- Opowiadanie: HeadBanger - Dzieci Nocy

Dzieci Nocy

Pisałem, bo czułem taką potrzebę, natchniony muzyką i aromatycznym napojem. Początek może trochę odbiegać jakościowo od reszty, bo pisałem go dosyć dawno, a zmieniać mi się go już nie chciało (z lenistwa, a może z przekory? Cholera go wie...). Jest w tekście nawiązanie do pewnego wieszcza, kto je znajdzie dostanie ode mnie okrągłe nic. Miłego czytania, a jeśli wam się nie spodoba to cóż ja na to mogę poradzić? Jeśli jednak się spodoba to dorzucę coś do tej historii, bo jak na nią patrzę to czuję (zapach moich skarpet... nieudany żart stop), że nawet nie jest jeszcze rozpoczęta na dobre. Tak czy inaczej: bawcie się dobrze. A! Zapomniałbym, w opowiadaniu nie ma żadnych prawdziwych zdarzeń, wszystko jest wymyślone (to kieruje do wszelkiej maści historyków, coby się zbytnio na mnie nie złościli, a jeśli będą to znaczy, że nie umieją czytać przedmów).

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dzieci Nocy

Dzieci Nocy

 

Rok 1545, Austria.

 

Do osady na karym wierzchowcu wjechał nieznany mężczyzna w czerni. Nieznajomy nosił długi płaszcz z kapturem, który skrzętnie skrywał jego oblicze.

Wyglądał jak typowy najemnik, ubrania miały nie krępować ruchów, przy boku nosił długi sztylet i jednoręczny topór, a na plecach budzący grozę dwuręczny miecz. Miecz, jak wszystkie miecze zakonników nosił imię, w tym wypadku był to Kat.

Ludzie zamieszkujący miasteczko nie mogli wiedzieć, że nieznajomy najemnik należy do tajemnego zakonu, zajmującego się polowaniem na ludzi parających się magią.

Kurt, bo tak nazywał się zakonnik, przybył do malowniczego miasteczka, położonego u stóp Grossglocknera ze zleceniem zabicia głowy rodziny Drünnewageerów. Wojownik miał jeszcze jedną broń w zanadrzu, była to umiejętność posługiwania się Czarną Energią, która w walce z czarownikiem czyniła go niemal niezwyciężonym, ponieważ prawie żaden z żyjących magów nie opanował tej mocy. Nasuwa się pytanie, skoro ma taką moc, po co mu broń? Odpowiedź jest bardzo prosta. Zakonnicy postępują według ściśle określonych zasad, a jedną z nich jest honorowa walka z ludźmi. Ponadto Kat służył do całkowitego unicestwiania wiedźm i czarowników.

Rycerz zsiadł powoli, przywiązał swego wierzchowca do koniowiązu. Idąc w stronę drzwi wejściowych ściągnął kaptur i poprawił mieczysko na plecach. Załomotał stalową kołatką w kształcie byczej głowy i zrobił dwa kroki, jeden do tyłu, drugi w bok. Wiedział, że w drzwiach może kryć się pułapka. Lewą dłonią dobył sztyletu, a wokół prawej zapłonął czarny ogień. Drzwi rozwarły się z łoskotem. Stojąca w progu postać nie była człowiekiem.

Kurt nie czekając posłał kulę czarnego ognia w stronę stwora wyglądającego jak cień, bestia zaskoczona tak silnym uderzeniem na chwilę straciła swój instynkt i rzuciła się w stronę zakonnika. Była już tuż tuż, gdy zakonnik zniknął w obłoku czarnej energii i pojawił się nad nią, lądując na karku czarnego potwora, zatapiając w nim pokryte runami, zakrzywione ostrze sztyletu. Bestia zaryczała przeszywająco i rozpłynęła się w powietrzu.

Rycerz cały był pokryty ciemnymi wężykami Pradawnego Płomienia, a oczy jego przybrały kolor czerwony.

– Pierwszy obrońca unicestwiony – wycharczał gardłowym głosem wojownik. – Ciekawe, ilu jeszcze skrywasz…

Jednym skokiem pokonał próg i instynktownie zaatakował, zadając śmiertelny cios harpii, posyłając jej prosto w serce wiązkę energii, która przeszyła ją na wylot.

– Drugi… Widzę, że spodziewałeś się mnie, mości Drünnewageer! – zakrzyknął. – I tak mi się nie wymkniesz, przeklęty odmieńcze!

 

Drünnewager był przerażony. Strach odbierał mu głos. Stał właśnie w sieni, gdy jego Cień został unicestwiony.

Na podwórzu ujrzał wysokiego, postawnego wojownika o długich kruczoczarnych włosach i czerwonych oczach. Przeląkł się go tym bardziej, że rozpoznał wyszyty na płaszczu czerwony krzyż maltański, znak Świętego Zakonu. Wiedział, że musi działać szybko.

– Harpio! – zakrzyknął Drünnewager. – Na pomoc!

Z obrazu, wiszącego na ścianie, wyłoniła się z ogłuszającym krzykiem twarz kobiety z wampirzymi kłami, by za chwilę ukazać się w całej swej skrzydlatej postaci. Harpia zamarła w powietrzu oczekując rozkazu.

– Zabij tego, który nadchodzi – rzekł.

Czarownik usłyszał głos zakonnika i rzucił się do ucieczki. Gnał na oślep przez cały dom, wybiegając na podwórze skręcił w lewo. Wymijając studnię potknął się, przewrócił. Usłyszał krzyk zabijanej harpii, nie spodziewał się, że ten, który przybył po niego, jest tak potężny. Z gardła Drünnewagera wyrwał się skrzek przerażenia, podniósł się i szybko podbiegł do ściany oznaczonej pentagramem.

– Rozkazuję ci wyjść! – krzyknął.

Kamienna ściana wybrzuszyła się, ukazując to, co było w niej uśpione przez wiele lat. Golem zaryczał.

Kurt stał w izbie jadalnej, gdy dobiegł go ryk dobywający się z podwórza. Znał bestię, która ryczy w ten sposób. Zawsze tak samo. To był golem. Każdy, kto w życiu miał styczność z magami wiedział, że co potężniejszy miał swojego golema.

Golemy nie przychodziły na świat jak każde inne stworzenie, były tworzone przez czarodziejów po to, by ich chroniły. Golemy będąc stworzeniami magicznymi były na nią niewrażliwe tak jak na strzały i bełty z kusz, nawet wystrzał z samopału nie mógł ich zatrzymać. Aby zabić golema trzeba obciąć mu głowę, jednak niełatwo to zrobić. Pędząca człekokształtna, ryczącą kupa kamieni i gliny, której każdy krok wywołuje wstrząs jest bardzo ciężka do zatrzymania. Golemy są ślepo poddane woli swego pana, więc co za tym idzie nie, posiadają własnej.

Kurt zatrzymał się przy wyjściu na podwórze. Schował sztylet do pochwy i dobył swego miecza. Długie i szerokie ostrze pokryte było runicznymi znakami, a rękojeść pięknie wykończona. Na kuli miecza wygrawerowany był znak zakonu.

Wojownik ujął Kata oburącz i ruszył do ataku. Biegnąc ujrzał maga kryjącego się za golemem,  który mimo przerażenia w oczach uśmiechał się z triumfem.

Rycerz zakonny zatrzymał się.

– Myślisz, że ta tępa kreatura mnie pokona? – zakrzyknął. – Płonne twe nadzieje! Szykuj się na śmierć, potępieńcu!

– To nie ja jestem potępiony, tylko ty! – odrzekł Drünnewager, prawie nie szczękając zębami. – Może opowiesz mi, dlaczego nie możesz umrzeć? Ha! To ty jesteś kreaturą ciemności, a nie ja!

Czas zwolnił. Wspomnienia ogarnęły Kurta niczym macki ośmiornicy, przestał widzieć i słyszeć to, co dzieje się dookoła niego. Zapomniane miejsca i wydarzenia wdarły się do jego mózgu niczym ostrze mizerykordii i nagle przypomniał sobie to, o czym chciał zapomnieć, doskonale wiedział, skąd ma moc i dlaczego żyje już tak długo. Słowa czarownika obudziły obrazy, które chciał w sobie zdusić, puścić w niepamięć. Zapomniane wrota otworzyły się w jego umyśle wylewając rzekę wspomnień…

 

 Rok 1187, Tyr.

 

– In Nomine Patris… – głos kapłana unosił się w jednej z kaplic Tyru, ostatniego bastionu chrześcijańskiej Europy w Ziemi Świętej, niczym ciężkie, ciemne chmury nad deszczową Normandią.

– Pater Noster… – Jakub de Cantarfell, młody rycerz, nie słuchał modlitwy wygłaszanej przez księdza, jasnookiego, niskiego i lekko przygarbionego starca. Mimo że ząb czasu nadgryzł jego ciało, to głos był nadal mocny, a duch młodzieńczy. Rycerz machinalnie poruszał ustami, jego myśli były gdzie indziej, wiele mil od spieczonej ojczyzny Saracenów, miejsca, w którym wody zawsze brakowało, a ziemia była jałowa. Wspomnienia zaniosły go do rodzinnego domu, zamku ojca, zamożnego barona. Oczami duszy oglądał obrazy sprzed lat, kiedy to wraz z kuzynami jeździł konno po polach, łowił ryby, bawił się w rycerzy. Myśli pochłonęły go tak bardzo, że nie zauważył poruszenia wśród rycerstwa i pachołków. Oprzytomnił go krzyk młodego giermka stojącego we wrotach świątyni.

– Saraceni idą! – wykrzyknął młodzik z przerażeniem.

Jakub wraz z resztą rycerstwa wybiegł z kaplicy i udał się na mury. Gdy biegł, gorące powietrze wywiało z niego wspomnienia, które były jedynym ukojeniem jego duszy. Dookoła zrobił się niesamowity zgiełk. Ludzie biegali, dowódcy krzyczeli rozkazy. Tyr przygotowywał się do szturmu. Młody jasnooki i ciemnowłosy rycerz stał w pysznej mediolańskiej kolczudze, przy boku miał pięknej roboty miecz. Wiatr szarpnął jego tuniką z krzyżem na piersi i targnął trochę przydługimi włosami. Jakub odruchowo odrzucił niesforny włos z czoła. Dopiero teraz zrozumiał przerażenie młodego giermka, który ogłosił im wieść o nadchodzącej armii saraceńskiej. Szedł na nich sam Salah ad-Din z całą swą potęgą. Pięćdziesiąt tysięcy wojsk muzułmańskich stanęło pod murami Tyru. Tyr choć był doskonale ufortyfikowanym miastem, miał wśród murów tylko dziesięć tysięcy wojsk spod znaku krzyża.

Tak niewielu, przeciwko tak wielu – pomyślał – Boże, dopomóż swoim wiernym sługom.

Na mury wbiegali łucznicy. Obroną dowodził baron Balian z Ibelinu, znakomity rycerz i wojownik. Balian, mimo lat czterdziestu pięciu, był mężem potężnie zbudowanym, krzepkim i niezwykle inteligentnym. Siły i wytrzymałości mógł mu pozazdrościć niejeden młodzik.

– Pawężnicy do wrót! – wydawał rozkazy baron. – Zakony rycerskie na mury! – głos Baliana niknął w natłoku innych głosów i dźwięków. Nie minęła godzina, gdy Salah ad-Din wydał rozkaz do ataku.

 

– Panie – śniadoskóry mameluk uchylił płachtę namiotu – przybył Ismail i Dżafar…

– Wpuść – przerwał Salah ad-Din.

– Salam Alei kum.

– Alei kum Salam. Co radzicie, moi przyjaciele? Cóż mam począć?

– Panie, musimy atakować! – powiedział rozgorączkowany Ismail. – Niewierni nie są gotowi! Zmiażdżymy ich!

– Spokojnie Ismailu – odezwał się do tej pory milczący Dżafar – Może być zupełnie inaczej niż sądzisz. Wydaje mi się… Ba! Jestem tego pewien, że niewierni są przygotowani i czekają na nasz atak. – Dżafar spojrzał na Wielkiego Wodza i rzekł. – Poczekajmy.

– Tu nie ma na co czekać! – zakrzyknął Ismail, lecz ucichł pod spojrzeniem jastrzębich oczu Salah ad-Dina.

– Zaatakujemy – Dżafar chciał zaprotestować, lecz pod gestem Saladyna umilkł. – Pierwsi zaatakują Nubijczycy.

– To zły pomysł, mój panie…

– Spokojnie, Dżafarze. Dowiemy się, jak przygotowani są niewierni. Dopiero gdy pierwszy szturm się nie powiedzie, uderzymy całą naszą siłą…

– A wtedy wygramy! Na Allacha, to się musi udać! – zakrzyknął Ismail.

– Do chorągwi bracia – rzekł Salah ad-Din.

 

Słońce piekło niemiłosiernie. Świat zamarł na chwilę, przed zderzeniem dwóch armii, dwóch wiar. Na niebie, wysoko, szybował jastrząb.

Zbudziło go szarpnięcie. Nie pamiętał, żeby kładł się spać. Ostatnie co pamiętał to to, że udał się po wodę, potem zapadła ciemność.

– No bracie! Nieźle cię przygrzało! – słowa wypowiadał człowiek, którego Jakub dopiero teraz rozpoznał. Był to Konrad von Krogg, przyjaciel i niemalże brat. Razem stawali w niejednej bitwie, również pod Hittinem. – Jesteś w stanie wstać?

– Tak… Gdzie ja jestem?

– W lazarecie. Straciłeś przytomność, bracie, na prawie dwa dni. Przespałeś trzy ataki. Oj, było, powiadam ci, na co popatrzeć. Wielu poległo po obu stronach, ale jest szansa.

– Jaka? – zapytał Jakub.

– Jeżeli chcemy ocalić miasto i ludzi, musimy stanąć w walnym boju.

– Dworujesz sobie ze mnie?

– Gdzieżbym śmiał. Zakładaj kolczugę i miecz, będą ci potrzebne. Idziemy w bój.

Gdy Jakub i Konrad wyszli z lazaretu, giermkowie od razu podali im wodze ich koni. Pierwsze oddziały wychodziły już za bramy Tyru.

Około południa armia Krzyżowa stała naprzeciw armii Saracenów. Zagrały trąby i ciemna ściana wrażych wojsk pękła i ruszyła na Krzyżowców.

Armia chrześcijańska stała w szyku liniowym. Pawężnicy, łucznicy i kusznicy, zaciężna piechota i wreszcie chluba Bożej Armii zaciężna konnica.

Jakub i Konrad byli w poczcie Baliana z Ibelinu. Lewe skrzydło armii stanowiły jednostki szlachty syryjskiej i przybyłej z Europy, zaś prawe skrzydło stanowiły zakony krzyżowe.

Ziemia drgała pod kopytami wrogiej konnicy. Saraceni byli coraz bliżej.

– Stać! Kusznicy do ataku! –wykrzyczał baron Balian z Ibelinu.

Salwa z kusz położyła pierwszą linię niewiernych pokotem, co zmniejszyło impet szarży. Wojska zderzyły się. Konie nadziały się na piki. Na całej długości Wojsk Krzyżowych wszczął się krwawy bój, Jednak o to właśnie chodziło Balianowi. Gdy jazda Saraceńska została zatrzymana przez piechotę, chrześcijańska konnica uderzyła flankowymi zagonami i zmiażdżyła elitarną kawalerię wroga.

– Deus le Volt!

– Bóg i Święty Jerzy! – zakrzyknęli Templariusze, ruszając do ataku.

– Za Jeruzaleeem!

Doszli. Jakub wyrzucił zmiażdżoną kopię i chwycił za miecz. Wykręcił się w siodle, uderzył, twarz mameluka wykrzywiona w paroksyzmie bólu. Oczy przeciwnika, przed chwilą pełne nienawiści i strachu, teraz puste, martwe. Każdy cios niósł śmierć. Fontanna krwi zbryzgała jeźdźców obu armii. Jakub nie ujrzał ciosu, ale poczuł ból i nagle zanurzył się w miękkiej i chłodnej ciemności…

 

Błysk. Ból w klatce. Obce twarze.

– Wreszcie! Cyrulik powiedział, że nieźle oberwałeś – rzekł Konrad. Na nim również widać było ślady niedawnego starcia. Rozpruta w kilku miejscach kolczuga i małe rozcięcie na czole.

– Wygraliśmy?

– Tak.

 – To cud!

– Tak, ale to nie koniec naszej walki o Outremer.

– Dlaczego?

– Gwidon z Lousignan wyruszył pod Akke, z Europy nadciąga kolejna krucjata. Jakubie, jest szansa, że jeszcze kiedyś przywitamy dzień na murach Jerozolimy!

– Jakże bym chciał znów zobaczyć Święte Miasto… Lecz przed nami jeszcze długa droga. Pomóż mi wstać. Mamy jeszcze wiele do zrobienia…

Wyszli na zewnątrz. Jakub czuł się źle, nie był sobą.

Wydarzenia, które nastąpiły potem, były straszniejsze od bitwy i rzezi Jerozolimy, dokonanej przez pierwszych krzyżowców w roku tysiąc dziewięćdziesiątym dziewiątym, dnia piętnastego lipca.

Jakub zaprzedał duszę diabłu. Po wielu strasznych czynach, jakich dokonał, wstąpił na drogę, która, jak sądził, pomoże mu odkupić winy popełnione w Ziemi Świętej. Został rycerzem-zakonnikiem niszczącym zło tego świata, jednak klątwa starego Ormianina, któremu Jakub ograbił i zabił rodzinę, nie pozwalała umrzeć. Miał cierpieć aż do końca świata, lecz coś poszło nie tak. Jakub podczas jednego z napadów na karawanę, pod uderzeniem bojowego młota, spadł z konia i stracił przytomność. Po wielu godzinach odnaleźli go rycerze Świętego Zakonu. Gdy Jakub odzyskał przytomność, znów stał się tym samym, lecz napiętnowanym, rycerzem spod murów Tyru. Zmienił imię, które kojarzyło się z okrucieństwem. Od tej pory nazywał się Kurt.

 

Czas przyspieszył momentalnie, wróciła mu ostrość wzroku, Kurt zaczął słyszeć nawet najdrobniejsze dźwięki dookoła. Wrzał w nim Czarny Ogień.

– Zabij go, golemie – powiedział Drünnewager.

Zakonnik wiedział, że z golemami nie ma zabawy, jednym z wielu powodów było to, że w odróżnieniu od ludzi, się nie męczyły, a rozkaz będą próbowały wykonać ponad wszystko, bo to był jedyny sens ich istnienia. Golem zaryczał i rzucił się w stronę Kurta. Wojownik uniknął pierwszego uderzenia potężnych łap, które zwinięte w pięści próbowały go zmiażdżyć. Nie próbował parować mieczem, pod siłą uderzeń kamiennych łap ostrze pękłoby jak gliniany kubek ciśnięty o ziemię, zamiast tego podbiegł do ściany i odbijając się od niej wyskoczył wprost na stojącego bokiem golema. Kurt uniósł miecz do ciosu i opuścił go na kark bestii. Wylądował w miękkim przyklęku z wyciągniętym w bok ostrzem.

Kamienna głowa upadła na bruk podwórza, rozbijając się na drobne kawałeczki. Bezgłowy tułów stał jeszcze przez chwilę tylko po to, by zawalić się jak trafiony kulą armatnią mur.

Rycerz wyprostował się, odrzucił długie włosy z czoła i skierował się w kierunku przerażonego maga.

– No to jak będzie? – wycedził.

– Nie zabijaj mnie! Proszę! Jeśli chcesz, obsypię cię złotem…

– Skamlesz jak pies Drünnewager. Trzeba było trzymać język za zębami. Poza tym zabiłeś dwóch rycerzy Świętego Zakonu, a tego ci nie daruję.

– W takim razie ty zginiesz pierwszy!

Z palców maga wystrzeliły w kierunku Kurta wiązki ognia, wojownik nie czekając, zniknął w chmurze  Czarnej Energii i pojawił się tuż obok czarodzieja.

– Niespodzianka, mości Drünnewager – rzekł złowrogo. – Pozdrów ode mnie diabła i przeproś, że kazałem mu tak długo na ciebie czekać.

– Tak szybko mnie nie zabijesz! – krzyknął, a w jego dłoni pojawił się miecz o pięknej rękojeści. Odskoczył od Kurta i z wprawą wykręcił młyńca, ostrze zawyło. – Zapraszam.

Kurt stał nieporuszony patrząc na przeciwnika. Wiedział, że zdenerwowany czarodziej prędzej czy później zaatakuje. Musiał oszczędzać siły. Używanie czarnej energii bardzo go wycieńczyło. Powoli zaczynał odczuwać zmęczenie dotychczas tłumione adrenaliną.

Ujął Kata oburącz i czekał.

Drünnewager wykonywał powolne, koszące ruchy. W pewnym momencie ruszył szybkim krokiem, okrzykiem dodając sobie odwagi.

Pierwszy cios maga przeciął powietrze, tak jak drugi i trzeci. Przy czwartym uderzeniu Kurt zastawił się mieczem. Szlachetne klingi skrzesały iskry. Czarodziej mimo swojej tuszy był zadziwiająco zwinny. Skakał jak fryga zadając cięcia tak szybkie, że Kurt nierzadko miał problem z odbiciem któregoś z nich. Lekka broń maga już dwa razy zawadziła o skórzaną kurtkę rycerza, na całe szczęście pod spód włożył krótką kolczugę. Musiał przestać się bronić, wiedział bowiem, że taka walka połączona z ciągłymi unikami jeszcze bardziej go wyczerpie, musiał atakować. W dwóch krokach znalazł się przy Drünnewagerze. Czarodziej uderzył z góry, Kurt sparował uderzenie bez wysiłku i z pełnego skrętu bioder uderzył. Uderzył tak strasznie, że siła ciosu cisnęła przeciwnika o mur.

Drünnewager był martwy, Kat przeciął go prawie na pół.

Runy na broni Kurta zajaśniały niebieskim światłem. To była jeszcze jedna właściwość broni rycerzy zakonnych, mianowicie wysysanie mocy pokonanych, uniemożliwiając im powrót z zaświatów.

Kurt spokojnie włożył Kata do pochwy na plecach, poprawił rękawice, przeżegnał się i ruszył w kierunku drzwi do domostwa zabitego maga. Wtem usłyszał jakiś cichy szelest w krzaku tarniny. Zaciekawiony podszedł w to miejsce, rozgarnął gałęzie i ujrzał małą mantikorę. Stworzonko było jeszcze zbyt małe, żeby zrobić komuś krzywdę.

Mantikora przypomina kota, ale zamiast puszystego ogonka miała ogon skorpiona i nietoperze skrzydła.

Kurt pochylił się i wziął na ręce przerażone stworzonko, wiedział bowiem, że oswojona jest wierniejsza od psa, a dorosła osiąga wielkość małego kucyka i potrafi być niebezpiecznym przeciwnikiem.

Zwierzątko wczepiło się pazurkami w rękaw rycerza, zatrzepotało skrzydełkami. Po czerwonym kolorze ogona rozpoznał, że to jest samiczka. Samce mają czarne ogony.

– Chodź, mała, pójdziesz ze mną – powiedział. – Muszę cię jakoś nazwać, hmm… – spojrzał w oczy małej mantikory , były niebieskie. – Nazwę cię Celeste – dodał z uśmiechem i podrapał zwierzątko mruczące i wyginające pod pieszczotom  grzbiet.

Promienie rozproszyły mgłę i deszczowe chmury. Nad miasteczkiem zajaśniało piękne, majowe słońce.

 

Rok 100 po otwarciu sfer, tereny dawnej Polski, wschodnia strażnica.

 

– Nimir! – Alina wbiegła spanikowana do pokoju – Marta zniknęła!

Wstał w milczeniu i podniósł, oparty o ścianę kominka wielki miecz w skórzanej pochwie. Przerzucił pas przez plecy i spiął mocno. Skórzana kurtka, stara i wysłużona, zaskrzypiała cicho. Naznaczona była kilkoma rysami po pazurach i zębach. 

– Nie wychodźcie z domu! – powiedział ostro i wyprostował się poprawiając pozycję pasa z dwuręcznym mieczem na plecach, tak aby rękojeść była łatwo osiągalna dłonią. – Idę po nią , żadnych ale! Co by się nie działo, nie wychodźcie z domu. W nocy, na zewnątrz nie jest bezpiecznie.

– Jesteś pewien, że chcesz tam iść? Zginiesz w mroku – rzekł Adalbert,

– Taki mój fach – wzruszył ramionami i niedbale machnął ręką. – Ktoś musi trwać i strzec zwykłych ludzi, by ci zwykli ludzie mogli normalnie żyć i funkcjonować w tym przeklętym świecie. I dlatego potrzebne są takie jednostki jak ja, które wejdą w mrok i zmierza się z tym co się w nim kryje. Rozgadałem się. No nic idę.

Odryglował drzwi i szybkim krokiem wyszedł na ganek. Odwrócił się jeszcze na chwile, by spojrzeć na przyjaciół i światło, być może widział to wszystko po raz ostatni. Gdy drzwi się zamknęły, zapadła nieprzenikniona ciemność.

Nimir przestawiając się na słuch i węch użył magii by wzmocnić te zmysły. Zaklęciem Wiecznej Jasności, wyostrzył swój wzrok, na tyle by widzieć mniej więcej to co kryło się w mroku. Dobył miecza i ruszył. Wielki miecz ściskał w twardych, mocnych dłoniach. Broń liczyła sobie z górą sześćset lat, nazywała się Kat i w rodzinie była już od pokoleń. Ostrze pomimo sześciu wieków nie stępiło się. Błyszczało w mroku delikatnym, zimnym, bladoniebieskim światłem run pokrywających całą głownie i rękojeść. Ten miecz odebrał życie wielu istotom magicznym i to właśnie go konserwowało. Szeroka stal nie miała ani jednej szczerby. Ba, wyglądała jakby dopiero co została wypolerowana i oddana pierwszemu właścicielowi.

Noc objęła go jak aksamitna, delikatna tkanina. Już po dwóch krokach wyczuł zapach Marty. Węsząc jak wyżeł ruszył przed siebie nasłuchując ryków, buczenia, wizgów i syków nocnych bestii i demonów, których nie potrafiłby sobie wyobrazić nawet najtęższy i najbardziej rozwinięty umysł. Bestie, które śnią się dzieciom i budzą je w środku nocy, zmuszając do płaczu i krzyku, rozbudzając zmęczonych dziennymi troskami rodziców, stały się rzeczywistością. Kiedyś, gdy żył jego przodek Kurt, eliminował magów i ich sługi, po to tylko by nie widzieli ich zwykli ludzie. Eliminował zło realne, lecz dla zwykłego zjadacza chleba i człowieka od rana do nocy harującego na polu, była to tylko senna mara, która nawiedzała ich w nocy i która o poranku, tuż po przebudzeniu usuwana była z pamięci, bo przecież mieli własne zmartwienia: dziesięcina dla pana, nadchodząca zima, groźba wojny. Jednak teraz te potwory, za sprawą tych przeklętych magów wyszły z umysłów tych prostych ludzi i małych nieświadomych niczego dzieci. Stały się realnym zagrożeniem. Jedynie rycerze Zakonu, który teraz odbudował dawną potęgę i wiedze oraz wojowie Kręgu ratowali bezbronnych. Noc stała się mroczniejsza niż kiedykolwiek. Bardzo rzadko w tych czasach widać było księżyc, czy gwiazdy.

By sprawować ochronę i straż w każdej większej osadzie był przynajmniej jeden rycerz, a drogi za dnia przemierzali rycerze podróżujący. Nimir był rycerzem podróżującym. Mierzył się czasami nawet za dnia z potwornościami nie tylko realnych bestii, lecz także ludzkiej podświadomości i reakcji. Rycerze pełnili również funkcje podróżnych sędziów, oskarżycieli, obrońców i jeśli zaszła taka potrzeba, katów. Zakon utrzymuje się z podatków, a wędrujących rycerzy muszą wspierać wsie i osady. Lecz za to rycerze nie mogą pobierać opłat za potwory, a jeśli jakiś natrafi się przy osadzie, mają obowiązek niebezpieczeństwo wyeliminować.

Z oddali usłyszał głuchy szloch. Zatrzymał się, w tym świecie nigdy nie można było być pewnym, czy płacze to właśnie zagubiona dziewczyna, czy Korkowykłacz mający trzy metry wzrostu i zęby jak tygrys szablozębny, humanoid o dziesięciocentymetrowych pazurach w sześciopalczastych dłoniach, których miał nawiasem mówiąc cztery. Jego błyszczące oczy o czerwonych tęczówkach bez źrenic, podczas polowań były wabikiem. Dwa żarzące się w ciemności punkciki, stawały się poszukiwanym celem w czasie mroku. Czarno czerwona skóra, długi ogon zakończony wysuwanym kolcem jadowym i silne nogi o czterech stawach stanowiły zabójczą mieszankę. Jedyna rzecz podobna do ludzkiej, poza sylwetka i sposobem poruszania się, była twarz. Mówiły dziwnym językiem, złożonym z ryków i wizgów. Zwabiały swoje ofiary udawanym szlochem, by potem potężnym susem zwalić je na ziemię i zatopić kły w karku. Poruszały się niezwykle szybko, a niektóre zaczynały posługiwać się prostymi dzidami. Taki był to świat, świat dzieci nocy.

Las odebrał swoje ziemie, zabrane przed stuleciami. Asfalt popękał, ściany domów poprzewracały się, puszcze pokryły całe miasta i tylko czasem można bylo zobaczyć spod plątaniny korzeni ślady starego świata.

Wznowił marsz, bezszelestnie, uważając na każdy nawet najcichszy szelest, czy chrzęst kolczugi skrytej pod skórzaną kurtką.

Idąc omijał miejsca cuchnące zgnilizną i siarką. Nie zbliżał się również do miejsc pachnących ładnie, z wiadomych względów, taki zapach nie był naturalny w pobliżu legowisk rathorgow, wijów czy hemartohtyd. Wyczuł pleśń, delikatnie wiążącą się z zapachem Marty.

– Czyżby mythry zamieszkiwały tą okolice? – pomyślał.

 Na wszelki wypadek, przyklęknął i wyrysował na ziemi skomplikowany wzór mrucząc pod nosem zaklęcia. Udało się, okrył się aurą ochronną. Bestie nie wyczują go, chyba że dobrze widzą. Aura blokowała zapach Nimira i dźwięki, które wydawał. Ruszył powoli, zapach pleśni stawał się coraz mocniejszy, aż wreszcie trafił na to, na co spodziewał sie trafić. Pajęcze nici. Tak to pewne, mythry są w okolicy i to zapewne całe gniazdo, bo pajęczyna była zrobiona przez samce. Można to było odróżnić grubością nici. Samce były dużo mniejsze, od samic. Największego jakiego spotkał był wielkości charta, a samica mamuta, znanego ze starych ksiąg przechowywanych w bibliotece Kapituły. Pajęczyna pleciona przez samce ma grubość palca serdecznego u dłoni, zaś samicy – ramienia mężczyzny.

Tak więc wstąpił na teren ich legowiska. Zapach Marty byl coraz wyraźniejszy, ale poza nim wyczuł jeszcze coś. Tym czymś był zapach męskiego potu.

– Ciekawe – pomyślał.

Postąpił przed siebie, pod wysoko wiązanymi butami coś zachrzęściło. Schylił się, dotknął kulistej powierzchni, wsunął palec do oczodołu. Czaszka była pokryta drobną pajęczyną nimf mythrów. Wszystko dookoła było nią pokryte. Z pod nóg uciekały mu drobne mythry, nie większe od dłoni. Czuł się pewnie stąpając przed siebie, żadnych większych pająków nie było w zasięgu jego słuchu czy węchu o wzroku nie wspominając. Szedł po podłożu wyłożonym zbutwiałymi liśćmi, kośćmi i dywanem pajęczyny, lecz nawet najmniejsze drganie nie wychodziło spod jego stóp, wszystko dzięki aurze. Gdyby nie ona, już dawno te bestie siedziałyby mu na karku. Po kilkunastominutowym marszu dotarł wreszcie do środka gniazda, w środku leśnego wąwozu. Wszystkie gałęzie obwieszone były kokonami zdobyczy, lecz przy krańcu wielkiego leja z pajęczyny, w którego środku siedziała królowa, leżały dwie postacie, wstępnie tylko zawinięte w sieć, lecz jeszcze nie podwieszone. Nimir słyszał wyraźne bicie ich serca, więc nie zostały jeszcze ukąszone. Czuł wyraźnie zapach Marty i jakiegoś mężczyzny, zdziwiła go tylko nieobecność pająków i odległe chrzęsty, jakby walki tuż na skraju lasu, lecz było za daleko by mógł usłyszeć co to dokładnie było. Szybko podszedł do dwóch kokonów, ułożył miecz koło nich po czym wyciągnął drobny nożyk z cholewy przy bucie i rozciął najpierw jeden potem drugi. Ocucił Martę i mężczyznę.

– Kim jesteś?! – westchnęła wystraszona.

– Spokojnie, to ja, Nimir. Nie ruszajcie się z łaski swojej, ściągniecie tu mythry, a tego nie chcemy.

– Gdzie jesteś? -zapytała.

– Tuż obok, spokojnie, zaraz was stąd wyprowadzę.

– Nimir? – zapytał szeptem mężczyzna – Rycerz Nimir? Dziedzic Kurta?

– Tak – odpowiedział zaintrygowany rycerz.

– De profundis…

– … clamavi ad te Domine – dokończył Kurt, wiedział już, że to człowiek związany z Kapitułą. Posłaniec, który potwierdzał tożsamość.

– Zwą mnie Borsza. Przysyła mnie Kapituła. Musisz udać się do prowincji Burgomen, do północnej osady. Celem twojej misji jest grobowiec, a w nim…

– Ja już dobrze wiem co w nim będzie – przerwał. – Dobra, nie ma co mitrężyć, zaraz zdejmę z siebie aurę i dam ją wam, nie mam tyle siły by prowadzić pod nią trzy osoby, a teraz słuchajcie uważnie. Macie biec przed siebie, najlepiej trzymajcie się za ręce, by nie przerwać aury. Po wyjściu z jaru ruszycie dróżką wśród drzew, nigdzie nie skręcajcie.

– Ale my nic nie widzimy – rzekła Marta.

– Spokojnie, po przejęciu aury będziecie mniej więcej widzieć w ciemności.

– A ty? – zapytała.

– A ja dam sobie rade, spokojnie. Pamiętajcie tylko, blisko siebie i dróżką prosto, nigdzie nie skręcajcie – skupił się, czuł jak moc wypełniająca jego ciało przechodzi do dłoni – Teraz – mruknął, wysyłając w ich stronę energie – biegnijcie.

– Jest jeszcze coś – dodał cicho Borsza – musisz udać się do Północnej Osady i porozmawiać z jej wójtem Czciborem, który ma informacje na temat twojego kuzyna.

– To wszystko? – zapytał rycerz.

– Tak.

– Zatem czas na was. Biegnijcie.

Podniósł z ziemi miecz, czuł, że coś w głębi leja poruszyło się i idzie w jego stronę, gdy nagle, zewsząd rozległy się okrzyki, zobaczył przemykające między drzewami drobne płomyki pochodni. Ludzie zaatakowali siedlisko! Spomiędzy drzew z sykiem wyskoczyło coś wielkiego. Nimir zawinął mieczyskiem i ciął w ciemność, gorąca, smrodliwa posoka zbryzgała jego dłoń. Tuż za bestią wybiegł wielki mężczyzna z toporem w dłoni. Jego twarz oświetlał płomień pochodni, a było to oblicze pokryte bliznami, na jego szeroką pierś opadała broda zapleciona w warkocz, długie, kasztanowe włosy powiewały na wietrze. Stali tak mierząc się wzrokiem. Nimir zastanawiał się czy gdyby było trzeba wygrałby tą walkę. Oparł się na mieczu i czekał. Był zmęczony magią, a do tego na przeciwko stał wojownik Kręgu, szerszy dwukrotnie w barach i wyższy o ponad głowę, znający rytuały druidzkie. Po chwili za plecami ogromnego wojownika wyrosło kolejnych czterech. Nimir, definitywnie porzucił myśl o walce.

Dwoje wojowników wraz z druidem w powłóczystych szatach stanęło na krawędzi leja, w którym kotłowała się samica, próbująca wydostać się na zewnątrz. Wyciągnęli ręce z pochodniami i wrzucili je do środka po czym kapłan zaintonował pieśń Bojana, która była zaklęciem. Ogień buchnął z wnętrza razem z rykiem pajęczycy.

– Jesteś rycerzem – stwierdził, nie zapytał wojownik z brodą zaplecioną w warkocz – w tych lasach jest ze mną pięćdziesięciu ludzi, po to by wybić to gniazdo, a ty wyruszyłeś tu sam. Zaprawdę, twoja pycha jest wielka.

– Nie jestem tu po to by niszczyć to gniazdo, przybyłem by ratować bliską mi osobę. Pozwól, że odejdę w pokoju.

– Odejdziesz ale na postronku, prosto do Kręgu. Kapłani zdecydują co z tobą zrobić.

– Na to nie mogę się zgodzić.

– Zatem zaprowadzę cię tam siłą – rzekł oddając pochodnie jednemu ze stojących obok ludzi, podobnych do siebie, ubranych w skóry i futra, dzierżących topory i włócznie.

– Proponuje pojedynek, ja przeciwko tobie, miecz kontra topór, wiara w jednego Boga kontra wielobóstwo. Gdy wygram odejdę, gdy przegram, zrobisz ze mną co zechcesz.

Olbrzym zatrzymał się, mruknął i skinął głową na znak, że się zgadza. Ujął topór w obie dłonie i ruszył na spotkanie przeznaczenia. Wojownicy, którzy przybywali z każdą chwilą ustawili się półkolem.

Nimir podniósł miecz i skoczył na poganina, uderzył z góry, lecz wojownik sparował cios styliskiem topora, zawinął nim i machnął od niechcenia, lecz z taką siłą, że rycerz próbujący odbić uderzenie klingą, zachwiał się i o mało co nie wypuścił broni z ręki.

– To był zły pomysł – pomyślał odskakując od atakującego przeciwnika – bardzo zły pomysł, jedyna nadzieja w tym, że w szale zacznie popełniać błędy, inaczej będzie po mnie.

Brodacz atakował, a Nimir cofał się nie próbując parować ciosów. Wyszli z półkola, a rycerz domyślił się co chce zrobić jego przeciwnik, dąży do tego by przyprzeć go do gorejącej dziury, która była siedliskiem królowej, czuł na karku żar płomienia, który szalał tuż za jego plecami. Jeszcze dwa, trzy kroki i wpadnie w ogień. Musiał działać. Zamarkował cios z prawej, po czym szybko przeszedł w odwrotny piruet, zaskakując tym samym swojego przeciwnika, który stracił na chwile koncentracje i pomylił kroki. Nimir pozwolił by waga miecza przesunęła go wprost za plecy wojownika i ciął straszliwie. Topór wypadł z martwych palców, krew siknęła z miejsca w którym przed chwilą była głowa.

Rycerz odwrócił się, lecz oddział na czele z kapłanem nawet nie uczynili kroku w jego stronę, skinął im głową, po czym podniósł z ziemi upuszczoną przez kogoś pochodnie i ruszył prosto w las z mieczem w dłoni. Musiał wrócić do domu przyjaciół, zabrać swoje rzeczy i o świtaniu ruszyć w daleką drogę, być może bezpowrotną.

 

Okolice Północnej Osady, prowincja Burgomen.

 

Wyszedł z ciemności i stanął tuż na skraju pola. Wiatr szarpał jego włosami, łopotał skrajami rozpiętej kurtki. Rękojeść miecza wystawała mu znad prawego barku. Nimir był szczupłym, lecz żylaście zbudowanym młodym mężczyzną. Węzły mięśni obwiązywały jego ramiona, barki i klatkę. Włosy miał średniej długości, równie ciemne jak krótki zarost. Rysy twarzy miał ostre, oczy odziedziczył po przodku. Miały kolor purpury. W niektórych budziły lęk, w innych zaufanie. Rycerz znalazł grób swego kuzyna, posiadacza części dziennika i jednej broni. Musiał tylko wejść do jego grobowca, co nawet za dnia nie było mądrym posunięciem.

Mrucząc zaklęcia, dobył miecza. Długa, szeroka klinga nakreśliła srebrzysty łuk nad jego głową. Ruszył z wolna, lecz z każdym krokiem szedł coraz szybciej i szybciej. Do wrót samotnego grobowca prawie dobiegł, stanął przed nimi i nasłuchiwał. Zdawało mu się, że coś słyszy po drugiej stronie. Zagwizdał zmieniając intonacje, przeciągając gwizd w prawie bezgłośny świst. Teraz słyszał dokładnie, kuzyn powstał z grobu, ale człowiekiem ponad wszelką miarę już nie był. Nimir skupił się, zebrał w sobie całą energie i zmusił ją do skumulowania się w dłoni, w postaci szkarłatno-czarnej kuli, którą pchnął w kierunku drzwi.

Huknęło tak, że aż zakłuło go w uszach i na chwile oszołomiło ożywienca. Wpadł do środka ze wzniesionym mieczem, ciął. O dziwo nie trafił. Jego kuzyn uskoczył pod ścianę, spod której skoczył na niego jak pająk, rozcapierzając przetworzone, sześciopalczaste dłonie o calowych pazurach. Z okrutnym sykiem rzucił się do ataku. Nimir przekulał się po zrujnowanej posadzce unikając ataki, wstał szybko. Już wcześniej, zanim wyruszył uaktywnił czar wiecznej jasności, teraz wsparł go amuletem i oto co zobaczył: kuzyn miał rozdwojoną wargę, dwie pary kłów u góry, które wystawały mu aż na brodę, rozdwojony język, który bezustannie poruszał się w ustach. Poruszał nosem jak zwierz, jak węszący pies, oczy miał białe. Nie było w nich źrenicy. Uszy stały się ostre, szpiczaste. Staw skokowy u nóg wydłużył się tak jak ręce, które stały się tak samo długie, przez co mógł poruszać się na czterech kończynach. Był przeraźliwie chudy. Skóra miała kolor czarno-popielaty.

Nimir, stał i nie ruszał się. Magiczna sfera zatrzymywała jego zapach, lecz ożywieniec zapewne słyszał bicie jego serca. Aż dziw, że nie atakował. Syczał tylko i łypał tymi swoimi ślepiami. Nagle przekręcił głowę, zamarł, po czym węsząc przypadł do ziemi i zaczął pełznąć w jego stronę. Aura działa tylko na bestie, nie na ludzi, więc wiadome było, że w kuzynie nie zostało nic z ludzkich uczuć. Nimir również musiał się ich wyzbyć.

W chwili gdy potwór zbliżył się do jego stóp i powoli wyciągał pazurzastą dłoń przed siebie, Nimir wzniósł miecz i szybkim ruchem przyszpilił ożywieńca do posadzki. Był pewien, że ryk bestii ściągnie inne, lecz potwór jedynie jęknął. Całkiem po ludzku. Nimir spojrzał na klingę Kata, która na chwile rozjarzyła się błękitem. Miał szczęście, że grobowiec nie miał okien, bo Dzieci Nocy, pędziłyby w jego stronę jak ćmy do ognia.

Schował ostrze do pochwy na plecach i skierował się do trumny. Wytężył siły napierając na wieko. Z głuchym zgrzytnięciem poruszył je. Pot spływał mu z czoła, ale wysiłek się opłacił. Włożył rękę do środka i wyciągnął skórzane, podłużne zawiniątko. Rozwiązał je niecierpliwymi ruchami, lecz uprzednio przesunął dłonią nad nim sprawdzając czy nie rzucono na nie klątwy lub zaklęcia. Nie rzucono.

 Rozchylił wyprawiony płat skóry. Wewnątrz znajdowała się mała torba posłańcza, a w jej środku, jak się spodziewał, będą fragmenty dziennika Kurta. Obok torby leżała podłużna skrzyneczka. Ta była zabezpieczona zamkiem runicznym. Odczytał na głos napis znajdujący się na wieku. Rozległo się zduszone ,,puch" i zgrzytnęły dwa zamki. Wieczko same się uniosło ukazując leżący na safianowej poduszce jednoręczny toporek o jednym półksiężycowym ostrzu i haku z drugiej strony. Toporek nazywał się Kruczym dziobem i zrobiony był z tej samej stali co Kat, miał również te same właściwości.

 Wziął Kruczy dziób do ręki, drugą dłonią przesunął po ostrzu, ostrym jak brzytwa. Wsunął go w specjalne do tego przygotowane miejsce w pasie, przy prawym boku. Wstał i zamknął wrota. Zabezpieczył je magiczną aurą, po czym wyciągnął z torby przy lewym boku suche szczapy i rozpalił ogień. Normalnie, bez użycia magii. Podniósł z ziemi przekształcone ciało kuzyna i ułożył je w trumnie, tym razem na wieczny spoczynek.

Uklęknął i zaczął się modlić, po czym zasnął.

Obudził sie w momencie, gdy maleńkie ognisko już dogasało. Dym z niego, uciekał przez nieszczelny sufit. Nimir, ściągnął barierę i wyszedł w światło dnia.

Ruszył w kierunku górnej osady. Szedł ścieżką wśród pól, majowe słońce wspinało się po niebie coraz wyżej. Teren wznosił się i opadał, co jakiś czas, gdzieniegdzie na samym środku pola stał dąb lub lipa, o rozłożystej koronie.

Istna sielanka. Lecz takie sielanki, co wiedział z doświadczenia, lubią być przerywane przez świdrujący krzyk bólu i ryk atakującej bestii. Jednak tutaj sielanka trwała w najlepsze. Do czasu gdy doszedł do wioski.

 W południe, gdy słońce mocno już przygrzewało, a powietrze było gęste, zapowiedzią burzy, dotarł do pierwszych zabudowań. Zdziwił się, że przy słupie na wejściu do wsi nie wisiał krzyż, lecz figurka postaci o trzech twarzach.

– Jasna cholera! – pomyślał – Poganie! Lepiej nie mogłem trafić… – zawrzał w nim gniew na Borsze, który przyniósł mu zadanie od Kapituły i zapomniał przekazać tak ważną informację.

– Ty cholerny łajdaku – wysyczał do siebie – zapomniałeś mi powiedzieć, że ta wioska jest pogańska! Jeśli będzie mi dane wrócić z tej misji to policzę się z tobą, skurwielu… Oj, policzę…

Poganie nie przepadali za rycerzami, wykształcili własną kastę: wojów, zwanych również junakami. Ci posługiwali się głównie łukami i krótkimi mieczami, czasem dwoma, ale najczęściej toporami. Nie uprawiali magii, jednak potrafili zmusić naturę do pomocy, czerpali również z niej moc. Nie wycinali drzew jeśli nie musieli. Dlatego nie cierpieli rycerzy zakonu. Za brak poszanowania dla przyrody, za ogradzanie świata murami i dzwonnicami, strażnicami i zamkami. Poganie żyli przy świętych gajach, w głębi lasu, oczywiście z dala od siedlisk potworów, lub wśród pól, lecz zawsze chociaż jedno drzewo musiało być w promieniu choć kilometra. Północna Osada leżała na skraju pól przy Lesie.

Nimir, rozpiął pas z mieczem, ściągnął kurtkę z krzyżem. Pod nią nosił kolczugę, nowego typu. Można było zakładać ją na koszule, a nie odciskała się i nie powodowała dyskomfortu. Wytrzymałością przewyższała zwykłą kolczugę, lecz ilość oczek, dużo mniejszych i kunszt kowala był ceniony. I to bardzo. Święty zakon otrzymywał takowe, jako wyposażenie podstawowe. Tak jak miecze i uniformy, dlatego potrzebował podatków na zapłatę rzemieślnikom, a poganie takowych nie płacili, bo zakonowi nie podlegali. Dowodził nimi Wiec Wiedzących, a nie Kapituła.

Rycerz, założył miecz na plecy, kurtkę wywinął, tak by nie widać było krzyża. Przełożył ją przez pasek torby przy boku. Przeszedł przez bramę i ostrokół. Wszedł dziarsko między klecie i chałupy. Kierował się do chaty starszego, która to stała w centrum wioski.

Wieś była typową okolnicą. W centrum na placu stał wysoki słup z wyrażeniem tego samego bóstwa, które widział przy wejściu. Chata wójta u pogan stała zawsze na zachód, na przeciwko słupa.

Mijał ludzi w prostych koszulinach i płóciennych spodniach, w butach z łyki. Patrzyli na niego odrywając się od pracy. Minął chatę bednarza, przeszedł obok kuźni rozbrzmiewającej stukiem młotów. Wszedł na placyk, zgodnie z zasadą i tradycją, by nie uczynić despektu i nie urazić mieszkańców, bo taka uraza mogła być potraktowana bardzo dosadnie, zaczynając od zwykłego zelżenia, a kończąc na widłach pod żebrami, obszedł placyk skręcając w prawą stronę, tak nakazywała tradycja. Musiał obejść prawie cały placyk by dojść do największej chaty w osadzie.

Wstąpił na pierwszy schodek. Drugi stopień zaskrzypiał. Podszedł do otwartych, zgodnie z tradycją drzwi. U Rodzimowierców tradycja pełniła bardzo ważną role. Drzwi do domostw były otwarte dla każdego, na stole zawsze przygotowane były chleb, woda, mleko lub piwo. Czasami miód.

Nimir wkroczył do ciemnego przedsionka, przeszedł go szybko. Wchodząc do kuchni, w której krzątała się zapewne żona wójta.

– Witajcie pani – zagadnął. – Wójt Czcibor w domu?

– Nie, zwierzęta oporządza – odrzuciła złocisty lok z czoła. Była bardzo piękną kobietą, o krągłościach Junony i spojrzeniu od którego robiło się mężczyznom gorąco. Tembr jej głosu był bardzo przyjemny dla ucha.

Nimir opanował się szybko.

– Chciałem z nim pogwarzyć, czy mógłbym… 

Nie dokończył, bo blond piękność zawołała:

– Halwir! Wołaj ojca! Gościa ma! Jak wasze miano panie?– zapytała.

– Nimir miła pani.

– Usiądźcie sobie przy stole, rozgośćcie się.

Usiadł za stołem, na długiej ławie. Za plecami miał okno, z błonami, które przepuszczały mało światła, lecz w zimę zatrzymywały ciepło. Ukroił sobie kawałek chleba, nalał trochę miodu do glinianego kubka. Rozejrzał się. Wewnątrz nie było nic co przyciągałoby wzrok, no może poza czaszką kota wbitą na progu i obosieczny topór oparty o piec, z którego właśnie pani domu wyciągała parujący i pachnący chleb. Nimirowi zrobiło się jakoś dziwnie. Poczuł się jakby dostał właśnie w twarz. I to mocno.

Coś było nie tak. Odwrócił się w porę, by uniknąć sztychu zadanego przez wielkiego chłopa widłami.

– Cholera! – przebiegło mu przez myśl -Nawet go nie usłyszałem!

Wyskoczył zręcznie zza ławy, wyciągając nie dawno odnaleziony toporek. Zbił płaski sztych wideł, przechwycił, przekręcił i wyrwał je z rąk chłopa rozbrajając go. Lecz ten nie stracił zapału bitewnego, skoczył w stronę katowskiego toporzyska przy piecu. Po drodze spróbował obalić Nimira, lecz ten szybko usunął mu się z drogi, podkładając mu na ostatku nogę. Wieśniak runął jak długi. Blond czupryna, obcięta jak od garnka zakryła mu oczy i szpetną, idiotyczną wręcz twarz. Nimir spojrzał w stronę kobiety, lecz ta stała tylko z szeroko otwartymi oczami i wyrazem zaskoczenia na twarzy. Nimir podszedł do chłopa, próbującego wstać z polepy, nadepnął go podeszwą czarnego, wysoko sznurowanego, skórzanego buta. Przyłożył ostrze toporka do karku.

– Imć Czcibor?

– Jam ci to – wymruczał posępnie, grobowym głosem, bez śladu strachu.

– Pięknie gości witasz nie ma co. Dlaczego chciałeś mnie w plecy pchnąć?

– Co ci do tego?! – warknął i szarpnął się, ale stanowcze przydeptanie butem i jednoznaczne dociśnięcie ostrza do byczego karku zrobiło swoje. – Dostałem informacje, że… że przyjdzie taki jeden, obcy. I będzie o mnie wypytywał. Miałem takiego psiego syna ukatrupić na miejscu i bez ceregieli, bo to groźna persona, zagrażająca interesom Wiecu i Kręgu.

– Aha, ciekawe. Czciborze, nie zamierzam nikomu zagrażać, jestem tu tylko z jednego powodu. Ponoć znałeś mężczyznę pochowanego w samotnym grobie, jakieś pięć kilometrów stąd. Opowiedz mi o nim, a obiecuje, że zniknę tak szybko jak się pojawiłem i nigdy tu nie wrócę.

– To najpierw zejdźcie mi z pleców – charknął wójt.

– Oczywiście, ale spróbuj tego jeszcze raz, a ręki będziesz szukał na podłodze, może obu. Rozumiemy się?

Z ziemi dobiegło go mruknięcie, Nimir uznał je za znak aprobaty i odstąpił od Czcibora. Ten wstał, przetarł rękawem płóciennej koszuli czoło, podciągnął zgrzebne portki. Skrzywił się i rzekł:

– Siędnijmy – rzekł.

– Z chęcią.

– Erwyna podaj piwa i sera – blond piękność drgnęła jak wyrwana z głębokiego snu, szybko zrobiła to o co poprosił Czcibor, po czym wyszła z izby.

– To paskudna historia, panie tajemniczy.

– Mów mi Nimir.

– Oczywista – zignorował go chłop – nie obyło się bez dziwnych znaków, poprzedzających całe to igrzysko. Ale do rzeczy. Przez przypadek ów rycerz zajechał do wioski, gdzie wdarł się w zatarg z wojami. Dowódca, Hegvar, zabił go w pojedynku, chociaż sam odniósł wielkie rany i miesiąc z okładem leżał, kurował się, ale gorączka nie spadała. Przybył kapłan i druid i wspólnie przy pomocy magii wyleczyli go.

– Jakiej magii? -przerwał Nimir.

– Poszli do grobowca rycerza, który postawiliśmy, coby pamięć o nim nie zaginęła. Mówili, że muszą odebrać mu człowieczeństwo. Wszystko to co umiał za życia, miało być przekazane jego przeciwnikowi by przywrócić mu zdrowie. Ponoć cosik poszło nie tak i rycerz przemienił sie w coś, w jakąś bestię…

– Byłem tam.

– Prawda li to? Bestią był?

– Był – odparł chłodno Nimir i spojrzał w kierunku wejścia, zaniepokoiły go odgłosy dobiegające z zewnątrz. Wstał i wyszedł z toporkiem w ręku, którego nie schował, a za nim podążył wójt.

Do osady wjechała hulajpartia. Wilki, bo tak ich nazywano, często pomagały zakonnikom. Wataha wstrzymała konie na gumnie. Dowódca zsiadł z konia przed chatą Czcibora.

– Witaj Nimir! – zakrzyknął na widok stojącego na schodach rycerza, podszedł i klepnął go przyjaźnie w ramię.

– Witaj Gaston, co cię tu sprowadza? – zapytał zdziwiony.

 – Stary mistrz cię wzywa, kazał mi cię odeskortować do komandorii, skąd dowiesz się o twojej nowej misji.

– Skąd wiedziałeś gdzie mnie szukać?

– Mam do tego nosa – skrzywił się pociesznie i dotknął palcem wskazującym czubka garbatego nosa. Zmrużył żółte oczy i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zęby były trochę dłuższe i trochę ostrzejsze od ludzkich. Cały oddział składał się z ludzi-wilków, efektu eksperymentów z magią. Nie byli wilkołakami, nie mieli umiejętności lykantropów. Za to potrafili wyczuć zapach, obojętnie jaki, z bardzo dużej odległości, mieli świetny słuch i wzrok. Widzieli również po zmroku. Zwierzęta ich słuchały.

Oddział wilków, zwany watahą służył zakonowi jako narzędzie wywiadowcze i poszukiwawcze. Dawano wtedy, każdemu z nich fragment ubrania lub jakiejś innej rzeczy należącej do celu poszukiwań i można było być pewnym, że zostanie on odnaleziony prędzej czy później. Byli do siebie podobni. Niewysocy, dobrze zbudowani, z brązowymi, gęstymi włosami. Białe, ostre kły błyskały w uśmiechach. Różnili się od ludzi budową małżowiny usznej, która u przedstawicieli wilków była ostra i szpiczasta. Mówili szybko, ale rzadko. Mieli tendencje do warczenia, gdy byli rozzłoszczeni. Uzbrojeni w różnego rodzaju broń biała, od spisy po dwuręczny miecz. Odziani byli w jednolicie szare płaszcze i czarne kolczugi, na skórzanych kabatach.

Trzydziestu jeźdźców budziło grozę. Mieszkańcy wioski pochowali się w chałupach, pozamykali okiennice, zrobiło się cicho. Niebo na zachodzi zachmurzyło się, z oddali dobiegł ich głuchy pomruk gromu.

– No nic, żegnajcie Czciborze, niech bogowie wam dopomagają.

– Żegnajcie i wy mości rycerzu – powiedział do wsiadającego właśnie na wierzchowca rycerza zakonnego. – Niech się wam wiedzie.

Kompania, oprócz Nimira ma się rozumieć, zawyła i ruszyła przed siebie galopem, wprost przez bramę na gościniec, wzbijając tumany kurzu.

Spieszyli się bo od zachodu nadciągała burza. Czarne chmury podążały w ich kierunku jak wroga armia. A razem z nimi, pod osłoną mroku, przez las przedzierało się coś jeszcze…

– Musimy dotrzeć do miasta – krzyknął w jego stronę Gaston, grom zagłuszył dalszą część zdania, lecz Nimir domyślał się o co mu chodzi.

Jechali przed siebie, a niebo robiło się coraz mroczniejsze. Zawył wicher, a w jego wyciu było coś jeszcze, coś co płoszyło konie i napawało jeźdźców lękiem. Nimir wiedział, że to Płanetnicy, demony burz. Spiął konia, nie było chwili do stracenia.

Gnali przed siebie na spienionych koniach, pierwsze krople deszczu zaczęły uderzać o spragnioną dżdżu, wyschniętą ziemię.

Nagle zza wzgórza wyłoniła się wysoka budowla zwieńczona krzyżem. Kościół! Dognali do niego i wjechali do wnętrza konno przez otwarte szeroko odrzwia, a za nimi szła ściana deszczu, ciemności i śmierci.

– Zapalcie świece! – krzyknął Nimir zeskakując z konia – Nic nam nie da uświęcone miejsce bez światła!

Kompania rozpierzchła się po całym budynku rozpalając knoty tkwiące w wosku. Pięciu, pętało konie, następnych pięciu ustawiało ławy na wzór płotu, odgradzając i skupiając zwierzęta w jednym miejscu.

Nimir rozejrzał się. Spoglądał po oknach czy są zamknięte. Dwóch gończych watahy ryglowało drzwi do świątyni wielką belką znalezioną pod prezbiterium.

– Powinno wytrzymać – powiedział do Gastona. – Miejmy nadzieje, że nie wejdą do środka.

– A jeśli…

– To będziemy mieli problem i to duży – uciął.

Płanetnicy to demony ucieleśnione, a demony ucieleśnione karmią sie strachem i mięsem. Upodobały sobie szczególnie mięso ludzkie. Był tylko jeden warunek. Ofiara musiała być żywa, by demon mógł rozpocząć ucztę na jej ciele. Zadawanie bólu sprawiało im najwidoczniej dużą przyjemność. Płanetnicy to humanoidalne bestie o zwierzęcych pyskach. Przeraźliwie chudzi, lub wręcz odwrotnie, dobrze zbudowani. Długie przednie kończyny pozwalały im biegać jak większości drapieżników. Byli bardzo szybcy i dobrze zorganizowani. Panowały u nich zasady zupełnie jak w wilczej watasze. Wodzowie nad strasznymi pyskami z wystającymi kłami mieli pokaźne poroża, a na plecach kolcze pióropusze układające się idealnie wzdłuż linii kręgosłupa. Kościane ostrza poruszały sie w rytm ich kroków. Praktycznie nie mieli słabych stron. Poza dwiema. Nienawidzili świętych miejsc (jak to demony) i praktycznie nie widzieli nawet w słabym świetle. Dlatego poruszali się pod osłoną burzowych chmur.

Cienie zamigotały w witrażach.

– Wspinają się na dzwonnice! – pomyślał Nimir, a na głos powiedział. – Stajemy zwartą grupą, plecami do siebie w kole. Coby się nie działo, nie wychodźcie poza linie światła i niech Bóg ma nas w opiece!

W kościele oświetlone były dwa miejsca. Tam gdzie ustawili się oni i tam gdzie zamknięte były konie. Paliła się jeszcze jedna świeczka przy tabernakulum, ale jej nie odważył się wziąć żaden z jeźdźców. Ołtarz kościółka był mały i skromny, lecz schludny i piękny w swej prostocie. Nimir stanął w pierwszym szeregu tuż przy linii ciemności i dobył Kata z pochwy na plecach, reszta poszła jego śladem wyciągając własną broń.

Smutne oczy obrazów, niknące w mroku patrzyły na grupkę straceńców. Nimir wiedział, że na Płanetników nie ma rady. W rozbłyskach błyskawic, przez witraże widać było wiele postaci wspinających się po ścianach, ich wycia zagłuszały coraz częstsze gromy.

– Śpiewajcie psalm! – krzyknął do zebranych.

– Jaki? – odpowiedzieli prawie jednym głosem.

– Formułę egzorcyzmu – w myślach dodał stare, bardzo stare już hasło templariuszy: Non nobis Domine, non nobis. Sed nomini tuo da gloriam i sam zaczął śpiewać.

Z dachu dzwonnicy rozległ się ryk od, którego aż przysiedli, tylko Nimir stał wyprostowany i nie przerywał śpiewu. Chwilę później usłyszeli tylko chrobot pazurów na murach i kilka potępieńczych wyć. Nastała cisza, zakłócana kwikiem i tupotem spanikowanych koni.

– Odeszli – rzekł kręcąc głową z niedowierzaniem Gaston – Udało się!

– Będziemy już bezpieczni – chyba, dodał w myślach zakonny rycerz. – Nie możemy wyjść teraz w noc, a ona niechybnie zapadnie za jakąś godzinę może dwie, lecz dzisiaj już nie zobaczymy słońca. Przenocujemy tu, w kościele.

O witraże w oknach rytmicznie stukały wielkie krople deszczu, który padał po burzy i oddalające się pomruki grzmotów. Gdy wszystko się uspokoiło, kompania oporządziła, ale nie rozkulbaczyła koni, po czym rozsiadła się w kilku skupiskach wyciągając z juków suszone mięso i suchary. Poczęstowali Nimira, który to usiadł pod ścianą na której wisiał obraz Chrystusa Zbawiciela namalowanego zapewne przez jakiegoś wioskowego artystę. Odjechali kilkanaście kilometrów od wioski pogan, więc zapewne w niewielkiej odległości od samotnego kościółka znajdowała się wioska wierzących.

Rycerz-zakonnik wyciągnął z torby fragmenty wspomnień swojego przodka Kurta, legendarnego rycerza świętego zakonu , by za chwile, pod wpływem lektury, wszystko zniknęło. Nie słyszał deszczu padającego na zewnątrz, rżenia i prychania wierzchowców ani cichych rozmów watahy. Zanurzył się w lekturze.

 

Początek wieku XIX, okolice miejscowości Ruta, Litwa.

 

Wszedł do płytkiej, bo sięgającej ledwie połowy ud i niesamowicie brudnej wody. Przeciągnął się trochę, po nocy spędzonej w szuwarach był zmarznięty i odrętwiały. Powoli, bez plusku doszedł do przęsła mostu i zanurzył się w cień.

Zobaczył ją od razu, patrzyła na niego szeroko otwartymi, bladymi oczyma w których mieszała się złość i ciekawość.

– Witam – zagadnął – Pójdziemy spać głodni? Słonko przerwało? Nie rozumiem was, Świtezianek. Doprawdy. Musicie rozmawiać? Wiem, wiem musicie wzbudzić smutek i współczucie, obiecać coś by potem to odebrać. Ale pochwalić cię muszę, mowa była piękna, a młodzieniec był pod takim twoim wpływem, że jeszcze poetą zostanie.

– Nie boisz się mnie?

– Nie.

– A powinieneś.

– Wiem.

– Nadal nic?

– Nic.

– Dziwny z ciebie człowiek.

– Wiem.

Przekręciła głowę, nie spuszczając z niego wzroku. Kurt ściskał w dłoni rękojeść sztyletu, który dobył niepostrzeżenie.

– Czego chcesz? Powiedz nieulękły nieznajomy.

– Twojej śmierci. Tak po krótce.

– Nie takich chwatów jak ty, topiłam jak kocięta. Myślisz, że wystraszysz mnie? Myślisz, że się ciebie boje? Uwierz, że nie.

– A powinnaś – powiedział sucho i ruszył w jej stronę. – Wiesz jaka jest różnica między mną a tobą? Ja nie muszę zdobywać zaufania by kogoś zabić.

– Pewnyś siebie – rzekła cofając się.

– Aż za bardzo. – bez ceregieli skoczył na nią wyrywając się na chwilę z brei. Złapał ją za mokre i śliskie włosy, lecz wywinęła mu się i zniknęła pod wodą. – Trudno jest walczyć w wodzie z bestią, która w niej żyje. Eh Kurt, glupiś ty jak dziecko… – powiedział do siebie i lekko pokręcił głową udając zdziwienie.

 Tak na prawdę doskonale wiedział gdzie ona jest, a była tuż za nim. Płynęła przy samym dnie, wyciągając przed siebie ręce i palce z długimi i ostrymi jak brzytwy pazurami zdolnymi do przecinania nagolenników i kolczug. Skórzane buty Kurta nie stanowiły więc żadnej ochrony, a skóra i ścięgna pękłyby jak szarpane przez dwie kłócące się kobiety prześcieradło. Nie dał się zaskoczyć. Rzucił się w wodę tuż nad nią ze sztyletem w dłoni. Miał małe szanse żeby trafić. Jednak trafił! Ostrze zanurzyło się w ciele Świtezianki wydobywając z niego kłęby ciemnoczerwonej krwi.

Zielona woda zakotłowała się, rycerz dźgnął jeszcze raz i ponownie. Wyczuł, że osłabła, złapał ją drugą ręką za ramię i wyciągnął spod mostu, prosto na światło dzienne, na brzeg. O ile bestia w mroku broniła się dzielnie, o tyle w słońcu osłabła i zaczęła wyć. Jej skóra momentalnie zaczęła się wysuszać. Świtezianka pełzła, a raczej próbowała pełznąć do wody bo Kurt przycisnął jej plecy obcasem wysokiego buta i wyszarpywał sztylet spomiędzy łopatek.

– Budyt ty proklatnyj – wycharczała.

– Za późno już jestem – uśmiechnął się do niej i wbił ostrze sztyletu w jej skroń.

Wyprostował się, przeciągnął i kopnął truchło wtrącając je do wody.

– Ależ dzisiaj skwar, muszę znaleźć jakąś karczmę i solidnie wypocząć – zagwizdał cicho pod nosem, przetarł klingę sztyletu i schował go do pochwy przy lewym boku. Powoli ruszył w górę parowu, w którym płynęła rzeczka.

– Ale najpierw kąpiel – obejrzał się na cuchnącą, zieloną breję nazywaną przez okolicznych mieszkańców rzeką. Popatrzył na nią i wzdrygnął z obrzydzeniem. – Tak – pomyślał. – Najpierw kąpiel.  W czystej wodzie ma się rozumieć.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam o wydarzeniach z 1545 i tekst mnie nie wciągnął – nic, tylko się tłuką.

Pisząc w przedmowie, że nie poprawiłeś błędów, bo Ci się nie chciało, zniechęcasz wielu potencjalnych czytelników. Skoro Ty ich nie szanujesz, to co się mają przejmować.

Do osady na karym wierzchowcu wjechał nieznany mężczyzna w czerni.

Tak to wygląda, jakby osada siedziała na koniu.

Kurt nie czekając posłał kulę czarnego ognia w stronę stwora wyglądającego jak cień,

Przecinki po “Kurt” i “czekając”. Zawsze w zdaniach złożonych z imiesłowem. A chyba lubisz je stosować.

Była już tuż tuż, gdy zakonnik zniknął w obłoku czarnej energii i pojawił się nad nią, lądując na karku czarnego potwora, zatapiając w nim pokryte runami, zakrzywione ostrze sztyletu.

Powtórzenie. Nad nią, czyli nad kim/ czym? Bo ze zdania wynika, że nad energią… O ile wiem, sztylet ma proste ostrze.

Z gardła Drünnewagera wyrwał się skrzek przerażenia, podniósł się i szybko podbiegł do ściany oznaczonej pentagramem.

Zgubiony podmiot. Wygląda, że to skrzek się podniósł i pobiegł.

Babska logika rządzi!

Przecinkologia utyka na obie nóżki.

Niezwyciężonych tropicieli czarownic, wiedźm i kogo tam jeszcze z tej ferajny było już co najmniej siedem tysięcy czterysta osiem sztuk – i wszyscy chowali buziuchny pod kapturami., dwuręczne miecze nosili na pleckach… – trudno więc przejąć się następnym. Czytać się da, ale… Może sięgnij po mniej wyeksploatowane tematy?

HeadBangerze, zmogłam Twoje Dzieci Nocy, choć niewiele brakowało, a to one by mnie zamordowały.

Przykro mi to pisać, ale w tej opowieści nie znalazłam niczego nowego, niczego, o czym bym już gdzieś i kiedyś nie czytała. Poczet demonów z dawnych wierzeń, zaiste, imponujący, ale to wszystko już było. Zabieg z przeskokami w czasie uważam za mało uzasadniony, bo choć może coś tłumaczy, to chyba skuteczniej zamąca obraz całości i koniec końców, wyjaśnia raczej niewiele.

Wykonanie fatalne. Tekst roi się od błędów wszelkiej maści. To co wypisałam, to zaledwie część. Poprawy, niestety, wymaga większość zdań.

Mam też nieodparte wrażenie, że opowiadanie było pisane bez jakiegoś logicznego planu, w dodatku nie jest dokończone. :-(

 

Wy­glą­dał jak ty­po­wy na­jem­nik, ubra­nia miały nie krę­po­wać ru­chów… – …ubra­nie miało nie krę­po­wać ru­chów

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach, w szufladach. To co człowiek ma na sobie, to ubranie.

 

Kurt, bo tak na­zy­wał się za­kon­nik… – Raczej: Kurt, bo tak miał na imię za­kon­nik

 

Lewą dło­nią dobył szty­le­tu, a wokół pra­wej za­pło­nął czar­ny ogień. Lewą dło­nią dobył szty­let

 

Bie­gnąc uj­rzał maga kry­ją­ce­go się za go­le­mem,  który mimo prze­ra­że­nia w oczach uśmie­chał się z trium­fem. – Czy dobrze rozumiem, że golem, mimo przerażenia w oczach, uśmiechał się tryumfalnie?

 

– Panie – śnia­do­skó­ry ma­me­luk uchy­lił płach­tę na­mio­tu – przy­był Isma­il i Dża­far… – Ismail i Dżafar, to dwóch, więc: – przy­byli Isma­il i Dża­far

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tu: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Nie pa­mię­tał, żeby kładł się spać. Ostat­nie co pa­mię­tał to… – Powtórzenie.

 

Stać! Kusz­ni­cy do ataku! –wy­krzy­czał baron Ba­lian z Ibe­li­nu. – Brak spacji po półpauzie.

 

Po wielu strasz­nych czy­nach, ja­kich do­ko­nał… – Po wielu strasz­nych czy­nach, których do­ko­nał

 

skie­ro­wał się w kie­run­ku prze­ra­żo­ne­go maga. – Dwa w jednym – masło maślane i powtórzenie.

 

Cza­ro­dziej ude­rzył z góry, Kurt spa­ro­wał ude­rze­nie bez wy­sił­ku i z peł­ne­go skrę­tu bio­der ude­rzył. Ude­rzył tak strasz­nie… – Powtórzenia.

 

Runy na broni Kurta za­ja­śnia­ły nie­bie­skim świa­tłem. To była jesz­cze jedna wła­ści­wość broni ry­ce­rzy za­kon­nych… – Powtórzenie.

 

uj­rzał małą man­ti­ko­rę. Stwo­rzon­ko było jesz­cze zbyt małe, żeby zro­bić komuś krzyw­dę. – Powtórzenie.

 

Man­ti­ko­ra przy­po­mi­na kota, ale za­miast pu­szy­ste­go ogon­ka miała ogon skor­pio­na i nie­to­pe­rze skrzy­dła. – Czy naprawdę, w miejsce ogona, mantikora miała skrzydła i inny ogon? ;-)

 

zwie­rząt­ko mru­czą­ce i wy­gi­na­ją­ce pod piesz­czo­tom  grzbiet. – …zwie­rząt­ko mru­czą­ce i wy­gi­na­ją­ce grzbiet pod piesz­czo­tą.

 

które wejdą w mrok i zmie­rza się z tym co się w nim kryje. – Literówka.

 

Dobył mie­cza i ru­szył. Wiel­ki miecz ści­skał w twar­dych, moc­nych dło­niach. – Powtórzenie.

Czy istniała możliwość, by dobyty miecz ściskał inaczej, nie dłońmi? ;-)

 

bla­do­nie­bie­skim świa­tłem run po­kry­wa­ją­cych całą głow­nie i rę­ko­jeść. – Literówka.

 

Kie­dyś, gdy żył jego przo­dek Kurt, eli­mi­no­wał magów i ich sługi, po to tylko by nie wi­dzie­li ich zwy­kli lu­dzie. – Ze zdania wynika, że za życia pradziada Kurta, Nimir eliminował magów i ich sługi.

 

Jed­nak teraz te po­two­ry, za spra­wą tych prze­klę­tych magów wy­szły z umy­słów tych pro­stych ludzi… – Zbędne zaimki.

 

Je­dy­nie ry­ce­rze Za­ko­nu, który teraz od­bu­do­wał dawną po­tę­gę i wie­dze… – Literówka.

 

Lecz za to ry­ce­rze nie mogą po­bie­rać opłat za po­two­ry, a jeśli jakiś na­tra­fi się przy osa­dzie… – …a jeśli jakiś tra­fi się przy osa­dzie… Lub: …jeśli ­tra­fią na jakiegoś przy osa­dzie

 

nigdy nie można było być pew­nym, czy pła­cze to wła­śnie za­gu­bio­na dziew­czy­na… – …czy to właśnie pła­cze za­gu­bio­na dziew­czy­na

 

czy Kor­ko­wy­kłacz ma­ją­cy trzy metry wzro­stu… – Dlaczego nazwa potwora jest napisana wielką literą?

 

Czar­no czer­wo­na skóra, długi ogon… – Czar­no-czer­wo­na skóra, długi ogon

 

Je­dy­na rzecz po­dob­na do ludz­kiej, poza syl­wet­ka i spo­so­bem po­ru­sza­nia się, była twarz.Je­dy­ną rzeczą po­dob­ną do ludz­kiej, poza syl­wet­ką i spo­so­bem po­ru­sza­nia się, była twarz.

 

tylko cza­sem można bylo zo­ba­czyć spod plą­ta­ni­ny ko­rze­ni ślady sta­re­go świa­ta. – Literówka.

 

Idąc omi­jał miej­sca cuch­ną­ce zgni­li­zną i siar­ką. Nie zbli­żał się rów­nież do miejsc pach­ną­cych ład­nie, z wia­do­mych wzglę­dów, taki za­pach nie był na­tu­ral­ny… – Powtórzenia.

 

Czyż­by my­th­ry za­miesz­ki­wa­ły oko­li­ce?Czyż­by my­th­ry za­miesz­ki­wa­ły tę oko­li­cę?

 

tra­fił na to, na co spo­dzie­wał sie tra­fić. – Literówka.

 

Można to było od­róż­nić gru­bo­ścią nici.Można to było od­róż­nić po gru­bo­ści nici.

 

Naj­więk­sze­go ja­kie­go spo­tkał był wiel­ko­ści char­ta… – Naj­więk­szy, ja­kie­go spo­tkał, był wiel­ko­ści char­ta

 

Pa­ję­czy­na ple­cio­na przez samce ma gru­bość palca ser­decz­ne­go u dłoni… – Czyżby palce serdeczne bywały nie tylko u dłoni? ;-)

 

Za­pach Marty byl coraz wy­raź­niej­szy… – Literówka.

 

Z pod nóg ucie­ka­ły mu drob­ne my­th­ry… – Spod nóg ucie­ka­ły mu drob­ne my­th­ry

 

Szedł po pod­ło­żu wy­ło­żo­nym zbu­twia­ły­mi li­ść­mi… – Brzydkie powtórzenie.

 

do­tarł wresz­cie do środ­ka gniaz­da, w środ­ku le­śne­go wą­wo­zu. – Powtórzenie.

 

po czym wy­cią­gnął drob­ny nożyk z cho­le­wy przy bucie i roz­ciął naj­pierw jeden potem drugi. – Czy drobny nożyk, to coś jak drobne pieniądze? Dlaczego drobny nożyk był z cholewy?

Czy rozciął nożykiem oba buty?

Cholewy nie są przy butach, cholewy są częścią butów.

Pewnie miało być: …po czym z cholewy buta wy­cią­gnął mały nożyk i roz­ciął oba kokony.

 

– Gdzie je­steś? -za­py­ta­ła. – Brak spacji po dywizie. Zamiast dywizu powinna być półpauza.

Ten błąd występuje jeszcze kilkakrotnie, w dalszej części opowiadania.

 

A ja dam sobie rade, spo­koj­nie. – Literówka.

 

a było to ob­li­cze po­kry­te bli­zna­mi, na jego sze­ro­ką pierś opa­da­ła broda za­ple­cio­na w war­kocz… – Czy naprawdę oblicze miało szeroką pierś? ;-)

 

a do tego na prze­ciw­ko stał wo­jow­nik Kręgu… – …a do tego naprze­ciw­ko stał wo­jow­nik Kręgu

 

Dwoje wo­jow­ni­ków wraz z dru­idem w po­włó­czy­stych sza­tach… – Czy wojownikami były także kobiety?

Dwoje, to mężczyzna i kobieta. Jeśli tam byli tylko mężczyźni, zdanie winno brzmieć: Dwóch wo­jow­ni­ków wraz z dru­idem w po­włó­czy­stych sza­tach

 

Wy­cią­gnę­li ręce z po­chod­nia­mi i wrzu­ci­li je do środ­ka… – Do środka wrzucili ręce z pochodniami? ;-)

 

rzekł od­da­jąc po­chod­nie jed­ne­mu ze sto­ją­cych obok ludzi… – Literówka. Chyba że oddał kilka pochodni.

 

po czym szyb­ko prze­szedł w od­wrot­ny pi­ru­et… – Co to jest odwrotny piruet?

 

za­ska­ku­jąc tym samym swo­je­go prze­ciw­ni­ka, który stra­cił na chwi­le kon­cen­tra­cje i po­my­lił kroki. – Literówki.

 

Wiatr szar­pał jego wło­sa­mi, ło­po­tał skra­ja­mi roz­pię­tej kurt­ki. – Skoro kurtka była rozpięta, to: Wiatr szar­pał wło­sy, ło­po­tał połami roz­pię­tej kurt­ki.

 

Włosy miał śred­niej dłu­go­ści, rów­nie ciem­ne jak krót­ki za­rost. Rysy twa­rzy miał ostre, oczy odzie­dzi­czył po przod­ku. Miały kolor pur­pu­ry. – Powtórzenia.

 

Za­gwiz­dał zmie­nia­jąc in­to­na­cje… – Literówka.

 

i na chwi­le oszo­ło­mi­ło oży­wienca. – Literówka.

 

Nimir prze­ku­lał się po zruj­no­wa­nej po­sadz­ce uni­ka­jąc ataki, wstał szyb­ko. – Literówka.

 

język, który bez­u­stan­nie po­ru­szał się w ustach. Po­ru­szał nosem jak zwierz… – Powtórzenie.

 

oczy miał białe. Nie było w nich źre­ni­cy. – Piszesz o dwojgu oczu, więc: Nie było w nich źre­ni­c.

 

Obu­dził sie w mo­men­cie, gdy ma­leń­kie ogni­sko już do­ga­sa­ło. – Literówka.

 

za­wrzał w nim gniew na Bor­sze… – Literówka.

 

Można było za­kła­dać ją na ko­szu­le… – Literówka.

 

Wszedł dziar­sko mię­dzy kle­cie i cha­łu­py. – Co to jest klecie?

 

Chata wójta u pogan stała za­wsze na za­chód, na prze­ciw­ko słupa. – …naprze­ciw­ko słupa.

 

Mijał ludzi w pro­stych ko­szu­li­nach i płó­cien­nych spodniach, w bu­tach z łyki. – …łapciach z łyka.

 

Wszedł na pla­cyk, zgod­nie z za­sa­dą i tra­dy­cją, by nie uczy­nić de­spek­tu i nie ura­zić miesz­kań­ców, bo taka uraza mogła być po­trak­to­wa­na bar­dzo do­sad­nie, za­czy­na­jąc od zwy­kłe­go ze­lże­nia, a koń­cząc na wi­dłach pod że­bra­mi, ob­szedł pla­cyk skrę­ca­jąc w prawą stro­nę, tak na­ka­zy­wa­ła tra­dy­cja. Mu­siał obejść pra­wie cały pla­cyk by dojść do naj­więk­szej chaty w osa­dzie. – Powtórzenia.

Uczynić despekt, to urazić, więc albo: …by nie uczynić despektu mieszkańcom, albo: …by nie urazić mieszkańców.

 

no może poza czasz­ką kota wbitą na progu i obo­siecz­ny topór opar­ty o piec… – …no, może poza czasz­ką kota, wbitą na progu i obo­siecz­nego topora, opar­tego o piec

 

Wy­sko­czył zręcz­nie zza ławy, wy­cią­ga­jąc nie dawno od­na­le­zio­ny to­po­rek. – …wy­cią­ga­jąc niedawno od­na­le­zio­ny to­po­rek.

 

Do­sta­łem in­for­ma­cje, że… że przyj­dzie taki jeden, obcy. – Literówka.

 

Skrzy­wił się i rzekł: – Sięd­nij­my  – rzekł. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Przez przy­pa­dek ów ry­cerz za­je­chał do wio­ski, gdzie wdarł się w za­targ z wo­ja­mi. – Chyba: …gdzie wdał się w za­targ z wo­ja­mi.

 

ry­cerz prze­mie­nił sie w coś, w jakąś be­stię… – Literówka.

 

Wstał i wy­szedł z to­por­kiem w ręku, któ­re­go nie scho­wał… – A gdzie miałby schować rąk? ;-)

 

kazał mi cię ode­skor­to­wać do ko­man­do­rii, skąd do­wiesz się o two­jej nowej misji. – …gdzie do­wiesz się o two­jej nowej misji.

 

frag­ment ubra­nia lub ja­kiejś innej rze­czy na­le­żą­cej do celu po­szu­ki­wań… – Chyba: …fragment ubrania lub jakiejś rze­czy, na­le­żą­cej do poszukiwanego

 

Mieli ten­den­cje do war­cze­nia, gdy byli roz­złosz­cze­ni. – Literówka.

 

Je­cha­li przed sie­bie, a niebo ro­bi­ło się coraz mrocz­niej­sze. – Zdziwiłabym się, gdyby jechali wstecz. ;-)

 

Spo­glą­dał po oknach czy są za­mknię­te. – Raczej: Spo­glą­dał na okna, czy są za­mknię­te.

 

de­mo­ny ucie­le­śnio­ne kar­mią sie stra­chem i mię­sem. – Literówka.

 

Ko­ścia­ne ostrza po­ru­sza­ły sie w rytm ich kro­ków. – Literówka.

 

Coby się nie dzia­ło, nie wy­chodź­cie poza linie świa­tła… – Co by się nie dzia­ło, nie wy­chodź­cie poza linię świa­tła

 

Smut­ne oczy ob­ra­zów, nik­ną­ce w mroku pa­trzy­ły na grup­kę stra­ceń­ców. – Czy oczy obrazów, to dodatkowy element fantastyczny?

 

O wi­tra­że w oknach ryt­micz­nie stu­ka­ły wiel­kie kro­ple desz­czu, który padał po burzy i od­da­la­ją­ce się po­mru­ki grzmo­tów. – Czy dobrze rozumiem, że oddalające się pomruki grzmotów stukały o witraże? ;-)

 

Po­czę­sto­wa­li Ni­mi­ra, który to usiadł pod ścia­ną na któ­rej wi­siał obraz Chry­stu­sa Zba­wi­cie­la na­ma­lo­wa­ne­go za­pew­ne przez ja­kie­goś wio­sko­we­go ar­ty­stę. – Powtórzenie.

pod ścia­ną, na któ­rej wi­siał obraz Chry­stu­sa Zba­wi­cie­la, na­ma­lo­wa­ny za­pew­ne

 

le­gen­dar­ne­go ry­ce­rza świę­te­go za­ko­nu , by za chwi­le… – Zbędna spacja przed przecinkiem. Literówka.

 

Two­jej śmier­ci. Tak po krót­ce.Two­jej śmier­ci. Tak pokrót­ce.

 

Tak na praw­dę do­sko­na­le wie­dział gdzie ona jest… – Tak napraw­dę

 

a skóra i ścię­gna pę­kły­by jak szar­pa­ne przez dwie kłó­cą­ce się ko­bie­ty prze­ście­ra­dło. – Czy kobiety prześcieradło, to też jakieś demony? ;-)

Pewnie miało być: …a skóra i ścię­gna pę­kły­by jak prześcieradło, szar­pa­ne przez dwie kłó­cą­ce się ko­bie­ty.

 

Po­pa­trzył na nią i wzdry­gnął z obrzy­dze­niem. – Co wzdrygnął?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie jest najgorzej, choć mogłoby być lepiej. Kompozycja trochę siada – wprowadzasz dużo różnych walk, przeciwników, ale wszystko dzieje się szybko i bez szerszego kontekstu i nie do końca pozwala czytelnikowi przejąć się tym, co się dzieje. Brakuje wielu przecinków.

Nowa Fantastyka