- Opowiadanie: Vaknell - Polowanie 2

Polowanie 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polowanie 2

II

 

 

 

 

Kasia leżała w wannie.

Gorąca woda i gruba warstwa pachnącej piany otulały jej ciało. Delikatne, subtelne światło grało na ścianach łazienki, odbijało się w wielkim lustrze. Z przyniesionego magnetofonu leciała muzyka z ulubionej płyty, zagłuszając szalejącą na zewnątrz burzę.

Kasia podniosła nogę i stopą przesunęła kurek, wpuszczając do wanny jeszcze więcej gorącej wody.

-Jak miło – szepnęła do siebie. Przesunęła namoczoną gąbką po miękkim, zgrabnym udzie. Przyjemne uczucie. Skierowała gąbkę ku niewielkim, sterczącym, dwudziestoletnim piersiom. Gąbka przesunęła się po naprężonej brodawce. Z głośników płynął głos Sinatry śpiewającego "Something Stupid".

I wtedy zgasło światło, a muzyka ucichła.

Nic nie zagłuszało już potężnych grzmotów dookoła domu. Cholerna burza. Kaśka po omacku wyszła z wanny. Oparła dłoń o ścianę, mokrą od parującej wody. Powoli przesunęła rękę natrafiając na wiszący na haczyku ręcznik. Wytarła się szybko i nago, na ślepo dotarła do wyjścia z łazienki.

Tu przynajmniej coś widziała. Cały dom był raz po raz rozświetlany upiornym blaskiem błyskawic. Poczuła że na ciało wychodzi jej gęsia skórka. Zadrżała. Nie bała się burzy, ale ten półmrok, huk i potworne rozbłyski, pusty dom… Kaśka kazała swojej strachliwej części się zamknąć i na palcach przebiegła przez pokój. Ubierała się szybko, w to co wpadło jej w ręce. Chciała zadzwonić na pogotowie energetyczne, ale pech sprawił że komórka też nie działała.

Kiedy nadeszło trzęsienie, Kaśka siedziała w kącie pokoju oplatając rękami podkulone nogi.

Obrazki i zdjęcia posypały się ze ścian domu jej rodziców. Drżenie wzmagało się. Nagle szyby z trzaskiem rozsypały się w drobny mak. Jedna z szaf z hukiem runęła na podłogę, od sufitu oderwał się żyrandol i spadł, posyłając wszędzie szkło.

W przerażeniu chciała uciekać, ale drżenie ziemi nie pozwalało jej się podnieść. Nogi miała jak z galarety. Kolejny obrazek przeciął powietrze tuż obok jej głowy.

Ale powoli wszystko cichło. Trzęsienie nie było tu tak silne jak to, które kilkadziesiąt kilometrów dalej obracało Kraków w gruzy. Kaśka leżała bezsilna, łkając bezgłośnie wśród zniszczonego dobytku.

Gdyby dźwięk, który potem nastąpił nie był tak dziwny i przenikliwy, nie zwróciła by na niego uwagi. Ale na to nie dało się nie zwrócić uwagi. Dźwięk był wysoki, świdrujący uszy i wibrujący pod czaszką. Zupełnie jakby coś przecinało powietrze. Kaśka wybiegła z domu zasłaniając uszy.

Na zewnątrz pachniało wiosną. Dźwięk nie ustawał, wydał się nawet jeszcze głośniejszy. A przed oczami ujrzała najdziwniejszą scenę w życiu. W niewielkiej dolince za wioską, błyskając światłami, osiadał przedziwny, ogromny pojazd latający. Miał opływowy kształt i zgrabnie przesuwał się między drzewami. "Kosmici?" – bezsensowne stwierdzenie przemknęło jej przez głowę.

Prawie nie poczuła ostrej macki wbijającej się w jej plecy. Powoli osunęła się na ziemię. Trawa była mokra. A może to jej włosy były jeszcze mokre po kąpieli? Krew delikatnie ściekała z jej pleców. Ból odpływał i wszystko było spokojne. Pachniało wiosną.

 

 

 

Kosmita wisiał nad ziemią.

Ciężkie, zmaltretowane ciało wisiało na słabnących, łańcuchami przywiązanych do sufitu mackach. Krople zielonkawej krwi ściekały z poszarpanych członków, głowa zwieszała się bezwładnie. Obcy jęczał.

W ciemnej piwnicy znajdował się jeden człowiek. Miał poparzoną twarz i paskudny uśmiech. Opierał się o małą szafeczkę z rozmaitymi narzędziami budzącymi grozę samym wyglądem. Dziwaczne ostrza, bicze, tajemnicze mechanizmy z plątaniną kabli. Uśmiechając się szeroko wziął do ręki bicz zakończony dużymi, ostrymi haczykami.

-Teraz coś bardziej tradycyjnego, dobrze mój łuskowaty przyjacielu?

Obchodził torturowanego powoli, obojętnie. Nagle zatrzymał się w pół kroku, obrócił na pięcie i smagnął kosmitę po plecach. Haki wbiły się głęboko, w powietrze prysnęła krew. Obcy jęknął i szarpnął się na łańcuchach.

-Spokojnie kolego. – powiedział łagodnie. -Przecież dopiero zaczynamy.

Przy kolejnym uderzeniu haczyki wbiły się jeszcze głębiej. Wyrwane pociągnęły za sobą krew i fragmenty rozerwanego ciała. Kałuża zielonej krwi na ziemi zwiększała się.

Skrzypnęły drzwi. Do pogrążonego w półmroku pomieszczenia wpadło światło. Człowiek w czarnym płaszczu wkroczył do środka.

-Jest gotowy?

-Jest silny, ale… – człowiek z poparzoną twarzą od niechcenia smagnął kosmitę biczem. Haki wbiły się w rany po poprzednich razach. – Ale myślę, że udało mi się go złamać. Twoja kolej Fulgorze. – mężczyzna wyrwał bicz i z żalem na twarzy odstąpił krok do tyłu.

Fulgor stanął tuż przed twarzą obcego. Kosmita nie podniósł głowy. Próbował coś powiedzieć, ale zdołał z siebie wydobyć niezrozumiały szept. Fulgor przyłożył rękę do jego czoła. Wyczuł wolę torturowanego, słabnącą, ale próbującą go zatrzymać. Uderzył ją myślami. Mocno. Atakował bez litości. Miażdżył opór czując jak wola obcego się załamuje.

-Teraz powiesz mi wszystko. – szepnął.

 

 

 

Krzysiek zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko i wydmuchał dym.

Parę dni wcześniej martwił się tym, że wywalili go ze studiów. Obecnie ocalał cudem z trzęsienia ziemi, był ścigany przez kosmitów i zadawał się z tajemniczą, niekoniecznie godną zaufania organizacją.

Amadeusz siedział obok, zupełnie zajęty swoją M16ką. Przyłączył się do Krzyśka i jego "nowych znajomych" bez wahania, bez pytań. Dziwny był to człowiek. Ale grunt, że został z nimi bo na jego celności i wyszkoleniu można było polegać, to pewne.

Siedzieli przy stole, w jakimś opuszczonym budynku na obrzeżach Krakowa. Co jakiś czas przez pokój przechodził w pośpiechu jakiś uzbrojony członek Zaćmienia – jak ponoć brzmiała niezbyt oryginalna nazwa owej tajemnej grupy – niektórzy zatrzymywali i zamieniali z nimi kilka słów. Szykowała się wojna, a Krzysiek podobno miał być jej centralną postacią. Cóż za radość czerpał z tego powodu.

Rzucił niedopałek na ziemię, przydeptał. Kilka dni temu…

Kilka dni temu szedł pustą, nocną ulicą. Lało jak z cebra, przemaczając go do suchej nitki. Ale nie przejmował się tym.

Pieprzony Czermiński. "Pan profesor". A raczej niedouczony, sadystyczny cham, uwzięty na studentów, którzy wiedzą więcej od niego. Że też dał mu się wyprowadzić z równowagi. Niepotrzebnie wdał się w bezcelową pyskówkę, w której w kierunku "profesora" poleciało sporo niemiłych słów przeplatanych przekleństwami. A pan Czermiński był oczywiście najlepszym kumplem docenta i umiał mu załatwić wylot ze studiów.

Z naprzeciwka nadchodziło dwóch ludzi. Łyse głowy przykryte moknącymi kapturami, dresy, łańcuchy na szyjach. "Niech mnie zaatakują" – szepnęła spora część jego osobowości. Agresja wzbierała w nim jak burza. Prowokacyjnie wysunął portfel z kieszeni.

Dresiarze spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Zbliżali się. Rozsunęli się, robiąc mu przejście pomiędzy sobą. Krzysiek ruszył.

Zaatakowali prawie równocześnie. Jeden chwycił go za jedno ramię, drugi złapał rękę i sięgnął dłonią po portfel. Nie dotknął go nawet, bo już zginał się w pół od celnego kopnięcia Krzyśka. Były student wyrwał się atakującym i sam przeszedł do ofensywy.

Dopadł drugiego ze zbirów. Celne kopnięcie wsparł mocnym lewym sierpowym. Poprawił z prawej strony. Dresiarz próbował odwzajemnić się tym samym, ale Krzysiek chwycił jego ręce, mocnym uderzeniem głowy skąpał twarz zbira we krwi.

W tym czasie ten pierwszy zaszedł go od tyłu. Mocny kopniak prawie przewrócił Krzyśka, ale udało mu się utrzymać na nogach. Zbir nie mógł kopnąć drugi raz, z nogą chwyconą przez studenta, podcięty runął w kałużę.

Deszcz wzmagał w Krzyśku szał. Dopadł drugiego, uderzył mocno, pozbawił równowagi i rzucił na leżącego na ziemi towarzysza. Doskoczył do nich i kopał, wkładając w to całą siłę i złość. Bronili się, ale byli tylko pewnymi siebie osiłkami. Nie mieli szans z ruchliwym, chodzącym na lekcje karate i nauczonym paru rzeczy przez znajomego komandosa studentem. Prawie żaden z ich ataków nie docierał do celu, na nich zaś raz po raz spadały celne uderzenia.

Zostawił ich, kiedy przestali podnosić się z ziemi. Kałuże zabarwiały się krwią.

Krzysiek odpędził wspomnienia. Wydłubał drzazgę ze stołu. Po co myśleć o wylocie ze studiów, kiedy lada dzień można zginąć. Miał teraz inne zmartwienia.

Nie nadawał się na przywódcę powstania. Nie wiedział nawet od czego zacząć. Nie mogli po prostu zabijać każdego napotkanego kosmity. Może w latach pięćdziesiątych to działało, podobno obcych nie było tak wielu, w pamięci walczących ludzi świeże były doświadczenia z wojny. Ale teraz potrzebowali szybkiego, błyskotliwego posunięcia, które zdruzgocze najeźdźców.

-Chyba mam coś o czym myślisz. – powiedział Fulgor wchodząc do pokoju.

 

 

 

Vernacci otworzył oczy.

-Mam go. Widoczny jest jak przez mgłę, muszą go chronić jakąś tarczą.

-Dlaczego więc go widzisz? – zainteresował się Papponi wstając z krzesła.

-Chronią go przed kosmitami. Ich umysł jest zupełnie inny, to czego nie dostrzegą oni możemy czasem zobaczyć my. I na odwrót. – powiedział starszy mężczyzna. Podniósł się z podłogi, wsunął na siwe włosy swój nieodłączny, czarny kapelusz.

"Watykan powinien zatrudniać więcej telepatów" – pomyślał ksiądz Papponi, z uznaniem patrząc na Vernacci'ego.

-Jest przy nim? – spytał ksiądz.

-Nie wiem. Umieją zabezpieczać siebie lepiej niż jego, u nich jest to prawie automatyczne. Nie mogę ich wyczuć, ale… On nas do niego doprowadzi. Jestem pewny.

-Dobrze. Gdzie więc jest chłopak?

-Zaczął się gdzieś przemieszczać, on i drugi człowiek okryty tarczą tamtych. Prawdopodobnie jest też z nimi sporo członków Zaćmienia. – odpowiedział Vernacci.

-Tym lepiej. – odrzekł z uśmiechem Papponi. -Wskaż nam drogę.

 

 

 

Niewielka ciężarówka i stary, zielony uaz Amadeusza mknęły drogą, przecinającą jak nóż zielone pola. Nie kryli się z bronią i wszystkie uciekające z miasta samochody ustępowały im z drogi.

Fulgor wiele zdołał wyczytać z umysłu schwytanego kosmity. Przede wszystkim miejsce, w którym osiadł ich statek. Oraz to, że na pokładzie jest najwyższy władca Stag'thek, czekający na wieści z polowania na Krzyśka.

Władca Stag'thek był dla tego ludu osobą świętą. Miał władzę absolutną, a jego rozkazów słuchać musiał każdy, od prostej robotnicy do najlepszych z wojowników i arystokratów. Miał niewątpliwie silną ochronę. Ale gdyby udało się im go porwać, mogłoby to równać się zwycięstwu. Garstka dobrze wyszkolonych i zdeterminowanych ludzi, z pomocą „przeznaczenia" Krzyśka i doświadczenia Fulgora mogła tego dokonać.

Więc jechali. Misja nie wydawała się szaleństwem. Ona szaleństwem była.

Krzysiek nie był zachwycony perspektywą wdarcia się na statek pełen obcych, ale wiedział, że to jest ich szansa. Jego szansa na oderwanie się od tego dziwacznego świata, który od momentu trzęsienia wciągnął go w swój wir. Krzysiek założył ręce za głowę, rozparł się wygodnie w fotelu i pomyślał optymistycznie, że w najgorszym wypadku zginą. Pocieszony uśmiechnął się i przymknął oczy.

 

 

 

Barnen'Antaak był wściekły.

Przedzierał się przez las, rozgarniając gałęzie rękami i mackami. Spojrzał na czubki drzew, chwiejące się i co jakiś czas opadające w gęstwinę. Robota szła o wiele za wolno, ale nie to było jedynym powodem jego złości.

On, dowódca piątego kręgu wojowników, bohater najazdu na Sonat – on, skierowany do nadzorowania wycinki drzew! Tak, oczywiście było to odpowiedzialne zadanie, działanie statków Stag'thek opierało się na przetworzonej energii drzew i wszelkich roślin. A ci durnie robotnicy potrzebowali nadzoru. Ale żeby posyłać tu doświadczonego dowódcę i świetnego wojownika jakim był?

Barnen wyszedł na niewielki pagórek. Miał na sobie czerwony półpancerz i krótką spódniczkę wojownika, teraz targaną przez lekki wiatr. Przez plecy przewieszony był jego wspaniały miecz z metalu Vindar, wzmacniany energetycznie.

Robotnicy pracowali na granicy lasu. Drzewo za drzewem spadało na ziemię. Automatyczny dźwig ładował wszystko na transportową łódź powietrzną. Przez twarz Barnen'Antaaka przeszedł grymas niezadowolenia z tempa pracy robotników.

Wtedy rozległy się strzały.

Zaatakowani robotnicy i ochrona padali od celnych kul jak muchy, nie nadążając z telepatyczną obroną, zaskoczeni, atakowani z kilku stron. Durnie. Barnen chwycił za miecz i rzucił się biegiem w stronę walczących. Nagle, zaskakując go zupełnie, potężne uderzenie myślowe cisnęło go na pień drzewa.

Barnen ujrzał odzianego w długi, czarny płaszcz mężczyznę. Długie, siwe włosy okalały starczą, przeciętą blizną twarz. W rękach dzierżył miecz.

Barnen i Fulgor zaatakowali równocześnie.

Drzewa zachwiały się od zderzenia dwóch potężnych woli. Myślowe ataki spotkały się dokładnie pomiędzy walczącymi, wyzwalając wokół falę energii. Barnen skoczył do przodu, kciukiem włączając energetyczną osłonę ostrza, przygotowując do ataku macki. Ale Fulgor nagle zniknął.

Zmaterializował się tuż za kosmitą. Antaak w ostatniej chwili uniknął ciosu mieczem, ale dzięki trzeźwemu umysłowi natychmiast przeszedł do ofensywy. Dwie macki zaatakowały człowieka równocześnie z silnym myślowym impulsem. Ale atak się nie powiódł. Impuls natrafił na silną tarczę, jedna macka padła odcięta, druga z trudem uniknęła jej losu. Fulgor zamierzył się mieczem ku gardłu kosmity. Barnen własnym mieczem odbił na bok ostrze. Miecz człowieka nie przepalił się pod wpływem energetycznej osłony, musiał więc być zrobiony z naprawdę dobrego materiału. Nie mógł się jednak równać z osławioną bronią Antaaka.

Dwóch szermierzy starło się pomiędzy drzewami. Miecze, jeden otoczony niebieskawą poświatą, kreśliły w powietrzu smugi. Co jakiś czas rozlegał się trzask zderzających się ostrzy. Co jakiś czas powietrze drżało od myślowych ataków, macki obcego raz po raz próbowały wspomóc miecz w przełamaniu obrony człowieka. Ale Fulgor bronił się z wprawą i szybkością na jaką nie wskazywałby nigdy jego wiek. Nie tylko bronił, często atakował. Barnen był coraz bardziej wściekły. On, dowódca spod Sonat nie mógł pokonać tego marnego człowieczka!

Fulgor był zbyt doświadczony, by nie dostrzec tej słabości przeciwnika. Kiedy kosmita zaczął w szale atakować zbyt chaotycznie i osłabił swą myślową tarczę – Fulgor uderzył. Silny myślowy atak posłał przeciwnika na ziemię. Obcy ryknął ze złości i zerwawszy się z ziemi rzucił się wściekle w stronę Fulgora. Ale mężczyzna zniknął, pojawiając się tuż za plecami wroga.

Miecz wbił się głęboko w plecy, przeszedł przez serce i skąpany w zielonkawej krwi wynurzył się z osłoniętej zbroją piersi kosmity.

Barnen'Antaak, dowódca piątego kręgu wojowników, dzielny wojownik i dobry wódz spoczął w miękkiej, ziemskiej trawie.

 

 

 

Krzysiek skończył strzelać. Opuścił drżącą dłoń.

Bitwa była wygrana. Kosmici nie byli przeszkoleni do walki, zaskoczeni i oszołomieni nie potrafili stawić dużego oporu. Zostali po prostu wyrżnięci. Krzysiek, patrząc na porozrywane kulami ciała, czuł wyrzuty sumienia tylko przez chwilę. Wystarczyło przywołać w myślach obraz zniszczonego Krakowa, setek tysięcy ludzi pozbawionych domów i dziesiątek tysięcy ofiar pod gruzami. Wystarczyło przywołać widok okolicznych wiosek, w pobliżu których osiadł statek najeźdźców. Nie, przy zabijaniu obcych etyka nie miała nic do rzeczy.

Kilku ludzi wzięło się za zgarnianie ciał na jeden stos. Amadeusz przyglądał się broni znalezionej przy kilku wrogach. Nihil, Nepa i kilku innych ruszyło w kierunku statku, którym kosmici transportowali drzewa. Był celem tej potyczki, ich szansą na dostanie się na główny statek. Zwiadowcy Zaćmienia wypatrzyli miejsce ścinki drzew niedługo po przybyciu w tą okolicę, Fulgor zaś rychło zdecydował o ataku.

Krzysiek siadł na pobliskim, zwalonym pniu. Czuł się tu nie na miejscu. Nikt nie wyznaczał mu żadnych zadań, nikt nic od niego nie wymagał ani nie pytał o zdanie. Nie był tu ani w charakterze dowódcy, ani pomocnika, ani konsultanta.

Tak naprawdę nie miał jednak żadnej alternatywy. Mógł, niepotrzebny gdyby nie ów "potencjał możliwości", wedrzeć się na główny statek kosmitów i wziąć udział w porwaniu ich najpotężniejszego dowódcy. Lub wyrwać się ludziom Zaćmienia i… I co? Nie miał domu, a goście w czarnych wdziankach i z łacińskimi imionami chronili go tarczą przed ścigającymi go ufoludkami. Był od nich najzwyczajniej zależny. No cóż. Poleci z nimi na ten statek, będzie się trzymał z tyłu, trzymał glocka w pogotowiu i w razie czego liczył na ich pomoc. Więc ustalone. "Cholera, gdybym miał choć ze dwie setki dobrej wódki" – pomyślał z żalem.

-A więc czujesz się wśród nas nie na miejscu? – odezwał się Fulgor, wyłaniając się z lasu tuż za jego plecami.

-Nie lubię gdy ktoś włazi bez pozwolenia do mojej głowy. – powiedział Krzysiek nie odwracając się.

-Zastanawiasz się w jakim charakterze jesteś razem z nami, tak? Widzisz, to zależy od ciebie chłopcze. To ty musisz zdecydować w czym chcesz nam pomóc, co wniesiesz swoją obecnością. W Potencjale Możliwości nie jest zapisane w jaki sposób masz spełnić swoją "misję". Zdecyduj sam.

Krzysiek nie odpowiedział, myśląc nad sensem słów starszego mężczyzny.

Ze statku transportowego wyszła Nihil. Przez to parę godzin spędzonych w kryjówce Zaćmienia Krzysiek poznał się z nią dość dobrze. Mogła sprawiać wrażenie niedostępnej dla zwykłych śmiertelników, tajemniczej, ale tak naprawdę była zwykłą, miłą dziewczyną. Szła w ich stronę, odgarniając po drodze z twarzy niesforny kosmyk czarnych włosów.

-Nie możemy sobie poradzić z elektroniką tego dziwadła. – powiedziała w stronę Fulgora i wskazała ręką transportowiec. Wyglądał jak wielki tir, z otwartą od góry przyczepą, tyle że tu kabina kierowcy miała przyjemny, owalny kształt i była w dużym stopniu oszklona. No i ten "tir" służył do latania.

-Więc jak, chłopczyku. – odezwała się do Krzyśka. – Podobno jesteś informatykiem?

 

 

 

-Oni naprawdę mają zamiar to zrobić. – powiedział Papponi odrywając lornetkę od oczu. -Dadzą się zabić i lata poszukiwań szlag trafi.

-Więc dopadnijmy ich teraz. – powiedział Santiago i podniósł karabin.

Ksiądz Robert znów podniósł lornetkę. Oparł łokcie na ciepłej, wiosennej trawie. Dostrzegł, że coraz więcej ludzi Zaćmienia wchodzi na pokład. Tylko kilku jeszcze krzątało się po powstałej po wycince drzew polance.

-Nie. Większość jest już na statku. Możemy ich spłoszyć i szukaj wiatru w polu. – odrzekł powoli – No i jest ich wielu. Musimy poczekać aż się rozłączą i dopaść ich po kolei. Zbierajcie się. – zakomenderował. Franceska i Santiago podnieśli się z trawy. Vernacci wstawał dłużej, ciężko oddychając. Bardziej nadawał się do zabawy w telepatię z daleka, tu sprawiał wrażenie nieporadnego staruszka. Papponi także wstał, schował lornetkę do torby.

-Idziemy, panowie i panie. Lecimy z nimi.

 

 

 

Lis przemknął między drzewami.

Ludzie są dziwni, stwierdził po raz kolejny w swoim życiu. Coś był nie tak, Lis był tego pewny. Był zbyt doświadczony i zbyt inteligentny, by tego nie dostrzec.

Ściółka była mokra od wczorajszego, poprzedzającego burzę deszczu. Miękkie, lekko namoknięte liście były przyjemne dla jego łap. Lis przebiegł pod dolnymi gałęziami świerka i przeskoczył niewielki wykrot.

Burzę można jeszcze uznać za zjawisko normalne, choć owa wczorajsza burza z pewnością zwyczajna nie była. Ale te dziwne wstrząsy gruntu? Nie, nie było to przyjemne uczucie uciekać po ciemku przez las, cały czas obawiając się, że spadnie na ciebie drzewo. Nie, to już się Lisowi całkiem nie podobało.

Dostrzegł na ściółce jakieś ślady. Przyłożył nos i powąchał. Dzik. Sądząc po zapachu ten zza strumyka. Przyjemny gość, choć trochę narwany. Lis ruszył dalej.

Na czym więc skończył? Ach, trzęsienie. Przetrwał je jakoś, skulony w ciasnej jamce. A potem nadleciał ten dziwny samolot. Zresztą tak naprawdę nie wyglądał na ludzki samolot. Ten paskudny świst… Wylądowali całkiem niedaleko. Nie kusiło go, by wybrać się tam na dokładniejszy zwiad. Instynkt podpowiadał mu, że nie było by to zbyt bezpieczne.

Strumyk nie był głęboki. Lis przystanął na zanurzonych częściowo łapach i przez chwilę chłeptał wodę. Była przyjemnie chłodna, nawet nie tak bardzo zamulona. Machnął językiem jeszcze kilka razy i wyszedł na brzeg.

Równo z przylotem samolotu pojawiły się te dziwne istoty. Nie przypominały niczego, o czym uczył by go Tata Lis. A dotąd był pewny, że Tata Lis nauczył go o życiu wszystkiego. Po lesie chodziły słuchy, że to oni wybili wszystkich ludzi z okolicznych wiosek. To oni także zaczęli na szeroką skalę wycinać drzewa w jego lesie. Paskudne istoty.

Działo się coś dziwnego, to nie ulegało wątpliwości. Lis podniósł głowę. Ponad koronami drzew, w blasku zmierzającego już ku zachodowi słońca, dostrzegł kształt dziwnego statku. Po lesie rozszedł się szum silników, czubki drzew poruszyły się pod spowodowanym przez niego podmuchem. Z tylnej części statku wystawały korony barbarzyńsko ściętych drzew. Lis warknął gniewnie i pobiegł dalej.

 

 

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka