocny. Długo rozpływał się pod jego czaszką.

 

 

 

Piwniczną ciemność rozjaśniło światło żarówki. Nihil poderwała głowę, na tyle, na ile pozwalały jej łańcuchy, którymi była szczelnie obwiązana. „Idą po mnie" przemknęło przez jej głowę, i kolejny raz spróbowała zrzucić łańcuchy siłą umysłu. Ale zarówno one jak i krzesło, na którym siedziała, zachowywały się dziwnie – jakby były odporne na telekinezę.

Drzwi uchyliły się i do środka weszły dwie osoby. Mężczyzna, który przesłuchiwał ją już kilkakrotnie i kazał zwracać się do siebie Robert. A także młoda seksowna brunetka, która pierwsze swe kroki skierowała ku szafce z narzędziami tortur. Przez to kilka dni Nihil zaczęła dobrze kojarzyć miejsce gdzie szafka się znajduje i znała dokładnie czas, jaki zajmuje dojście od niej do jej krzesła.

-Zaczekaj, Francesko. – powiedział Robert. Był spokojny. Wprawdzie poszukiwany uciekł, ale tym razem był pewny, że nie zgubi tropu.

-Powiesz nam gdzie znajdę Fulgora? – powiedział do związanej kobiety. Oczywiście, mógłby skorzystać z pomocy Vernacciego i wyciągnąć te informacje wprost z jej umysłu, ale telepata był wyczerpany ostatnią misją. Nie był tak potężny jak ludzie Zaćmienia czy kosmici i potrzebował czasu na regenerację. Papponi starał się więc wyciągnąć potrzebne informacje bardziej konwencjonalnymi metodami.

Oparł dłonie o jej ramiona i spytał jeszcze raz, łagodnym szeptem.

-Powiesz?

Nihil pokręciła głową na prawo i lewo, w negatywnej odpowiedzi. Ksiądz Robert Papponi westchnął. Nie lubił sprawiać bliźnim niepotrzebnego cierpienia. Ale jeśli tego wymagała wola Pana… Wyciągnie od kobiety potrzebne informacje. A potem rozpocznie się prawdziwe polowanie.

 

 

 

 

 

SŁOWNICZEK

 

 

 

 

 

Uważny czytelnik powinien zauważyć, iż imiona członków Zaćmienia pochodzą wszystkie od słów łacińskich. Oto lista wszystkich tych imion, które przewinęły się przez opowiadanie, wraz z wyjaśnieniem ich znaczenia (bądź znaczenia wyrazów, od których się wywodzą).

 

 

 

Bellus – ładny, piękny

Cautor – poręczyciel, obrońca

Frigus – chłód, zimno, mróz

Fulgor – a) błyskawica, błyskanie; b) blask, odblask

Nepa – skorpion, rak

Nexus – związanie, splot

Nigra – (od Nigrans, Niger); czarny, ciemny

Nihil – nic, zero, coś bez znaczenia

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka