- Opowiadanie: Jarppy - Światy

Światy

Opowiadanie jest straszliwie długie, oscyluje w okolicach siedemdziesięciu tysięcy znaków. Na pewno nie jest też jakiś górnolotny i odkrywczy. Czytając, robicie to na własną odpowiedzialność i autor nie ponosi winy za wszelkie upośledzenia, i ataki epilepsji występujące po przebrnięciu przez tekst. Jeśli komuś uda się dotrzeć do końca albo przynajmniej przeczytać pierwszy akapit będę wdzięczny za wszelkie wskazówki i wytknięcie błędów.
Wybaczcie za tę objętość, ale łatwiej mi wstawić coś na raz niż w kawałkach. Kwestia psychiki i takie tam pierdoły. ;) 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Światy

 

 

Książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi.

Wiesław Myśliwski – Traktat o łuskaniu fasoli

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tomek od samego rana włóczył się po mieście, ostatnimi czasy szkoła schodziła na drugi plan. Mimo że od matury dzielił go tylko miesiąc, to ta przeklęta instytucja stawała się coraz bardziej irytująca. Nawet nauczyciele przestali ładować wiedzę do głów tych wiecznych nieuków.

Komu chciałoby się wysłuchiwać opowieści baby od angola, o tym, jaką świetną dietę znalazła w Internecie i ile to gram dzięki niej schudła. Jak długo można wałkować ten sam temat?

Spacerowanie po mieście lub wygrzewanie się na słonku w parku to o wiele ciekawsze zajęcia. Jeśli do tego towarzyszy nam dobra książka to możemy już popadać w pewien rodzaj umiarkowanej euforii. Na swoje szczęście Tomek zawsze miał przy sobie dobrą książkę.

Mijało południe, a słońce zaczynało rozkosznie o sobie przypominać. Wagarowicz wybrał idealne miejsce do czytania, przestronny rynek otoczony starymi kamienicami. Szare płyt wyglądały ohydnie dla tych, którzy pamiętali poprzedni wygląd placu. Jeszcze rok temu pośrodku trawnika rósł wspaniały, wysoki świerk otoczony lampami i wygodnymi ławkami, a teraz tylko beton, stal i studnia, bardziej przypominająca sieczkarnię.

Siadając na ławce, Tomek wyciągnął z plecaka powieść. „Tajemnica pustyni”, była kryminałem przygodowym osadzonym w steampunkowym świecie. Ciekawa lektura potrafiła wciągnąć chłopaka na wiele godzin.

Przewracając strony, coś – mała karteczka – wypadło ze środka.

– Co to? – wymamrotał sam do siebie. Gdy podniósł niezbadany świstek, zobaczył wiadomość wpisaną ołówkiem. Papier był tak cienki, że ledwo można było dostrzec na nim litery.

 

Twoje życie wkracza na nowy poziom. Kończysz z nudą i monotonią, od tego momentu nie wiesz, co może na ciebie czekać. Odnajdź mnie.

ul. Roberta IV

59a

 

Wyczytał z kartki.

– W Iłży nie ma takiej ulicy. Jakaś głupota. – Nie przywiązując do tego zbytniej uwagi, zaczął czytać dalej. Godziny mijały, a on coraz bardziej wsiąkał w świat przedstawiony w powieści.

Akcja książki zaczynała się gdzieś w prowincjonalnym mieście, a głównym bohaterem był dwudziestoletni Max – poszukiwacz przygód. Gość miał dostęp do najnowocześniejszych parowych wynalazków. Świat przemierzał na grzbiecie motocykla napędzanego olbrzymim piecem i kotłem tuż za siedziskiem.

W pewnym momencie piorun olśnienia trafił Tomka „Przecież pod 59a na ulicy Roberta IV mieszka Max” – pomyślał. „Zgrabny zabieg marketingowy nie ma co”. Do końca historii zostało jeszcze tylko pięćdziesiąt stron, nie unosząc wzroku znad kart, śledził przygody swojego aktualnego fikcyjnego wcielenia. Finałowa scena wzruszyła go do cna, siedział na środku placu i ryczał jak mała dziewczynka. „Boże, co pomyślą sobie ludzie” – przemknęło mu przez myśl.

– Młodzieńcze, cóż to za wspaniałą książkę czytasz? – spytał nieznajomy głos. Tomek uniósł wzrok i zobaczył coś, co wprawiło go w osłupienie. – Chłopcze? – Stał przed nim ubrany w czarny frak i wysoki, na kilkanaście centymetrów, cylinder mężczyzna z gęstym jak szczotka wąsem. – Mam do czynienia z niemową? – spytał.

– Nie, nie. Zaskoczył mnie tylko pański strój – odpowiedział.

– Młody człowieku, ubieram się wedle panującej aktualnie mody. Może i jest zaskakujące to, że ktoś w podobnym do mojego wieku może wyznawać się na najnowszych trendach, jednakowoż na pańskim miejscu zachowałbym nieco kulturalniejszą postawę.

– Proszę wybaczyć, nie chciałem pana ur… – W tym momencie przerwał mu głośny gwizd. Tomek spojrzał przez ramię i zobaczył ogromny pojazd wytaczający się spomiędzy kamienic. Masywna maszyna przypominała stalową gąsienicę, dwa długie wagony łączyła harmonijka z filcu, która raz zbijała się w całość, a potem rozstrzeliwała w boki. Na przedzie dziwoląga dymiły dwa kominy przypominające rogi.

– Poranny autobus – zagadnął dżentelmen, zerkając na zegarek. – Jedzie pan może na przedmieścia?

Nie wiedząc co robić, Tomek przytaknął, nieznajomy złapał go za mankiet i pociągnął za sobą. Wnętrze gąsienicy wyglądało równie groteskowo co jej zewnętrzna powłoka. Nie było w niej miejsc siedzących, a jedynie słupki z oparciem na pośladki i pasami bezpieczeństwa.

Wagarowicz wydawał się znać ten pojazd, przypominał mu autobusy opisane w „Tajemnicy pustyni”. Rozbrzmiał kolejny gwizd, dźwięk nieomal rozerwał bębenki w uszach naszego bohatera. Konduktor przekręcił kilka wajch, a czarnoskóry człowieczek siedzący obok niego wstał i zaczął wrzucać węgiel do pieca. Dopiero po chwili można było dostrzec, że owy czarny człek był brudny jak nieboskie stworzenie, a pod warstwą sadzy skórę miał bladą niczym prawdziwy szlachcic.

– W jakim celu jedzie pan na przedmieścia panie?… – zaczął nieznajomy.

– Tomasz, mam na imię Tomasz.

– Cóż za orientalne imię. Musisz pan mieć zaprawdę kreatywnych rodziców. Na mnie mówią Fexl. Tak staromodnie, ale Tomasz. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem takiego imienia. – Twarz faceta rozpromienił uśmiech.

Tomek był strasznie skołowany, świat, który go otaczał to uniwersum książki. Pozostawało tylko jedno pytanie. Co on do cholery tutaj robił?

– Jeśli mogę, to spytam ponownie. W jakim celu jedzie pan na przedmieścia?

Chłopak zamyślił się na chwilę, żadna racjonalna odpowiedź nie przychodziła mu akurat do głowy, aż w końcu.

– Niedawno przyjechałem do miasta i chciałem obejrzeć każde miejsce – wymamrotał.

– Do rodziny, w interesach?

– Pod wpływem zwykłego impulsu, nic więcej.

– Zatem, nie ma się pan gdzie zatrzymać?

„To tylko sen, zaraz osra mnie jakiś ptak i się obudzę. To tylko sen” – powtarzał w myślach, całkowicie ignorując rozmówcę. Od wojny z własnymi myślami odciągnęło go szturchnięcie w bok.

– To jak? – spytał Fexl.

– Nie myślałem nad tym jeszcze. Nigdzie nie widziałem hotelu i zaczynałem już rozważać ławkę w parku.

Wąsacz westchnął głośno.

– To nie jest dobry pomysł. To naprawdę fatalny pomysł – mówił z lekkim niepokojem. – Nocami po ulicach grasuje Gwardia Pokojowa. – Po tonie jego głosu Tomek wywnioskował, że gwardia wcale nie jest, aż tak pokojowo nastawiona.

– W takim razie nie mam gdzie nocować.

Fexl wyjrzał przez małe, okrągłe okienko przytwierdzone do ściany grubymi nitami. Po chwili powiedział:

– Rodzicie, od małego wpajali mi gościnność. W domu mam jeden pokój wolny i byłbym zaszczycony, gdybyś młodzieńcze zechciał w nim przenocować.

Wagarowicz taksował faceta nieco podejrzliwym spojrzeniem.

– Rozumiem pana obawy, ale mam żonę i dwoje dzieci. Córkę mniej więcej w pana wieku i małego synka. Mój dom jest całkowicie bezpiecznym miejscem.

– Skoro tak, to nie mogę odmówić.

***

Obrzydliwe – to określenie cisnęło się Tomkowi na usta, kiedy zobaczył przedmieścia tego dziwacznego miasta. Wszystkie budynki wyglądały tak samo, zrobione z ciemnej zaprawy, otoczaków i groteskowo wielkich miedzianych wzmocnień. Rozmyślając nad tym, w jaki sposób ludzie rozpoznają tutaj swoje domy, patrzył na niebo spowite czarną chmurą dymu. Przy każdym z domów stał olbrzymi piec, a z wysokich kominów wylatywały smoliste kłęby.

Chodnikami spacerowali ludzie nieokreślonej płci, wszyscy w podobnych strojach, frak cylinder, ewentualnie laseczka do podpory. Twarze nijakich postaci zasłaniały zielone maski gazowe, ot parada słoni, lub mrówkojadów – jak kto woli.

– Urzekające widoki nieprawdaż? – zagadnął Fexl. Początkowo Tomek myślał, że jego dobroczyńca raczy ironizować, jednak jedno spojrzenie w uradowane oczy rozmówcy wyrwało go z tego wrażenia.

– Nad miastem nie widziałem tych paskudnych chmur. – Zręcznie wyminął odpowiedź, na to irracjonalne pytanie.

– Tam mają bardzo dobre filtry powietrza, tutaj jeszcze ich nie ustawili.

Chłopak pokiwał głowa.

– Niedługo będziemy w moim skromnym domu. Właśnie mijamy ulicę Roberta IV, ja mieszkam na Różanej.

– Ta ulica Roberta, to która? – spytał, nieudolnie ukrywając fakt, iż informacja ta poraziła go niczym piorun. Wąsacz wskazał mu dłonią. Nie było tam żadnych punktów charakterystycznych. Jeśli Tomek chciałby się tam udać, potrzebowałby przewodnika. Tylko gdzie kogoś takiego znaleźć?

Niespodziewanie rozbrzmiał dzwonek wiszący obok konduktora.

– Skrzyżowanie Różanej i Wynalazców. Pięciominutowy postój i jedziemy dalej!

Mężczyźni wysiedli. Gęste powietrze śmierdziało siarką. Fexl pociągnął gościa za rękaw i zatykając usta, ruszył w stronę najbliższego domu. Kiedy stanęli już przed drzwiami, wyciągnął z kieszeni mały kluczyk i włożył go do zamku. Przekręcił nim cztery razy w lewo i pięć razy w prawo. Przekładnie oraz koła zębate ukryte pod grubą warstwą szkła zaczęły pracować. Po niecałej minucie drzwi stały już otworem.

– Skomplikowany zamek – zauważył Tomek.

– Jeden z tańszych modeli. – Fexl ściągnął z głowy cylinder, z którego wyrosły metalowe odnóża. Kapelusik wspiął się na sufit, by tam zawisnąć na dobre. Przypominało to pająka o kominowej budowie ciała. – Kochanie wróciłem! – krzyknął.

Na piętrze rozbrzmiało głośne szuranie. Tomek od razu pomyślał o synu Fexla. Nie mylił się, ze schodów zbiegł mały chłopiec.

– Tatusiu! – krzyczał, skacząc na ojca. – Co to za pan? – spytał, przenosząc wzrok na gościa.

– To jest pan Tomasz, przenocuje dzisiaj u nas. Zgoda?

Dzieciak wydał z siebie ciche mruknięcie, myśląc intensywnie.

– Zgoda! Ale tylko dzisiaj.

– Świetnie, gdzie masz siostrę i mamę?

– Na górze, grają na fortepianie. – Dzieciak nie potrafił wypowiedzieć tego słowa i w jego ustach rozbrzmiało jako: „Forfefianie”.

Ojciec dwójki dzieci zaprosił Tomka do salonu. Po ścianach przestronnego pomieszczenia biegła prawdziwa pajęczyna rur, trybików, dźwigni oraz zaworów. Meble wyglądały na kamienne, z rantami osłoniętymi brązem. Światło dawała wiązka energii przepływająca między dwiema elektrodami, wiszącymi pod sufitem.

Ojciec zabawiał syna kolorowymi klockami, obaj nie zwracali najmniejszej uwagi na gościa.

– Te wszystkie rury to od ogrzewania? – zagadnął, nie mogąc dłużej znieść niezręcznego osamotnienia.

– Dają nieco ciepła, jednakowoż służą one za przewody zasilające wszystkie sprzęty w domu. Para sama nie przejdzie z kotła do reszty. – odpowiedział Fexl. – Zbliża się pora kolacji, żona na pewno przyrządziła coś smacznego. To rozkoszna kobieta, pokochasz ją od pierwszego wejrzenia.

Na piętrze nieco się ożywiło, dwie postacie zaczęły przemierzać pokój nad salonem.

– To zapewne one – zauważył Tomek, wskazując palcem na sufit.

Nie mylił się, nim pan domu zdołał mu odpowiedzieć, w przejściu z korytarza stanęła dojrzała kobieta wyglądająca na, trochę ponad czterdzieści lat. Gość siedział w głębokim fotelu zwróconym do niej tyłem, przez to pozostał niezauważony.

Żona Fexla podeszła do ukochanego i pocałowała go soczyście.

– Jak było w pracy kochanie? – Usiadła mu na kolanach i przeczesując włosy, zlustrowała pomieszczenie wzrokiem. Przelotny widok nieznajomego faceta początkowo umknął jej uwadze. Dopiero po kilku sekundach mózg odebrał informację, że ktoś obcy pomachał do niej z fotela. – A pan to kto? – spytała, nie ukrywając zaskoczenia.

– Tomasz, moja droga. Masz przyjemność z panem Tomaszem.

– A, czego chce?

– Pani mąż zaproponował mi nocleg…

– Rozumiem, rozumiem… Kochanie mogę cię prosić na słówko? – Energicznie skoczyła na równe nogi, ciągnąc męża do kuchni. Fexl niby wiedział, co się szykuje, ale wolał pozostać radosny. – Co to ma być?!

– Kochanie…

– Znowu stręczysz jakichś mężczyzn dla naszej małej córeczki?! – warknęła, łapiąc za wałek do ciasta.

Głowa rodziny Arominów, czyli pan Fexl, od kilku lat miał skłonności do sprowadzania absztyfikantów dla swojej córki. Dokładnie trzy lata wstecz, kiedy to Cesyncja kończyła siedemnaście wiosen, jej tatko zaczął planować wesele i wydatki z nim związane. Nie miał zamiaru ani funduszy, żeby pokryć koszt całkowity – prawie dwadzieścia tysięcy – przeczesywał więc miasto w poszukiwaniu bogatych kawalerów. Żona i córka nie podzielały jego zapału, w najróżniejsze sposoby, odprawiały wszystkich z kwitkiem.

Tego dnia wracając z pracy, zobaczył Tomka płaczącego nad książką, przez kilkanaście minut siedział tak naprzeciwko niego i taksował wzrokiem. Młodzian nie wyglądał jak nikt z miasta, ubrany w dziwaczny strój w dodatku czytający! „Czyli inteligentny i wrażliwy”! – pomyślał Fexl. „Idealny dla mojej córuni”. Resztę historii już znacie.

Wracając do małej rodzinnej sprzeczki. Państwo Aromin wymieniali właśnie pikantne zdania, a atmosfera zaczynała gęstnieć niczym powietrze na zewnątrz, kiedy rzeczona córka wkroczyła dostojnie do salonu. Jej złote loki podskakiwały przy każdym kroku. Milcząc przeszła obok Tomka, usiadła naprzeciw niego i założyła nogę na nogę.

– Ty kto? – spytała.

– Ja? – Rozejrzał się dookoła.

– Nie… mój brat. – Wskazała na chłopca, układającego klocki.

– Tomek.

– Brzydkie imie, ale cóż – westchnęła. – Zapewne gość ojca?

– Tak, był na tyle miły, żeby zaproponować mi nocleg.

Cesyncja zachichotała. „Ciekawe czy do kolacji wytrzymasz”? – pomyślała.

Zapadła niezbyt przyjemna cisza, skrępowany nie miał pojęcia jak się usadowić i na co patrzeć. Co zrobić z dłońmi? Splótł więc palce i wbił w nie wzrok. Dziewczyna nie ukrywała rozbawienia całą sytuacją, lubiła wprawiać gości w zakłopotanie. Zwłaszcza tych, którzy mieli w zamiarze posiąść ją za żonę.

Z kuchni zaczęły dochodzić trzaski, początkowo ciche i nic nie znaczące, a po chwili głośne, wpędzające w strach.

– Rodzice dyskutują – zauważyła. – Ja będę tak samo męża traktować. Jak nieposłuszny, to zdzielić w łeb szmatą.

– Już mi szkoda tego głupca.

– Niesłychane, samemu sobie epitety przyklejać. – Pokręciła głową, a jej twarz ozdobił prześliczny uśmiech.

– Ja żeniaczki nie mam w planach. – Wyraz twarzy Cesyncji, zmienił się nagle.

– Matka, mnie wołała. Muszę iść pomóc przy nakrywaniu do stołu.

***

„Czy ta książka jest jakaś przeklęta”? – Tomek zachodził w głowę. „Nie możliwe, to na pewno sen. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach i taniej literaturze. Może dostałem udaru lub czegoś takiego”.

Myślenie o tym wszystkim przyprawiało go o ból głowy. Spojrzał na zegarek. Za oknem już całkiem pociemniało, a wskazówki twierdziły, iż jest zaledwie po siedemnastej.

– Panie Tomaszu! – zawołał Fexl. – Zapraszamy do stołu.

Kolacja wyglądała, jakby wydano ją na cześć wielkiego monarchy. Pieczony udziec cielęcy leżał na półmisku i kusił swoim soczystym zapachem. Świerzy chleb stał zaraz obok dzbanka pełnego czerwonego wina. Chłopak zajął miejsce po prawej ręce córki domowników, ta nie spojrzała na niego nawet ukradkiem. Pani Aromin doniosła jeszcze piure ziemniaczane i uczta była już całkiem gotowa.

Nikt poza ojcem i synem nie miał ochoty na jedzenie. Obaj panowie nałożyli sobie po dwie łyżki piure, kawałek udźca i napełnili swoje kubeczki winem. Tomek parzył na pięciolatka, który popijał alkohol niczym stary oberżysta.

– Czemu nie jecie? – spytał pan domu. – Jakaś nowa moda na odchudzanie?

– Nie, lecz denerwuje nas moda na swatanie – rzuciła jego żona.

– Oj, kochana, przecież pan Tomasz nie jest tutaj z tego powodu.

– Oczywiście, że nie – dodał gość, uważając za stosowne powiedzieć kilka słów w swojej obronie. – Szukam noclegu, nic poza tym. – Zamilkł na chwilę, rozmyślając nad czymś. – Chociaż, może zechcieliby mi państwo powiedzieć co nieco na temat ulicy Roberta IV? A dokładniej o domu z numerem 59a.

Fexl odłożył widelec i otarł usta chusteczką. Cesyncja wydawała się dziwnie zaniepokojona tym niespodziewanym pytaniem, może nawet podniecona.

– Więc jednak przyjechał pan w interesach.

– Ależ skąd, pytam z czystej ciekawości. A raczej pchany tą wspaniała książką. – Rozejrzał się dookoła, jego plecak został gdzieś przy drzwiach wejściowych. – Pamięta pan – powiedział do Fexla. – Kiedy mnie pan spotkał, czytałem książkę, nosi ona tytuł „Tajemnica pustyni” i właśnie główny bohater tej powieści mieszkał na ulicy Roberta IV pod numerem 59a.

– Bardzo ciekawe… nie miałbyś nic przeciwko, gdybym ją przeczytał? Wiesz, bardzo lubię dobrą literaturę, a ostatnio nic sensownego nie wpadło mi w ręce.

– Nie ma najmniejszego problemu, zaraz po kolacji ją panu dam, jednak w dalszym ciągu nie wiem, kto tam mieszka?…

– To dom mojego szefa, Repekura Marglufa. Bogatego magnata i działacza na rzecz miasta. Dzięki niemu mamy Gwardię Pokojową, która w niecały miesiąc poradziła sobie z przestępcami.

Tomek słuchał z zapartym tchem. Pan tego domu opowiadał o przeciwniku głównego bohatera z „Tajemnicy pustyni”. Skoro antagonista mieszkał w starym domu protagonisty, to czas, w jakim teraz jest to akcja nieopisana w książce. Wszystko stawało się coraz bardziej zagmatwane i dziwne. Co zrobić, żeby stąd uciec? Czy spytać o to mordercę i przestępcę?

Ukryta wiadomość jasno wskazywała na tę ulicę oraz dom. Do ucieczki nie było innej drogi niż ta. Chłopak postanowił nie śpieszyć z podjęciem decyzji. Miał zamiar przeczekać jeszcze jeden dzień w domu Arominów, a następnie wybrać się z wizytą do Repekura.

Kolacja minęła, można było przyrównać ją do przejścia przez pole minowe. Matka Cesyncji dość często piorunowała gościa wzrokiem. Na całe szczęście nie zadawała zbyt wielu pytań, a i sama panna nie przywiązywała do osoby Tomka wielkiej uwag.

Pan domu przygotował mu posłanie w salonie, jednym pociągnięciem za wajchę zmienił kanapę w obszerne, i co najdziwniejsze, wygodne łóżko. Godziny mijały powoli, jakby specjalnie chciały zanudzić Tomka na śmierć. Chłopak leżał tak latami ze wzrokiem wbitym w sufit.

W nocy rury grały o wiele głośniej niż za dnia. Może to dlatego, że nikt nie trzymał nad nimi pieczy? Wiele podobnych i błahych pytań zaśmiecało umysł wagarowicza. W ten, niespodziewane światełko rozbłysło na korytarzu. Zaczęło kluczyć w powietrzu i wywijać ósemki.

To było już stanowczo zbyt wiele, Tomek znikł pod fałdami białej pościeli. Próbował jakoś opanować oddech i przywrócić pierwotne tempo biciu serca. Już prawie osiągnął swój cel, gdy gdzieś nad jego głową rozbrzmiał cichy, słodki chichot.

– Przestraszyłeś się wątłej dziewczyny amancie? – spytała Cesyncja. Tomek ściągnął z głowy białą tkaninę. Arominówna nie miała zamiaru ukrywać rozbawiania. Stała nad nim ubrana jak do wyjścia, z małą naftową lampką w dłoni.

– Nie jestem żaden amant.

– Widzę to po oczach, spodobałam ci się, przyznaj. – Chłopak ograniczył odpowiedź do cichego mruknięcia. – Wstawaj i wychodzimy, nie ma czasu.

– Czego ty ode mnie chcesz? – spytał zdezorientowany.

– Co za dureń – powiedziała cicho pod nosem. – Chciałeś iść pod 59a? Tak, czy nie? – dodała już głośniej.

– No tak.

– Nie ma ku temu lepszej pory niż noc. Wstawaj, łachmyto, bo nie mamy czasu.

– A co z tą całą Gwardią? – spytał, wstając.

– Łatwo ich oszukamy. Potrzebne ci czarne ubrania. – Popatrzyła na jego strój rozrzucony obok łóżka, te są zbyt jasne. Zaczekaj chwilę, przyniosę coś ojca. Tomek powiódł za blondynką wzrokiem.

Zadziwiające jak wielka żądza przygody może drzemać w tak drobnej osóbce. Chwilę później dziewczyna wróciła, podała mu ubrania i nawet na chwilę nie odwróciła wzroku, kiedy się przebierał.

– Gotowy? – spytała, oświetlając tarczę zegara. – Już prawie północ, gwardziści będą mieli zmianę.

– Tak, możemy ruszać.

Ruszyli do tylnego wyjścia. Powietrze śmierdziało spalinami i nie posiadało czegoś takiego jak przejrzystość. Lampy, które powinny oświetlać drogę, wyglądały jak małe świetliki, fruwające gdzieś w dalekiej przestrzeni kosmicznej.

Z ulic dochodziły rozmowy, zapewne gwardziści patrolujący przedmieścia ucięli sobie pogawędkę tuż przed domem Arominów. Cesyncja przystanęła, wsłuchana w ich słowa.

– Przybyły z tamtego świata zatrzymał się gdzieś w tych okolicach.

Dziewczyna popatrzyła na Tomka.

– Nie wtargniemy, do wszystkich domów w tym okręgu. Musimy czekać, obserwować, kiedyś w końcu wyjdzie na ulicę. Wtedy go dorwiemy.

Rozmowa przerodziła się w cichnące odgłosy kroków.

– Kim ty do jasnej cholery jesteś? – warknęła.

– To długa historia, strasznie długa.

– Do Ryszarda IV daleko, będziesz miał czas, żeby mi ją opowiedzieć.

Po początkowych problemach z rozpoczęciem historii – istniało do niej tyle wstępów, że trudno było wybrać odpowiedni – ostatecznie Tomek streścił fabułę książki, później przeszedł do tego, jak ją czytał, opowiedział o tajemnym liściku ukrytym między stronicami. O wrażeniu, jakie wywarło na nim zakończenie i o niespodziewanym przejściu do wnętrza powieści.

Cesyncja słuchała w milczeniu. Tomek nie był do końca przekonany, czy wierzy jego opowieścią. W końcu ta stanęła i popatrzyła na niego.

– To wszystko prawda? – spytała. Chłopak pokiwał głową. – Zostałam opisana w tej książce? Znasz moją przyszłość?

– Nie było tam nawet jednego słowa o twojej rodzinie. Nie umiem tego wytłumaczyć.

– Jesteśmy już pod domem Repekura, powinien nam wszystko wyjaśnić.

Dopiero wtedy wagarowicz spostrzegł żebra stalowej bramy. Stali może cztery metry od niej, a smolista mgła skutecznie ją przysłoniła.

– Co teraz? – spytał.

– Kto tam?! – w czeluściach mroku rozbrzmiał czyjś głos.

– Gwardziści! Musimy uciekać! – Cesyncja rzuciła lampę na chodnik, nafta wypełniająca mały zbiorniczek zapłonęła, stawiając przed napastnikami mur ognia. Tomek rzucił się do szaleńczej ucieczki, biegł wzdłuż muru, licząc, że prędzej czy później trafi na boczną uliczkę, lub płot otaczający sąsiednią posesję. Towarzyszka znikła mu z oczu, tuż po ognistej eksplozji. Nie słyszał jej ani nie widział. „Pewnie zdążyła już uciec” – pomyślał, gdy drogę przesłonił mu olbrzym w sztormiaku.

Uderzenie w masę skalistych mięśni powaliło go na ziemię. Spomiędzy grafitowych obłoków, wyłoniło się olbrzymie łapsko, nie było już gdzie uciekać. Gwardzista podniósł go na wysokość własnej głowy, miał może z dwa metry wzrostu. Wyglądał jak mroczny kosiarz, z maską gazową na twarzy i dziwną bronią wiszącą na placach.

Spod maski dochodziło głośne sapanie.

– Chciałeś podpalić dom pana Margluf a?! – Cisnął nim o mur, Tomek stracił resztki przytomności.

***

Cesyncja biegła ile sił w nogach, skracając drogę, przeskakiwała nad płotami. Sama była pod wrażeniem wiedziała, że strach dodaje ludziom sił, ale nigdy nie podejrzewałaby się o coś tak trudnego w wykonaniu, jak skok przez wysoki parkan. Nie miała pojęcia, gdzie przebywa jej nowy współlokator, ale szczerze mówiąc… Miała to gdzieś, najważniejsze, że świr znikł z domu. Zabawa w te głupią gierkę i ryzykowanie własnego zdrowia było jedynie dodatkową igraszką.

Do bezpiecznego domu jeszcze tylko cztery podwórka. Przeskakując nad płotem sąsiadów, poczuła, jak traci oparcie spod rąk. Spróchniała sztacheta pękła, nie mogąc udźwignąć jej ciężaru. Dziewczyna spadła w kałużę śmierdzącego błota, brudząc sobie spodnie.

– Jasna cholera – przeklęła, wstając.

Uchyliła drzwi, domownicy spali smaczne w swoich łóżkach i nikt nie zauważył zniknięcia pierworodnej. Cicho niczym kotka Cesyncja przekradła się przez kuchnię i ruszyła na schody.

Pamiętała topografię domu w najmniejszych szczegółach, jednak na schodach wolała mieć ze sobą mały promyk światła. Wiedziała, że na komodzie stają jeszcze dwie lampki naftowe, złapała jedną z nich i zapaliła. Przeciągnęła dłonią ponad klatką schodową, prawie pisnęła z przerażenia, kiedy zobaczyła ojca siedzącego na szóstym stopniu.

– Co ty tu robisz? – spytała.

– Gdzie byłaś?

– W kuchni, chciałam napić się wody.

– Matka chyba podłogi nie umyła. – Popatrzył na strój córki. – Po co wyszłaś na zewnątrz o tej porze?

– To wszystko wina tego twojego Tomasza! Obudził mnie w nocy i kazał zaprowadzić pod dom Marglufa. – Zapłakana rzuciła się w jego ramiona. Serce Fexla momentalnie skruszało, pogładził córkę po puszystych lokach. Jego mała dziewczyna narażona na niebezpieczeństwo, przez niego. On sam wystawił ją przed całe zło. Wiedział, że przez najbliższy tydzień nie będzie mógł zasnąć.

– Wybacz mi kochana – powiedział łamiącym się głosem. – Bardzo żałuję, że go tutaj przyprowadziłem.

– Nic nie szkodzi tatusiu. – Tak dawno nie mówiła do niego „tatusiu”, miał ochotę płakać razem z nią. – Najważniejsze, że już tutaj jesteś. Pójdę chyba, do pokoju. Muszę odpocząć.

– Dobrze kochana, a gdzie ten cham? – spytał, kiedy już odchodziła. Cesyncja przystanęła, cały czas wbijała wzrok w podłogę (nie umiała jeszcze płakać na zawołanie i musiała to ukryć).

– Chyba złapała go Gwardia Pokojowa.

– Bardzo dobrze! – Uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Szkoda, że nie wpadł moje ręce. Jutro z samego rana pojadę, na posterunek i zawiozę tam jego rzeczy, ale książkę zatrzymam! Niech ma za swoje, dureń jeden.

***

Autobus zatrzymywał się akurat naprzeciw posterunku gwardzistów. Wysiadł z niego Fexl, niosący czarny plecak. Książkę oczywiście zostawił w domu. „Oko za oko, ząb za ząb” – powtarzał w myślach.

– Moją córeczkę – mamrotał pod nosem, wchodząc do małego budynku.

– Czego pan potrzebuje? – spytał muskularny mężczyzna popijający kawę.

– Moją małą córcię chciał zdeprawować, łotr jeden! – wrzasnął, rzucając plecak na biurko, gwardzisty.

– Uspokój się pan i mów, o co chodzi?

– Wczoraj w nocy, na ulicy Roberta IV złapaliście chłopaka! Mam tutaj rzeczy tego śmierdzącego kłamcy.

– A jak pan wszedł w ich posiadanie? – spytał nieco bardziej poruszony. Przysunął do siebie maszynę do pisania i zaczął skrupulatnie notować przebieg rozmowy. Fexl opowiedział wszystko jak na spowiedzi, sam nie wiedział, w jak duże kłopoty ładuje swoją rodzinę.

– Proszę zostawić rzeczy i wracać do domu. Dzisiaj więźnia ma zobaczyć pan Repekur.

– A czemuż to? – Aromin nie ukrywał zaskoczenia. – Taka osobistość, do zwykłego łobuza?

– Ten zwykły łobuz chciał podpalić dom szanownego pana Marglufa. Gdy go złapaliśmy miał przy sobie dwa granaty żarowe, a jednym wcześniej cisnął w naszych ludzi. To zamachowiec!

– Szarlatan jeden! Na szubienicę takiego i spokój… – Wrzeszczał, wychodząc.

Gwardzista rozparł się w fotelu i zapalił cygaro. Jego głowa znikła gdzieś między obłokami błękitnego dymu. Nie minęło dwa kwadranse, a do wnętra posterunku wszedł mężczyzna w czarnym płaszczu, z głową schowaną pod głębokim kapturem.

– A ten czego tu? – syknął gwardzista. – Przerwa jest, nie widać?

Nieproszony gość ściągnął kaptur, miał twarz mężczyzny w kwiecie wieku i oczy starca, zmęczone, takie, które widziały już niejedno. Repekur Margluf stał przed biurkiem, taksując niekompetentnego gwardzistę wzrokiem. Ten rozchylił szeroko usta, a niedopałek wyleciał na podłogę.

– Niech mi pan wybaczy. Nie poznałem pana – mówił, przydeptując kiepa.

– Pan jest zarządcą tego posterunku?

– Tak, tak. Oczywiście. Proszę do więźnia. – Wstał, kłaniając się i wskazując drogę.

Za ciemnym przejściem do części z celami, dwóch strażników grało w karty, popijając gorzałę. Na stoliku między nimi, leżały dwie pałki i pęk kluczy. Skupieni na grze nie zauważyli dostojnego gościa, jaki zawitał w ich skromne, śmierdzące wódką, progi.

– Ach, wy chamy! – Zarządca zaczął okładać ich po głowach. – Zamiast więźnia pilnować, to wy sobie gracie? – Złapał za lagę. – Mordy wam poobijam!

– Spokojnie. – Ciężka dłoń Repekura spoczęła na jego ramieniu. – Gdzie macie tego recydywistę?

– W celi na końcu korytarza! – rzucił jeden z graczy, nie myśląc wiele, złapał za klucze i pobiegł do celi Tomka. – Proszę za mną.

Domniemany podpalacz leżał na słomie rozrzuconej w kącie. Ocknął się kilka godzin przed świtem, ale nie potrafił niczego zrobić. Sytuacja przerażała go do cna, nie dość, że trafił do jakiegoś pokręconego świata, to w dodatku siedział teraz w więzieniu i nie miał pojęcia co dalej z jego życiem.

Łzy same cisnęły się do oczu, lecz nie chciał płakać. Bał się tego, nie wiadomo jak zareagowaliby strażnicy na widok jego słabości. Wolał zachować pozory niewzruszonego i twardego. Wbił więc wzrok w małego karalucha biegającego pod ścianą.

Na dźwięk zamka, jego ciało przebiegł dreszcz przerażenia. „Zabiją mnie, na pewno mnie zabiją” – myślał. Ktoś przeszedł obok niego. Powietrze przesiąkło silnym zapachem wody kolońskiej.

– Kim ty jesteś? – spytał nieznajomy.

Tomek milczał, nie wiedział co powiedzieć.

– Chłopcze. Nie karz mi pytać ponownie. – Coś w głosie tego tajemniczego mężczyzny działało na niego jak magiczne zaklęcia.

– Jestem Tomek.

– Czemu chciałeś spalić mój dom?

– Nie miałem zamiaru niczego podpalać! – krzyknął niespodziewanie. Sam nie wiedział dlaczego.

– Spokojnie, wytłumacz się zatem.

– Chciałem z panem porozmawiać. Czytałem ostatnio książkę…

– Książkę? – Repekur przerwał mu niespodziewane. – Jaki nosiła tytuł? Mów szybko! – Ukląkł obok niego, zaciskając dłonie w pięści. Bańka spokoju, jaką otaczał się ten mężczyzna, prysła w jednej sekundzie.

– Tajemnica pustyni. – Tomek odczołgał się w tył.

– Mój Boże… – powiedział, tępo patrząc w przestrzeń. – Dwadzieścia lat… Dwadzieścia długich lat – mamrotał pod nosem. – Musisz pójść ze mną dziecko, do mojego domu. Masz tę książkę przy sobie?

– Mamy rzeczy, tego kryminalisty – wciął się zarządca, stojący za kratami.

– Przynieś tu je, ale szybko! – Repekur wstał, ciągnąc za sobą więźnia. Wszyscy przeszli do pierwszej komnaty. Plecak leżał pod biurkiem. Przed wyjściem zarządca poprosił magnata na bok. Wręczył mu wtedy kartkę z danymi, adresem oraz zeznaniami Fexla Aromina. Dostojny pan zerknął na nią przelotnie i podziękował za pomoc.

Przed posterunkiem czekał mechaniczny palankin. Duża wiklinowa budka spoczywała na dwóch rurach, w tylnej części pojazdu znajdował się olbrzymi kocioł napędzający wszelkie mechanizmy, na przedzie siedział kierowca. Całość przypominała dorożkę bez koni lub jeden z pierwszych automobilów.

Wnętrze pokrywały czerwone atłasy i jedwabie, nie było w nim siedzeń a jedynie mięciutkie poduszki. Tomek usiadł naprzeciwko swojego wybawcy i obserwował, jak ten przegląda jego plecak. Wyrzucał z niego wszystkie podręczniki i zeszyty, nawet drugie śniadanie, przygotowane przez mamę, wyleciało za maleńkie okienko.

Chłopak zobaczył, jak wygłodniałe psy rozszarpują jego kanapki, niby nic takiego a ogarnęła go ogromna tęsknota za domem i rodziną. Chciał nawet wracać do szkoły, do tego całego bajzlu, jaki pozostawiała w jego umyśle każdego dnia. Wtedy zaczął rozumieć, że docenić życie można, dopiero po jego utracie. Znów miał ochotę płakać.

– Gdzie jest ta pieprzona książka?! – warknął Repekur, łapiąc go za kołnierz.

– Nie wiem… Albo – przerwał na chwilę zamyślony. – Może być u Fexla. Miałem mu ją dać.

Twarz magnata rozpromieniała:

– Zatem prowadź do tego Fexla. Gdzie to jest? – spytał już o wiele spokojniejszy.

– On mieszka na ulicy Różanej! Tak, to na pewno była Różana…

– Poczekaj – przerwawszy chłopakowi, wyciągnął z kieszeni karteczkę od zarządcy. – Doskonale – wymamrotał. – Złożymy państwu Aromin wizytę i odzyskamy książkę.

Palankin mknął między budynkami, zamieniając je w rozmazaną plamę. Tomek wystawił głowę przez okienko, powietrze smakowało obrzydliwie, ale przynajmniej powiew orzeźwił jego twarz. Nagle pojazd wyhamował z piskiem opon, byli już przed domem Arominów. W malutkim ogródku pani domu podlewała pożółkłą trawę i paliła papierosa.

Repekur popatrzył na nią przez okienko, kobieta sprawiała wrażenie nieco otępiałej, jakby spała na stojąco. Papieros tlił się z wolna, a woda wylatywała z węża w jeden punkt. Dopiero odgłos otwieranych drzwiczek palankinu wyrwał ją z tego dziwnego letargu. Widząc wysiadającego pana Marglufa, pisnęła z zachwytu i uciekła do domu.

– Dziwni ludzie – rzucił dostojnik. Tomek nie miał ochoty zaprzeczać. – Chodź, pogadamy z nimi i zabierzemy książkę.

Idąc w stronę domostwa, wagarowicz zastanawiał się, co pomyśli Cesyncja, widząc go w towarzystwie najbogatszego jegomościa w mieście. Czy będzie zaskoczona? Raczej na pewno. Zastanawiające było też, w jaki sposób jego rzeczy znalazły się u gwardzistów?

– Dzień dobry… – powiedział Fexl. Tomek dopiero teraz zauważył, że stoją już przed drzwiami, a Repekur rozmawia z głową rodziny.

– Masz pewną książkę należącą do tego młodego dżentelmena. Chcę prosić cię o jej zwrot – magnat zaczął prosto z mostu, nie starał się nawet zbudować atmosfery tajemniczości i spokoju.

– Tak mam ją, ale nie oddam. Ten dewiant i cham obiecał mi ją, jeszcze zanim naraził moją córeczkę na niebezpieczeństwo.

„Co”? – pomyślał Tomek. Postanowił jednak siedzieć cicho.

– Rozumiem… Oferuję panu, sto złotych diearów.

Fexl wytrzeszczyło czy, chciał już coś odpowiedzieć, kiedy w drzwiach wyrosłą jego żona i córka. Kobietki odepchnęły go na bok i wypięły piersi.

– Witam panie Margluf! – Arominowa wykrzyknęła radośnie. – Co pana sprowadza w nasze skromne progi? Może zechce pan wejść? Mam świeżo parzoną herbatkę i biszkopty.

Tomek poczuł się zepchnięty na trzeci plan, odpowiadało mu to, ale Cesyncja nawet na niego nie spojrzała.

– Panie mi wybaczą, ale jestem tutaj z powo…

– To moja córcia Cesyncja! – wykrzyknęła, nie umiejąc pohamować emocji. – Musi pan przyznać, że piękny z niej kwiatuszek, ma już dwadzieścia lat i niedługo trzeba ją będzie wydać za mąż, ale wie pan, jak to jest z kawalerami. Młodzi, głupi – bez pieniędzy… Przywitaj się Cesyncja. – Wypchnęła ją na zewnątrz. Dziewczyna dygnęła przed magnatem. Jej policzki pokrywał lekki róż, a szyję zdobił naszyjnik z ciemnobłękitnych klejnotów. „Co za flądry! – podsumował je Tomek. „Tak to obie wrogie, jak harpie. Zabiłby człowieka, a teraz?… Te baby”.

– Muszą mi panie wybaczyć! – powiedział stanowczo. – Przybywam do pana Fexla i nikogo innego. Niech pani i pani córka zachowają swoje wątłe krągłości dla kogoś zdesperowanego lub chcącego wyrzucić pieniądze w błoto. Panie Fexl. Trzysta złotych diearów, to moja ostateczna oferta.

– Nie ma mowy! – żachnął się. – Obraża pan moją żonę i córkę. Pora zakończyć tę ordynarną rozmowę. – Zatrzasnął drzwi.

Repekur uśmiechnął się ozięble, odchrząknął cicho i ruszył w stronę palankinu. We wnętrzu Tomek nie wiedział co powiedzieć. Ile to razy w ciągu życia człowiek chce z kimś pogadać, ale nie wie jak to zrobić, jakby otworzenie ust i wydanie z nich dźwięku sprawiało fizyczny ból.

– Jedziemy do mojego domu. Wykąpiesz się tam i zjesz coś porządnego. Przy kolacji porozmawiamy.

Wagarowicz wspominał to ostatnie zdanie do samego wieczora. Nawet zapierający dech w piersiach widok wnętrza domostwa Repekura nie zdołał wyrwać go z jego pamięci. Chłopak postanowił wziąć długą kąpiel, służąca pokazała mu łazienkę, która w rzeczywistości była pałacem. Po samym środku stała wanna z brązu, a otaczały ją najróżniejsze bibeloty ze złota, srebra i marmurów. Przestronne pomieszczenie oświetlał kryształowy żyrandol, przypominający nieco szklany zamek wiszący do góry nogami.

– Co za przepych… – wymamrotał, lustrując każdy element.

***

Repekur wszedł do swojego gabinetu, w jego centrum stało biurko, a ściany okalały regały z książkami sięgające sufitów. Do najwyższych półek można było się dostać tylko po drabinach. Siadając przy biurku, za plecami miało się olbrzymie okno, a zaraz obok niego drewniane schody prowadzące na piętro pomieszczenia, również zajmowane przez książki.

Właściciel domu rozsiadł się wygodnie. Przebiegł wzrokiem po okazałej kolekcji tomisk gromadzonej przez lata. Przycisnął mały czerwony guzik zamontowany na blacie i wsłuchał się w dźwięk wirujących trybików. Kiedy szmery ustały, do pokoju wszedł kamerdyner.

– Słucham panie? – spytał głosem pozbawionym emocji.

– Wieczorem wyślij gwardzistów na Różaną czterdzieści, do domu państwa Arominów.

– Dobrze panie. – Posłał mu ukłon. – Wydać im jakieś dodatkowe instrukcję?

Magnat myślał przez chwilę.

– Tak, niech wezmą piec kołowy. Będą mieli kilka ciał do recyklingu.

– Rozumiem panie. Kolacja będzie gotowa za trzy godziny.

***

Wanna z gorącą wodą pomogła Tomkowi w nieoceniony sposób. Dalej był uwięziony w jakimś pokręconym świecie, ale mógł się przynajmniej zrelaksować i zapomnieć o wszystkim. Woda wypływała z trzech kranów, krążąc w obiegu. Przyjemny szum sprawił, że chłopak nabrał ochoty na sen.

Cały wilgotny stanął na macie z trawy morskiej, twarde sploty przyjemnie drażniły jego namięknięte stopy. W łazience było jednak straszliwie zimno, nie musiał długo czekać na dreszcz przechodzący po ciele. Wytarł się szybko i pognał do swojej sypialni. Na łóżku znalazł nowe schludne ubranie i aksamitną piżamę.

– Kilka godzin snu mi nie zaszkodzi – wymamrotał, wślizgując się pod kołdrę. Sen przyszedł szybko i bezszelestnie, prawie jak śmierć.

Dziwne majaki towarzyszą człowiekowi na piętnaście minut przed przebudzeniem. Myślimy wtedy, że śnimy całą noc. Tomek również miał to wrażenie, oczyma wyobraźni widział przebłyski obrzydliwego koszmaru.

Widział jak gwardziści w swoich pancernych strojach wpadli do domu Arominów. Zastali rodzinę jedzącą posiłek, Fexl rzucił się na nich z pięściami, słyszał jego charczenie, kiedy jeden przebił mu klatkę sztyletem. Reszta rodziny próbowała uciec, wybiegli tylnymi drzwiami, ale tam… Czekało już trzech, złapali kobiety i za włosy wciągnęli do środka. Chłopca zarznęli na zewnątrz, zostawiając ciało w krwawym błocie.

– Jakie piękne kurwy! – powiedział jeden, rzucając Cesyncję na stół. Tomek krzyknął i zaczął wierzgać pod kołdrą.

– Dobrze będzie rznąć! – Obudził się z wrzaskiem, zalany potem i zdyszany. Schował twarz w dłoniach, sen był taki realistyczny. Westchnąwszy głęboko, padł na materac, dopiero wtedy zauważył młodą służącą stojącą przy drzwiach. Wyglądała na przerażoną.

– Szłam powiedzieć o kolacji. Pan tak bardzo krzyczał – wyjąkała. – Pan Margluf czeka na dole. – Delikatnie zamknęła drzwi.

Serce nie przestawało walić jak oszalałe, chciał wstać, ale cały pokój wirował. Zamknął oczy i myślał, nie umiał przestać. Jak koszmary mogą być tak realistyczne? Bo to nie mogła być prawda, to tylko fikcyjny obraz stworzony w jego umyśle. Perwersyjne marzenie o Cesyncji. „Tak to musiało być to” – pomyślał.

Organizm zaczął zwalniać, pot wysechł, a zawroty głowy ustały. „To tylko sen, nic strasznego”. Ile już razy powtarzał to w myślach, od kiedy trafił w to miejsce? Sam nie wiedział.

***

Pomieszczenie oświetlały półtorametrowe świeczniki stojące wzdłuż ścian. Repekur siedział samotnie przy stole, kiedy Tomek stanął w drzwiach do jadalni. Magnat wydawał się nie zauważyć go, nieprzerwanie wbijając wzrok w małe zawiniątko leżące obok jego talerza. Gość chrząknął cicho, dając o sobie znak.

– O jesteś już, siadaj proszę.

– Dziękuję za gościnę – powiedział, zajmując miejsce naprzeciwko pana domu.

– To ja muszę ci dziękować. Jesteś moim wybawcą. – Tomek ściągnął brwi, nie rozumiejąc, o co chodzi. Patrzył, jak rozmówca odpieczętowuje zawiniątko, w czeluściach skórzanej szmatki spoczywała książka. „Tajemnica pustyni”. – Widzisz… trafiłeś do tego świata, czytając moją powieść.

Słowa te zaszokowały chłopaka. Jego powieść?

– Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Jestem Artur Lideński, autor „Tajemnicy pustyni”.

– Nie… nie rozumiem. – Pokręcił głową.

– Pamiętam to jak dziś… Dwadzieścia dwa lata temu napisałem tę książkę, była to moja czwarta powieść. Wyobrażasz to sobie? Czwarta w ciągu czterech lat, debiutowałem jako osiemnastolatek. Zyskałem pieniądze i rozgłos, wygłaszałem prelekcje, chodziłem na spotkania autorskie. To było coś niesamowitego. Wszystko do czasu aż pewnego dnia, pojawiła się ta stara ropucha, podpisywałem wtedy książki w jednej z sieciowych księgarni. W kolejce czekało wielu wspaniałych ludzi, którzy chcieli mnie poznać. Była tam też ona… Starsza kobieta podeszła do mnie i powiedziała: „Kochają cię, miłują jak brata. Pławisz się w tym, brak ci skromności. Wieczorem, wtedy zostaniesz sprawdzony” i odeszła tak po prostu. „To musiała być wariatka” pomyślałem.

Dni zaczynały mijać i żadne dziwne zajście nie miało miejsca, utwierdziło mnie to tylko w moim przekonaniu. Tak płynęły miesiące.

Od wydania ostatniej książki, minęły dwa lata. Nie miałem weny, wszystko ze mnie uleciało. Cały talent i znajomość języka, nie potrafiłem stworzyć żadnej dobrej historii. – Tomek słuchał z zaciekawieniem. – Umarłem, zginąłem za życia i nienawidziłem samego siebie. Zacząłem zastanawiać się, czy miała z tym coś wspólnego babka, która odwiedziła mnie dwa lata wcześniej. Poszedłem więc do wróżki. Tonący brzytwy się chwyta.

Cyganka powiedziała, że ciąży nade mną klątwa. Nie umiała powiedzieć jaka, ale ja wiedziałem, to ta stara… Ona mnie przeklęła. Nie wiedziałem tylko dlaczego, czym zawiniłem? Nastała jesień, smutna i rozpłakana. Codziennie padało, zawsze dobrze mi się pisało w deszczu… Tamtego dnia siedziałem na parapecie, grzejąc łydki przy grzejniku, byłem w mieszkaniu sam. Moja dziewczyna pojechała po zakupy do taniego marketu, za miasto.

Niespodziewanie usłyszałem brzdęk talerzy i odgłosy otwieranych szafek. Popatrzyłem na wnętrze domu, czułem mocny zapach alkoholu i dziwny chłód. Nie potrafiłem tego logicznie wytłumaczyć. Wiedziałem, że nikogo tam nie ma i tylko mi się zdawało, a mimo to nasiąkłem strachem jak gąbka.

Nie wiedziałem, czy iść to sprawdzić. Szczerze mówiąc, wolałem zostać na swoim miejscu, gdzieś gdzie byłem bezpieczny. Przynajmniej pozornie. – Zamyślił się na chwilę. – Często tak jest, że człowiek nie chce poznać prawdy tylko dlatego, żeby żyć w spokoju. Uciekłem wtedy od świata, postanowiłem się zdrzemnąć. Zamknąłem oczy dosłownie, na chwilę, a kiedy je otworzyłem… – Westchnął. – Byłem już tutaj. Jako Repekur Margluf. Antagonista z mojej powieści.

– Co takiego było w kuchni? – Tomek nie ukrywał ekscytacji.

– Nie mam pojęcia, całe to zdarzenie to jakaś farsa. Starucha nie miała najmniejszego powodu, żeby rzucić na mnie klątwę. Jednak jestem tutaj, a teraz ty również. Przez te dwadzieścia lat mieszkania w tej przeklętej rzeczywistości. Dorobiłem się niezłej fortuny, zarabiałem na wynalazkach. Miałem strasznie dużo czasu na rozmyślanie.

Co, jeśli każda książka to osobny wymiar istniejący we wszechświecie? Przyjmijmy na to „Cień wiatru” Carlosa Ruiza Zafona. Opisuje w niej Barcelonę, co jeśli istnieje tam cała ziemia? Wszystkie narody, każdy człowiek. Nas dwóch może tam żyć. Możemy być bezdomni lub opływać w bogactwa. Nasi rodzice albo dziadkowie mogli nigdy się nie spotkać i nasze rodziny po prostu nie istnieją.

A nasz świat? Czy to też książka? Druga woja światowa mogła być fabułą jakiegoś bestsellera, z tego prawdziwego wymiaru. Tylko, który był pierwszy? Ludzki umysł nie jest w stanie rozwiązać tak trudnej zagadki. Istnieje bezmiar wszechświata, a powili zapełniają go książki.

– Głębokie słowa – wymamrotał. Nagle, coś jakby go olśniło. – Jak pan zdobył książkę? Fexl nie chciał jej sprzedać. – Wspomnienia koszmaru nie dawały mu spokoju.

– Wysłałem tam mojego kamerdynera. Aromin przystał na cenę tysiąca złotych deanarów.

Tomek przytaknął skinięciem głowy. Wyciągnął dłoń i podniósł książkę, na pierwszych stronach zobaczył iskrzące czerwienią kropki, jakby krew. Przeszły go dreszcze. Może szkarłat szpecący karty to krew Fexla.

– Jest zabrudzona – powiedział drżącym głosem.

– Och – Repekur westchnął. – Kiedy mi ją przynieśli, piłem wino i ze wzruszenia upuściłem z ust kilka kropel.

Tomek powąchał papier, poczuł metaliczny zapach juchy. Z trudem powstrzymał napływające do gardła soki trawienne. Ten sen był prawdziwy.

– Faktycznie wino – bąknął. Musiał zmienić temat, nie mógł dłużej myśleć o rodzinie zarżniętej jak wieprzki. – Czy z tego świata da się jakoś uciec?

Lideński pociągnął łyk wina i zaczął nakładać jedzenie na pozłacany półmisek.

– Wybacz mi, ale z podniecenia nie jadłem cały dzień. Oczywiście jest droga ucieczki. W piramidzie, którą opisałem na końcu książki.

– Dlaczego nie uciekł pan już dawno temu?

– Po tym, jak obudziłem się w tym świecie, znalazłem krótką notatkę zapisaną na cienkiej kartce papieru „Wolność da ci ten, który podzieli twój los”. Od tamtej pory czekam, na kogoś, kto przybędzie tutaj z innej książki. Teraz jesteś tutaj ty. – Pisarz zawiesił wzrok na chłopaku, ten nic nie jadł, siedział tylko zasmucony i zamyślony. – Najedz się. Jutro wylatujemy z samego rana.

***

– Panowie! – zaczął Repekur, stojący przed grupą dwudziestu gwardzistów. Jego głos rozchodził się echem po obszernej hali. – Jutro wylatujemy przed świtem, kiedy ludzie będą jeszcze spać, a nocna mgła ukryje nasze zamiary. Wyruszamy do piramidy stojąca w centrum Oazy Złotych Wód. Różne niebezpieczeństwa mogą tam na nas czyhać, postanowiłem więc wyposażyć was w nowe zabawki. – Pstryknął palcami, na ten dźwięk weszło ośmiu mężczyzn, którzy wnieśli ze sobą cztery skrzynie. – Możecie wracać, lokai zapłaci wam za towar i wysiłek – zwrócił się do tragarzy.

Mężczyźni pokłonili się i wyszli. W skrzyniach znajdowały się wysokiej klasy strzelby elektryczne. Fabryka broni Marx&Mirx produkowała najrozmaitsze narzędzia mordu. Te, które kupił Repekur, odznaczały się największą mocą.

Wyposażone w silne akumulatory ukryte w kolbie, potrafiły porazić człowieka z mocą pioruna, niszczyły mury i rozrywały pociągi. Strzelby miały nieco ponad metr długości i warzyły trzy kilogramy. Ten, kto nie widział ich destrukcyjnej mocy, nigdy niedbały jej wiary.

– Możemy je wypróbować? – spytał jeden z gwardzistów.

– Nie teraz, nie tutaj. Po wylocie, może przytrafi wam się okazja do strzału.

***

Noc przemknęła niezauważona, Tomek nie dowierzał jakim cudem mógł spać tak głęboko. Służka obudziło go jeszcze przed wschodem słońca, przygotowała ubrania, kąpiel i przyniosła śniadanie do łóżka.

– Pan Repekur czeka w palankinie przed domem. Chciał, aby pan dołączył do niego jak najszybciej – powiedziała.

– Dokończę tylko jedzenie i wychodzę.

***

Podróż mijała w milczeniu, pisarz wyglądał przez małe okienko i zaciskał dłonie na książce. Jechali na przedmieścia, Tomek dokładnie wiedział, gdzie wiedzie ich droga. Wprost do hangaru opisanego w „Tajemnicy pustyni” stamtąd mieli wyruszyć, tak samo, jak w powieści. Dziwne, wrażenie zaczynało utrwalać się w umyśle chłopaka, historia opisana przez Lideńskiego uległa zapętleniu i po raz kolejny ktoś zginie uwięziony w piramidzie.

„Nie, to jakaś farsa – myślał. – Wszystko, co mnie otacza, to obłęd. Może siedzę teraz zamknięty w szpitalu dla obłąkanych? Byłoby o wiele prościej”. Westchnął głośno, co zwróciło uwagę pisarza.

– Co taki zasmucony? – spytał.

– Sam nie wiem… Czy, czy zabił pan rodzinę Fexla?

Twarz Lideńskiego pochmurniała.

– Nie trudno się tego domyślić. Co? Od zawsze byłem słabym kłamcą. Pamiętasz chyba, co mówiłem o książkach i światach?

Tomek przytaknął.

– Widzisz, jeśli pisarz tworzy książkę, to jest jej bogiem. Wielkim stwórcą wszystkiego. Tylko on może decydować o śmierci lub życiu.

– A co z przypadkiem? Kogoś może potrącić samochód, ludzie mogą uprawiać seks bez zabezpieczenia i spłodzić dziecko. Życie i śmierć są nieprzewidywalne, same decydują za siebie.

– Nie jest tak chłopcze i nigdy nie było. Wszystkie żyjące istoty podlegają komuś na górze. Myślisz, że Gwardia Pokojowa zabiłaby kogokolwiek, gdyby nie moje pozwolenie?

Wagarowicz pozostawił to bez odpowiedzi, teraz to on wyjrzał przez okno i odpłynął myślami gdzieś w odległe światy. Dalsza część drogi minęła w milczeniu, palankin – tak jak przewidywał Tomek – stanął przed dużym hangarem na przedmieściach.

W jego wnętrzu stał wyposażony i przygotowany do lotu statek. Drewniany olbrzym przypominał piętnastowieczną fregatę z dwiema parami skórzanych skrzydeł i olbrzymim srebrnym balonem wiszącym nad pokładem.

– Katarina – wymamrotał chłopak. Czytając, wyobrażał ją sobie nieco inaczej, jednak w tym świecie wszystko istniało takie, jakim widział to Artur.

Aby wejść na pokład „Katariny” należało wspiąć się po kręconych schodach i przejść przez chybotliwy most linowy. Rusztowanie podtrzymujące stopnie miało może sześć metrów wysokości, przejście było na tyle szerokie, że mieściło się na nim czterech mężczyzn jednocześnie. Tomek przebył tę drogę z zapartym tchem, statek wywarł na nim ogromne wrażenie. Nadburcia i wszystkie drobniejsze elementy wykonano z błyszczącego brązu. Z rufy wystawały trzy opasłe kominy, pod pokładem czuć było wibrujące parowe silniki. „Zaczęli palić” – pomyślał.

– Ruszamy! – wykrzyknął mężczyzna stojący przy sterze. – Otwierać dach, piece na pełen prześwit, rozłożyć skrzydła! – instruował. Członkowie załogi biegali jak poparzeni. Rozwijali liny, naciągali dźwignie, sprawdzali mocowania balonu. Artur Lideński wszedł na pokład ostatni. Powoli przeszedł między ludźmi i zatonął we wnętrzu statku.

Jego kajuta była mała i skromnie urządzona, tylko w najpotrzebniejsze sprzęty. Biurko, regał z książkami, teleskop – stojący przy oknie – barek wypełniony winem oraz czaszka przerobiona na naczynie. Pisarz usiadł przy biurku i podniósł ją na wysokość swojej głowy.

– Ucieknę stąd. Już niedługo będę wolny. Cieszysz się? – Nalał do niej wina i pociągnął sowity łyk.

 

Dach otworzył się całkowicie, ludzie na dole odczepiali łańcuchy trzymające „Katarinę” przy ziemi. Statek zaczynał wzlatywać ku górze z nieprzyjemnym stęknięciem, silniki pojękiwały, a powietrze zaczynało śmierdzieć spalinami.

– Młody załóż to! – ktoś krzyknął za plecami Tomka, nim ten się spostrzegł, jeden z gwardzistów rzucił w niego maską gazową.

– Po co to?

– Przelatujemy przez smog kretynie! Jeśli nie chcesz, żeby wypalił ci płuca, to lepiej zakładaj.

Argument był bardzo przekonujący. Chłopak zaczął zastanawiać się, jak smog wypala płuca. Czy latami tak jak papierosy, a może po prostu w jednej chwili zamienia je w brudną szmatę. Zakładając maskę, podszedł do nadburcia, miasto spowijała czarna mgła. „Pode mną smoła, nade mną sadze” – pomyślał. „Ciekawe co gorsze”?

„Katarina” zanurkowała w paśmie brudnego powietrza i nagle zapanowała ciemność. Wnętrze jadowitego obłoku było ciemniejsze niż czerń, przesuwając dłonią w powietrzu, Tomek czuł opór, jakby pływał. Wszystkie otaczające go do tej pory głosy ucichły. Może to smog je stłumił albo sytuacja była zbyt poważna, żeby rozmawiać? W każdym razie statek cały czas wzlatywał, a otaczająca go aura nie rzedła. Strach było zrobić najmniejszy krok, chłopak stał przy nadburciu i bał się, że spadnie. A może ta chmura jest na tyle twarda, żeby go utrzymać?

Nagłe, promienie słońca oślepiły go, wypłynęli już na górę. Załoga odetchnęła z ulgą, a najodważniejsi ściągali maski i zaczynali rechotać. Tak jakby przeprawa przez latające morze śmierci była drobnostką. Czymś podobnym do dłubania w nosie. Tomek nie wiedział, czy może czuć się już bezpiecznie. Wolał nie ściągać maski, spojrzał za burtę. Kadłub „Katariny” do połowy siedział w smogu.

– Szykować żagle! – wrzasnął kapitan. Gwardziści zaczęli naciągać stalowe liny, pierwsza para skrzydeł uniosła się i zamarła, tworząc dwa żagle wystawione na boki. Przyśpieszenie nie było dynamiczne, ale dosyć odczuwalne. Druga para zaczęła powoli wachlować, bijąc o smog. Niespodziewanie silne wybuchy zaczęły wstrząsać pokładem, nieprzygotowany na to Tomek upadła na tyłek. Z kominów zaczęły strzelać gęste obłoki.

***

Podróż trwała tydzień. Artur Lideński nawet raz nie wyszedł ze swojej kajuty, donoszono mu tylko jedzenie i wino. Każdego wieczora gwardziści urządzali kolację sowicie oblewaną rumem. Mniej więcej dwa dni po wylocie, Tomek uległ ich namową i wypił kilka szklanek przed snem. Od dawna nie bawił się tak dobrze, jak wtedy, wszyscy opowiadali sprośne kawały, śpiewali. Jeden chciał nawet rozpalać ognisko, na szczęście, ogłuszony lagą spoczął gdzieś w kącie i „Katarina” została uratowana.

Szóstego dnia podniebna fregata zaczęła lecieć nad pustynią. Powietrze stało się przejrzyste, a niebo błękitne jak nigdy dotąd. Słońce przyjemnie grzało, a gwardziści opalali swe kudłate torsy. Chłopak stanął na dziobie i zatonął w powiewach pustynnego wiatru.

Pod wieczór przelatywali nad małą oazą obstawioną przez namioty. Lecieli na tyle nisko, że można było zobaczyć kozy biegające między daktylowcami i dzieci pluskające się w sadzawce. Kobiety zaczęły machać do przybyszów. Nigdzie nie było widać mężczyzn, może spali w namiotach po całodziennym polowaniu na gazele, lub wielbłądy. Co można upolować na pustyni?

– Do piramidy już niedaleko! – Repekur powiedział radośnie, gdy wychodził na pokład. Tomka zdziwił jego widok. Pisarz miał na sobie krótkie spodenki khaki, alabastrową koszulę – najwyraźniej jedwabną – i słomkowy kapelusz z rondem jak parasolka. Pod pachą trzymał niewielką skórzaną torbę, rozepchaną we wszystkie strony. – Pełna moc na silniki! – krzyknął do kapitana. Ten przytaknął i przekazał rozkaz do kotłowni.

Upadek przy rozwijaniu prędkości nie był przyjemną sprawą, więc Tomek postanowił przytrzymać się nadburcia. Deski pod jego stopami zaczęły drzeć, rozrywający dźwięk – przypominający wybuch – i „Katarina” cięła już niebo jak rakieta. Kominy wypluwały ogromne słupy czarnego dymu, troszkę przykro było zanieczyszczać tak piękne niebo.

– Mamy duży zapas węgla? – chłopak spytał człowieka o podwójnej biografii.

– Starczy na podróż w jedna stronę. Zatrzymamy się w małym miasteczku oddalonym do Oazy Złotych Wód o kilkanaście kilometrów. Spędzimy tam noc, dokupimy węgla i po tym, jak znikniemy z tego świata, gwardziści spokojnie wrócą do domu.

– Spędzać tam noc? Jesteśmy tak blisko drogi ucieczki, myślałem, że będziemy się bardziej śpieszyć.

– Nadmierny pośpiech może jedynie niszczyć. Tylko dzięki cierpliwości i wytrwałości można osiągnąć swoje cele – powiedział melancholijnym głosem. – Z wiekiem taka wiedza sama przychodzi, każdy błąd daje jej więcej niż sukces. – Spojrzał w otwartą przestrzeń. – Ale, mniejsza z tymi mądrościami. Jak mija ci podróż? Od wylotu nie mieliśmy okazji porozmawiać.

Tomek myślał przez chwilę.

– Jest wspaniale. Pierwszy raz doświadczam czegoś takiego, a ta pustynia. Wygląda jak istny raj na ziemi. – Chłopak miał rację, złocisty piach i lazurowe niebo wyglądały wprost przepięknie.

– Tak naprawdę to płonące piekło – poprawił go Lideński. – Tam w dole panują okropne upały, nie wieje letni wiatr – jak tutaj – nie pada deszcz. Ludzie walczą o przetrwanie, o każdy łyk wody i haust powietrza.

– Ostatnio jest pan skłonny do przybijających myśli – zauważył.

– Wybacz mi. To wszystko przez to, że niedługo po powrocie zacznę pracę nad nową książką. Pod pseudonimem i z innym podejściem. Znów popełnię stworzenie świata. – Uśmiechnął się smutno.

***

Po zmroku temperatura spadła, gwardziści zarzucili na plecy mundury podszyte lisimi futrami. Co większe zmarzlaki stały obok pochodni i lamp, nie dawały one dużo ciepła, ale lepsze to niż nic. Tomek założył ciasnawą, skórzaną kamizelkę i rękawicę z kreciej skóry. Lideński ponownie zszedł pod pokład, popijać grzane wino.

Na horyzoncie widać było słabe światło bijące od miasta. Węgiel powoli się kończył i „Katarina” musiała zmniejszyć prędkość.

– Jak długo będziemy tam lecieć? – Tomek spytał jednego z członków załogi, wskazując na miasto palcem.

– Za dwie godziny powinniśmy być już na miejscu.

Chłopak kiwnął głową i odszedł od niego w ciszy. Szukając ciepłego zakątku, ruszył pod pokład. Minął drzwi do kajuty pisarza i wąskim schodkami zszedł na samo dno statku. Drewniane ściany dzieliły je na spiżarnie, salon połączony z sypialnią, skład węgla, kotłownia oraz silniki – trzy ostatnie w jednym pomieszczeniu.

Przez szpary między deskami wpadały zimne podmuchy, w przeciągu, jaki tam panował, nie dało się wysiedzieć. Najcieplej było w kotłowni, ale tam Tomka nie chcieli wpuścić. Podszedł więc do jednej ze ścian, była ciepła. Powietrze buchające z pieca ogrzewało ją nader przyjemnie.

– Może łyczek rumu? – wybełkotał przechodzący obok mężczyzna. Najwyraźniej wcale nie odczuwał ziąbu, bo paradował samych portkach. „Nie znajdę sobie tutaj miejsca” – myślał chłopak. „A może u Lideńskiego? Nie, lepiej nie”.

 

Do miasta przybyli około północy, kilkaset metrów przed aglomeracją zarzucono kotwice. Powietrzna fregata zatrzymała się idealnie obok wysokiej wieży z piaskowca. Najwyraźniej mieszkańcy pustyni widzieli ich już z daleka, bo czekali przy niej z winem i pieczonym mięsem.

– Jaki przyjazny i gościnny lud – zauważył Tomek. Twarz Artura, stojącego obok, przeciął ironiczny uśmieszek.

– Wszystko tanio!

– Wino dla podróżnych! W moim lokalu najtańsze!

– Nigdzie tyle mięsa co u mnie! Baranina, wieprzowina, konina, pieczone sęęęępyyyyyyyyyyyyy!

– Nic tak nie ogrzewa, jak grzane wino z pieprzem i mlekiem! U mnie dostaniecie za pół ceny!

Zaczęli się przekrzykiwać.

Gwardziści zabrali ze statku skrzynie wypełnione broniom oraz kilka pustych – przygotowanych na prowiant. Margluf poprowadził ich między niskimi domami wprost do okazałego budynku, przypominającego pałac. Uroda jego wnętrza powalała na kolana. Wszędzie: marmury, złoto, perły, roznegliżowane kobiety, srebro oraz bursztyny.

– Witam, pana Repekura – gruby mężczyzna o miedzianej skórze wyłonił się znikąd. – Jestem zaszczycony, że po raz kolejny mogę gościć pana w moim skromnym domostwie.

– Dziękuję ci za to – odparł chłodno. – Chcemy zjeść coś ciepłego i odpocząć przez kilka godzin.

– Oczywiście, oczywiście. Zapraszam panów na ucztę, a później odpoczniecie w ramionach moich dam!

Patrząc na twarze gwardzistów, niejeden z chęcią poszedłby spać głodny.

Siedząc już przy stole, wypełniając żołądek smażonymi skorpionami – o dziwo smacznymi, to na pewno przez sos miętowy – i podziwiając pokaz egzotycznego tańca brzucha, Tomek poznał imię gospodarza, brzmiało ono Radiff. Ten gruby mężczyzna był jednym z bogatszych mieszkańców pustyni, miał pod swoją opieką kilkuset handlarzy przemierzających cały świat i zarabiających góry złota. Służyła mu cała armia najemników oraz płatnych morderców, gotowych wpakować komuś nóż pod żebra za jedno krzywe spojrzenia na tego rozkosznego grubaska oblizującego sobie palce z tłuszczu.

Zastanawiające było, czy Lideński wykreował go jedynie na potrzeby tej podróży. W książce nie było o nim najmniejszej wzmianki, nawet jednego słowa, ale skoro światy rządzą się własnymi prawami… „To nie na moją głowę” – pomyślał.

Głośne śmiechy gwardzistów wyrwały go z zadumy, kobiety zaczynały zrzucać z siebie ubrania. Faktycznie, w tych przeźroczystych firankach mogło być im zbyt gorąco. Widok był przedni, nie ma co, jednak chłopak wolał iść już do sypialni i zapomnieć o całym tym przeklętym świecie.

Rano obudziły go głośne krzyki, dobiegające z podwórza. Nie miał ochoty wstawać, atłasy i jedwabie przyjemnie muskały jego nagie ciało, a sen nie powiedział ostatniego słowa.

– Panie Tomaszu! – usłyszał głos Lideńskiego. Teraz już musiał podejść do okna. Zwlókł się z wygodnego łoża i stanął za karmazynową firaną, wystawiając zza niej tylko głowę. Pisarz stał obok niewielkiej pompy wodnej przed pałacem. – Wyruszamy za godzinę!

 

– Będę gotowy. – Zapewnił Tomek.

I faktycznie, pięćdziesiąt minut później siedział na murku przed posiadłością, oglądając jak niewolnicy Radiffa objuczają wielbłądy. Słońce niemiłosiernie paliło ich skóry, sam czuł jego niszczącą siłę na swojej twarzy.

– Piramida stoi w centrum oazy, na pewno będzie tam zielono, chłodno i wilgotno – powiedział z pewną nutą nadziei w głosie.

Mijały kolejne minuty, wszyscy czekali już na wyjazd. Jedynie Lideński gdzieś znikł, gwardziści i najemnicy siedzieli już na wielbłądach, a kilku niewolników pomagało Tomkowi dosiąść jego wierzchowca.

– Już jestem! – oznajmił Repekur Margluf, tak jakby nikt nie zauważył, że wychodzi z pałacu. – Wybaczcie za tę opieszałość, zwłaszcza ty Tomku. Obudziłem cię i sam się spóźniłem.

***

Wielbłądy sunęły powoli, jakby cała karawana miała zaraz zasnąć otulona promieniami słońca. Bezkres piasku otaczał ich ze wszystkich stron, wysokie wydmy przypominały spienione morskie fale.

Jechali już od trzech godzin, kiedy ujrzeli swój cel. Rajską, zieloną oazę. Tomek mógłby przyrzec, że słyszał już szum drzew i chlupot wody. Wszyscy jakby się rozluźnili, zaczęto rozmawiać. Gwardziści zagadywali najemników, pokazywali im swoje zaawansowane technicznie strzelby. Przechwałką nie było końca.

Lideński jechał na przedzie, milczał, szukając wzrokiem czubka piramidy. Radość w jego sercu narastała z każdą upływającą sekundą. Dwadzieścia lat jego męczarni miało dobiec końca, znów wciągnie w płuca powietrze, jakie pamiętał. Wróci z zaświatów jak duch, niemal tak jak Edmund Dantes.

***

Pustynny las odbiegał nieco od wyobrażeń chłopaka, było chłodniej, może nieco wilgotniej, ale ciągnęło to za sobą armie olbrzymich komarów, a oaza wcale nie przypominała raju. Mrok i niebezpieczeństwo kiełkowały we wszystkich jej zakamarkach. Dziwne szmery między drzewami, głośne ryki dochodzące gdzieś z daleka. To nie raj, tylko przedsionek piekła.

Z każdym krokiem Tomek bał się coraz bardziej, zdecydowanie coś ich otoczyło, krzewy tańczyły mimo braku wiatru, coś pomrukiwało i łamało gałązki. Wszyscy inni chyba tego nie dostrzegali, a może chcieli tylko wypróbować strzelby?

Kilka metrów przed kolumną uzbrojonych gwardzistów, otaczających Repekura i Tomka, najemnicy Radiffa karczowali zarośla. Objuczone wielbłądy prowadzono na samym końcu. Nagle głośny ryk sprawił, że wszyscy stanęli. Strzelby wycelowały w nicość, czekając na okazję.

– To zapewne tygrysy – wymamrotał Margluf. – Nic groźnego tutaj nie czyha. Idziemy da…

Zamilkł, widząc, jak niemal trzymetrowa bestia wyskakuje z gąszczu i przegryza najemnika na pół. Wielbłądy pierzchły we wszystkie strony, ciągnąc za sobą mężczyzn, którzy prowadzili je na sznurach. „Szczęściarze, nie zeżrą ich koty” – pomyślał Tomek.

Strzelby przemówiły, silne wyładowania elektryczne zaczynały rozdzierać zieleń, zwęglony tygrys padł u stóp gwardzistów, do tego jeszcze kilku najemników, ale kto by ich tam liczył.

– Szybko, do piramidy! Nie ma czasu! – wrzeszczał Repekur. Grupa pozostałych przy życiu mężczyzn przemierzyła połacie dżungli niemal jak małpy.

Stożkowa budowla stała w centrum tego podłego miejsca. Otaczały ją płytkie kałuże, śmierdzącej siarką, żółtej wody. Wszystko strasznie rozczarowywało Tomka, wcale nie czuł szczęścia z powrotu do domu. Brakowało mu swojego życia i tego wszystkiego, co tak bardzo go w nim denerwowało. Lecz ilu ludzi musiało opuścić ten świat? Jak wiele istnień wymazano z kart, tylko po to, żeby on i Lideński mogli wrócić do domów.

***

Spacer po cuchnącym błocku nie należał do najprzyjemniejszych. We wnętrzu piramidy rozbito prowizoryczny obóz. Zaraz za małym przejściem czekała wielka sala, pusta i bezpieczna. Gwardziści rozłożyli w niej posłania, obok wejścia rozpalili ognisko. Znaczna części dymu wylatywała na zewnątrz, jednak ten niewielki ułamek pozostający pod stropem, nieprzyjemnie szczypał w oczy.

– Nie widzę tutaj żadnych przejść – zagadnął Tomek, siadając na macie z trawy morskiej. Lideński zerknął niego i posłał uśmiech.

– Jest ukryte w tamtej ścianie. Teraz odpocznijmy, a potem wyruszymy – odpowiedziawszy, zaczął czytać „Tajemnice pustyni”.

– Zapomniał pan już o czym jest?

– W sumie, to nie trudno zapomnieć o świecie, w którym się żyje… Ale nie, pamiętam doskonale. Lubię patrzeć na litery, które sam napisałem. Stworzyłem w tej książce całkiem niezłą historię.

„Trochę to narcystyczne” – pomyślał Tomek. Przeniósł wzrok z twarzy Lideńskiego na gwardzistów. Mężczyźni żłopali pustynne wina i zaczynali śpiewać. Dziwne jak alkohol działa na człowieka, prawdziwa magia. Niecałą godzinę wcześniej stracili niemałą część prowiantu, widzieli konających ludzi. I co z tego? Mają wino, nie?!

Na zewnątrz zapadał zmrok, ognisko przygasało i już tylko cienka strużka dymu płynęła w stronę nieba. Pijani ludzie Repekura oglądali swoje strzelby.

– Mam straszną ochotę wypierdolić do czegoś z tego cacuszka – mruknął jeden.

– Kiedy sze… pój… – Czknięcie. – z tym maym. – Czknięcie.

– Może do pustych butelek? Co!

– Ooo, tak będzie dobrze!

 

– Piramidy to wspaniałe konstrukcje – Artur Lideński podzielił się z Tomkiem tym faktem. – Zanim tutaj trafiłem, uwielbiałem o nich czytać, ale ta nie jest raczej stworzona na podobieństwo oryginałów. Wiedziałeś, że wystarczy przesunąć jeden z tych wielkich bloków o metr, żeby wszystko runęło? – mówił z wypiekami na twarzy. Opowieści nie miały końca, Tomek nie spostrzegł, kiedy podeszli do zamaskowanego przejścia. – Pierwsze wrota. – Szukał czegoś w torbie, po chwili wyciągnął z niej niewielki kryształ. Włożył go w szczelinę i czekał. Minęło kilka minut i nic się nie stało, chłopak zaczynał wątpić w powodzenie wyprawy, gdy nagle ściana zadrżała, wzbijając w powietrze tumany pyłu.

W skalnych szczelinach tuż pod sufitem zapłonął ogień. Jarzący się szlak prowadził wzdłuż stromych schodów. Szli nimi przez pół godziny.

– Daleko do drugich wrót? – spytał.

– Będą już za rogiem. – Artur, był bezbłędny. Drugie kamienny drzwi miały kształt stożka. Pisarz wyciągnął z torby teleskop, cały wsunął do okrągłego otworu i znów musieli odczekać kilka minut.

 

W czasie ich wspinaczki do najwyższej komnaty gwardziści rozstawiali pod ścianą butelki. Już dłużej nie mogli wytrzymać, musieli postrzelać ze swoich cudeniek. Na sam początek ustawili najniższą moc. Tylko popieścił je prąd i flaszki eksplodowały, powodując tym salwy śmiechu i radosnych okrzyków.

 

– Czym otworzymy trzecie wrota? – Tomek sapał, z trudem wymawiając słowa.

Lideński milczał, wyciągnął tylko ściętą na czubku czaszkę, co było wystarczającą odpowiedzią. Kamienne drzwi ustępowały powoli.

– Jesteśmy w domu! – krzyknął pisarz, a jego głos przebiegł echem po pustych korytarzach.

 

– Cholera, koniec butelek! – jęknął gwardzista.

– E, a słuchajcie. Toto ma grube mury!

– No, spizgajmy piramidę!

Momentalnie ustawiono strzelby na średnią moc, jeden z pijaków wystrzelił. Trafił idealnie w środek kilkutonowego bloku.

– Powtórzcie to!

Wszyscy podjęli wyzwanie. Strzelby siekały w piramidę, wpychając bloki piaskowca do jej wnętrza.

 

W najwyższej komnacie dały odczuwać się minimalne wstrząsy. Tomka zastanawiało co może je powodować. Może była to jakaś przeszkoda, w ucieczce? Kto to wie. Środek pomieszczenia zajmował wysoki na dwa metry ebonitowy słup. W kącie leżał niekompletny szkielet w podartych łachach – brakowało w nim czaszki.

– Masz, włóż go w otwór w tym totemie! – Artur wcisnął w dłoń Tomka mały rubin. – Tylko ty możesz to zrobić.

Zadanie wydawało się banalnie proste i w rzeczy samej było. Rubin znikł gdzieś we wnętrzu ebonitu. Hieroglify wyryte w czarnym kamieniu rozbłysły. Niespodziewanie, Tomek usłyszał metaliczne trzaśnięcie i poczuł coś zimnego na skórze. Lufa pistoletu przystawiona do jego potylicy.

– Wolność dla ci ten, który podzieli twój los – zaczął Lideński – to nie jest pełna notatka. Chcesz poznać ciąg dalszy? Co?! – Tomek bał się odpowiedzieć. – Wolność da ci ten, który podzieli twój los. Zapłacisz krwią, aby otworzyć portal i tylko jeden wróci. Nie ma drogi dookoła, nie ma przeznaczenia. Są tylko słowa na papierze. – pisarz dyszał ciężko. – Jesteś moim kluczem do wolności. Przepraszam, że muszę cię zabić. Odwróć się! – Chłopak posłusznie wykonał polecenie. Lideński przykucnął i wyciągnął z torby „Tajemnicę pustyni”. – Czytaj! Strona sto czwarta, wiersz dziesiąty.

 

Strzelby na połowie mocy nie dawały wystarczającej satysfakcji. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że trzeba sprawdzić maks ich możliwości. Cztery poryte przez pioruny bloki cofnęły się już o jakieś czterdzieści centymetrów. Nie wiele brakowało im do wypadnięcia.

 

– …nie ma większej ceny niż utrata życia. – Tomek dokończył czytanie. Po powierzchni totemu przebiegła sieć niewielkich wyładowań elektrycznych.

– Teraz trzeba zapłacić za przejście. Uklęknij twarzą do portalu i zamknij oczy! Zabiję cię tak, żeby nie bolało.

Ostatnie sekundy życia mijają nadzwyczaj wolno, nie ma żadnych retrospekcji, ani nawet pokazu slajdów ze wspomnieniami. Zamyka się oczy i widzi ciemność, czuje strach i pustkę w sercu – jakby umarło na chwilę przed resztą ciała. Tomek czekał jeszcze na odgłos strzału, nie był tylko pewien czy w ogóle go usłyszy.

Głośny huk. Gwardziści rozbili kawałek ściany. Cała piramida zaczęła wibrować i pękać, z zewnątrz wyglądało to o wiele gorzej niż w środku. Szczyt konstrukcji zaczął tańczyć jak drzewo na wietrze. Lideński upuścił pistolet, który wystrzelił gdzieś w ścianę. Skały trzaskały, a ciężkie bloki zaczynały trzeszczeć.

Tomek skoczył na równe nogi i ukrył się za słupem. Sufit pękał, co mniejsze kawałki zaczynały odpadać na podłogę. Pisarz stał osłupiony i szeptał pod nosem:

– Nie, to nie może tak być. To jest już koniec, przecież jestem już w domu. – Zamknął oczy, a gdy je otworzył, zobaczył wnętrze swojego mieszkania, gdzie zasnął dwadzieścia lat temu. Z kuchni dochodziły go odgłosy, takie same jak te słyszane przed drzemką. – Muszę to sprawdzić, nie będę uciekał – powiedział sobie, wstając. Wstrzymał oddech i niepewnie zakradł się do drzwi. Złapał ciężki, mosiężny świecznik stojący na szafce obok przejścia. Po kilku głębszych wdechach wskoczył do środka z okrzykiem na ustach.

– Boże, jak mnie wystraszyłeś! – pisnęła jego dziewczyna, chowająca zakupy do szafek.

– To ty…

Tomek wychylił głowę zza pomnika, zobaczył Artura idącego przez walące się pomieszczenie. Miał zamknięte oczy i ręce rozłożone do uścisku. Jeden z większych kawałków sufitu trzasnął i z pełnym impetem runął na posadzkę, jego mniejszy odłamek rozłupał czaszkę pisarze jak pocisk. Mężczyzna upadł bez najcichszego jęknięcia. Podłogę ozdobiła szkarłatna kałuża, a kiedy jej brzeżki dotarły do podstawy słupa, nastąpiła olbrzymia eksplozja. Tomek poczuł, jak jego ciało znika, wyparowuje.

– Aaaaaaaaa! – wrzaskiem przestraszył przechodzącą obok staruszkę.

– Coś ci jest chłopcze? – spytała.

Nie mógł w to uwierzyć, znów siedział na ławce, a pod jego stopami leżała książka. Nie minął nawet jeden dzień, może nawet jedna sekunda.

– Chłopcze? – starowinka ponowiła pytanie.

– Wszystko w porządku! W jak najlepszym porządku! – Podskoczył i pocałował ją w czoło. – Za miesiąc matura, potem studia i znienawidzona praca do końca życia. Rodzice będą na mnie non stop narzekać, baba od angola znów opowie o swojej diecie! Boże jak pięknie! – Pobiegł między kamienice.

Staruszka patrzyła za nim jeszcze przez kilka chwil.

– Nie ma przeznaczenia. Są tylko słowa na papierze. o słowa na papierze.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam mniej więcej ćwierć. Nie jest, źle, ale nie przepadam za steampunkiem. Mam wrażenie, że nie przemyślałeś swojego świata we wszystkich szczegółach.

Masz jakieś potknięcia warsztatowe, ale to da się opanować.

Szare płyt wyglądały ohydnie dla tych, którzy pamiętali poprzedni wygląd placu.

Literówka.

Przewracając strony, coś – mała karteczka – wypadło ze środka.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to karteczka przewracała strony.

Świat przemierzał na grzbiecie motocykla napędzanego olbrzymim piecem i kotłem tuż za siedziskiem.

Taaaak. A kto ładował do pieca w trakcie jazdy? I gdzie w motocyklu jest miejsce na paliwo?

Nie było w niej miejsc siedzących, a jedynie słupki z oparciem na pośladki i pasami bezpieczeństwa.

Uuuu, każde ostre hamowanie, nie mówiąc już o zderzeniu, musiało urządzać niezłą hekatombę wśród pasażerów.

że owy czarny człek

Ów człek.

Wszystkie budynki wyglądały tak samo, zrobione z ciemnej zaprawy, otoczaków

Z otoczaków? Wydaje mi się, że to bardzo nieekonomiczny sposób budowania. Cholernie dużo zaprawy się zużywa.

Dzieciak nie potrafił wypowiedzieć tego słowa i w jego ustach rozbrzmiało jako: „Forfefianie”.

Dzieciak ma problem z wymową “t” i “p”, ale daje radę z “r”?

 wysoki, na kilkanaście centymetrów, cylinder

Nie znam się na męskich kapeluszach, ale wydaje mi się, że kilkanaście centymetrów to skromniutko jak na cylinder. No, ale to Twój świat.

Ojciec próbujący wyswatać córkę z obcym facetem wydaje mi się niewiarygodny – nie mieli żadnych oszustów matrymonialnych?

A to, że wstawiasz tekst w całości to bardzo dobrze. Nie przepadamy tu za fragmentami.

Babska logika rządzi!

Pomysł był, ale mam wrażenie, że nie wykorzystałeś go najlepiej. Opowiadanie jest dość nużące, momentami wręcz nudne, rozciągnięte ponad miarę

Przedziwny jest i nie bardzo wiem czemu ma służyć wątek z rodziną Aro­mi­nów. Nie mieści mi się w głowie, że ojciec szuka męża dla córki i w tym celu łazi po mieście, i zaprasza  obcych mężczyzn, oferując im nocleg. Nie umiem zgadnąć, dlaczego Ce­syn­cja wyciąga Tomka na nocną wędrówkę. Zastanawiam się także, dlaczego książka była taka ważna dla Fexla.

Opis podróży do piramidy dłużył mi się straszliwie. Jak to możliwe, że Repekur tolerował pijaństwo na statku? Przecież zagrażało bezpieczeństwu podróży.

Dlaczego nieodpowiedzialni członkowie załogi dostali groźną broń? Czy Lideński nie obawiał się, że mogą zrobić z niej niewłaściwy użytek?

Do powyższych uwag dodam jeszcze, że wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenie. Wypisałam wiele usterek, ale równie sporo jeszcze pewnie zostało.

Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą bardziej satysfakcjonujące.

 

jaką świet­ną dietę zna­la­zła w In­ter­ne­cie i ile to gram dzię­ki niej schu­dła. – …jaką świet­ną dietę zna­la­zła w In­ter­ne­cie i ile to gramów dzię­ki niej schu­dła.

 

Szare płyt wy­glą­da­ły ohyd­nie dla tych, któ­rzy pa­mię­ta­li po­przed­ni wy­gląd placu. – Powtórzenie. Literówka.

 

Ro­dzi­cie, od ma­łe­go wpa­ja­li mi go­ścin­ność. – Literówka.

 

wszy­scy w po­dob­nych stro­jach, frak cy­lin­der, ewen­tu­al­nie la­secz­ka do pod­po­ry. – Laseczka nie jest strojem. Laseczka może być podporą, ale nie służy do podpory.

 

wy­cią­gnął z kie­sze­ni mały klu­czyk i wło­żył go do zamku. – …wy­cią­gnął z kie­sze­ni mały klu­czyk i wło­żył go do zamka.

 

Żona Fexla po­de­szła do uko­cha­ne­go i po­ca­ło­wa­ła go so­czy­ście. – Jak było w pracy ko­cha­nie? – Powtórzenie.

 

Prze­lot­ny widok nie­zna­jo­me­go fa­ce­ta po­cząt­ko­wo umknął jej uwa­dze. – Siedzący w fotelu Tomek, nie jest przelotnym widokiem, przelotne było spojrzenie kobiety.

W tym świecie, facet raczej nie jest dobrym określeniem młodzieńca/ mężczyzny.

 

wark­nę­ła, ła­piąc za wałek do cia­sta. – …wark­nę­ła, ła­piąc wałek do cia­sta.

 

Brzyd­kie imie, ale cóż – wes­tchnę­ła. – Literówka.

 

Nie moż­li­we, to na pewno sen.Niemoż­li­we, to na pewno sen.

 

Świe­rzy chleb stał zaraz obok dzban­ka… – Świe­ży chleb leżał zaraz obok dzban­ka

 

Chło­pak leżał tak la­ta­mi ze wzro­kiem wbi­tym w sufit. – Nie rozumiem, o jakich latach mowa.

 

Może to dla­te­go, że nikt nie trzy­mał nad nimi pie­czy? – Można mieć piecze nad czymś/ kimś, ale pieczy nie trzyma się.

 

W ten, nie­spo­dzie­wa­ne świa­teł­ko roz­bły­sło na ko­ry­ta­rzu. – Pewnie miało być: Wtem, nie­spo­dzie­wa­ne świa­teł­ko roz­bły­sło na ko­ry­ta­rzu.

 

przy­wró­cić pier­wot­ne tempo biciu serca. – …przy­wró­cić pier­wot­ne tempo bicia serca.

 

Po­trzeb­ne ci czar­ne ubra­nia.Po­trzeb­ne ci czar­ne ubra­nie.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Strój, który mamy na sobie, to ubranie.

 

po­da­ła mu ubra­nia i nawet na chwi­lę nie od­wró­ci­ła wzro­ku, kiedy się prze­bie­rał. – Powtórzenie.

Może: …po­da­ła mu ubra­nie i nawet na chwi­lę nie od­wró­ci­ła wzro­ku, kiedy je wkładał.

 

Tak, mo­że­my ru­szać. Ru­szy­li do tyl­ne­go wyj­ścia. – Powtórzenie.

 

Ude­rze­nie w masę ska­li­stych mię­śni po­wa­li­ło go na zie­mię. – Co to są skaliste mięśnie?

A może chodzi o zwaliste mięśnie?

 

Wy­glą­dał jak mrocz­ny ko­siarz, z maską ga­zo­wą na twa­rzy i dziw­ną bro­nią wi­szą­cą na pla­cach. – Gdzie gwardzista miał place z wiszącą bronią? ;-)

 

Za­ba­wa w te głu­pią gier­kę… – Literówka.

 

po­czu­ła, jak traci opar­cie spod rąk. – …po­czu­ła, jak traci opar­cie pod rękami.

 

On sam wy­sta­wił ją przed całe zło. – Wolałabym: Sam naraził ją na całe zło.

 

Szko­da, że nie wpadł moje ręce.Szko­da, że nie wpadł w moje ręce.

 

ale książ­kę za­trzy­mam! Niech ma za swoje, dureń jeden. Au­to­bus za­trzy­my­wał się… – Powtórzenie.

 

Nie mi­nę­ło dwa kwa­dran­se, a do wnę­tra po­ste­run­ku… – Nie mi­nę­ły dwa kwa­dran­se, a do wnę­trza po­ste­run­ku

 

do­stoj­ne­go go­ścia, jaki za­wi­tał w ich skrom­ne… – …do­stoj­ne­go go­ścia, który za­wi­tał w ich skrom­ne

 

nie my­śląc wiele, zła­pał za klu­cze… – …nie my­śląc wiele, zła­pał klu­cze…

 

Bańka spo­ko­ju, jaką ota­czał się ten męż­czy­zna… – Bańka spo­ko­ju, którą ota­czał się ten męż­czy­zna

 

Wszy­scy prze­szli do pierw­szej kom­na­ty.Komnaty na posterunku?!

 

kiedy w drzwiach wy­ro­słą jego żona i córka. – …kiedy w drzwiach wy­ro­sły jego żona i córka.

 

Przy­wi­taj się Ce­syn­cja.Przy­wi­taj się Ce­syn­cjo.

 

Po samym środ­ku stała wanna z brązu, a ota­cza­ły ją naj­róż­niej­sze bi­be­lo­ty ze złota, sre­bra i mar­mu­rów. – Co było przed samym środkiem łazienki, skoro po nim stała wanna? ;-)

Sprawdź w słowniku, czym są bibeloty.

Pośrod­ku stała wanna z brązu… Lub: Na środ­ku stała wanna z brązu

 

a ścia­ny oka­la­ły re­ga­ły z książ­ka­mi się­ga­ją­ce su­fi­tów. – W jaki sposób ściany okalały regały? Ile było sufitów w gabinecie? ;-)

Proponuję: …pod ścianami stały regały, sięgające sufitu.

 

Na łóżku zna­lazł nowe schlud­ne ubra­nie i ak­sa­mit­ną pi­ża­mę. – Obawiam się, że aksamit nie jest tkaniną nadająca się na piżamy.

 

Chłop­ca za­rznę­li na ze­wnątrz… – Chłop­ca za­rżnę­li na ze­wnątrz

 

Do­brze bę­dzie rznąć!Do­brze bę­dzie rżnąć!

 

Ist­nie­je bez­miar wszech­świa­ta, a po­wi­li za­peł­nia­ją go książ­ki. – Literówka.

 

Mo­że­cie wra­cać, lokai za­pła­ci wam za towar… – Mo­że­cie wra­cać, lokaj za­pła­ci wam za towar

 

Strzel­by miały nieco ponad metr dłu­go­ści i wa­rzy­ły trzy ki­lo­gra­my. – Gdzie i kiedy strzelby nauczyły się gotować? ;-)

Strzel­by miały nieco ponad metr dłu­go­ści i wa­ży­ły trzy ki­lo­gra­my.

 

Ten, kto nie wi­dział ich de­struk­cyj­nej mocy, nigdy nie­dba­ły jej wiary. – Pewnie miało być: …nigdy nie ­da­łby jej wiary.

 

Tomek do­kład­nie wie­dział, gdzie wie­dzie ich droga.Tomek do­kład­nie wie­dział, dokąd wie­dzie ich droga.

 

Twarz Li­deń­skie­go po­chmur­nia­ła. – Raczej: Twarz Li­deń­skie­go spo­chmur­nia­ła.

 

Nie trud­no się tego do­my­ślić.Nietrud­no się tego do­my­ślić.

 

Aby wejść na po­kład „Ka­ta­ri­ny” na­le­ża­ło wspiąć się po krę­co­nych scho­dach… – Kto kręcił schodami? ;-)

Proponuję: Aby wejść na po­kład „Ka­ta­ri­ny”,  na­le­ża­ło wspiąć się po krę­tych scho­dach

 

Nagłe, pro­mie­nie słoń­ca ośle­pi­ły go… – Literówka.

 

nie­przy­go­to­wa­ny na to Tomek upa­dła na tyłek. – Literówka.

 

Pi­sarz miał na sobie krót­kie spoden­ki khaki, ala­ba­stro­wą ko­szu­lę… – Co to znaczy, że koszula była alabastrowa?

 

Za­trzy­ma­my się w małym mia­stecz­ku od­da­lo­nym do Oazy Zło­tych Wód… – Za­trzy­ma­my się w małym mia­stecz­ku od­da­lo­nym od Oazy Zło­tych Wód…

 

Tomek za­ło­żył cia­sna­wą, skó­rza­ną ka­mi­zel­kę i rę­ka­wi­cę z kre­ciej skóry. – Literówka, chyba że Tomek założył jedną rękawicę.

 

Szu­ka­jąc cie­płe­go za­kąt­ku… – Szu­ka­jąc cie­płe­go za­kąt­ka

 

bo pa­ra­do­wał sa­mych por­t­kach. – …bo pa­ra­do­wał w sa­mych por­t­kach.

 

Gwar­dzi­ści za­bra­li ze stat­ku skrzy­nie wy­peł­nio­ne bro­niom… – Gwar­dzi­ści za­bra­li ze stat­ku skrzy­nie wy­peł­nio­ne bro­nią

 

Wy­bacz­cie za tę opie­sza­łość, zwłasz­cza ty Tomku.Wy­bacz­cie tę opie­sza­łość, zwłasz­cza ty Tomku.

 

Prze­chwał­ką nie było końca.Prze­chwał­kom nie było końca.

 

Nie wiele bra­ko­wa­ło im do wy­pad­nię­cia.Niewiele bra­ko­wa­ło im do wy­pad­nię­cia.

 

jego mniej­szy odła­mek roz­łu­pał czasz­kę pi­sa­rze jak po­cisk. – …jego mniej­szy odła­mek roz­łu­pał czasz­kę pi­sa­rza jak po­cisk.

 

Są tylko słowa na pa­pie­rze. o słowa na pa­pie­rze. – Jak brzmi ostatnie zdanie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za wytknięcie błędów. Głupio mi, że tak ich dużo (;-;), muszę więcej czasu poświęcać na korektę.

Za błędy takie jak ten:

"Strzelby miały nieco ponad metr długości i warzyły trzy kilogramy. – Gdzie i kiedy strzelby nauczyły się gotować? ;-)

Strzelby miały nieco ponad metr długości i ważyły trzy kilogramy."

Przeprasza, jedynym wytłumaczeniem jest to, że mam dysleksję i czasami nie jestem nawet świadomy ich popełniania.

Do pisania siadam z zarysem pomysłu i gotowymi postaciami (imiona i nazwiska), często mam tak, że w czasie pisania one tak jakby ożywają i fabuła nieco zmienia swoje tory. Początkowo rodzina Aronimów miała odgrywać całkiem inną rolę, ale wyszło, jak wyszło. Przy poprawianiu jakoś nie miałem serca wywalać tego wątku (trudno tak usunąć coś, co samemu się pisało).

Najbardziej denerwują mnie te literówki, teks odleżał dwa tygodnia, potem czytałem go ze trzy razy, a i tak nie wychwyciłem wszystkich.

Nie pozostaje mi nic innego jak zacząć poprawiać. ;-)

Postaram się, aby następne opowiadanie, było lepsze warsztatowo i nie nużyło czytelnika. Jeszcze raz dziękuję za komentarze. ;-)

PS. Ostatnie zdanie to jakiś błąd przy wklejaniu opowiadania na stronę. :-P

Jarppy, jeśli poprawki okazały się pomocne, bardzo się cieszę i również mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka