- Opowiadanie: Żmij - Utracone skarby - Rozdział I

Utracone skarby - Rozdział I

Sam nie wiem, co mógłbym tutaj napisać. Wpadłem na pomysł i w jeden dzień napisałem rozdział powieści, którą może kiedyś napiszę, jeżeli tylko będzie to miało sens. Na ten moment chciałbym jedynie dowiedzieć się, jak moje bazgroły oceni ktoś całkiem mi obcy.

Oceny

Utracone skarby - Rozdział I

Aby wygrać wojnę, najpierw należy wygrać bitwę.

 

Drewniane wiosło mąciło mulistą wodę. Światło okrągłego i blado--białego księżyca oświetlało niewielką łódź przemierzającą bagna i dwie sylwetki siedzące w niej. W powietrzu rozlegał się jedynie odgłos zanurzanych wioseł. Było zdecydowanie zbyt cicho.

– Cholerne bagna – mruknął Haean, z trudem wiosłując.

– Upiorne – powiedział mężczyzna siedzący naprzeciwko niego i strugający coś w kawałku drewna. – To miejsce zdecydowanie jeszcze nie zasłużyło, żeby nazwać je cholernym, mlekożłopie. Zdecydowanie jeszcze nie.

Haean pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie odezwał się. Wydawało mu się, że czarne gałęzie martwych drzew wyciągają się w jego stronę, chcąc go pochwycić, że w mulistej wodzie coś pływa, przez cały czas ich śledząc. Zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie życie po zakończeniu akademii żołnierskiej. Owszem, nie łudził się, że czekają go ckliwe przyody rodem z ballad, dzieckiem już nie był, ale spodziewał się przynajmniej, że będzie mógł służyć dla kraju, a nie włóczyć się po bagnach z łowcą artefaktów, jakiejkolwiek by on nie posiadał sławy.

– Skręć teraz w lewo – nakazał Haeanowi zakapturzony mężczyzna. Ten westchnął i posłusznie to zrobił.

– Daleko jeszcze? – spytał żołnierz z nadzieją w głosie.

– Tak.

Haean westchnął i więcej się nie odzywał. Niedługo potem otoczyła ich biała mgła, jeszcze bardziej utrudniająca i upodlająca podróż. W pewnej chwili Haeanowi wydało się, że słyszy coś w ciemności. Przysłuchał się temu lepiej. Jakiś kobiecy głos zawodził „zawróćcie” głosem tak niskim, że aż kuł w uszy. Żołnierz wzdrygnął się.

– Ty też to słyszysz? – spytał swojego tajemniczego towarzysza.

– Co takiego?

– Jakiś głos. Każe nam zawrócić.

Mężczyzna przez chwilę milczał, po czym sięgnął do swoich pakunków leżących obok siebie i zaczął przypinać do licznych pasków przykrywających jego ciało różne przedmioty. Niektóre były dosyć zwyczajne, jak na przykład sztylet, ale inne dziwiły, chociażby kilka małych, stalowych kulek. Haean przyglądał się temu ze zdziwieniem.

– Co ty robisz?

– Jesteśmy bliżej, niż myślałem – mruknął mężczyzna i spojrzał we mgłę. – Skręć ostro w prawo.

Haean natychmiast to zrobił i zanim udało mu się zorientować, co się właściwie dzieje, został gwałtownie popchnięty do przodu. Jedynie dzięki szybkiemu refleksowi nie uderzył o drewnianą burtę łodzi. Podniósł się i rozejrzał ze zdziwieniem. Jego towarzysz już wstał i właśnie zeskakiwał z łodzi na ciemną ziemię, na którą skierował łódź żołnierz. Zdawało się, że mgła nieco się rozproszyła, ale nadal zasłaniała dalszy widok.

– Co to było? – spytał żołdak.

– Jesteśmy na miejscu – odparł zakapturzony mężczyzna. – Wyłaź z tej łodzi, nie mamy całego dnia.

Haean to zrobił i po chwili wdepnął w sporą kałużę mułu. Skrzywił się i czym prędzej przesunął się na stabilniejszy grunt. Drugi mężczyzna już ruszył przed siebie, więc żołnierz nie miał zbyt wielkiego wyboru i podążył za nim, odganiając rękami rój owadów, który się do niego zbliżył.

Droga nie trwała długo i już wkrótce Haean ujrzał miejsce, do którego zmierzali. Ponad drzewami górował kamienny, stary budynek, który zdecydowanie najlepsze dni miał już za sobą. Właściwie, to ostała się jedynie mniejsza jego część. Większość ścian pochłonął upływ czasu, konstrukcja wydawała się tak niestabilna, że najmniejszy podmuch wiatru mógł ją zburzyć. Haean położył dłoń na rękojeści miecza i zacisnął mocno zęby. Dotarli. Mężczyzna zaprowadził go do wnętrza budynku, gdzie ujrzeli dziwną scenę. W środku znajdowało się niewielkie ognisko, obok którego leżały dwie półnagie osoby – kobieta i mężczyzna – złączone ze sobą w miłosnym uścisku. Nie poruszały się. Haean zamrugał.

– Amatorzy – mruknął zakapturzony mężczyzna, obrzucając ich szybkim spojrzeniem. – Nie powinni się jeszcze pchać na takie odludzia.

Haean otworzył usta, ale zamknął je, zanim cokolwiek powiedział. Jego towarzysz nie zatrzymywał się nawet na chwilę, teraz zmierzał do drewnianych drzwi, które znajdowały się w jednej z ocalałych ścian. Mężczyzna stanął przed nimi i uważnie przyjrzał się zamkowi. Mruknął coś tak cicho, że stojący obok żołdak nie zdołał tego usłyszeć, po czym wyjął z jednego z pakunków zawieszonych przy jego pasie coś, co wyglądało jak wytrych. Wsadził go do zamka i zaczął go przekręcać na wszystkie możliwe strony. Haean obserwował to ze zdumieniem. W końcu zakapturzony szybkim ruchem przekręcił wytrych, po czym odsunął się i solidnie kopnął w zamek. Zgrzytnęło i drzwi same się otworzyły, ukazując kamienne schody prowadzące w dół.

– Tego się nie spodziewałem – odezwał się Haean.

Mężczyzna nie odpowiedział, tylko sięgnął do długiego pakunku zawieszonego na plecach i zdjął go, po czym położył na ziemię. Żołnierz obserwował to z zaciekawieniem, lecz ku jego rozczarowaniu w pakunku znajdowało się kilka zwykłych pochodni. Ten człowiek z każdą chwilą zdawał się być o wiele bardziej zwyczajny niż w opowieściach, które słyszał Haean o jego podobnych. Teraz wyjął dwa krzesiwa i szybko podpalił pochodnię, która wesoło zapłonęła. Zakapturzony wziął ją do ręki, zamknął pakunek i z powrotem założył go sobie na plecy. Następnie bez słowa zaczął schodzić po kamiennych schodach, wchodząc w objęcia mroku. Haean westchnął i podążył za nim.

Schody nie były długie. Dużo czasu nie zajęło im zejście do długiego korytarza o kamiennych ścianach pogrążonego w mroku. Jedynie płomień pochodni rzucał światło, oświetlając drogę w promieniu metra. Haean dostrzegł na ścianach liczne symbole oraz płaskorzeźby. Miał zapytać towarzysza, co takiego oznaczają, ale powstrzymał się. W końcu jednak, po kilkudziesięciu minutach bezustannego chodzenia po identycznych korytarzach, żołnierz w końcu nie wytrzymał.

– Czego tak właściwie szukamy?

Zakapturzony mężczyzna spojrzał na niego, w jego oczach odbił się błysk pochodni.

– Zejścia. Na tym poziomie możemy guzik znaleźć.

Żołnierz odpowiedział skinięciem głową, a towarzyszący mu mężczyzna ponownie się odwrócił i ruszył korytarzem. Haean po kilkudziesięciu kolejnych minutach uznał, że kiedy tylko wyjdzie z tych ruin, zażąda przeniesienia z południa kraju na zachód, gdzie trwały sprzeczki z sąsiednim państwem. Żołnierze dostawali wysoki żołd, a nie robili zbyt dużo. Miejsce niemal idealne, zwłaszcza, że na granicy potrzebowano wielu wojów. Ale on oczywiście nie zdążył i został wysłany na te bagna. Tak się rozmyślił, że nie zauważył nawet, jak zakapturzony nagle się zatrzymuje. Haean minął go i nadepnął na coś dziwnego, co po chwili się obniżyło.

– Wracaj! – rozległ się krzyk za nim.

Zanim żołnierz zdołał cokolwiek zrobić, rozległ się świst i ze ściany wystrzelił wielki, żelazny pręt, który zagłębił się w ciele Haeana, przyszpilając go do przeciwległej ściany. Mężczyzna głośno sapnął i spojrzał na swoją klatkę piersiową, w której tkwił naprawdę wielki kawał żelastwa. Z rany wielkim strumieniem spływała krew. Spojrzał na zakapturzonego, który stał nieopodal i przyglądał mu się w milczeniu. Haean otworzył usta, ale poczuł, że nie ma już siły, aby cokolwiek powiedzieć. Jego głowa opadła, a on sam zamknął oczy i zaczął się trząść. Po jego twarzy spłynęła łza. Niedługo potem znieruchomiał.

Zakapturzony człowiek zaklął w duchu. Decyzja kapitana, aby za każdym razem, gdy wchodził do ruin, towarzyszył mu choć jeden żołnierz była według niego kompletną głupotą. Był to już trzeci wojownik, który zginął w przeciągu kilku tygodni. Nie mógł na to nic poradzić, za każdym razem robili coś głupiego. Nie mógł pilnować siebie i ich. Zbliżył się do żelaznego pręta i przeszedł pod nim, zbliżając się do drewnianych drzwi.

– Jak oni to robią, że nikt jeszcze nie dostrzegł faktu znikania tych mlekożłopów? – mruknął mężczyzna pod nosem, majstrując wytrychem w zamku.

Po chwili solidny kopniak otworzył drzwi, a człowiek ujrzał kolejne schody, jeszcze mniejsze od pozostałych. Na dole jednak otoczenie zupełnie się zmieniło. Znajdował się teraz w jakimś niewielkim pomieszczeniu. Podniósł wyżej pochodnię i rozejrzał się. Ściany były tutaj gładkie, wykonane z jaśniejszego kamienia, podobnie podłoga i sufit, z którego zwisało kilka dziwnych, złotych rzeczy przypominających nieco łańcuchy z przyczepionymi do ich końców kanciastymi przedmiotami. Oprócz tego w środku było też kilka stołów. Człowiek podszedł do jednego z nich i zaczął przerzucać znajdujące się na nim rzeczy. W większości były to jakieś stare naczynia lub bezużyteczne części od dziwnych machin. W końcu znalazł coś interesującego. Pod jednym ze złotych kubków znajdował się czerwony klejnot, w którym świeciło niewielkie światełko. Mężczyzna podniósł kryształ i przyjrzał mu się dokładniej.

– Kamień magazynujący – mruknął mężczyzna. – Czterysta akahczan wolną ręką.

Schowawszy kamień w sakiewce, rozejrzał się wokół, ale nie zdołał wypatrzeć niczego interesującego. Dostrzegł jedynie otwór prowadzący do kolejnego pomieszczenia. Czym prędzej skierował tam swoje kroki i po chwili ujrzał korytarz o wiele dłuższy niż zasięg światła. Zanim jednak zdołał cokolwiek zrobić, nagle zasyczało i na ścianach zapłonęły pochodnie, ukazując niezwykle długi tunel. Mężczyzna odruchowo znieruchomiał, ale gdy przez kilka minut nic się nie stało, ruszył wzdłuż korytarza, ignorując przy tym drzwi, które napotykał po drodze. Niedługo potem stanął przed żelaznymi, ledwo się trzymającymi na zawiasach wrotami na samym końcu pomieszczenia. Wyjął niewielki sztylet i podważył drzwi w zawiasach, ściągając je bez większych problemów. Jęknął jedynie, gdy kładł je na ziemi.

– To już nie na moje stare kości – mruknął pod nosem. – Ten żołnierzyk jednak mógł się na coś przydać.

Kiedy skończył mówić, usłyszał dziwny szept dochodzący z pomieszczenia, którego właśnie otworzył. Wstrzymał oddech, starając się rozpoznać mowę, ale na nic się to nie zdało. Była ona zbyt zniekształcona. Nie schował sztyletu z powrotem do zawieszonej na klatce piersiowej pochwy i wszedł do środka, wysoko podnosząc pochodnię. Musiał przyznać, że nawet on się nie spodziewał tego, co ujrzał.

Pomieszczenie niewątpliwie było jakąś wielką salą, jego ściany ginęły w otaczającej mężczyznę ciemności. Posadzka wykonana była z dziwnego, gładkiego materiału, w którym odbijał się płomień pochodni. Przed sobą mężczyzna dostrzegł fragment czegoś, czego kształt wskazywał narożnik stołu. Ruszył w jego stronę i ujrzał, że jest to naprawdę długi stół. Nie potrafił określić, jak duży, bo dalsza jego część znikała po kilku metrach. Znajdowała się na nim pełna zastawa, a przy nim siedzieli biesiadnicy. Mężczyzna zbliżył się do jednego i przyjrzał mu się z bliska. Podniósł brwi, kiedy ujrzał naszyjnik wysadzany kryształami na jego szyi.

– To ci chyba nie będzie potrzebne – powiedział i wyjął z jednej z sakiewek garść żółtego proszku, po czym sypnął go na medalion wiszący na szyi szkieletu. Cofnął dłoń, kiedy ujrzał czerwony rozbłysk. Podniósł wzrok na pozostałych biesiadników. Każdy szkielet w zasięgu wzroku miał na sobie biżuterię. – Ciekawe.

Nagle ponownie usłyszał dziwne szepty dochodzące gdzieś z mroku. Odsunął się od stołu i ruszył w tamtą stronę. Zauważył, że po drodze mija kamienne kolumny rozstawione w regularnych odstępach. Stół był o wiele dłuższy, niż mógł podejrzewać. Po kilku minutach nagle się skończył, a mężczyzna o mało co nie uderzył stopą w kamienny stopień. Podniósł wyżej pochodnię i ujrzał podwyższenie, na którym stał kamienny tron. Powstrzymał się od cofnięcia, gdy ujrzał szkielet w obszarpanych szatach, ściskający w rękach przedmiot przypominający róg do trąbienia pokryty świecącymi znakami. Najbardziej uderzającą rzeczą było to, że szkielet z trudem poruszał ustami, wydając świszczące dźwięki. W jego oczach płonął blady, błękitny płomień.

– Lich – mruknął mężczyzna pod nosem, na co szkielet z trudem podniósł na niego wzrok.

– Żywy – wychrypiał. – Po tak wielu latach… ale kto zapuściłby się do tych ruin?

– Wiesz, zajmuję się zbieraniem takich magicznych błyskotek, żeby je…

– Ach, poszukiwacz wiedzy. – Szkielet chyba spróbował się uśmiechnąć. – Kiedyś też taki byłem…

– Ale ja…

– Widzisz ich? Kiedyś na dźwięk tego rogu rozpoczynała się tutaj uczta zmarłych. Aż do czasu, gdy ich gospodarzowi nie zabrakło tchu…

Mężczyzna przez cały czas zbliżał się do licha, przyglądając się przedmiotowi w jego dłoni. Powolnym ruchem wyjął trochę żółtego proszku i posypał nim go. Rozległ się potężny wybuch, a mężczyzna poczuł, jak potężna siła odrzuca go do tyłu. Uderzył plecami w kant stołu i jęknął. Z trudem podniósł wzrok i ujrzał róg leżący na środku czarnego krateru. Po tronie i szkielecie nie pozostało żadnych śladów. Stękając, mężczyzna podniósł się. Powoli podszedł do leżącego na ziemi przedmiotu i podniósł go. Poczuł mrowienie wewnątrz dłoni.

– Proszę, proszę, tylko jedna rzecz może mieć w sobie tyle mocy.

Rozejrzał się, po czym schował przedmiot do ukrytego pod płaszczem, niewielkiego worka zawieszonego przy pasie i ruszył w stronę wyjścia.

 

Wewnątrz karczma wyglądała jeszcze lepiej niż na zewnątrz, a tam wyglądała o wiele lepiej niż wtedy, kiedy Vargan ostatni raz odwiedzał stolicę. Znajdowało się tam też więcej ludzi niż ostatnio. Nie zauważono nawet, kiedy wszedł. Rozejrzał się i po chwili wśród tłumu zauważył osobę, która idealnie pasowała do opisu. Wyglądała aż zbyt typowo. Vargan przysiadł się do człowieka ubranego w zwyczajny, miejski strój, ze zwyczajną twarzą oraz zwyczajnymi włosami. Sięgnął po stojący na środku stołu butelkę i nalał odrobinę wina do kubka.

– Wergan Merg, jak podejrzewam? – spytał, po czym napił się.

– Owszem – odpowiedział mężczyzna. – Choć twojego imienia nie znam.

– Wolę się z nim nie obnosić. Ryzyko zawodowe.

– Ano właśnie. – Wergan nerwowo bawił się dłońmi. – Masz go?

Vargan sięgnął pod płaszcz, do zawieszonego tam worka i wyjął podłużny przedmiot, po czym położył go na stole. Oczy Wergana rozbłysły, podobnie jak runy umieszczone na rogu. Mężczyzna w płaszczu rozejrzał się z lekkim niepokojem.

– Ciekawe.

– Naturalnie. Musiałem pokonać cały kraj, żeby tu dotrzeć. Że też można sprzedać coś takiego tylko w stolicy…

– Nie bez powodu – powiedział Wergan i sięgnął po róg, ale zakapturzony mężczyzna ruchem ręki zabrał go.

– Najpierw chciałbym usłyszeć cenę.

Wergan przyjrzał się rogowi tkwiącemu w dłoniach Vargana i skrzywił się lekko. Ktoś inny nie dostrzegłby tego, ale dla Vargana ten jeden odruch wystarczył.

– To jakiś akachamański śmieć… – powiedział wymijająco Wergan.

– Tak, widziałem ja już takie śmieci – mruknął Vargan. – Kiedyś jednego używałem jako garnka na zupę. Dałem go jakiemuś żebrakowi, co go spotkałem na trakcie. Dwa tygodnie później udałem się do stolicy i zastałem go tutaj.

– Ciekawe.

– Dosłownie tutaj. Dziś jest właścicielem owej karczmy oraz znacznej liczby podobnych w całym księstwie.

Zdziwiona twarz Wergana mówiła sama za siebie.

– A więc? Jaką fortunę dostanę za ten przedmiot?

Mężczyzna spojrzał na róg i zawahał się. Milczał przez chwilę, aż w końcu otworzył usta.

– Vargan! Stary druhu, czemu nie mówiłeś, że wpadniesz?!

Zakapturzony mężczyzna przymknął oczy i westchnął, a siedzący przed nim kupiec wyraźnie się wystraszył, bo szeroko otworzył oczy i skulił się na krześle, spoglądając na kierującego się w ich stronę mężczyznę. Miał na sobie drogie szaty najwyższej klasy, a w dłoniach dębową laseczkę. Ludzie widząc, że idzie, rozstępowali się przed nim, chyba że byli już naprawdę pijani, co o tej porze jednak było rzadkością. Mężczyzna podszedł do stolika i oskarżycielsko wycelował palcem w Vargana.

– No słucham, czemu nic nie wiedziałem?

– Miło cię widzieć, Sharanie. – Na twarzy Vargana pojawił się wymuszony uśmiech. – Jestem w stolicy tylko chwilowo, zaraz potem wracam na połu…

– Ależ trzeba wykorzystać każdy moment! – Sharan szeroko się uśmiechnął i chwycił Vargana za rękę, po czym odciągnął go od stolika, zanim ten zdołał cokolwiek zrobić. – Przedstawiałem ci już moją żonę?

– Ty masz żonę?

– A i owszem, a nawet i córkę!

– Widzę, że nie próżnowałeś – mruknął Vargan i obejrzał się za siebie. Wergan wpatrywał się w niego, niezbyt wiedząc, co ma robić. Zakapturzony pokazał mu dłonią, aby zaczekał, a ten skinął głową.

– Pozwól, że ci przedstawię. – Sharan przepchał się przez tłum do stolika, przy którym siedziały dwie kobiety. Pierwsza, wyglądająca na około pięćdziesiąt lat, była odziana w ozdobną suknię, druga, młoda dziewczyna ubrana była podobnie, ale skromniej. Obydwie miały mlecznobiałe włosy. Zaintrygowało to Vargana. Zawsze interesowały go sprawy magii, a albinosi zazwyczaj byli z nią jakoś powiązani, czasami magia miała dziwną cenę. – Oto moja żona, Mahalia i córka, Eihel. Moje kochane, to mój drogi przyjaciel, Vargan.

– Miło poznać – mruknął Vargan i rzucił ostre spojrzenie Sharanowi. – Mógłbyś nie rzucać moim imieniem jak popadnie?

– Ach, przepraszam. Zapomniałem. Mój druh zajmuje się zwiedzaniem starych ruin, oprócz tego w pewnych środowiskach jest znany jako jeden z najlepszych.

Vargan rzucił mu mordercze spojrzenie, na co ten natychmiast zamknął usta i zamrugał, spuszczając wzrok. Zakapturzony mężczyzna chciał już coś powiedzieć, ale przerwał mu kobiecy głos.

– To pewnie niebezpieczna praca. Nie zastanawiał się pan nigdy nad zmianą profesji? – spytała Mahalia.

– Oby nie zmieniał! – powiedział Saharan, zanim Vargan zdołał choćby otworzyć usta. – Dzięki temu człowiekowi jestem teraz, gdzie jestem. Bez niego byłbym nikim. Wiesz, postanowiłem napisać księgę, codziennie dyktuję po stronie najętemu przeze mnie skrybie. To będzie coś wielkiego. Nazywa się „Garnek pełen złota”. Mam zamiar wysłać ją do Biblioteki Zahamerskiej, na zachód, kiedy już ją skończę. Bądź pewien, że całkiem sporo tam o tobie wspomnę.

Vargan zacisnął zęby i powstrzymał się od sięgnięcia po sztylet.

– Lepiej żebym wracał do pracy – powiedział w końcu. – Czeka na mnie kupiec.

– Ależ oczywiście! Wybacz, że zabrałem ci czas. Wieczorem wpadnij tutaj, z chęcią postawię ci co nieco.

Vargan skinął głową w stronę dwóch kobiet i ruszył z powrotem do swojego stolika, mamrocząc pod nosem klątwy pod adresem bogów, którzy zesłali na niego myśl, aby dać żebrakowi stary garnek. Nagle stanął w półkroku. Wergan zniknął, jego krzesło było puste. Vargan powoli podszedł do niego i przekrzywił głowę. Nagle sięgnął pod płaszcz i zacisnął dłoń na ukrytym tam worku. Pustym worku.

– Oż cholera!

Rzucił szybkie spojrzenie w stronę drzwi. Zdołał dostrzec Wergana wybiegającego z budynku. Niewiele myśląc, natychmiast ruszył za nim, jednak szybko przekonał się, że nie jest to takie łatwe. Już wiedział, dlaczego tyle czasu zajęło kupcowi dostanie się do drzwi – tłum wcale nie miał zamiaru ustępować mu drogi, tak jak wielkiemu właścicielowi tej karczmy. Może i była ona na największym poziomie, ale znajdujący się tutaj ludzie zdecydowanie nie. Choć Vargan starał się jak mógł, jego chęć szybkiego wydostania się z budynku została udaremniona przez barczystego mężczyznę wyglądającego na marynarza. Najwidoczniej nie spodobało mu się, że ktoś odepchnął go na bok, po chwycił zakapturzonego człowieka za ramię.

– Hej, ty! Uważaj lepiej!

Vargan wolną ręką sięgnął do jednej z sakiewek i wyjął trzy niewielkie, gliniane kulki, które szybkim ruchem rzucił w stronę mężczyzny. Te uderzyły w jego twarz, pękając i uwalniając czarną chmurę. Mężczyzna puścił go i złapał się za oczy, które musiały go piekielnie piec. Vargan nawet się nie obejrzał; kiedy tylko oswobodził rękę, ruszył dalej. Dopiero po kilku minutach udało mu się dotrzeć do drzwi i wypaść na ulicę. Rozejrzał się bardziej z nadziei, czy może jakimś cudem kupca coś zatrzymało. Nie zdołał dostrzec jednak nic.

Zaklął pod nosem i wyjął sztylet, którym przyczepił niewielki kawałek papieru do ściany karczmy. Zbliżył się do mapy i zaczął mamrotać po nosem:

– W mieście tego nie sprzeda, będzie musiał wypłynąć, tylko dokąd? Najkorzystniej sprzeda to w Ahalimie, ale nie może być aż tak głupi, aby to zrobić. Istnieje jeszcze kilka porządnych rynków, ale… zaraz, a może… genialne.

Schował sztylet do pochwy, a mapę za pazuchę, po czym puścił się pędem na północ miasta. Zapomniał jednak, że znajduje się w bogatszej części miasta, a tutaj ludzie nie działali tak racjonalnie, jak powinni. Musiał w biegu mijać ludzi chodzących, gdzie tylko zechcieli. W końcu zdecydował się dalszą drogę odbyć po dachach, dzięki czemu zaoszczędził sporo czasu. Po kilkunastu minutach już dotarł do niewielkiego portu. Przystanął na krawędzi dachu jakiegoś magazynu i potoczył spojrzeniem po zacumowanych statkach. Jęknął w duchu. Wszystkie wyglądały dla niego identycznie, skąd miał wiedzieć, które gdzie płyną? Nagle dostrzegł coś, co przykuło jego wzrok. Jakąś awanturę na jednym ze statków. Sięgnął do jednej z wielu zawieszonych przy pasie sakiewek i wyjął z niej szklany okular, który podniósł na wysokość oczu i skierował w stronę pokładu statku. Co prawda obraz był fatalnej jakości, ale zdołał dostrzec to, co chciał. Schował kawałek szkła z powrotem do sakiewki, po czym zeskoczył z dachu prosto na ulicę, lądując w przyklęku. Wzbudził tym strach kilku przechodzących mieszczan, ale nie zwrócił na to zbyt dużej uwagi. Natychmiast stanął na nogi i ruszył biegiem w stronę odpływającego statku, odtrącając wszystkich, którzy stanęli mu na drodze.

Gdy dotarł do brzegu morza już wiedział, że jest za późno. Zlustrował wybrzeże w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby mu dosięgnąć odpływający statek. Dostrzegł coś takiego. Bardzo długą, drewnianą kładkę, która widocznie była w budowie. Natychmiast do niej dopadł i, odtrącając dwóch strażników strzegących wejścia na nią, wbiegł na nią. W biegu sięgnął do jednej z sakiewek i wyjął ciemny, kolisty przedmiot, który pewnie ścisnął w dłoni. Kładka niedługo potem się skończyła, ale były jeszcze pojedyncze, pionowo wbite pale, które ciągnęły się daleko. Po nich Vargan przeskakiwał, aż w końcu dotarł do ostatniej. Wyprostował się na tyle, ile mógł i zmierzył wzrokiem powoli wypływający okręt. Sięgnął do jednego z pasków i odpiął go, po czym zwinął w połowie i w powstałym zgięciu umieścił kulisty przedmiot. Następnie szybkim ruchem uniósł pasek do góry i zaczął nim wymachiwać nad głową niczym procą. Przez kilka minut wpatrywał się w okręt, aż w końcu wyrzucił pasek w przód, a kula została wyrzucona w powietrze na dość wysokim łuku. Vargan śledził jej lot. Gdy uderzyła w burtę okrętu i wybuchła płomieniami, uspokoił się. Odwrócił się i rozpoczął serię skoków, aż w końcu ponownie znalazł się na drewnianej kładce. Ruszył w stronę lądu, ale nagle zauważył ruch z boku. Zablokował dłonią drewnianą maczugę, sapiąc z bólu. Zanim zdążył się zorientować, poczuł silne uderzenie na plecach, którego siła popchała go na ziemię. Chciał się podnieść, ale skutecznie uniemożliwił mu to kolejny cios, tym razem wymierzony w ramię.

– Dobra robota.

– Się wie. A teraz wyciągaj sznur, zabieramy tego skurwysyna do kapitana.

 

– Jak się nazywasz? – spytał Calses, spoglądając na przyprowadzonego przez strażników mężczyznę.

– Abhamanaghamar Shu'hamindirimini Valsahamundurururu – odpowiedział ten z kamiennym wyrazem twarzy.

Calses spojrzał na skrybę, który w osłupieniu wpatrywał się w mężczyznę. Jego ręka zawisła w powietrzu nad powierzchnią papieru, po piórze kapał czarny atrament. Kapitan westchnął i ponownie spojrzał na zakapturzonego człowieka, marszcząc brwi.

– No co? Wychowałem się w dziwnej kulturze, nic na to nie poradzę.

– Ivir, pisz to – mruknął Calses, a skryba jęknął głośno, ale wziął się do pracy, każąc mężczyźnie co chwilę powtarzać swoje imię. Kapitan skinął głową w stronę dwóch strażników stojących z nim. – Wy dwaj, przeszukajcie go. I na litość boską, zabierzcie mu ten płaszcz.

Strażnicy spełnili polecenie. Jeden z nich złapał za płaszcz i szarpnął nim. Spinka trzymająca go na ciele człowieka pękła. Strażnicy spojrzeli z osłupieniem na mężczyznę. Na całym jego wewnętrznym ubraniu znajdowało się mnóstwo pasków oraz sakiewek, kilka pochew na noże umiejscowionych w różnych miejscach, a wszystko ułożone tak, aby nie przeszkadzało w ruchach, spięte innymi paskami.

– Proszę, proszę – mruknął Calses. – Wygląda na to, że masz poważne problemy, panie Abha…

– Abhamanaghamar – poprawił go skryba.

– Otóż właśnie. – Kapitan skinął głową i podszedł do mężczyzny, który wpatrywał się w niego beznamiętnym wzrokiem. Spojrzał w jego pozbawione emocji oczy i groźnie zmarszczył brwi. – Nie obchodzi to pana, panie Abhama…

Skryba już otwierał usta, aby poprawić kapitana.

– Panie Vargan?

Oczy pięciu mężczyzn powędrowały w stronę drzwi, w których stała kobieta o białych włosach w towarzystwie strażnika. Calses zamrugał i spojrzał na swojego podwładnego z pytaniem w oczach.

– Eihel, córka Sharana.

– Ach, tak – powiedział Calses i przeszył spojrzeniem przyprowadzonego przez straż mężczyznę, który wpatrywał się z widocznym zdziwieniem w nowo przybyłą osobę. – Dziwna kultura, co, panie Vargan?

Ten wzruszył ramionami. Kapitan pokręcił głową z dezaprobatą i ponownie spojrzał na Eihel, która przyglądała się im z lekkim zdziwieniem.

– O co chodzi?

– Ja… mogę poręczyć za tego człowieka – powiedziała Eihel. Na początku się trochę zawahała, ale teraz mówiła już pewnie. – Jest on bliskim przyjacielem mojego ojca, który jest gotów dołożyć wszelkich starań, aby udowodnić jego niewinność.

Kapitan zacisnął zęby. Nie było dobrze.

– Zaatakował książęcy statek – mruknął. – W dodatku bronią, która jest na terenie księstwa najpewniej zabroniona.

Młoda kobieta spojrzała na niego wzrokiem, od którego poczuł gęsią skórkę.

– Wy dwaj, uwolnić go. Ale robię to tylko ze względu na twego ojca, panienko. Następnym razem mu nie podaruję.

Jeden ze strażników, którzy przyprowadzili tutaj Vargana, podszedł do niego z nożem w ręku i przeciął sznur krępujący jego ręce. Mężczyzna uśmiechnął się i roztarł obolałe nadgarstki, po czym rozejrzał się.

– Gdzie jest mój płaszcz?

Wyglądało na to, że nikt go nie słuchał. Calses i Eihel wciąż wymieniali się spojrzeniami, a pozostali przebywający w sali byli zbyt zajęci obserwowaniem tego.

– A teraz możecie już iść.

– Ale mój…

Kapitan obrócił o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzał morderczym wzrokiem na Vargrana, który natychmiast zamknął usta.

– Idź pan stąd, zanim coś mnie trafi – wycedził Calses.

– Dobra, już dobra – powiedział Vargan, podnosząc obie ręce. – Tylko spokojnie, już sobie idę.

Mężczyzna ruszył w stronę drzwi, odprowadzany spojrzeniem kapitana. Gdy stanął przed drzwiami, stojący w nich strażnik przepuścił go i Vargan wyszedł na zewnątrz. Zanim jednak zdołał cokolwiek zrobić, stanęła przed nim Eihel, wpatrując się w niego łobuzerskim wzrokiem.

– Dziękuję za ratunek, oszczędziłaś mi kilku godzin szlifowania zamka – powiedział Vargan. – Jak rozumiem, ojciec cię wysłał?

– Zobaczył, jak wybiegasz z karczmy i kazał mi mieć na ciebie oko.

– Kiedy zdążyłaś się przebrać? – spytał Vargan, przyglądając się błękitnej sukni dziewczyny. Nie różniła się niczym od tych, które nosiły skromne mieszkanki, nie utrudniała ruchów w tym stopniu, co ta ozdobna, którą Eihel miała na sobie ledwie kilkanaście minut temu. – Zresztą nieważne, przyda mi się twoja pomoc. Będziesz mi towarzyszyć podczas przechadzki po mieście?

– Z przyjemnością.

Vargan chwycił dziewczynę pod ramię i ruszył w kierunku dzielnicy handlowej. Ta nie znajdowała się daleko i niedługo potem tam dotarli. W tym rejonie miasta domy były o wiele skromniejsze, a ulice szersze. Niemal wszędzie znajdowały się stragany pełne najrozmaitszego towaru. Było tutaj mnóstwo ludzi, kupujących, sprzedających oraz przyglądających się wszystkiemu, co miało jakąkolwiek wartość. W ten tłum łatwo się było wtopić i nietypowy wygląd Vargana przestał zwracać na nich uwagę. Mężczyzna rozglądał się przez całą drogę, aż w końcu dostrzegł to, czego szukał. Podszedł do straganu z trzema wiszącymi płaszczami i przyjrzał im się krytycznie.

– Jak myślisz, który się nada?

Eihel spojrzała ze zdziwieniem najpierw na niego, a potem na trzy identyczne płaszcze wiszące tuż przed nią. Jej towarzysz wpatrywał się w nie z taką uwagą, jakby odczytywał jakieś starożytne manuskrypty. Przez chwilę udawała, że się zastanawia, aż w końcu się poddała.

– Wyglądają tak samo.

– Widać, że nigdy nie kupowałaś płaszcza – mruknął Vargan i ściągnął środkowy, po czym odezwał się do kupca. – Ile za ten płaszcz?

– Trzydzieści branów – odpowiedział ten z uśmiechem.

Vargan sięgnął do sakiewki, ale zamarł, gdy jej nie wyczuł. Spojrzał na miejsce, w którym powinna się znajdować i dostrzegł jedynie kawałek sznurka. Przyjrzał się mu uważnie.

– Okradziony z pieniędzy przez straż miejską… wiedziałem, że ten drab z blizną wygląda podejrzanie – mruknął i spojrzał na Eihel. – Zapłacisz za mnie? Kiedyś się odwdzięczę.

Ta skinęła głową i wyjęła trzydzieści miedzianych monet, które wręczyła kramarzowi. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Vargan narzucił na siebie płaszcz i zapiął go pod szyją. Nałożył na głowę kaptur i odetchnął z ulgą.

– Możemy ruszać dalej.

Teraz z kolei zaprowadził ją w zupełnie inny obszar miasta. Eihel przyglądała się ze zdziwieniem zadziwiająco ozdobnym budynkom wznoszącym się wysoko ponad inne. Każdy bez wyjątku posiadał na ścianach złote płaskorzeźby ukazujące różne fragmenty z historii księstwa. Vargan uśmiechnął się pod nosem, widząc zdumienie oraz fascynację w oczach Eihel.

– Niezwykłe miejsce, prawda?

– Nigdy tutaj nie byłam – powiedziała kobieta i spojrzała na mężczyznę. – Jak to możliwe?

– To miejsce jest ukryte przed zwykłymi mieszkańcami w niezwykły sposób. Jak widzisz ta dzielnica ma przedstawiać dumę księstwa. Dawno mnie już tutaj nie było, jak widać zdołali sporo zbudować.

– Ale o co tutaj chodzi?

– To nieistotne, ciężko to zrozumieć – odpowiedział Vargan. – Gdzie mogę znaleźć statek wypływający do Niemarotu?

Dziewczyna przystanęła.

– Do Niemarotu? Nie znajdziesz takich, musiałbyś przekupić jakiegoś kapitana.

– Rozumiem – odparł mężczyzna, po czym spojrzał na włosy Eihel. – Miałaś w rodzinie wiedźmę?

– Co?!

– O tym świadczyłby nietypowy kolor włosów – powiedział Vargan i zamyślił się. – Oraz ta niepowstrzymana ciekawość świata.

– Jaka ciekawość? – Ponownie ruszyli do przodu, tym razem jednak o wiele wolniej.

– Ojciec nie wysłałby cię za mną, gdybyś nie znała tego miasta. Ktoś taki jak ty nie musi. Wymykasz się czasami z domu, nieprawdaż?

Eihel przez chwilę milczała.

– Wypływasz tam, prawda? Do stolicy Urynii?

– Nie zaprzeczę.

Dziewczyna zagryzła wargi.

– Czy…

– Nie ma mowy – odpowiedział mężczyzna, zanim Eihel zdołała chociaż zadać pytanie. Ta spojrzała na niego zdumionym wzrokiem. – Nie mam zamiaru zabierać cię ze sobą.

– Skąd…

– Widać po twojej twarzy.

– Ale ty nie rozumiesz – powiedziała Eihel, zaciskając pięści. – Sharanowi zależy tylko na pozycji. Jestem zaręczona z jakimś szlacheckim dupkiem z wyższych sfer. A gdzieś tam mój ojciec ma własny okręt…

Vargan przyjrzał się z zaciekawieniem Eihel.

– Podejrzewam, że to romantyczna historia.

– Co takiego?

– Ta z twoim ojcem. Sharan o niczym nie wie?

Dziewczyna spoglądała na niego z szeroko otwartymi ustami. Vargan uśmiechnął się i ukłonił się nieznacznie.

– Nie – powiedziała w końcu Eihel.

– W sumie cię rozumiem – powiedział Vargan. – Sam miałem problemy z ojcem. Uważał, że za dużo czasu spędzałem na zabawach w woja, a za mało na ciężkiej pracy na polu. Dziś uważam, że dobrze robiłem. Szkoda, że ojciec nie może już o tym wiedzieć, ale przecież w przeciwnym wypadku nie miałbym mu jak tego udowodnić.

Kolejna dłuższa chwila milczenia.

– Och… Przykro mi…

– Nie szkodzi, często mawiał, że raz się żyje – odparł mężczyzna. – A teraz posłuchaj. Wiem, że nudzi cię to całe miejskie życie, ale nie ma argumentu, który przekonałby mnie do zabrania cię ze sobą. Nie chciałbym mieć twojego życia na sumieniu.

– Sądzisz, że sobie nie poradzę?

Vargan wspomniał żołnierza, który kilka miesięcy wcześniej zginął na bagnach.

– Lepsi sobie nie radzili.

Przez cały czas przemierzali ulice dziwnej dzielnicy. Zanim Eihel się zorientowała, już wokół niej znajdowały się zwykłe, drewniane budynki, a na ulicach ponownie byli ludzie. Dziewczyna zauważyła to dopiero, gdy o mało nie wpadła na jednego z przechodniów. Ze zdziwieniem ujrzała szyld karczmy Sharana wiszący tuż nad nią.

– Jak…?

– Rozmowa to zawsze dobry sposób odwrócenia uwagi – powiedział Vargan i puścił Eihel. – Miło się gawędziło, ale muszę znaleźć statek. – Po czym odwrócił się i ruszył ulicą.

– Zaraz – powiedziała dziewczyna, na co mężczyzna przystanął i spojrzał przez ramię. – Potrzebujesz moich pieniędzy, aby kogoś przekupić. Sam nic nie masz!

– Jakoś sobie poradzę – mruknął Vargan i oddalił się od karczmy. Kiedy upewnił się, że dziewczyna już go nie widzi, wyjął spod płaszcza skórzany mieszek, który dotąd chował. Uśmiechnął się, kiedy usłyszał brzęk monet. – Zawsze dobry sposób na odwrócenie uwagi.

 

Vargan z lekkim uśmiechem na ustach przyglądał się oddalającemu miastu. Uśmiechał się pomimo tego, że jego żołądek skręcał się w węzeł. Wcześniej zażyte lekarstwo na chorobę morską działało nawet lepiej, niż się spodziewał.

– Za ile dni będziemy na miejscu? – spytał stojącego obok mężczyznę, przyglądającego się czemuś przez lunetę. Ten natychmiast ją opuścił i spojrzał na zakapturzonego.

– Cóż, jeżeli złapiemy dobry wiatr, to do portu w Benglimie dotrzemy za dwa tygodnie. Wybrałeś dosyć dobry czas na podróż w tamtą stronę.

Vargan skinął głową i sięgnął pod płaszcz. Wyjął z sakiewki kilka monet i wręczył je kapitanowi. Ten przyjął je, wysoko podnosząc brwi.

– A to co?

– Zapobiegliwość. Wkrótce zrozumiesz.

Kapitan pokręcił głową, ale przyjął pieniądze. Vargan tymczasem oddalił się. Postanowił, że przejdzie się po pokładzie. „Srebrny wicher” okazał się być idealnym statkiem dla niego. Szybki okręt kupiecki miał popłynąć na północ, ale drobna opłata wystarczyła, aby kapitan zmienił kurs. Vargan podejrzewał, że zapłacił nawet więcej, niż powinien, bo cała załoga traktowała go nadzwyczaj sympatycznie. A jeżeli już o załodze mowa, to ta póki co doskonale spełniała swoje zadania. A przynajmniej tak wydawało się Varganowi, mało znał się na żeglarstwie.

Nagle jego wzrok przykuła samotna beczka stojąca przy jednym z masztów. Spojrzał w kierunku steru i zauważył, że kapitan z ciekawością mu się przygląda. Vargan uśmiechnął się pod nosem i podszedł do beczki.

– Możesz już wyjść – powiedział, stukając dwa razy w drewniane wieko. – Z doświadczenia wiem, że nie jest to najwygodniejsza kryjówka.

Znajdujący się w pobliżu marynarze spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale on nie zwracał na to zbyt wielkiej uwagi.

– Zróbmy więc tak. Albo wyjdziesz, albo przewrócę tę beczkę.

Tym razem zaskrzypiało, po czym wieko podniosło się i wyjrzała z niej głowa z białymi włosami.

– Skąd wiedziałeś – spytała Eihel, nie kryjąc zirytowania.

– Nie ty pierwsza chowasz się na statku – powiedział Vargan. – Co było w tej beczce?

– Jakieś warzywa.

Kilku członków załogi jęknęło, a Vargan w ostatniej chwili powstrzymał się od tego samego. Dostrzegł kątem oka, że w jego stronę zmierza kapitan okrętu.

– Dzięki tobie załoga będzie musiała oszczędzać jedzenie inne niż solone ryby.

Eihel nie odpowiedziała, bo w tej chwili Vargana za ramię szarpnął kapitan. Mężczyzna ujrzał zdenerwowane oblicze.

– Co to ma oznaczać?

– Mamy pasażera na gapę, nie widać?

– Widać, że się znacie. A więc to ty za nią zapłacisz.

– Już to zrobiłem. Mówiłem: zapobiegliwość.

Kapitan zamrugał ze zdziwienia. Przez chwilę nic nie mówił, aż w końcu skinął głową.

– Dobrze – powiedział. – Ale sam będziesz musiał o nią zadbać. Nie mamy dla niej nigdzie miejsca.

– Oczywiście, żaden problem.

Kapitan odwrócił się i ponownie ruszył w stronę steru. Vargan spojrzał na Eihel.

– Wyłaź lepiej. Tak bardzo zbrzydło ci beztroskie życie, że zabierasz się ze mną?

Eihel wzruszył ramionami i posłusznie wyszła z beczki. Vargan dostrzegł, że dziewczyna zdobyła w jakiś sposób skórzaną zbroję. Mężczyzna podniósł brwi ze zdziwienia.

– Po co ci to ubranie?

– No, jak to po co? Na podróż.

Vargan westchnął.

– Za dużo się nasłuchałaś ojca i ballad. Nie czekają nas niebezpieczne przygody i walki z potworami.

– Zaraz, więc jednak mogę z tobą płynąć?

– Chyba nie mam innego wyboru – powiedział Vargan. – Chociaż w sumie… miasto jeszcze widać, a gdzieś tutaj powinna być szalupa.

Eihel zmarszczyła brwi.

– Żartujesz sobie, prawda?

– Tak, póki co żartuję. Jestem ci przecież coś winny.

Koniec

Komentarze

Masz potencjał, ale tekst nadaje się do generalnego remontu – zauważyłam kilka literówek i powtórzeń, a wrzucanie pojedynczych rozdziałów, na dodatek pisanych w jeden dzień, zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem. Może zamiast od razu brać się za powieść, spróbuj swoich sił w krótkiej formie? Poćwiczysz warsztat, wyrobisz się, więcej osób przeczyta Twoje teksty i powie Ci, co o nich myśli. Poza tym, lepiej nie dzielić tekstu i wrzucać od razu całość. Nikt nie lubi zaczynać historii, której zakończenia może nigdy nie poznać.

Ale nie zniechęcaj się, jak już powiedziałam, masz potencjał, a poza paroma błędami, językowo też nie jest źle. Ćwicz, pisz dalej, dziel się swoimi tekstami.

Pozdrawiam!

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Nowa Fantastyka