- Opowiadanie: tbohimnemwtmmt - Quelzebo

Quelzebo

Witajcie. I czytajcie .  Za celny komentarz również się nie obrażę :)

 

Oceny

Quelzebo

Życie wyciekało z Quelzebo. Z każdą kroplą krwi spadającą miękko w pył pustyni jego zmysły słabły, majaczące w oddali krawędzie Sanktuarium rozmywały się a wycie wichru stawało się coraz odleglejsze. Jego blada, gładka, niemal dziewczęca twarz mocno kontrastowała z czerwonymi pręgami na umęczonych plecach i ziejącą w podbrzuszu brudno-czerwoną dziurą. Ręce okręcone rzemieniami trzymał ułożone pod głową a delikatnie uniesiony prawy kącik ust przypominał paskudnie pękającą ranę.

-Nigdy nie lubiłem Historii ze szczęśliwym zakończeniem – pomyślał

Zawsze najbardziej podobały mu się te pełne bólu i rozpaczy. Gdzie zwieńczeniem trudów głównego bohatera byłą jego śmierć. Niegdyś takie właśnie fabuły zdawały mu się bardziej prawdziwe i głębokie, właśnie takie przeżywał najmocniej, tylko w cierpieniu człowieka dostrzegał prawdziwe piękno jego natury. Tymczasem gdy jego własna historia zmierzała nieuchronnie do smutnego końca nie dostrzegał w tym niczego pięknego ani wzniosłego. Ekskrementy z rozerwanych jelit mieszały się z krwią nadając jej ciemnobrunatną barwę i wydzielając przykry odór. Zioła mające spowolnić jego tętno i zapobiec wykrwawieniu przestawały działać i krew wpływająca z podbrzusza zamiast formować się w małe kropelki, powoli spływać po jego ciele i wsiąkać w piach, lała się wartkim strumieniem, tworząc wokół niego czerwoną kałużę. Konał samotnie, w miejscu tak nieprzyjaznym dla jakiegokolwiek stworzenia, że świadkiem jego końca nie był nawet najmniejszy robak ani źdźbło trawy. Nie przeszkadzało mu to, w końcu właściwie tak spędził większość swojego nieznośnie długiego życia. Bez nikogo. W odosobnieniu. Żałował tylko jednej rzeczy, tylko jedna coraz wątlejsza myśl w jego mózgu powstrzymywała go od pogodzenia się z tym co nastąpi:

-Chciałbym żebyś byłą tu ze mną –powiedział na głos.

W jego umyśle pojawił się jej obraz, z tego dnia kiedy się poznali. Wysokie, szlachetne czoło, uniesiona niemal jak w książkowym modelu pogardy broda i duże czarne oczy, którymi surowo oceniała tego przybłędę, którego z jakiejś przyczyny postawiono przed jej obliczem. Nie wpisywała się żaden znany mu kanon piękna, jej rysy nie były idealne ani figura posągowa lecz delikatny uśmiech zaciekawienia który wywołał na jej twarzy kilka chwil później, rozwiewający na sekundę jej aurę wystudiowanej surowości, sprawił, że należał do niej. Upajając się tą wizją uśmiechnął się szerzej i zamknął oczy, a jego rzężący oddech stawał się coraz cichszy. Quelzebo umarł.

 

Piękny dziś dzień – pomyślał bożek. Spacerował przez szeroką leśną polanę wygniatając w miękkiej trawie ślady stóp. Do jego uszu dobiegał wesoły świergot ptaków przeplatany dostojnym szumem drzew, pląsających nieśmiało w rytm podmuchów wiatru. Pociągnął nosem i przyjemny zapach kolorowych kwiatów rozsianych szczodrze po polanie uderzył go w nozdrza. Jaskrawe słońce rozświetlało przestrzeń, sprawiając, że każda barwa nabierała intensywnego odcieniu, jednak promienie nie były na tyle intensywne by dokuczać. Idealnie, jak w jakiejś bajce. Równie pięknego dnia doświadczył co najwyżej 128 może 129 razy, nie był już pewien. Nieznośna skleroza. Nie mógł już nawet z całą pewnością określić co jadł raptem parę miesięcy temu. Ciężar wieków kładł się cieniem na jego pamięci i intelekcie. Jak tak dalej pójdzie to stanie się jak ci śmieszni ludzcy starcy ględzący bezsensu i nie potrafiący trafić łyżką do ust. Przeszedł go dreszcz obrzydzenia.

– Już wolałbym umrzeć– mruknął do siebie

Ale z tym nie byłoby tak łatwo. Miał przecież w pamięci pewną burzę 73 lata temu, podczas której zbłąkany piorun zwęglił mu całe ramię i obojczyk. Już po chwili spalona tkanka odeszła od ciała a jej miejsce zajęła nowa, nienaruszona. Był to jedyny moment w życiu quelzebo kiedy w jego umyśle na krótką chwilę pojawiła się myśl o tym że coś może mu się stać. Tamto wydarzenie skłoniło go do przemyśleń. Słyszał kiedyś o ludzkich desperackich próbach wyjaśnienia sobie śmierci i opanowania strachu przed przemijaniem za pomocą pewnej zabawnej koncepcji. Miała ona jakoby mówić że śmierć rozdziela duszę, mistyczny pierwiastek, boską iskrę w sercu człowieka od ciała, nędznej zwierzęcej powłoki i posyła ją na sąd ostateczny gdzie bogowie radzą nad tym co z nią zrobić. Jeżeli dusza była spleciona z jasnych nitek dobrych uczynków, wyrzeczeń i modlitw przyoblekali ją w nowe, dopiero co uformowane w łonie kobiety ciało i dawali szanse na kolejne życie. Jeżeli zaś była brudna od grzechów zamykali ją na dnie potężnej skrzyni wraz z duszami morderców gwałcicieli i heretyków i tam już leżała po wieczność. Miał do niej kilka zastrzeżeń. Po pierwsze był bogiem, a nigdy nie trafiła do niego żadna, nawet najmniejsza duszyczka. Inni bogowie, z tego co pamiętał ze swojej zamierzchłej przeszłości mieli różne moce, ale większość nich polegała na czymś równie banalnym co poruszanie przedmiotami siłą woli albo nadludzka siła. Nikt nie miał możliwości sądu nad duszą. Nikt nie potrafił nawet potwierdzić jej istnienia.

Quelzebo miał swoją teorię na temat tego co się dzieje po śmierci. Streszczała się w słowach „gnicie i rozkład”.

Słońce chyliło się coraz niżej ku horyzontowi a jego promienie z białych zmieniły barwę na ciemnopomarańczowe. Czas wracać do domu. Domem bożek nazywał komorę mieszczącą się w wydrążonym pniu wielkiej topoli. Naprzeciw trójkątnego zwężającego się ku górze wejścia stało splecione z młodej wikliny łóżko pokryte ściśniętymi klonowymi liśćmi i mchem. W pomieszczeniu oprócz niego stał oparty o ścianę płaski kamień z wyrytymi na nim niekończącymi się rzędami koślawych kresek. Kładąc się spać zerknął przelotnie na kawałek skały i pomyślał jak wiele lat minęło już odkąd ostatni raz korzystał ze swojej boskiej mocy. Potem zasnął jak niemowle.

Następnego dnia obudził się w nie najlepszym humorze. Miał sen w którym stojący nad nim staruszek łupał go po głowie potężnymi ciosami dębowej laski, każdy cios kwitując porcją soczystego bełkotu. Idiotyzm. Sny zawsze mocno na niego wpływały. Jednym z efektów ubocznych jego mocy było to, że każdy sen od lekkich i przyjemnych majaków po najpotworniejsze koszmary, przybierały w jego umyśle niezwykle realne kształty. Odbierał sny za pomocą wszystkich zmysłów, wizje ukute w głowie niewiele różniły się dla niego od rzeczywistości.

– Co też roi mi się w głowie… za dużo bezcelowego rozmyślania – powiedział na głos. Wyszedł z jamy i przejrzał się w lustrze rzeki. Te same młodzieńcze rysy twarzy, długie zdrowe włosy i piękne ciało. Skoro ciało wygląda i działa jak należy nie ma się czym martwić. Delikatnie podniesiony na duchu postanowił dziś zapolować. Nie czuł nigdy głodu, ale jedzenie sprawiało mu przyjemność. Wyciągnął kryjący się pod łóżkiem pokryty pajęczyną długi łuk, parę starych wykonanych przez niego lata temu strzał i wybrał się w gęstszą partię lasu. Po chwili bezszelestnego przekradania się między drzewami znalazł dobre miejsce do polowania. Naprzeciw gęsto usianej sarnimi śladami ścieżki, okalającej skupisko krzaków dzikich jeżyn zauważył łagodne wzniesienie, na którym oparty był gruby pień zwalonego drzewa. Postanowił schować się za nim i czekać aż jakaś sarna pojawi się żeby poskubać młode pędy rośliny. Po godzinie oczekiwania,gdy już zaczynał się niecierpliwić, zobaczył pierwsze zwierze. Sarna kroczyła dostojnie przez ścieżkę nieświadoma czyhającego na nią myśliwego. Gdy zbliżyła się do jeżyny, od napiętego łuku quelzebo dzieliło ją jakieś 35 metrów. Stała do niego bokiem. Niedobrze. Jeżeli nie trafi w serce, strzała może przejść na wylot tylko kalecząc sarnę. Wtedy, spłoszona uciekłaby i musiałby gnić tu kolejną godzinę żeby dojrzeć następną. Nie ufał swoim dawno nie ćwiczonym umiejętnościom do tego stopnia. Liczył na to, że łania chcąc skubnąć jeżynę obróci się i da mu możliwość strzału od przodu. Wtedy nawet gdyby spudłował, grot rozprułby jej płuca i wnętrzności, nie dając szansy na ratunek. Czekał więc cierpliwie z naprężoną cięciwą, której utrzymanie kosztowało go coraz więcej wysiłku.W końcu zwierzę skręciło głowę i…. stanęło do niego przodem. Nagły skok adrenaliny sprawił, że zmęczone ramię przy wypuszczaniu linki drgnęło i posłało pocisk za wysoko. Strzała pofrunęła nad głową zwierzęcia nawet go nie płosząc. Zrobił to dopiero przeraźliwy wrzask bożka:

– Przeklęte trzęsące się łapska! Na bogów, czy ja potrafię choć jedną rzecz zrobić jak należy?! Telepię się jak jakiś dziadyga! Co się ze mną dzieje? Gdzie się podział ten idealny pełen wigoru młodzieniec? Przecież ja mam raptem 872 lata…. albo 874…. Przeklęty niech będzie cały zapchlony panteon!

Wściekły odwrócił się i maszerując krzepkim krokiem wrócił do siebie. Zamachnął się raptownie łamiąc stary łuk o ziemię. Klnąc na czym świat stoi wbiegł do swojej nory i zaczął kręcić się bez celu mamrocząc pod nosem. Po dłuższej chwili z impetem rzucił się na łóżko. W tym momencie usłyszał cienki pisk i zobaczył mały brązowy kształt który błyskawicznie wystrzelił z pod wikliny i pomknął do wyjścia. W norze panował półmrok, więc nie dostrzegł wiele szczegółów jednak przez chwilę wydawało mu się że to był…. nie, to niemożliwe. To musiało być coś innego. Wybiegł szybko na zewnątrz i ogarnął spojrzeniem najbliższą przestrzeń szukając jakiegokolwiek śladu ruchu. Dostrzegł ruszające się gałęzie leszczyny, jednak nie zdradził tego po sobie. Pozornie niedbałym krokiem, udając że lustruje okolice, powoli zbliżał się do drzewka. Gdy był już w niewielkiej odległości, gwałtownie skoczył między gałęzie i chwycił szarpiącą się postać w ramiona. Wrzask był tak przeraźliwy, że zdumiony, na chwilę poluzował chwyt.Wtedy z jego rąk wyskoczyło..dziecko. Niewielkie, zwinne jak łasica, ludzkie dziecko. Przerażone, cofało się na czworakach aż zaplątało się w gęstwinę rosnącego w pobliżu krzaku dzikich róż. Ostre kolce wczepiły się się w jego plecy i barki, zadając nieznośny ból i unieruchamiając. Dopiero teraz quelzebo mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był to potwornie chudy chłopiec o podkrążonych oczach i z grymasem bólu na sinych ustach. Wystające żebra dziecka, obciągnięte były skórą o hebanowym odcieniu, a długie, czarne sklejone brudem włosy spadały na twarz, częściowo ją zasłaniając. Bożek nie wiedział co robić. Nie miał styczności z ludźmi od wieków, a namacalna obecność ich małego przedstawiciela napełniała go dziwnym strachem. Stał tylko i patrzył zdumiony, nie mogąc uczynić kroku. Prawdziwy ludzki człowiek. Niesamowite. Po chwili częściowo otrząsnął się z szoku i nadal zachowując znaczną odległość, wyciągnął rękę w stronę chłopczyka mówiąc łagodnym głosem :

-Nie musisz się bać, nie zrobię ci krzywdy.

Głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie w jego ustach.

– Chodź, jestem niegroźny i nic ci nie zrobię.

Nieudolnie starał się uśmiechnąć przyjaźnie, ale zdenerwowanie sprawiło że na jego twarzy wykwitł tylko osobliwy grymas. Chłopiec patrzył na niego z przestrachem i nic nie wskazywało na to by mu uwierzył.

– Głupi jestem, każę ci podejść a przecież ty jesteś w pułapce. Siedź spokojnie, a wyciągnę kolce.

Po tych słowach ruszył szybko do przodu, jednak dziecko szarpnęło się i jęknęło z bólu.

– Spokojnie, dobrze ci życzę, musisz mi uwierzyć. Nie chce żeby cię bolało. Pozwól mi sobie pomóc. – Mówiąc to, jego twarz rozjaśnił prawdziwie szczery uśmiech. Młodzieniec przestał się szarpać. ( TO TUTAJ)

Bożek wpatrywał się w rozpalone na środku nory ognisko. Chłód nocy wysysał z wesołych płomyków wszelkie ciepło, zostawiając im tylko możliwość lizania przestrzeni chybotliwym światłem. Pierwszy raz rozpalał tu ogień, ale też pierwszy raz miał gościa. Leżał on teraz na łóżku i jak się okazało miał na imię Nebek. Plecy i barki, oczyszczone z kolców wystawały z nad naprędce zrobionego nakrycia i błyszczały od wsmarowanej w nie maści mającej złagodzić pieczenie. „Nakrycia”, hah to dobre. Poszarpane, krzywo zespolone nicą z młodej kory, duże liście rdestowca nie miały najmniejszej szansy ogrzać chłopca. Gdyby zabił tę przeklętą sarnę, miałby chociaż skórę, którą po wyprawieniu mógłby go owinąć i dać choć trochę ciepła. Teraz wyraźnie widział drżenie małego ciała zmorzonego snem. Szlag by to.

Dziwne uczucie, widok myślącego żywego stworzenia tak blisko niego. Tak odmienne od jego Wglądu, nieskończenie bardziej szczegółowe i pozbawione chłodnego reporterskiego filtru. Parę godzin temu, gdy wyciągał kolce z nebeka, na każde dotknięcie poranionego ciała reagował syknięciem bólu, od którego quelzebo dostawał ciarek. Jego ból był tak naturalny i prawdziwy że bożek niemal fizycznie odczuwał to samo. Dostrzegł też wtedy długą, niedawno zaschniętą, zakrzywioną ranę, ciągnącą się od spodu żuchwy aż do połowy ucha. Wyglądała na niedbałe cięcie jakimś zakrzywionym narzędziem. Być morze chłopiec zbyt opieszale młócił zboże i tatuś chcąc mu zwrócić uwagę, chlasnął go w twarz tym co akurat miał w ręce. W ludzkich osadach niektóre rodziny mogły mieć nawet po kilkanaście dzieci, kogo obchodzi że jedno ucieknie w las przerażone gniewem ojca i będzie tułać się bez celu czekając na śmierć. Przecież dziesięcioro innych będzie od teraz rwać chwasty, nosić wodę i nawozić ziemię świńskim gównem zmieszanym ze słomą znacznie szybciej, a i szacunek do rodzica się podniesie. Idealna metoda wychowawcza. Quelzebo aż sapnął z gniewu. Jednak coś mu mówiło że jego podejrzenia są nietrafione. No bo jak wytłumaczyć fakt, że małe, przejęte grozą dziecko, do tego ranne, dostało się do serca lasu, od setek lat nietkniętego ludzką ręką matecznika? Do tego miało jeszcze na tyle sił żeby wyrywać mu się i gonić jak łasica? Podszedł niepewnie do chłopczyka i zbliżył rękę do jego głowy. Przecież wystarczy w niego Wejrzeć. Może wyczytać z jego mózgu, całą jego historię, a do tego wszelkie jego pragnienia, myśli i uczucia. Jeden dotyk i dowie się wszystkiego. A chłopiec stanie się dla niego tylko kolejną Historią, wsadzoną gdzieś w szufladkę umysłu płytką fabułką, którą można będzie od czasu do czasu wyciągnąć na zewnątrz, zdmuchnąć kurz i udawać, że coś znaczy. Zawahał się i cofnął dłoń. Nie chce tego. Spojrzał na twarz śpiącego chłopca. Leżał z prawym policzkiem przyciśniętym do łóżka, w taki sposób że skaleczenia nie było widać. I gdyby nie drżenie niepozornego ciałka wyglądał by na spokojnego. Jutro dowie się o nim wszystkiego. Tymczasem musi czuwać, bo nie wybaczyłby sobie gdyby chłopcu się pogorszyło podczas jego drzemki. Odszedł kawałek, wziął w rękę stary zrobiony z ludzkiej kości rylec i podszedł do płaskiej skały, jego „tablicy”. Pochylił się nad nią i wydrapał narzędziem kolejną krzywą kreskę. Oby już nigdy nie musiał zaczynać od nowa.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam, ale nie wiem co to jest. Fragment jest na tyle krótki, że, stanowiąc zaledwie zarys jakieś pomysłu, nie daje żadnego wyobrażenia o tym, czego można się ewentualnie spodziewać w przyszłości.

Tekst jest napisany niezbyt przystępnie. Ponieważ interpunkcja została zlekceważona, zdania są  mało czytelne. Niektóre musiałam czytać dwa, czasem trzy razy, by dociec, co Autor miał na myśli, a i tak nie mam pewności, czy właściwie je pojęłam. Konstrukcja zdań także nie ułatwia ich zrozumienia. Bardzo przeszkadzają błędy, liczne literówki i inne usterki. Razi nadmiar zaimków.

 

-Ni­g­dy nie lu­bi­łem Hi­sto­rii ze szczę­śli­wym za­koń­cze­niem – po­my­ślał  – Powinno być: – Ni­g­dy nie lu­bi­łem Hi­sto­rii ze szczę­śli­wym za­koń­cze­niem. – Po­my­ślał.

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Gdzie zwień­cze­niem tru­dów głów­ne­go bo­ha­te­ra byłą jego śmierć.W których zwieńczeniem tru­dów głów­ne­go bo­ha­te­ra była jego śmierć.

 

Zioła ma­ją­ce spo­wol­nić jego tętno i za­po­biec wy­krwa­wie­niu prze­sta­wa­ły dzia­łać i krew wpły­wa­ją­ca z pod­brzu­sza za­miast for­mo­wać się w małe kro­pel­ki… – Raczej: …i krew wypły­wa­ją­ca z pod­brzu­sza

 

Do jego uszu do­bie­gał we­so­ły świer­got pta­ków prze­pla­ta­ny do­stoj­nym szu­mem drzew, plą­sa­ją­cych nie­śmia­ło w rytm po­dmu­chów wia­tru. – Drzewa pląsały?

 

Ja­skra­we słoń­ce roz­świe­tla­ło prze­strzeń, spra­wia­jąc, że każda barwa na­bie­ra­ła in­ten­syw­ne­go od­cie­niu… – …na­bie­ra­ła in­ten­syw­ne­go od­cie­nia

 

Rów­nie pięk­ne­go dnia do­świad­czył co naj­wy­żej 128 może 129 razy, nie był już pe­wien. Rów­nie pięk­ne­go dnia do­świad­czył co naj­wy­żej sto dwadzieścia osiem może sto dwadzieścia dziewięć razy, nie był już pe­wien.

Liczebniki zapisujemy słownie.

Ten błąd występuje także w dalszej części opowiadania.

 

sta­nie się jak ci śmiesz­ni ludz­cy star­cy glę­dzą­cy bez­sen­su… – …sta­nie się jak ci śmiesz­ni, ludz­cy star­cy, glę­dzą­cy bez ­sen­su

 

Był to je­dy­ny mo­ment w życiu qu­el­ze­bo… – Wcześniej Quelzebo piszesz wielką literą.

Ten zapis powtarza się także w dalszym ciągu opowiadania.

 

i da­wa­li szan­se na ko­lej­ne życie. – Literówka.

 

Miał do niej kilka za­strze­żeń. – Do kogo miał zastrzeżenia? Do duszy?

 

Potem za­snął jak nie­mow­le. – Literówka.

 

Po go­dzi­nie ocze­ki­wa­nia,gdy już za­czy­nał się nie­cier­pli­wić, zo­ba­czył pierw­sze zwie­rze. – Brak spacji po pierwszym przecinku. Literowka.

 

kosz­to­wa­ło go coraz wię­cej wy­sił­ku.W końcu… – Brak spacji po kropce.

Ten błąd występuje także w dalszej części opowiadania.

 

W końcu zwie­rzę skrę­ci­ło głowę i…. sta­nę­ło do niego przo­dem. – Wielokropek ma zawsze trzy kropki, nie cztery.

Ten błąd występuje także w dalszej części opowiadania.

 

zo­ba­czył mały brą­zo­wy kształt który bły­ska­wicz­nie wy­strze­lił z pod wi­kli­ny i po­mknął do wyj­ścia. – …zo­ba­czył mały, brą­zo­wy kształt, który bły­ska­wicz­nie wy­strze­lił spod wi­kli­ny i po­mknął do wyj­ścia.

 

Wtedy z jego rąk wy­sko­czy­ło..dziecko. – Jak już wspomniałam, wielokropek ma zawsze trzy kropki, nie dwie. Brak spacji po wielokropku.

 

Ostre kolce wcze­pi­ły się się w jego plecy… – Jeden zaimek zbędny.

 

Mło­dzie­niec prze­stał się szar­pać. ( TO TUTAJ) – Kiedy dziecko stało się młodzieńcem? Co znaczą słowa w nawiasie?

 

Plecy i barki, oczysz­czo­ne z kol­ców wy­sta­wa­ły z nad na­pręd­ce zro­bio­ne­go na­kry­cia… – Plecy i barki, oczysz­czo­ne z kol­ców, wy­sta­wa­ły znad na­pręd­ce zro­bio­ne­go na­kry­cia

 

Po­szar­pa­ne, krzy­wo ze­spo­lo­ne nicą z mło­dej kory, duże li­ście rde­stow­ca… – Czy liście rzeczywiście były zespolone lewą stroną kory? ;-)

 

Parę go­dzin temu, gdy wy­cią­gał kolce z ne­be­ka… – Skoro Nebek to imię chłopca, dlaczego jest napisane mała literą?

 

Być morze chło­piec zbyt opie­sza­le młó­cił zboże… – Być może chło­piec zbyt opie­sza­le młó­cił zboże

 

gdyby nie drże­nie nie­po­zor­ne­go ciał­ka wy­glą­dał by na spo­koj­ne­go. – …gdyby nie drże­nie nie­po­zor­ne­go ciał­ka wy­glą­dałby na spo­koj­ne­go.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za komentarz. Przez myśl mi nie przeszło, że mogłem zostawić w tym tekście tyle baboli.  Co masz na myśli, pisząc o nieprzystępnej konstrukcji zdań ?

Nowa Fantastyka