- Opowiadanie: sathe - NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII - XIV

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII - XIV

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII - XIV

XIII

Sh'elala obudziła się.

Od czasu spotkania z Angelusem spała coraz gorzej. Morderczyni źle znosiła jego obecność. Dręczyły ją koszmary, majaki i wspomnienia przeszłości. Widać Bóstwo Przeznaczenia postanowiło się o nią upomnieć i z tego powodu nie dawało jej spokoju.

Ach, uciekłaby stąd, zostawiając te przeklęte zadupie. Gdyby tylko udało się zakończyć sprawę z Semaine…

Jak to się wszystko pokomplikowało. Nie dość, że Tamaine nie pamiętała o ukochanym, to doszły kłopoty ze zbójcami, cholernym magiem czy nieplanowanym turniejem.

A czas uciekał, przepływał przez palce… Ściągał ku niej Angelusa. Walczyła z nim przez całe życie, parła na oślep do przodu, by uciec mu za wszelką cenę.

I co?! Miała teraz przegrać z powodu idiotycznego Cieniodębu?!

O nie. Na pewno nie.

Energicznie wstała, przeciągnęła się i odetchnęła mroźnym powietrzem.

Promienie słońca przebijały między szczytami Czerwonych Pazurów i jasnymi kreskami podświetlały Lasy Cienia. Mleczne mgły skłębionymi mackami ulatywały ku niebu, a skrzący się szron mienił się wszystkimi możliwymi odcieniami srebra i złota.

Sh'elala zerknęła w górę, mrużąc oko. Czekała ją długa wspinaczka. Do tej pory pokonała jedynie podnóże góry, znajdując tam schronienie na noc. Pieczara, choć niewielka, okazała się całkiem wygodna, a przede wszystkim świetnie chroniła przed wiatrem i śniegiem.

Niestety, teraz trzeba przymierzyć się do szczytu.

Najpierw należy prześliznąć się po jego ostrym, śliskim zboczu i zanurkować w kolejny łańcuch górski, klucząc pomiędzy wąskimi i zdradzieckimi rozpadlinami. A dalej…

Dalej wystarczy znaleźć Semaine.

Sh'elala popatrzyła na gładką, lśniącą ścianę Czerwonych Pazurów. Oczywiście byłoby miło, gdyby podróż okazała się prosta i przyjemna. Jednak morderczyni miała wrażenie, że wcale tak nie będzie.

Naciągnęła kaptur na głowę. Co za zimnica! Śnieg zacinał na skos i grubymi czapami zakrywał purpurowe zbocza skalistych gór. Gęste chmury spowijały mroczne niebo, a lód gładził kamienie, po których wspinała się jednooka.

Morderczyni była już niedaleko: obszerna jama czerniła się paręnaście metrów wyżej, prześwitując przez śnieżną nawałnicę. Problem w tym, że podróż stawała się nie do zniesienia – i nie chodziło o fatalną pogodę. Prawdziwe kłopoty sprawiało rozrzedzone, coraz mocniej uderzające do głowy, powietrze.

Kobieta przystanęła na skalnej półce i przytuliła się do skał. Poprzez opadające płatki zamarzniętego lodu dostrzegła kolejne łańcuchy Czerwonych Pazurów. Szczyty nieprzejednanie piętrzyły się we wszystkie strony świata, wbijając się ostrymi kolcami w obrzmiałe chmury. Zabójczyni nie mogła ujrzeć ich końca, chociaż wytężała wzrok.

A przecież te góry musiały mieć jakiś koniec! To za nimi miała otwierać się mityczna kraina gigantów, ląd nieskończonego bogactwa i wielkiego niebezpieczeństwa, zwany w Cesarstwie Smoczymi Koronami. Niezbadana ziemia, która – jako jedyna na kontynencie – zachowała Portal Wymiany, prowadzący bezpośrednio do królestwa Angelusa.

Tam właśnie, przez całe swoje życie, zmierzała Sh'elala.

Czy nie mogła po prostu przejść przez Czerwone Pazury? Taaak, kiedyś próbowała i nie odnalazła drogi pomiędzy szczytami, nie odkryła tajemnych korytarzy w korzeniach gór.

Doszła dokładnie tutaj, do tej pieczary.

Dalej rozpościerał się obszar, znaczony śmiercią poszukiwaczy przygód. Sh'elala nie chciała do nich dołączyć. Dlatego musiała zdobyć mapę, skompletować wszystkie fragmenty… Zanim wpadną w ręce Calty.

Jednooka poprawiła rękawice, rozprostowała palce.

Oto ostatni odcinek wspinaczki: dwadzieścia metrów pionowej skały, zwieńczonej obszernym balkonem, prowadzącym do czarnej jamy.

Dwadzieścia metrów wspinaczki.

Dwadzieścia metrów do lepszego życia lub do szybkiej śmierci.

Idźmy. Szkoda czasu.

 

***

– Semaine? – weszła do środka, gdy tylko złapała oddech po morderczej wspinaczce – To ja, Sh'elala.

Jama była ogromna: wysoka, przestronna, poprzetykana stalaktytami i skalnymi naciekami. Jej ciemne wnętrze rozjaśniały smugi kwarcytu, pobłyskujące w odległym sklepieniu. Morderczyni nie potrafiła określić, gdzie kończyła się grota – jej opadający sufit tonął w czarnym, groźnym cieniu. Jednooka chuchnęła w dłonie i roztarła je, próbując zwalczyć obezwładniające odrętwienie. Zlodzony śnieg, który zamarł na jej nosie i ustach, roztapiał się.

– Hej, Semaine! – krzyknęła raz jeszcze. Posada jaskini nieznacznie zadrżała, gdzieś na zewnątrz posypał się grad kamyków.

– Nie krzycz. – ktoś mruknął – Sprowadzisz lawinę.

– To nie każ mi czekać, tylko od razu odpowiadaj na powitanie. – odcięła się, wchodząc pewnie do środka pieczary.

Usłyszała warknięcie, a potem cichy syk i bolesne westchnięcie. Cień na drugim końcu jamy poruszył się, błyskając przymglonymi ślepiami.

– Wykonałaś zadanie? – spytał – Widzę, że jesteś sama.

– Dobrze widzisz.

– Więc nie wywiązałaś się z umowy. Wobec tego co cię tu sprowadza? Chyba nie oczekiwanie na nagrodę? Bo powiem od razu, że jeśli tak, to niepotrzebnie się tu fatygowałaś.

– Zawsze wykonuję zlecenia. – podkreśliła, po czym dodała mniej buńczucznie – Poza tym… wiesz, jak mi zależy na zapłacie. Ja po prostu MUSZĘ ją zdobyć.

– Więc gdzie jest Tamaine? – zapytał bez ogródek, błyskając oczami.

– Sprawy się… skomplikowały.

– Ach tak?

– I nie da się ukryć, że przyczyną niepowodzenia jesteś także ty, Semaine.

Przez jamę przetoczyło się gniewne ryknięcie, a z cienia wypadł wielki, czarny smok. Groźnie kłapnął paszczą, a z nozdrzy buchnął mu cierpki, gryzący dym. Sh'elala cofnęła się.

– Bądź tak łaskawa i wyjaśnij mi to dokładnie. – warknął, zbliżając pysk do jej twarzy.

Jednooka tym razem poskromiła swój sarkazm.

Naprawdę, chciała jeszcze trochę pożyć.

 

***

Enhaim wyśliznął się z domu i próbował niepostrzeżenie przejść do stajni, w której przebywała klacz Sh'elali. Przez cały ranek rżała wniebogłosy, domagając się śniadania.

Elf zbiegł po schodkach i, rozglądając się dookoła, czmychnął wzdłuż ściany.

– A gdzie się podziała twoja towarzyszka, przyjacielu? – ten głos zmroził go i wyprowadził z równowagi. Szarmach. A niech to szlag.

– Ona… uff… – elf wyprężył się jak struna i przełknął ślinę.

Czarodziej podszedł do Enhaima i krzywo się uśmiechnął.

– No? Ona co? Wyręcza się tobą? – obserwował go spod przymkniętych powiek – A może… Może jej tutaj nie ma?

„On wie", pomyślał z przerażeniem elf. „Cholera jasna, on wie".

– Ale, no przecież… – Enhaim jąkał się, gdy w sukurs przyszedł mu nieoczekiwany pomocnik.

– O, a ty znowu nie pamiętasz, gdzie się wczoraj bawiłeś? – wymamrotał z pretensją Hektor.

– E… no, nie pamiętam… Już taki jestem… ten, zapominalski… – elf uniósł brwi wyczekująco, a Szarmach gniewnie fuknął.

– Za dużo wódki, nie? – zarechotał ogr, klepiąc Enhaima po plecach – Grunt, żeś dotarł do chałupy. Ta twoja pannica nie miała takiego szczęścia i zaległa po drodze. Szczęście, żeśmy ją zoczyli i na powrót zanieśli do naszego namiotu. Jeszcze nie wytrzeźwiała, psia ją mać… Zawadza nam trochę, bo na smoka gotować się musimy. Może byś ją wziął nazad do siebie, hę?

– Aaaa… no tak. – ochoczo zgodził się elf – Tak, tak! Dokładnie!

– Czyżby? – Szarmach pogardliwie wydął usta, ale Hektor chwycił Enhaima za ramię i pociągnął w stronę podgrodzia.

– Zostaw tę chabetę. – powiedział, wskazując na konia – Zajmie się nią twoja przyjaciółka.

Rudowłosy pospiesznie skinął i niczym dziecko dał się wyprowadzić z Cieniodębu.

– Co ty robisz? – spytał Hektora.

– Aspen mówił, żebym na ciebie uważał i chyba miał rację.

– Aspen…? Cholera, o co tu chodzi? Przecież dobrze wiemy, że Sh'elali u was nie ma.

– No, w rzeczy samej. To może wolałbyś gadać z czarodziejem, hm?

– Nie, oczywiście, że nie. – zachłysnął się Enhaim.

– W takim razie, kolego… – ogr odsunął wejście namiotu i przesadnym gestem zaprosił rozmówcę do środka – Myślę, że wiem, co robię.

– No?

– Ratuję twój elfi tyłek.

Enhaim nie mógł się nie zgodzić. Skinął tylko głową, przyznając Hektorowi rację. Teraz pozostało tylko czekanie na rozwój wypadków. Ciekawe, co na to Szarmach?

 

Czarodziej stał jeszcze przez chwilę pod domem Enhaima i mielił w myślach najgorsze przekleństwa. Ostatnio nic nie układało się po jego myśli…

A wystarczyło przygotować mocniejszą truciznę: wtedy nie byłoby ani turnieju, ani smoka, ani Semaine. Byłby za to skarb jaszczura, spoczywający w lochach kasztelu i czekający na wesele Tamaine. Tymczasem wszystko się popieprzyło i przewróciło do góry nogami.

Trzeba przyznać, że niemały w tym udział miała cudzoziemka, najwyraźniej działająca ze smokiem w zmowie. Mag przypuszczał, że to właśnie ona stała za próbą porwania kasztelanówny.

Szczęście w nieszczęściu, że lubczyk był silny i dziewucha nie poszła za głosem serca. Chociaż, bo to wiadomo, co się jeszcze wydarzy?

 

***

– Pozwól, że podsumuję. – smok sapnął sarkastycznie – Tamaine mnie nie pamięta, lubczyk budzi w niej miłość do Wensley'a, a ty postanowiłaś wystartować w turnieju? Nie pominąłem czegoś?

– Wiem, gdzie jest twoje złoto. – wtrąciła.

– Nie dbam o bogactwo. – fuknął, a z nozdrzy chuchnął mu zielonkawy dym – W Smoczych Koronach mogę mieć każdą błyskotkę, jakiej zażądam. Wszak nikt nie odmówi władcy. Gdyby nie Tamaine, machnąłbym na tę zapadłą dziurę ogonem i tyle by mnie widzieli. A tak nie mogę wrócić do swoich, choć mam serdecznie dość skarlałych ras. Bez obrazy, Sh'elala.

– Nie mów, że jedyne, co cię tutaj trzyma, to miłość!

– Właśnie tak. Zresztą, też powinnaś coś o tym wiedzieć, co?

Jednooka zagryzła wargę i spuściła wzrok.

– Jak zwykle mam rację. – westchnął Semaine – Jestem stary jak świat i niejednego doświadczyłem, jednak nic nie było cenniejsze od tego, co dała mi Tamaine. Dlatego nie mogę się jej wyrzec. Do Smoczych Koron wrócę z nią lub nie wrócę w ogóle.

– Chcesz ją zabrać ze sobą?! – zakrzyknęła Sh'elala, szeroko otwierając usta.

– Ciszej. Lawiny. – upomniał ją, po czym skinął trójkątną głową – Owszem, chcę. Będzie moją królową.

– Ale przecież… – zastanawiała się, jak to powiedzieć, by nie wywołać w nim przesadnego gniewu – Giganci nie zgodzą się na ludzkiego władcę.

Semaine kłapnął paszczą, a ślepia błysnęły mu złowrogo. Zatrzepotał nerwowo skrzydłami. Mocne podmuchy wiatru uderzyły ją w twarz. Morderczyni szczęknęła zębami.

– A to już mój problem. – syknął, wysuwając wężowy jęzor.

Sh'elala zmrużyła oko i tym razem się nie cofnęła.

– Pozwól, że zapytam. – odezwała się hardo – Skoro tak zależy ci na tej twojej Tamaine, to po jaką cholerę wyścibiałeś łeb ze swojej kryjówki, co? Miałeś zniknąć, a nie latać po Wielkim Borze jak kot z chorym pęcherzem. Naprawdę strzeliłeś nam w stopy kursem po chłopskich zagrodach.

Jaszczur żachnął się. Już miał złośliwie zionąć ogniem, gdy nagle opanował się i odpowiedział:

– Po naszym spotkaniu zaszyłem się w górach. Czekałem… czekałem… I nic. Zamiast więc marnować czas, postanowiłem działać.

– I sprowokować ogłoszenie turnieju?! – krzyknęła ze złością, a szczyt góry zadrżał. Ze sklepienia jamy sypnęły się kamyczki, a wylot pieczary zabielił się opadającym lodem.

Semaine warknął, a morderczyni uciszyła się, nasłuchując wzmagających się odgłosów.

– No to pięknie. Moje gratulacje. – sapnął i machnął skrzydłami.

Wyszedł ze skrywającego go cienia i dopiero teraz Sh'elala mogła podziwiać jego piękno. Niestety, nie miała na to zbyt wiele czasu. Na zewnątrz robiło się coraz głośniej, a ryk rozpędzającej się lawiny wzmagał się z każdą sekundą. Semaine parsknął, gdy przy wejściu rozbiły się pierwsze, ogromne czapy zmarzniętego śniegu. Lodowy kurz buchnął do środka, zraszając Sh'elalę zimną mąką.

– O cholera. – mruknęła, ścierając mróz z twarzy.

– Prawda? – gad bił skrzydłami, gotując się do lotu – No dobra. Pora się zbierać. Wsiadaj. Niech stracę.

Jednooka uniosła brwi. Tego jeszcze nie było. Nigdy nie jechała na… smoku. Jaszczur pochylił głowę i położył szyję na ziemi. Sh'elala podeszła z wahaniem, po drodze spostrzegając liczne rany, jątrzące się na jego boku i grzbiecie.

– Efekt turnieju? – spytała.

– Tak, cóż. – chrząknął – Być może trochę przesadziłem.

– Jesteś pewien, że mnie uniesiesz?

– Nie obrażaj mnie. – warknął – Oczywiście możesz sobie tak tutaj stać i zastanawiać się. Ja w każdym razie poszukam innego schronienia.

Jaskinia zatrzęsła się, znowu coś potężnie zadudniło. Morderczyni miała wrażenie, że cały wierzchołek góry oderwał się i z impetem spadł w przepaść.

– Czekaj! – krzyknęła rozgorączkowana i, chwytając się kościstego grzebienia na szyi, wdrapała się na grzbiet gada. Semaine ryknął przeciągle i wzleciał, łopocząc skrzydłami. Jednooka objęła go kurczowo, przylegając do chropowatych łusek. Smok wystartował, nabierając niewyobrażalnej szybkości. Sunął przez długi korytarz, gdy nagle wylot jaskini… znikł, zasypany tonami zmarzliny. Jaszczur nabrał powietrza w płuca, i – w ogóle nie zwalniając – zionął ogniem.

Biała ściana zbliżała się i Sh'elala wiedziała, że nie ma szans uniknięcie zderzenia. Mimowolnie krzyknęła.

Zielonkawy płomień roztopił lód w ostatniej chwili. Wlecieli w śnieg, roztrzaskując go na drobne płatki. Przebrnęli przez koszmarne zimno, a Semaine bił skrzydłami jak oszalały.

Wreszcie uwolnili się.

Gdy byli już na zewnątrz, smok zawisł na chwilę w powietrzu i zerknął za siebie. Czub góry runął z hukiem, skracając ją niemal o połowę.

– Szkoda. – westchnął z nostalgią – Lubiłem to miejsce.

– Przy… przykro mi… Bardzo, bardzo… – stęknęła Sh'elala, walcząc ze wzbierającymi się mdłościami i osłabieniem. Rozrzedzone powietrze atakowało płuca i odbierało przytomność.

– Przeprosiny przyjęte. Bo to chyba przeprosiny, hm?

– Taaaa…

– W porządku. – tu chyba się uśmiechnął – Znam jeszcze parę innych kryjówek.

– Semaine…

– No?

– A teraz… czy mógłbyś odstawić mnie … na ziemię…?

– Ech! Szczury lądowe zawsze nimi pozostaną!! – parsknął z dezaprobatą. Zapikował w otwartą, zimną przestrzeń, zwodniczym slalomem klucząc między wierzchołkami Czerwonych Pazurów.

 

Zeszła z niego chwiejnym krokiem i opadła na czworaka. Zamknęła oczy, czekając aż świat przestanie wirować. Nie mogła opanować mimowolnego drżenia nóg i rąk – zastygła w dziwnej pozycji i głęboko oddychała.

– I jak ci się podobała przejażdżka? – Semaine spytał rozbawiony.

– Wstrząsające przeżycie. – odpowiedziała zgodnie z prawdą – Bogowie jednak wiedzieli, komu dawać skrzydła. Co jak co, ale z pewnością nie nadaję się do latania.

– O, przypadkiem odkryliśmy twoją słabość. – westchnął smok.

– Znamy i twoją, mój drogi. – odcięła się, wstając wreszcie na nogi – A na imię jej Tamaine.

Jaszczur mruknął przeciągle i niespokojnie poruszył skrzydłami.

– No właśnie. Wracając do naszej rozmowy… – zaczął – Domyślam się, że twoje odwiedziny czemuś służyły, bynajmniej nie celom towarzyskim. Jak rozumiem znalazłaś rozwiązanie naszego problemu…?

– Tak. Właśnie chciałam się nim z tobą podzielić. – odparła, rozglądając się z ciekawością.

Wylądowali na obszernej półce skalnej, zawieszonej parędziesiąt metrów nad ziemią. Liczne wyłomy, jakie ją otaczały, tworzyły nierówne schody, którymi można było zejść na sam dół.

– No? – ponaglił ją, bębniąc pazurami o przypadkowy głaz – Powiesz mi, czy nadal będziemy kusili los, stojąc na widoku?

Morderczyni przyznała mu rację. Jeszcze ktoś ich zobaczy, doniesie Miroborowi i będą kłopoty. Odwróciła się, spojrzała w oczy jaszczura i uśmiechnęła się. Gad zaś podziękował bogom, że jego Tamaine – może i niezbyt mądra – jest przynajmniej piękna.

– Och, to proste. – jednooka machnęła ręką – Po prostu, Semaine, musisz dać mi się zabić. I to już za trzy dni, bo wtedy przypada moja kolej w turnieju. Co ty na to?

Zareagował tak, jak się spodziewała.

Ujmując to metaforycznie: gdyby opadająca ze zdziwienia szczęka mogła narobić hałasu, to mieliby do czynienia z drugą lawiną.

 

***

Aspen musiał to przyznać: szpiedzy Wensley'a to profesjonaliści.

Pomimo początkowych problemów, udało się im wytropić Sh'elalę. Przez kilka godzin podążali jej tropem, aż w końcu dotarli do krańca Lasów Cienia.

– Co jest? – spytał, ale uciszyły go ostre spojrzenia wojów Samopału.

– Spokój. – nakazał jeden z nich – To kres naszej wędrówki. Teraz czekamy.

– Na co? – Aspen drążył dalej.

– Aż skończą rozmawiać. – wyjaśnił mężczyzna, wskazując na góry.

Ogr wreszcie ich zauważył. Sh'elala i smok, pogrążeni w rozmowie, siedzieli na jednej ze skalnych półek. Cudzoziemka i pradawny gad gaworzyli sobie niczym starzy znajomi. Jaszczur co chwila prężył szyję i rozprostowywał skrzydła. Kiwał głową, jakby zgadzając się z jednooką.

„Więc to prawda. Oni rzeczywiście się znają. Niech to szlag. Ale nas nabrała!", Aspen pomyślał ze złością.

Z drugiej strony był to jednak niezwykły widok. Im dłużej Aspen na nich patrzył, tym bardziej wątpił w ich złe zamiary. Może za turniejem stoi coś innego niż złośliwość smoka? Czy taka istota zajmowałaby się czymś tak małostkowym? I jaką rolę pełniła tu Sh'elala?

Enhaim.

On wiedział i dlatego był niewygodny, zarówno dla Szarmacha, jak i Wensley'a. Aspen miał nadzieję, że Hektor zaopiekował się elfem.

– Kiedy wchodzimy? – dopytał cicho ogr, chcąc poznać jak najwięcej szczegółów.

– Jak zostanie sama.

– Ale dlaczego nie zaatakujemy obydwojga? Zaskoczenie dałoby nam sporą przewagę. – niestrudzenie dociekał.

– Za dużo chcesz wiedzieć. – odparł żołnierz – Powiem jednak jedno i niech ci to wystarczy. Nasz książę musi się jakoś wykazać, a ona temu zagraża. Naszym zadaniem jest zlikwidowanie przeszkód, które stoją na drodze aliansu Samopału i Wielkiego Boru.

– Przecież ten alians to nie takie pewne… Najpierw trzeba ubić smoka, a wasz książę jest ostatni. Ktoś go ubiegnie i co wtedy?

Kilku wojowników zachichotało. Dowódca o imieniu Kalabacs zmroził ich wzrokiem. Chrząknęli jeden przez drugiego i zamilkli.

– Naiwny jesteś. – rzekł Kalabacs – Widać, że w Cieniodębie spryt czy instynkt samozachowawczy to towar deficytowy. A bić się chociaż umiecie? Bo jeśli wasze wojowanie wygląda tak, jak polityka, to zaprawdę, ni cholery nie wiem, po co Amrielowi sojusz z kimś takim.

Strażnicy Mirobora obruszyli się, ale ogr ich uciszył. Sam zmielił przekleństwo pod nosem, lecz nie zareagował. Rozważał w myślach całą sytuację. Wreszcie pojął, jak złożyć elementy tej układanki.

Koniec turnieju jest ustawiony. Książę musi pokonać smoka i zrobi to, eliminując wszystkich, którzy mu przeszkadzają: w tym Sh'elalę. „Kto będzie następny? Enhaim? Hektor?", myślał gorączkowo. „A może też… ja?".

Dowódca z Samopału klepnął go w ramię.

– Gotujcie się. Smok odleciał.

 

***

– Ach. Więc to ten plan? – westchnął smok – Mam ulec twojej bezwzględnej szarży, w cudowny sposób złapać naprędce sklecony harpun, udać potworne zranienie, a potem, przy aplauzie podnieconej gawiedzi, wzbić się w powietrze i runąć bez czucia za Czerwone Pazury?

– Mniej więcej tak by to mogło wyglądać.

– I co jeszcze? Zatańczyć? Zaśpiewać? – załopotał skrzydłami i trachnął niecierpliwie ogonem o skały.

– Wystarczy, że dobrze zagrasz swoją śmierć. – odpowiedziała zimnym głosem.

– Naprawdę wierzysz w to, co mówisz? Jesteś pewna, że kasztelan odda ci Tamaine i złoto?

– W regulaminie nie ma klauzuli, która ograniczałaby wagę zwycięstwa kobiety.

– Regulaminie! – fuknął z dezaprobatą – Jakby prawo i moralność miały znaczenie dla tych matołów.

– Słuchaj, jeżeli masz lepszy pomysł, podziel się nim. – warknęła zniecierpliwiona.

– Hm.

– Może na przykład nalecisz na Cieniodąb jak parę tygodni wstecz, sfajczysz podgrodzie i porwiesz Tamaine, po drodze się jej przypominając, co?

– Zrobiłbym to od razu bez twojej pomocy, gdybym tylko mógł.

– I?

– No, jak widzisz nie mogę. Ona nie widziała mnie w tej postaci… Chciałem ją na to przygotować, a poza tym… Przecież długo walczyłem z trucizną, jaką mnie poczęstowali w kasztelu. To dlatego zniknąłem bez wieści, a oni w tym czasie zajęli się moją Tamaine.

– Może wobec tego zamienisz się w człowieka i ukażesz się ukochanej? Jestem pewna, że taki wstrząs przywróciłby jej pamięć.

– Taaa, a zanim dotrę do grodu, strażnicy Mirobora i tego kutasa Wensley'a ubiją mnie na trakcie. – chrząknął – Poza tym wolałbym się teraz nie przemieniać. Jestem osłabiony po starciu z paladynem, a morfowanie pochłania naprawdę dużo energii, którą chciałbym wykorzystać przy innej sposobności…

– No więc, Semaine. – zawiesiła teatralnie głos i popatrzyła mu w błyszczące ślepia – Pozostaje nam jedno: skoro nie umiemy zdjąć czaru lubczyka, nie możemy pokazać cię Tamaine, a ty na razie nie chcesz przybrać innej postaci… Może i mój plan nie jest najlepszy, ale za to jedyny, na jaki nas stać.

Smok wydął policzki, zasępił się, wyraźnie rozważając za i przeciw. W końcu mruknął:

– Dobra. Chyba faktycznie nie wymyślimy niczego mądrzejszego. Jednak co będzie, gdy kasztelan nie wypłaci ci nagrody?

Sh'elala uśmiechnęła się obrzydliwie i znacząco pogłaskała głownię miecza, wystającą znad jej prawego ramienia.

– Wiesz, ja naprawdę umiem robić z tego pożytek. – rzekła.

Semaine przesunął wzrokiem po jej wysokiej, umięśnionej sylwetce i powiedział:

– Nie wątpię, Sh'elala. Naprawdę w to nie wątpię.

 

XIV

Bez większych kłopotów wygrywała z dwoma przeciwnikami. Z niewielkim wysiłkiem kładła też trzech. Nie ustępowała przed czterema, a i z pięcioma radziła sobie całkiem nieźle. Kiedyś zdarzyło się, że ubiła sześciu – w Volggy, podczas Święta Winobrania. Co prawda byli wtedy pijani, ale i ona ledwo trzymała się na nogach.

Natomiast nigdy, przenigdy nie walczyła z oddziałem.

Aż do dzisiaj.

Oczywiście, gdyby tylko mogła, uniknęłaby konfrontacji. Okoliczności walki nie były sprzyjające. Pomijając przygotowanie wojowników oraz to, iż był wśród nich Aspen, Sh'elala naprawdę nie czuła się zbyt dobrze. Chociaż, z drugiej strony, przeżyła lawinę, spotkanie z władcą Smoczych Koron i szaleńczy lot. Dlaczego więc szczęście miałoby ją opuścić?

Dokładnie tak pomyślała, gdy ze ścian skalistego wąwozu spadli na nią nieoczekiwani przeciwnicy. Sh'elala wyciągnęła miecz. Rzuciła się do przodu i przekoziołkowała przez bark. Klinga błysnęła złowrogo, gdy dźgnęła ostrzem wroga. Mężczyzna zgiął się w pół, a Sh'elala przeskoczyła do następnego żołnierza. Rozplatała go szybkim cięciem, otwierając mu klatkę piersiową.

Rozpoczął się krwisty pojedynek, okraszony przeciągłymi krzykami. Bolesne westchnienia wzlatywały ku niebu, odbijając się echem od Czerwonych Pazurów.

– Na nią, zabić sukę!! – rozkazał Kalabacs i machnął do strażników Mirobora – A wy?! Nie stać jak słupy soli!! Za miecze, do kurwy nędzy!

Podwładni kasztelana drgnęli, a ogr posłał im kilka ukradkowych znaków.

Wyciągnąć broń.

Stanąć z boku.

Zachować względny dystans.

Markować ciosy.

Nie mordować.

 

Ktoś złapał Sh'elalę za ramię, ale pochwyciła go, pociągnęła do siebie i – jednocześnie blokując kolejne ataki – przerzuciła przez plecy. Napastnik z hukiem wylądował na ziemi. Sh'elala, broniąc się zajadle przed innymi wrogami, nastąpiła na jego gardło, miażdżąc je z premedytacją. Facet przepotwornie zarzęził i opluł krwią but morderczyni.

Trzech z głowy. Oho, zaprawdę szło jej nieźle.

Skręciła się w półpiruecie. Wysokim kopniakiem uderzyła kolejnego mężczyznę, wytrącając go z bitewnego rytmu. Zawirowała jak śruba, sięgając następnego napastnika. Opadła na przygięte nogi i błyskawicznie przetoczyła się w bok, unikając ciosu w głowę.

Powstała tuż przy kolejnym, samopalskim szpiegu. Chwyciła go pewnie za dłoń, przejęła jego miecz. Bez namysłu rąbnęła żołnierza łokciem w szczękę, coś chrupnęło i mężczyzna wrzasnął. Drżąc, badał zdeformowaną twarz, kompletnie zapominając o walce.

Próbował coś powiedzieć i przerażonym wzrokiem poszukał wsparcia u swoich towarzyszy. Nie doczekał się go, bo Sh'elala miała już dwa ostrza i właśnie postanowiła z nich skorzystać.

Rozłożyła ramiona i zwolniła cios, krzyżując brzeszczoty na szyi oniemiałego samopalczyka. Jego głowa potoczyła się w dół wąwozu, odbijając się głucho od ścian.

– O by cię… – szepnął Aspen. Pierwszy raz widział takie zabijanie.

Cudzoziemka mordowała zajadle, paskudnie, bezlitośnie.

Kalabacs z wściekłością schował miecz i nieznacznie wycofał się, korzystając z ogólnego zamieszania. Wyciągnął coś, co miało pokonać Sh'elalę: długi bolas, zakończony ostrymi kolcami. Zakręcił nim nad głową i rzucił. Zabójczyni, zajęta odbijaniem ciosów, nie zauważyła niebezpieczeństwa. Zorientowała się za późno, gdy metalowe przęsła owinęły się wokół jej nóg, podcinając je i kąsając poszarpanymi szpicami. Sh'elala zaklęła i rymnęła na ziemię.

Mężczyzna krzyknął triumfalnie.

Z niebezpiecznym błyskiem w oku wyszarpnął długi puginał i skoczył ku kobiecie.

Wtedy Aspen postanowił działać. Musiał ją jakoś ochronić, żeby dowiedzieć się prawdy i ocalić Wielki Bór przed Samopałem. Uprzedził rozszalałego żołnierza, przypadł do jednookiej, która – mrucząc pod nosem jakiś czar – próbowała zdjąć rękawice. Siadł na niej okrakiem, uniósł złączone dłonie nad głową i wziął zamach. Kobieta zmarszczyła brwi:

– Złaź ze mnie, Aspen.

– To na razie koniec, Sh'elala. – szepnął – I wiesz, przepraszam za to.

– Och ty… – nie skończyła. Ogr trachnął ją w twarz tak, że straciła przytomność, wcześniej zalewając się własną krwią.

 

***

– Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął z furią Kalabacs.

Tak nieoczekiwane zakończenie rozwścieczyło go. Stał nad Aspenem z obnażonym sztyletem i nie wiedział, co dalej robić. Przez chwilę wyraźnie zastanawiał się nad dziabnięciem cholernego ogra.

Aspen popatrzył odważnie na lśniący czubek puginału i rzekł spokojnie:

– Wolisz ją zabić czy przesłuchać? Jak myślisz, co wybrałby Wensley?

Dowódca zawahał się i po dłuższym momencie schował sztylet.

– Masz rację. – przyznał niechętnie.

Splunął nienawistnie na morderczynię, z rezygnacją popatrzył na zabitych kompanów. Stracił czterech ludzi. Psiakrew. CZTERECH.

– Zwiążcie ją. – nakazał.

Aspen wskazał swoim żołnierzom, żeby się tym zajęli.

– Jeszcze by zabitych pozbierać… – sapnął ogr, wichrząc włosy.

– Nie. Tylko spowolnią naszą podróż. Wystarczy, że dźwigamy tę dziwkę.

– Chcesz ich tu zostawić…? – ogr nie krył zdziwienia – Przecież zwyczaj nakazuje…

– Wasz zwyczaj. – uciął cierpko Kalabacs – Nie nasz.

Aspen wzruszył ramionami i pokręcił głową:

– Jak chcesz. Jednak coraz wyraźniej widać różnice między Samopałem i Wielkim Borem.

– Och, naprawdę? – syknął dowódca, gestem nakazując wymarsz – Poskarż się więc waszemu Miroborowi. To on zabiega o sojusz, więc Samopał chyba mu się podoba. I nie jęcz jak przekupa na targu, kolego. Spełniłeś swoje zadanie: jesteś świadkiem zdrady. Widziałeś, że obca układa się ze smokiem. Twoi ludzie czuli jej miecz na swoich ostrzach. Zdaj relację kasztelanowi i Szarmachowi, a resztę pozostaw mądrzejszym od siebie.

– Tobie na przykład? – sarkastycznie odwarknął Aspen.

– Potraktuj to jako pytanie retoryczne. – Kalabacs uśmiechnął się nienawistnie i podkręcił płowe, sumiaste wąsy.

Ruszyli śpiesznie do Cieniodębu.

Niezmordowany samopalczyk kroczył pierwszy, a za nim szli pozostali żołnierze. W rękach dzierżyli sznury, jakimi obwiązali jednooką. Ta sunęła za nimi jak ubity warchlak, niemiłosiernie obijając się o wszelkie możliwe nierówności.

Pochód zamykał Aspen i jego ludzie. Grobowy nastrój udzielił wszystkim obecnym. „To już nawet Szara Mgławica bywa weselsza", pomyślał ogr.

***

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie. :) to już chyba ostatnia część tego opowiadania, jaką zamieszczam - co prawda przed bohaterami jeszcze wielka bitwa i krwawy finał, ale zastanawiam się, czy po prostu historia nie jest za długa i zbyt rozkawałkowana? Może czas, abym "wkleiła" tu coś nieco krótszego? :) Pozdrawiam wszystkich, oczywiście upalnie. :)

Dobry pomysł: wklej coś innego. To jest OK, ale może w innych klimatach też się odnajdziesz. :)

Dziękuję za radę. :) Myślę, że sięgnę po inne opowiadanie cyklu, tym razem ciut krótsze. Zastanawiam się tylko które, bo jest ich parę. Zadecyduje losowanie, ale stawiam na dybuka lub orczego licza. :) Pozdrawiam!

Sathe --- jeśli już tylko wielka bitwa i finał, to dokończ dzieła.
Pierwszy raz wpisuję się pod Twoimi tekstami, ale to nie znaczy, że nie ich nie czytałem.
Krótsze też możesz wkleić, oczywiście.

"znacząco pogłaskała GŁOWNIĘ miecza wystającą znad jej prawego ramienia" - albo dziewczyna trzyma miecz na plecach rękojeścią ku dołowi, co byłoby niewygodnie albo to błąd rzeczowy i chodziło Ci o głowicę (ten element za rękojeścią), głownia bowiem jest określeniem na tą część do cięcia i rąbania :) Opowiadanie jak najbardziej fajne, chętnie doczytałbym do końca.

Poskart - dzięki za uwagę, oczywiście chodzi o głowicę. :) Z uporem maniaka piszę wszędzie głownia, tak jak swego czasu nie mogłam przestać wołać na wrony KRA. Obiecuję poprawę. Dziękuję Ci za miłe słowa. AdamieKB - tobie również. Jak na razie wrzuciłam pierwszą część innego opowiadania , ale chyba też dociągnę do końca tekst o Semaine.... Tylko może po końcu obecnej historii, żeby nie robić zamieszania na stronie...?

Zacznę od tego, że nigdy nie byłem amatorem tego tupu czytadeł. Sięgałem i sięgam po nie raczej sporadycznie, stąd pierwsze rozdziały, które publikowałaś były dla mnie lekturą ciężką. Tekst jednak leciał, rozwinął się i zrobił się przyjemny, tak, iż do ostatnich opublikowanych rozdziałów siadałem już z niekłamanym apetytem. Piszesz dobrze i smacznie! Tekst okrasiłaś humorem suto i choć niektóre żarty wydały mi się nietrafione to jednak tonęły w mrowisku tych udanych. Słabą stroną tekstu wydały mi się opisy walk – są anemiczne, czegoś im brakuje(choć to może być tylko moje osobiste odczucie). Napisanie tego wszystkiego to dużo pracy i wytrwałości – gratuluję i czekam na zakończenie. Lubię kończyć lekturę, brak zakończenia sprawił mi bolesny zawód (o wyrodna matko która porzuciłaś swoje dziecko! :D ). Myślę, że kiedy skończysz pisać masz szansę to wydać, jest dobre i na pewno nie zaniży średniej w polskiej fantastyce (choć z drugiej strony wcześniejsza publikacja w Internecie może to utrudnić – ja nie wiem!).
Wszystkim częściom do tej włącznie daję 6/6 i jest to pełne 6 a nie pół 6, dla żartu 6, naciągane 6, czy 6 z włazidupstwa. Niedociągnięcia są drobne i nie psują całości. Takie prace zwyczajnie trzeba oceniać dobrze. (a osoby, które myślą inaczej to mają małe penisy :P).
PS. To twoja praca i pomysł i głupio mi coś sugerować ale czy faktycznie planujesz wielką bitwę na finał? Mnie to jakoś do całości nie pasuje. Ale nic to wierzę, że utrzymasz poziom.
6/6

jorge0 - bardzo dziękuję za Twój komentarz i opinię. Jeszcze raz powtarzam - one naprawdę dla mnie wiele, wiele znaczą. tak więc DZIĘKI. Jeżeli zaś chodzi o bitwę, to wydaje mi się, że jest uzasadniona - nie chcę niczego zdradzać, wszystko okaże się w kolejnych częściach tekstu. :) Zakończenie "Nie kradnij" pojawi się po "Kaśce niezgody", którą zamieszczam teraz. Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam gorąco!
PS. Opowiadanie jest napisane w całości, podobnie zresztą jak sześć pozostałych (wraz z początkiem powieści). Główną bohaterką pozostaje naturalnie Sh'elala. :)

Nowa Fantastyka