- Opowiadanie: mikros - NIE KLĘKAJCIE PRZED MOIM DOMEM (powieść) odcinek drugi LOT GRYFINÓW

NIE KLĘKAJCIE PRZED MOIM DOMEM (powieść) odcinek drugi LOT GRYFINÓW

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

NIE KLĘKAJCIE PRZED MOIM DOMEM (powieść) odcinek drugi LOT GRYFINÓW

„Nie klękajcie przed moim domem"

Część pierwsza: „Alchemnich"

Tom pierwszy: „Korona Wysp Zewnętrznych"

Rozdział pierwszy: „Neleetheleus"

II „Lot gryfinów"

Robiło się coraz ciszej, odgłosy nocy zamierały. Cykania, pobrzękiwania i szelesty, tak wyraziste i namacalne w ciemnościach, często przetykane ostrzejszymi pomrukami i warkami, spokojniały, coraz trudniejsze do wyłowienia. Ich miejsce zajmowały nowe dźwięki – przynależne dniowi. Oto roje ptactwa obudzone światłem podjęły zwykłą, codzienną krzątaninę ubarwiając swoje zajęcia śpiewem we wszystkich tonacjach i głosami tak tkliwymi że aż zapierało dech. Brzask szarzył niebo coraz to odważniej, przesiąkając w głąb od koron drzewnych, poprzez podszyt, aż do gęstwin runa, wszelka żywina podnosiła się z legowisk, opuszczała ostępy, gawry i mateczniki. Stroszył się świt rześki, mężny i zagęszczony. Oślepiał swoją witalną przenikliwością, blady, ale natchniony obietnicą pełni upalnego dnia, igrał w powietrzu radosny i żywotny.

 

Szczęsny czas, z którego należało korzystać do woli. Każdy człowiek ubrany kajdanami obowiązku i służby, powinny i oplatany sztucznymi ludzkiej zbiorowości przykazaniami, nie był w stanie uzmysłowić sobie, co może nieść ze sobą ta pora. Może nawet na chwilę przystanął zachwyciwszy się jego zjawiskowością, ale już zaraz powracał do świata tylko jemu przynależącemu, nędznej cząstce zbiorowości, gdzie szukał jedynie oparcia dla swojej niewysłowionej tęsknoty za bezpieczeństwem, momentu wytchnienia pomiędzy śmiercią jedną a drugą. Zdjęty niezwykłą odmianą, nagle zapominał gdzie się znalazł i dokąd zmierza, gdzie jest prowadzony, na jakiego Boga ofiarę.

 

W prostej swej umysłowości próbując wyjaśnić dla niego nieznane myśli, przybliżyć je, zrozumieć, na próżno wysilał rozum. Odrętwiały oddawał się znowuż cały dla snu, żeby ciało wystawione na straszne obroty losu go nie zawiodło.

 

Zbawienna to chwila dla skrytych postanowień. Widety, otępiałe, obwołują się z rzadka, trwając raczej niż dając pozór. Żołnierze zastygłszy w pozach wyczekujących, zobojętniali, zostają na miejscach. Nie podnieca już strach przed sierżanckim kijem, pięścią kaprala, oficerskim kopniakiem, czy też wrogim sztyletem, co płytkim, zimnym cięciem wysysa z gardła ostatni dech.

 

U gryfinów jest inaczej – tu służba nigdy nie ustaje. Dzień jest lotny? Pole wzlotów tętni życiem, gryfy jadą w górę, kwiląc wesoło jak to drapieżcy, niosąc napowietrznych jeźdźców. Lub wracają ociężałe od wysiłku, często ranne, miaucząc narzekająco. Wieczór jest porą liczenia – liczenia strat i ocalałych, poszukiwań i pogrzebów.

 

Noc pełni wyjątkową rolę. To czas frajkurów i alakalabryny– światło rozprasza ciemności a rany goją się szybciej – trwają gorączkowe przygotowania do następnego dnia, z nadzieją na jeszcze jeden lot.

 

Pole wzlotów rozpoznać jest łatwo, już z dala, z poza drzew błyskają frajkurskie lampy. Coraz bardziej nerwowe, drgają, przesuwają się, zdawałoby się w najdziwniejszych kierunkach. Słychać ciche gwizdki manutalów i głębokie, jak nie z tego świata pomruki gryfów.

*

 

Violl nie w pełni jeszcze rozbudzony, pragnął tylko wspiąć się na swoim Hoe w niebo. Tam, wyżej oddychało mu się lżej. Nadmiar powietrza na nizinach powodował u niego nieprzyjemne skutki. Senny, miewał koszmary, nie mogąc dostatecznie się skoncentrować, otępiały na wszystko. Powietrze go odmieniało. Tam był kimś innym, zbierał się w sobie – tężał. Zawadyjacko przechylony w siodle, zamieniał się w drapieżnika, takiego jak gryf, frunął wypatrujący – gotowy.

 

– Jestem Chorąży Pocztu, Ynfra Kazul a to przewodnik drugiego manipułu Sztychar Waske Sab – przedstawił się wysoki, chudy jak tyka oficer. Violl niezgrabnie zeskoczył z konia.

 

Nie znał żadnego z nich. Przyleciał nad ranem, ostatkiem sił – wyczerpany.

 

Przed oczami duszy jego załopotały sztafaże wspomnień.

 

Noc pełna blasku. Kmows ogromnym talarem przygląda się z północy. Nic poza nim, żadnej chmurki. Ogromna spłacheć wyspy Methasis leży teraz spokojnie, uśpiona, szara, jakby pusta. Wznoszący wiatr wywabia na polany przesuwające się pod skrzydłami mgły. Szczotki lasów nierealnie odbarwione kłaniają się dostojnie.

 

"Za nisko. Ciągle jeszcze za nisko." – Strach przed wybłyskami światełek pod czarnymi koronami soych każe ściągać cugle Hoe coraz gwałtowniej. Nieomylna tafla Żatyry biegnie na oślep dolinkami i polankami. Las naciska uparcie, a teren unosi się już jak plecy olbrzyma. Jedna trzecia część nocy odeszła w zapomnienie a nic oprócz oparu na zachodzie. Żadnej wskazówki, tylko przeczucie. Tu i ówdzie już wyrywał się z pod skóry Lasu czarny kadłub skały. Powietrze gęste jak utkane z pajęczyn odpływa w dół, tu wyżej jest zdrowa rześkość łatwiejsza do przepchnięcia pod skrzydła. Żatyra nie daje za wygraną, plącze się pod skrzydłami raz z prawej a raz z lewej strony. Jej heblowana wstęga wsiąka w szarość. Wreszcie ziemia wzbiła się wyżej podchodząc odrzynającymi się grzebieniami pod nos Hoe.

 

„Wyżej! Już cienie poukładały się na ciągnącej ostatkiem sił klindze Kmowsa." Spadające w paszczę mroku zbocza ogromnej kopiastej góry wyłoniły się nagle za lewą ręką. – "Za daleko? Nie! Żatyra dopiero teraz skręca ostro w prawo." Zawisł nad urwiskiem przełęczy prowadzącej do Mirabilis. Gharpa – „góra obelisk, siostra Narhy."

 

Odczuwając raczej niż pojmując, odruchowo karmi Hoe małymi treściwymi kulkami. Zwierzę z nową mocą i tężyzną dźwiga się dostojnie. Tnący błysk Czarciego Jeziora wychyla się z pod czarnego kaptura góry. Jego bierze lotnik nieulękły za przewodnika i spływa w żyzną dolinę. Jeszcze ogląda się wymierzając kurs tak, żeby utrafić w Siodło. Nie jest to jednak potrzebne. Skalna brama szeroko rozchyla zwilżone srebrem ściany. Z daleka, zdawałoby się z nieskończoności zza czarnej zasłony, wypłynął poziomo złotawy dym obłoku.

 

O ty drogowskazie, dobrze służysz nocy, ale rozwiej się zaraz i nie tamuj drogi napowietrznemu wędrowcy, bo ma on tylko połowę drogi poza sobą a nie może ustać w tym miejscu. Śmierć mu zagrozi okropna z Lasu, bezrozumna i nieludzka.

 

Dlaczego zimny pazur sinego tumanu tak jadowicie sycząc wyciąga się w stronę ciągnącego powietrzem wierzchowca?

 

To Bagna Chouant, najokropniejsze miejsce na Methasis. Trzeba bardzo uważać, bo złe ogniki i ciężkie smrodliwe chmury potrafią odwracać świat. Biedny jest wędrowiec, co się zapuszcza w te ostępy, nawet w dzień.

 

"Mam jeszcze sporą wysokość." – Mówi sobie raczej dla pokrzepienia się. Już strach mrożącym oddechem oblewa szyję i kark. – "Tu nie dochodzą opary, niebo jest czyste, a Kmows nieomylnie wskazuje północ, wystarczy jego światło utrzymywać na krawędzi prawego oka."

 

Gdzieś poza kołtuniastymi mgłami nakrapiają drobną ospą siną taflę zatoki Itaa saruckie wysepki. Przybywa różnych świateł. Płoną ogniska, palą się jakieś chałupiny. Czuć swąd, ale wiatr od Elteru spycha to wszystko na południe gdzie pobłyskują już zęby Radacomu. Przed lotnikiem wyłania się ostatnia przeszkoda – wąska jak sarcs furta przełęczy Rhylla. Łatwo jest już trafić – nieprzerwana ludzka rzeka, z latarniami, pochodniami i łuczywami nieustannie prze traktem na Shautt. Samo miasteczko wygląda jakby zaraz miało wybuchnąć – kłębią się, artylerie z armatami, piechoty skrzące się od bagnetów, wreszcie jazdy wijące się dziwnymi esami. Nade wszystko ulice nabite są furgonami o czarnych polakierowanych budach i wozami furażowymi, blokującymi wszystkie mniejsze uliczki, place i pobocza.

 

"Korpus Trybutora" – cieszy się lotnik i wychyla się na lewo i w prawo ażeby znaleźć miejsce zdatne do przyziemienia. – "Ostatni to czas. Hoe ciągnie resztką sił. Nie wiem, co było by gdyby nie te kulki z alakalabryną."

 

Bukfa Hamstenerer wyskoczyła z ciemności błyszcząc chwiejnymi rzędami alabastrowych urn. Nocny lotnik spikował w tamtą stronę, wykonał przepisowy krąg i zadął rozdzierająco w infinitivus. Odpowiedział mu głos równie wrzaskliwy, ale w innym tonie i krótszy. Nie zastanawiając się długo spłynął wprost, mierząc tak, aby gryf zdołał wytracić przed bukfą. Ale co to? Pod nimi nie przyjazna twarda ziemia, murawa miękka i tłumiąca odgłos, ale jakaś grząska smrodliwa topiel. Lotnik szarpiąc wędzidła próbuje poderwać zwierzę do lotu jeszcze, ale gryfowi brakuje oparcia, nie ma odbicia. Pakuje się bezceremonialnie w czarną breję skomląc bezradnie.

 

"Gdziem ja popadł" – pyta lotnik? Rozpaczliwymi ruchami odwija gruby marolny sznur zakończony dylawą. Rozmachawszy go ciska w ciemność. – "Nic!" W drugą stronę – "Nic! "Tylko gryfi łeb wystaje już ponad patokę, a ona zaciska się wokół nóg, łapie za pachwiny, ciągnie za poły kurty. Tak mało czasu, już słychać nadchodzącego Lyessa. Śmierć o sto kroków. Każdy oddech jest tak cenny. "Nie desperuj – walcz – o życie" – spada na niego myśl jak cios manipherów!

 

Jeszcze jeden wyrzut liny – "może ostatni" – rozpaczliwy. Ściąga z całych sił, ramiona wyrywają się z bagna z coraz większym trudem. Lina stawia opór – "nareszcie"!

 

Jedno pociągnięcie ramion za drugim żeby wydostać się ze śmiertelnej paszczęki, W końcu wywlekłszy się puszcza linę i łapie spazmatycznie jakieś szmaty. "Ręka" – chwyta kościstą dłoń – "to Lyess!"

 

W mgnieniu oka odleciał go senny opar:

 

– Starszy Sekundpocztowy Manipułu Solarnego Szambelana Wielkiego Wachmajstra Królewskich Stajen Gryfickich Jego Wielmożności Kawalera Quyberot Markiza den neer Vollans, Gardens Violl – już się prezentował nieco oniemiały i drętwy, ale żywy.

 

– Znam! Słyszałem o waścinych potyczkach nad Cvyrr – Sztychar uścisnął mu dłoń. – Miło poznać tak znacznego rycerza, wielka jednocześnie będzie to sprawa w jednym walczyć korze – Violl oddał uśmiech, ale widoczny brak snu dał się zauważyć łatwiej niż zdołał to ukryć.

 

– Wiem żeś pan niewyspany, ale w Forn, dokąd lecimy odbijesz to sobie z nawiązką, korpus wojska Wielkiego Trybutora ma tam oznaczon zbiór cały, a jak wiadomo, – tu odwrócił się do Chorążego Pocztu – piechoty maszerują niesporo w takim terenie, a kawaleria zbytkuje jak to zawsze, niby dla furażów – tu zrobił wyraźne oko. – Widziałeś waść plantę?

 

– Nie było kiedy – usprawiedliwił się pośpiesznie. – Dzień i noc całą prawie przepędziłem w locie…

 

– Toś śmiały latacz żeś po omacku lot odbywał – chorąży z uznaniem pokiwał głową. – Nie wiesz pan, że na całym Traylee grasują gyrnale?

 

– Wiem! Otrzymałem stosowne mirabilium…

 

– A to ci kawaler – chorąży pacnął go po ramieniu, a sztychar niezwłocznie poszedł w jego ślady! – Cóż za fantazja! Nic dziwnego, że baron tak nastawał ażeby dołączyć waści na naszą wyprawę. Bo musisz pan wiedzieć, że to nie byle kontrmarsz, to nie sprawka-dratewka. Idziemy na odsiecz Badr…

 

– Przytomny byłem na Wielkim Befelu – przytaknął. – Sprawa jest mi znana.

 

– Toś nam brat!

 

– Brat i ręka nawykła do boju – Spiesznie dodał sztychar.

 

Violl był wyraźnie speszony kordialnością i zerkał tylko za jakąś okazją ażeby ujść nazbyt natarczywej kompanii.

 

Gdzieś po drugiej stronie pola, na skraju zagajnika kilku ludzi krzątało się spiesznie wokół podwyższenia zbitego z kilku desek. Violl poznał od razu, że nie ma to nic wspólnego z lotami. Naraz właśnie z stamtąd zabrzęczały perliście drobne dzwoneczki. Podejrzewając, co go może czekać próbował się wykręcić z przyjaznych rąk:

 

– Wybaczcie waszmościowie – zasalutował służbiście na sposób aralalikański, otwartą dłonią do smoka wyobrażonego bardzo foremnie na blasze lotnego kasku. – Obowiązek i służba wzywają mnie. Sprawdzę klarunek mojego Hoe. Waszmościowie zapewne swoje gryfy mają już wygotowane do podrywu. Ja, – wykonał krok do tyłu – rychtunek muszę sprawić sam.

 

– To pan nie idziesz na prefarancję – zdziwił się chorąży? – Nie może to być! Sam Maruell będzie celebrował. Na Zenita!

 

Przeklął natychmiast swój pośpiech, i pożałował obowiązkowości.

 

„Czemuż się rwałem jak młodzik. Co chcę tym udowodnić – jeszcze ze trzy kwadranse a byłbym uratowany od tego haniebnego widowiska?" Ile to razy wracał we wspomnienia przeszłych chwil roztrząsając skutki zbyt gwałtownych decyzji – „Dajmy na to dziś rano!"

*

 

– Panie wstawajcież – Mała, stajenna latarenka w żelaznej kracie pełgając żółtym, mdłym płomieniem zawisła mu przed oczami! – Panie! Wołają do lotu – czas już jest!

 

– A tak – zorientował się, że trzyma go za rękę – Grajek?

 

– Tak panie – stary gemajn rozciągnął w uśmiechu uszramioną i posieczoną zmarszczkami jak stare dobrze wyjeżdżone puślisko gębę. – Grachek.

 

– Wybacz wiarusie – oficer odwaliwszy gruby, ciężki ladański kożuch powoli i z ociąganiem wstał. – Spałem tylko krzynę nocy.

 

Przeciągając się leniwie aż trzeszczały gnaty rozglądał się ciekawie po izbie

 

– Grachek, czy ty masz dziś przy mnie służbę – próbował sobie przypomnieć gdzie zwalono jego łuby? – Możesz mi powiedzieć gdzie moje tobołki?

 

– Na polu wzlotów Panie. Wszystko gotowe. Mam nominację na pańskiego podręcznego – niósł mu parującą misę czegoś, co pachniało jak najwyszukańsze frykasy z kuchni markizy den neer Vollans, skupiając na tej czynności całą uwagę.

 

– Jak to, gotowe – bezradnie rozłożył ręce? – Przecież nie mam, czym się nawet ogolić! A koszule, spodnie…! Nie pójdę tak do befelu! Grachek, co…

 

– Nijakiego befelu nie będzie panie – nogą przysunął trójnożny taboret, który tylko ze względu na to, że w izbie znajdowały się inne niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia sprzęty zasłużył sobie na taką nazwę. – Jego Wielmożność Baron de'Qubert zaraz po pianiu kogutów wysłał obozowych ze sprzętami i kredensem traktem na Forn, a teraz – słyszy to pan oficerze… – Na poparcie swoich słów pokazał kierunek ręką gdzieś skąd jak się wydawało Viollowi wczoraj przyszedł -… Jadą w niebo gryfy…

 

– Dlaczegoś wobec tego obudził mnie tak późno – zacisnął kułaki aż pobielały knykcie. – Chcesz oblać mnie wstydem przed panami oficerami?

 

Grachek skulił się, ale zupy z rąk nie wypuścił: – Wybaczcie Panie rozkaz samego barona. Zabronił! Pan i Skrzydłowy Moaf wespół z drugim eskadronem macie podnieść gryfy równo ze słońcem. Wszystko objaśni Wam Panie, Chorąży Pocztu Ynfra Kazul i przewodnik drugiego manipułu Sztychar Waske Sab.

 

– Czemuś nie gadał od razu, stary – w geście przeproszenia uścisnął Grachekowi lewą rękę, tę, bowiem gemajn oderwał od misy by ją przede wszystkim bronić przed zapalczywością oficera.

 

– Jedzcie Panie – uśmiechnął się krzywo, wielka szrama biegnąca od prawego kącika ust do podstawy ucha (tyle tylko z niego zostało), wygięła się ginąc we włosach na karku – bo wystygnie, a wtedy traci smak.

 

– Skoro tak – oficer wstał z wyrka, które nazwę zawdzięczało temu, że jak taboret, choć w ogólnych zarysach przypominało ten mebel. – Pozwólcie żołnierzu, że powiem ktom jest, ażebyście mogli ze służbą u mnie godniej występować. Jestem Starszy Sekundpocztowy Manipułu Solarnego Szambelana, Wielkiego Wachmajstra Królewskich Stajen Gryfickich Jego Wielmożności Kawalera Quyberot, Markiza den neer Vollans, Gardens Violl. Będę wymagał drogi Gracheku abyście potrafili cały ten tytuł wymówić bez zająknięcia – czy mnie zrozumieliście?

 

– Wszystko zrozumiałem Wielmożny Starszy Sekundpocztowy Violl!

 

– Doskonale! Grachek?

 

– Wedle rozkazu!

 

– Moje nazwisko brzmi nie Violl tylko Gardens, rozumiecie?

 

– Na rozkaz Wielmożny Starszy Sekundpocztowy Gardens.

 

– Przygotujcie mi wylot na ten wschód słońca Grachek…

 

– Wedle rozkazu!

 

-…I powiedzcie, co to jest – wskazał palcem na parujący w misie płyn nieokreślonego koloru?

 

– To? Lotna! – Szelmowski uśmiech ledwie przemknął mu po twarzy. – Zupa – dobra.

 

– Lotna powiadacie? – Violl podejrzliwie obwąchiwał płyn uniósłszy grubo wystruganą drewnianą łychę pod nos. – Czy chcecie żebym ja sam poleciał do Badr, bez użycia gryfa? Bo po tym – pokazał na łychę – jedynie machając rękami w pół dnia znalazłbym się pod twierdzą. Chcecie mnie struć? Już na początku służby?

 

– Wielmożny Starszy Sekundpocztowy Gardens… – Zaczął uroczyście Grachek, ale momentalnie oblał go pot sczerwieniał cały na gębie i tylko dukał coś niezrozumiale.

 

– Wiem jak wygląda i smakuje Lotna, to jest tradycyjny posiłek Rycerzy Nieba uświęcony celebrą. Tymczasem to… – Teatralnie zawiesił głos -…To jest jakaś polewka Nadira – tfu!

 

-…To jest Lotna a'la Baron. Tak na nią On sam nazywa – dokończył stary ledwie dosłyszalnym szeptem.

 

– Co tam jest – wycedził przez zęby Violl?

 

– Wszystko, co ma być w Lotnej, Panie w tej prawdziwej – zwykłej. Do tego idą jakieś korzenie. Kucharz Barona ma taki kuferek. Na koniec gorzałka, przepalanka, trzcianka i anyż. To już ja sam dałem – ale tak się robi! Nie każcie mnie Panie!

 

– Wynoś się na pole wzlotów – machnął niedbale ręką. – Spróbuję twojej Lotnej – Bojowej Lotnej – dodał pod nosem patrząc z ukosa jak stary wychodzi.

*

 

– Nie chcę nic więcej słyszeć – celebrans ustrojony w lejące się kapy i błyszczące jedwabie, szeleszcząc głośno odwrócił się z pogardliwą ostentacją!

 

– Pater! Zlitujcież się nad nami – grupa oficerów gremialnie rzuciła się za Destelancją Maruellem. – Nie polecim przecież zanim nas nie wyczytasz wszystkich przed Karawakiem.

 

– Bezbożne indywidua – wygrażał Viollowi i drugiemu, który odmówił uczestnictwa w celebrze, niejakiemu Skrzydłowemu Moaf. – Nie mogę przeboleć, że w republikańskiej armii – mało tego, – trząsł się cały – w napowietrznej flocie, ostatniej ostoi kawalerów prawdziwych, co powinność znają wobec Aga Monta, Wielkiego Zenitha zapleniły się nowomodne myśli. Nie! Nie proście mnie więcej, chyba, że… – Niebezpiecznie zawiesił głos.

 

– Panowie oficerowie – sztychar wysunął się z ciżby błagalników! – Wielki Destelancja ma rację! Jak ma nam sprzyjać wojenne szczęście skoro Aga Mont – patron nasz i obrońca musi tolerować w szeregach swoich rycerzy takich odszczepieńców? Wykluczam ich po wieki i niech mi Aga Mont świeci w drodze do niebiańskich zaświatów poprzez doliny czaszek wrogów moich i twoich – zakończył uroczystą przysięgę trzaśnięciem w szablę.

 

Inni za jego przykładem też przysięgali i odstępowali w kierunku Provizorium Caravacum.

 

Violl stał niezdecydowany. Dosyć miał przytaczania po raz kolejny argumentów. Zrezygnowany, wobec powszechnego ostracyzmu przeniósł wzrok na skrzydłowego:

 

– Moaf. Co pan sądzi o tym i co wobec tego zamiaruje – spytał zmęczonym głosem?

 

– Starszy Sekundpocztowy – ten wyprężył się natychmiast. – Moim zdaniem to jeszcze nie koniec. Dostaniemy po nosie od tego grubasa, co usługuje w odprawowaniu czarów temu krzykaczowi w złotogłowiu.

 

– Kto on zacz?

 

– Meglog. Zaraz rozstawi astroforium.

 

– Już mi rozjaśniło się we łbie. Masz rację, muszą postawić jeszcze pasjanse – uśmiechnął się blado. – Moja propozycja jest taka – spokojnie ażeby nie drażnić tego bubka w „ornetach", odnajdujemy na polu wzlotów swoje gryfy i hajda w stronę Fornu. Baron zna moje zapatrywania, przecież nie powołał mnie do wywoływania kadzilnianych dymów. Na miejscu, zdam sprawę ze swoich postępków. Chodź, za mną!

 

– Stój i odstąp – żołnierze z obsługi i roty pancerzowej otoczyli Violla i Moafa! – Na rozkaz Jego Destelancji Maruella jesteście zatrzymani do dyspozycji Megloga Cyonna – wymierzyli broń!

 

– Dajcież spokój oficerowi – Moaf wyrwał z pochwy panchet! – To prawy żołnierz Republiki. Jak śmiesz gemajnie stawać mu wbrew?

 

– Odstąpcie mówię! To sprawa arbitralna – Żołnierz z emblematami starszego świątynnego wystąpił przed szereg. – Jego jurysdykcji powinieneś subalternie i ten tu oficer – wskazał palcem na Maruella.

 

– Kto wiedzie w przestrzeń ten kor wojska? – Maruell z bezpiecznego miejsca, poza kordonem wzywał lotników.

 

– Jam! Chorąży Pocztu Ynfra Kazul z rozkazu dowodzącego Barona de'Qubert.

 

– Panie chorąży, wykluczyć mi tych dwu nie godnych poza okręgi – Destelancja Maruell nabrał znacznej pewności siebie. – Inaczej nie biorę odpowiedzialności za przelot drugiego manipułu.

 

– Pan wybaczy Gardens, jestem zmuszony odprawić pana i Moafa – Chorąży zmrużył oczy jak by go oślepiało słońce. – Jeśli łaska. Nie trudnijcie nam lotu.

 

– Jak w takim razie mamy dołączyć do sił barona – z przekorą w głosie spytał Violl. – Bo, jak mniemam nie posiadasz Pan takich prerogatyw, aby mnie i jego, – tu wskazał na skrzydłowego – odprawić na zaplecza?

 

– Zgadłeś pan – kiwał głową. – Nie mam. Jednak po baronie najważniejszą personą pozostaje destelancja Maruell, a jego wielmożność chyba dość wyraźnie określił swoje stanowisko? Jeśli taka wola pozostawimy wam przytroczone gryfy na polu wzlotów. Jednak – uniósł palec wskazujący na wysokość oczu. – Żaden żołnierz nie pomoże ani nie przeszkodzi wam w locie, dokądkolwiek zechcą panowie się udać, ale po naszym z stąd odejściu. Czy to jest jasne Gardens? Przestaliście figurować na cetłachu lotnym naszego manipułu. Żegnam! – Odwróciwszy się do kompanionów zakomenderował – do Karawaku mościowie, wzmocnijmy się wiarą naszą starożytną na ten lot wojenny.

 

Sam obrzęd i wyczytanie poszło sprawnie, Destelancja z naburmuszoną miną celebrował pośpiesznie swoje posługi łypiąc, co i rusz złym okiem w kierunku wykluczonych. Na zakończenie przed odlotem przystąpił meglog ze srodze wyglądającą maszynerią. Na podstawce z czarnego ze złotymi żyłkami jadonu dzierżył mrowiące się wzajemnie sfery, wyrobione bardzo udanie w miękkim metalu. Było to astroforium służące do wyznaczania położeń i tras wszystkich ciał niebieskich obiegających Nessyth, która to widniała uformowana z górskiej maluzji w samym środku. Ustawiwszy go na specjalnie przyniesionym mieniącym się od złoceń adytrydzie, meglog zaczął mamrotać nad nim coś niezrozumiałego odczytując jednocześnie z tablicy położenia poszczególnych planet i księżyców, ustawiając współośnie biegnące okręgi pod odpowiednimi względem siebie nachyleniami i kątami do centralnego kryształu. Zabrało mu to mało czasu zważywszy na skomplikowanie maszynerii – znać było wielką wprawę, lub szczególną umiejętność do manipulacji.

 

– Z tych układów – rozpoczął uroczystym tonem. – Jasno daje się wyznaczyć i odczytać zrozumiale, iż ten lot przyniesie najfartowniejsze frukta i brzemienny będzie w fortunne dla nas ekscesy. Na wielkiego Aga Monta, podnoście się na skrzydłach gryfów swoich na Jego i Republiki chwałę.

 

– Usuńmy się skrzydłowy – Violl pociągnął Moafa za rękaw lotnego ubioru. – Dajmy miejsce rycerzom republikańskim do wzbicia się na nowe szczyty wojennej chwały.

 

Gorycz więziła mu gardło a stary, zapiekły ból obsiadł serce. Zza zasłon imaginacji wypływać jęły odległe obroty okrutnego losu:

 

Branka. Straszne słowo. Ojciec daje mu tobołek na drogę, trochę chleba, ser i dwa owoce dzikiego lytza. Pcha w dłoń sierżanta złocieńca i wiesza u kulbaki bukłak z gorzałką. Krótko z nim gada. Dołączają go do kolumny. Na nic się zdają prośby ojca że choć szarota to przecież szlachcic, że nie razem z chłopami – idą pod górę do Gryfiny Malyon – gniazda drapieżcy. Wspinają się trzy dni, umęczeni z poobcieranymi stopami i zdartymi prawie do kości knykciami górskimi, karkołomnymi ścieżkami. Znosi to dużo lepiej niż lazarusy z dolin. On ma jeszcze czym oddychać, tymczasem oni, jak ryby wyrzucone na brzeg, bezgłośnie chwytają rzadkie powietrze. W Malyon witają ich kaprale, pomagają wejść do pierwszego budynku, z czerwonej cegły. To "koszarka". Tu dostają wreszcie jeść i pić, pozwala się im odpocząć do rana. Śpią jak popadnie na stołach, ławach lub na soychowych deskach podłogi. "Koszarka" znajduje się w obrębie twierdzy właściwej, wyniesiona jedynie przed narys głównego wału fortecznego, patrzy swymi wielkimi oczodołami strzelnic wprost na zbocza i położoną kilka tysięcy stóp w dole Zatokę Nowaty.

 

Rano, pokrzepieni posiłkiem i snem ochoczo maszerują w kierunku głównej bramy fortecznej głośno wyrażając swój podziw dla budowli tak mocnej. Przejście przez nią ucisza jednak te niefrasobliwe gadanie. Ogrom sklepień, ich masywność wyraźnie przytłacza idących, a echo kroków zwielokrotnione zaskakującymi odbiciami dezorientuje. Sztuka fortyfikacyjna wymaga, aby brama nie była nazbyt łatwa do sforsowania dla odważnego wroga. Dlatego też dotychczasowy szeroki, prosty korytarz gwałtownie kończy się kamienną ścianą. Regułą jest, że zawsze ktoś zagapiwszy się wyrżnie z rozmachem w nią głową. Śmiechy i uszczypliwe uwagi z nieszczęśnika nie miały by końca w zwykłych warunkach, tu jest jednak inaczej. Nerwowość powoli ogarnia wszystkich, zimnym lepkim językiem wślizgując się za kołnierze kurtek, zaciska powoli żebra i zrasza plecy mokrym strachem wypychając oczy z orbit. Śmiech szczęka raczej zębami i wysysa powietrze z płuc niż pozwala odetchnąć swobodniej. Zamiera natychmiast na ustach, gaśnie zamordowany samym sobą odbitym i odartym z ludzkich cech. Droga skręca pod kątem prostym w ciemność. To poruszanie się po omacku ma w sobie coś diabelskiego, piekielnego. Mają przed sobą niezbadaną czeluść, jakby szli na zatratę, potępieni. Nikły poblask światła odradza nadzieję, przyśpieszają więc instynktownie żeby znów napić się słonecznego blasku, skąpać w nim. Jak pijani wysypują się na plac w szyi bastionu, która jest odmiennym już światem w którym muszą przetrwać, tylko przetrwać, za wszelką cenę.

 

– Do szeregu skurwiałe gówna! – Wielki jak byk chłop ryczy na całe gardło, wymachując nad głową grubym plecionym surowcem. – Zbierać się! Kaprale! Zrobić mi tu porządek, niech nie patrzę na to stado baranów. Chcę natychmiast widzieć tu wojsko a nie kozie bobki. Zamiatać!

 

Młodzi sprężyści pomocnicy "byka", nie szczędząc kopniaków i pięści, żwawo zabierają się do porządkowania.

 

– Gdzie leziesz obrzygańcu? – Jeden z kaprali z łatwością chwyta za kark o głowę wyższego rekruta i miota nim jak szmatą w zbitą przerażoną grupkę.

 

– Nie wiesz gdzie masz stać. Nażarłeś się obroku a we łbie siano? Nie wiesz, na co to? Szarpie go bezceremonialnie za rękaw. Wychodzi na jaw, po co kazali założyć te idiotyczne szmaciane opaski.

 

"Co jeszcze mówili przy jedzeniu. Na co trzeba uważać?" – We łbie ma mętlik, a słońce razi niesamowicie. Zupełnie nie daje się skupić. – "To żeby upodlić ostatecznie, wyrwać wolę i zaszczuć! Tak ma być!"

*

 

Wylecieli ponad łąki pomglone białawymi puchami mgieł, ponad lasy gęste i wysokie, ciasno otaczające bagienne polany. Już konary najwyższych nawet soych przestały macać brzuchów gryfickich i utonęli w gęstym zimnym jeszcze powietrzu. Niebo zawisło im jak wielki niedochybny baldachim, brudną pogrubioną płachtą. Wydęte kłębiny chmur zdawały się ich gonić nieustępliwie, ocierając się o wiatr górny i twardy. Słońce tymczasem oderwało się było od ziemi, jeszcze czarnej w cieniach resztek nocy. Słało coraz natarczywiej złote strzały w otulone gęstwiny. Bijąc jak z łuku, rozpraszało skołtunione mroki. Rozlewało ciepło i jasność.

 

Oto dwóch śmiałków przecina chabrowe błękity, wznosząc się cierpliwie ponad powierzchnie ziem udręczonych. Im jest pisany los podniebny, potykając się o szarfę zwycięstwa popod wieczną sferą, przeniosą swoje bohaterstwo w zaświaty. Dosiadając śmiertelnie groźnych drapieżników, sami na ich podobieństwo pilnie rozglądają się za łupem. Ciemno-bury gryf, cały w pręgi, mknie prosto, wycelowawszy pysk – ponabijany zębami jak szable – w odległy siny masyw górski, nie płynie, lecz sunie nisko naprężony i wypoczęty, strasząc gromady swarliwego ptactwa i zwierzęta na paszy, nagle zrywające się płochliwie do biegu i wszędzie wywołujący paraliżujący strach. Drugi majestatycznie machając imponującymi skrzydłami, myszkuje, jakby szukał czegoś w niebie wysokim, zapatrzony i czujny. Jeździec powoduje nim miękko, cugle opuściwszy na masywny koci grzbiet, nie spuszcza z oka pierwszego gryfa. Wielki cyferblat słońca uwolniony z pośród grzbietów górskich i niskich kłaczków mięciutkich chmurek roztacza wreszcie swoje migotliwe panowanie na całą dziedzinę rozlewając ranek po kątach. Nocny wiatr wiejący od wielkiej zatoki Itaa gaśnie, dając pole do popisu strugom nieodgadnionym jeszcze, co do kierunku i siły, ale nabierających powoli chęci. Wyżej lecący gryf znalazłszy nareszcie to, czego szukał kładzie się wygodnie w łożu powietrznego prądu, co wypycha go wyżej, coraz wyżej. Bez nijakiej pomocy, kołując, z wychylonym na lewą stronę jeźdźcem podobny jest teraz raczej do rzeźby utoczonej z granatowej, burzowej chmury, monumentalny i jednocześnie nierealny, zatacza się w powolnym tańcu. To bezdźwięczny hymn, który śpiewa na cześć niebieskich pustaci, to radosna pantomima na przypomnienie życia, które czcić trzeba, a najpełniej w niebie, to wreszcie czysta skondensowana hożość, w pełni tak wybrzmiewająca i zaprzeczająca zimnej grudzie ziemi, jakby krzyczała: "Śmierci! Nie boję się ciebie, bo igram ze światłem w niebie!"

 

Dosiadający górnego zwierzęcia nagle trąbi głośno, czysty metaliczny dźwięk rozchodzi się koncentrycznie jak na wodzie kręgi, jednym zdecydowanym rozbrzmiewa cięciem. Drugi gryf reaguje natychmiastowo, zrywa z lotem prostolinijnym wyrywając w górę i w lewo w przepięknej pętli podnosi ciało na skrzydłach coraz to w niebo się wznosząc. Pędzi jak do niewidzianego od lat brata, co to opłakany dawno już, odzywa się nagle wesołym śmiechem. Lotnicy odwijają rękawy lotnych kurt, ukazując na tle niebieskości krwistą, ciemną czerwień wyłogów. Rozmawiają układając ramiona w skomplikowane wzory. Tu w bezkresie nieba, wydany na powietrzne wiry, głos nie dochodzi w ucho adresata, miota się i rozrywa bezczeszcząc wszelki sens i skuteczność. Zastąpić go musi oko. Oko zastępuje tu wszelkie zmysły – widzieć to znaczy wygrać – takie jest najświętsze przykazanie powietrznych rycerzy. Już oba gryfy we wstępującym wirze zgodnie krążą naprzeciw siebie, jakby jeden naśladował drugiego. Uciekając w błękit, porzucając przyjazną ziemię wydają się na niebiańskie wyroki, jak by im było tego nieba wciąż mało – za mało. Ale to wirowanie nie trwa wiecznie, prześcignąwszy najwyższe chmury rozchodzą się cyrkulując tajemnymi łukami i zaczynają szukać innych prądów, kierując się sobie tylko znanymi sposobami. W końcu zgodnie, jak jeden chwytają jakąś nieoznaczoną drogę – znaną im jedynie – i utrzymując nakazaną przepaść, spływają obrawszy kierunek zachodni. Gryfy zastygają w niosącej ich bezcielesnej pustce, a jeźdźcy dokonawszy oględzin lederwerków zajmują się przepatrywaniem świata leżącego pod nimi jak niezliczone kobierce mając do pomocy tęgie lunety. Są w tej pracy nadzwyczaj skrupulatni, rzeczowi. Każdy omiata wszystkowidzącym okiem swoją cząstkę rzeczywistego pod nimi okręgu. Wiatr igra w sierści drapieżników, a one wystawiają się tej pieszczocie radosne jakby w tym tylko napowietrznym istnieniu znajdowały upodobanie, gardząc ziemną, zimną krainą. Nad nimi jest tylko nieboskłon. Panują kreśląc drogę wysoką, na straży spokojności i spójności świata jedynego, jaki przyszło im doświadczać.

 

W dole, daleko przed nimi jak stado zestrachanych ptaków, zbitą gromadą lecą inne gryfy. Nie pozostaje to bez uwagi powietrznych strażników, narychtowują długie lufy lunet ażeby dokładniej im się przyjrzeć. Po chwili wytężonej obserwacji wymieniają uspokajające gesty – to ich komilitoni – żołnierze jednej sprawy. Ich gryfy pracują ciężko, z wyraźnym wysiłkiem wpychając gęste powietrze pod skrzydła, mozolnie wspinają się, aby pokonać góry, które położyły im się na drodze. Na tle pstrokacizny kilimów pól jakby orzą tę ziemię nie znajdując już sił do podniesienia się wyżej. Niebni strażnicy jednak nie schodzą do współbraci, uparcie utrzymując wysokość gwarantującą im prześliźnięcie się nad zębami piętrzących się grzbietów. Niebo rozgrzane przedpołudniową porą ich przyjęło w swe ramiona i nie chcą go opuścić.

 

Dlaczego jednak reszta żołnierzy w mozolnym trudzie otwiera sobie przejście tak nierozważnie? Jest dla nich niebo także otwarte. Może strach ich obleciał, że nie wrócą już z rozległych rozniebieszczonych łąk powietrza, urodzeni w glinie świata nie rozumieją jak dostąpić takiego wywyższenia? Nie! Zakuł ich w pancerz rutyny ślepy obowiązek, głucha żołnierska powinność. „Wedle rozkazu!" Zastępujące rozum i wolę.

 

Bo wkłada się im do głów od początku, jacy mają być i komu należy się posłuch. Jeśli postawieni zostali na określone stanowisko pola bitwy życia to tak ma zostać – aż do końca, dopóki nie abszyntuje ich śmierć. Są jednak tacy, co nie zgadzają się z literą księgi powinności, tacy, którzy zwiedzieni jedynie własnym honorem nie idą utartą drogą za poprzednikami, ale wyznaczają drogę nową, nierzadko lepszą, poprzez góry, skąd widać lepiej i dalej.

*

 

Nagle w szkłach lunety Violl'a mignął cień, jakby chmura na mgnienie oka zaledwie splamiła gęsto tkany kobierzec lasów i zimnem nocy naznaczyła chmarę lataczów przed nimi w dole. Tknięty jakimś złym przeczuciem, okiem wprawnym zbadał pozycję słońca względem manipułu Kazula i jął dokładnie przepatrywać przestrzeń pomiędzy.

 

Moaf też to zaoczył. Żołnierz ten znacznie już w latach posunięty, oblatany i pokręcony górnymi wiatrami, dawał sporo do myślenia poprzez szarżę, jaką posiadał w stosunku do wieku. Ten co nie zna tego lotnika mógłby mieć na temat jego kariery różne rokowania, ale człowiek bywały w świecie i na wojnach wyrozumujący się (każdego czasu takich nie brakuje) szybko odkryłby koleje jego losu. Sam strój lotny, oporządzenie, ilość i stan lederwerków, a nade wszystko gryf, jakiego dosiadał stanowiły otwartą księgę zasług i cichych dramatów tego wojownika. Mógłby służyć za wzór ordynku: żadnych zbędnych w walce rzeczy; wszelki brak ozdób i szarży jemu przypadających znaków – poza czarnym kolorem kasku zalecanym na odróżnienie skrzydłowego; wreszcie (jak to zwykle modą bywało i sprzyjało folgowaniu zabobonom) nie można było znaleźć w jego ekwipunku ani jednej – choćby najmniejszej oznaki jakiejkolwiek religii. Taki był Moaf również w obejściu – prostych, surowych zasad. Marny kompan, bo we łbie mocny, przepić potrafił wszystkich za to nie podległy zachowaniu moczymordy. Doskonale walczył, ale jakimś dziwnym trafem nikt tego nie widział, a on nie zabiegał nigdy o łaskę ani poklask. Jednak to, co go najbardziej obciążało i na zawsze zamykało podwoje kariery to zupełny brak zainteresowania jakimkolwiek wyznaniem, wiarą – był człowiekiem całkowicie bezbożnym, ale co gorsza, uczciwym. Oto ciągły powód do kłótni, wyzwisk a w końcu nawet pojedynków. Żadnemu z pokazowych dewotów nigdy nie mogło się zmieścić w łepetynie, że człowiek skromny bez ostentacji – mało, nie podpierający się nią w każdej rozmowie i nie deliberujący o jej zbawiennych systematach, bądź też nie zatykający nią rozległych zazwyczaj dziur na honorze i uczciwości, może postępować etycznie.

 

Moaf taki był, i choć Violl nie wszystkiego zdołał się przed lotem domyślić (ani dopytać), to już sam sposób zażywania przez niego lotu był mu wystarczającą rękojmią żołnierskiego moderunku.

 

Nieznacznie rzuciwszy wolnym od lunety okiem w stronę skrzydłowego szybko upewnił się w swoich rachunkach: „Moaf też to zauważył i przybrawszy przesadną pozycję ciała sygnalizuje mi gdzie mam obrócić lunetę!"

 

Pod granią z trzema zębami! W lewo dół – sygnalizował gwałtownie, wymachując skrótowo i niedbale rękami Moaf! – Jest ich siedmiu. Pięć gryfów nakylamskich – czarnych i dwa szare wiatrony. Jadą ostro w dół i zaraz zajdą naszych od ogona!

 

Widzę! Szykuj broń!

 

Gotowym!

 

Violl błyskawicznym ruchem wyrwał z sajdaka specjalnie, przed lotem przygotowany lekki metalowy łuk i machinalnie poprawił oba kołczany przytroczone do ud. Nachyliwszy się do prawego ucha Hoe i wypowiedziawszy formułę na poły magiczną, machnął ręką jakby odgarniał wodę, wskazując na nieprzyjacielską grupę pikującą na manipuł Kazula. Hoe jak dźgnięty ostrogą koń wielkiej krwi, w ukropie, wyrzucił do przodu łapy zbrojne w kilkucalowe, podobne do kryształu szpony, przechylił się lekko na bok by zwinąłszy nieco wielkie skrzydliska runąć we wskazanym kierunku. Jak cień podążył za nim w przepisowej odległości na swoim centkowanym aramacie skrzydłowy Moaf.

*

 

Spadli na nich jak ryborzeł uderza na safuta – mrocząc serca i odbierając wszelką nadzieję. Jak przystało na prawdziwych rycerzy przestworzy przybycie swoje oznajmili dmąc rozdzierająco w infinitivusy na chwilę przed atakiem. Ze starym jednak i bywałym żołnierzem przyszło im się potykać, na pierwsze dzwięki, nie patrząc nawet kto ich wyzywa, rozpierzchli się jak stado świstków – każdy w swoją stronę – jedni ostro zadarszy wierzchowce przewalali się przez grzbiet wywrotem, inni mając jeszcze jaką taką przestrzeń pod sobą spadali kamieniem by nad samą ziemią wyjść na wysokość pięknym nurkiem, a dwóch krążąc w przeciwbieżnych kręgach próbowali wśliznąc się popod brzuchy atakujących ich gryfów.

 

Jedynie prowadzący grupę, na pysznym, podobnym bestii z najgłębszych czeluści królestwa Nadira czarnym jak śmierć gryfie, kreśląc powolny okrąg podnosił się na wysokość atakującego go Violl'a. Za chwilę odpowiedział na wezwanie ostrą jak brzytew, wwiercającą się w uszy krótką melodią graną na jakimś, podobnym fletowi instrumencie. Jego ramiona zbrojne były w niewiadome machiny okryte haftowanymi na złoto taftujami. W chwili zawiązania się bojowego kręgu jednym ruchem zdarł materię i Violl poznał co ukrywał jego przeciwnik.

 

Pojedynek odbywał się wedle uświęconego tradycją porządku. Adwersarze zaprezentowali wpierw broń, potem kodem ogólnym zwanym Moakh przesygnalizowali swoje tytuły, stopnie, promotorów i nareszcie nazwiska i imiona. Dookoła utworzyło się wielkie kolisko złożone z lotników obu armii, ustalających kolejność i ilość pojedynków, rękodzielnych i forytowych.

 

Wielki spektakl na niebie przyciągał natychmiast wszystkie oczy. Gapiono się powszechnie. Z rozdziawionymi gębami, jak to u pospólstwa, z dziarskimi minami, jakby do pojedynku, u szlachty, z omdlewającym wreszcie znudzeniem arystokratów.

 

Chłopki w kupkach załamując ręce, kucając czasami ażeby ulżyć nabrzmiałemu ze strachu pęcherzowi. Szlachcianki – zwłaszcza te zaczytujące się "burzami wojny" (romansami o żołnierzach szlachetnych i prawych, o ich bogdankach wyczekujących nadaremno i więdnących w kwiecie wieku od cnotliwych uniesień) – z oczami przepełnionymi przwdziwymi powodziami łez. Arystokratki z takimiż dyspozycjami, ale jako to naród bardziej efemeryczny to koniecznie z pobladłym licem i żabim okiem.

 

Jedynie żołnierze, jako nawykli do takich podchmurnych pojedynków, patrzali z twarzami zastygłymi w oczekiwaniu – ich było w stanie podniecić jedynie spektakularne zwycięstwo któregoś z własnych lotników, chociaż nie wszystkich to w taki sposób zajmowało. Żołnierz szeregowy, wybierany przymusowo i zagoniony do szeregu kijem gapił się otępiale na zmagania ostatnich już na świecie rycerzy, świecie zalanym wszelakim złem tak, jak kloaka gównem – po brzegi.

*

 

"Nakręcane, zegarowe kusze – oneyrole. Diabelskia machina" – rachował Violl! – "Niewiele narobię swoim łuczkiem przeciwko takim dwóm." Jego adherent – Markiz Plazt, Wielki Łowczy Puszczy Arymańskiej i Szczuj Generalny Puszcz Varholl'skiej, Fiss'kiej i Maol, Wielki Pisarz Złotej Sfory Gryfów jego Cesarskiej Najwyższej Wysokości Cesarza i Pierwszy onej Przewodnik – nawet bez tak srogiego uzbrojenia posiadał nad nim niebotyczną przewagę – to jego bydlę (conajmniej dwa razy większe od Hoe), Nakylamski gryf prawdziwy Yatyr (w stronach skąd pochodził Violl tak nazywano mitologiczne zwierzę, tak duże że mogło – i robiło to – połknąć wszystko), czarna na niebie plama, bez trudu mógł ich – jego i Hoe rozerwać na strzępy w try miga.

 

Celebra wymagała ażeby wyzywający dokonał ataku drugi dając szansę często zaskoczonemu przeciwnikowi, wyrównywało to w pewien sposób siły – ale nie całkowicie – każda chwila, zanim Markiz odda pierwszy strzał zwiękaszała jego szanse – uspokajał się, koncentrował – gdy tymczasem jego przeciwnik rozpraszał się, tracił zaskoczenie. Jednocześnie, atakowany zwlekając tracił szacunek i to zarówno u wroga jak i u swoich – biorących go po prostu za Cunctatora.

 

Gryfy rycząc potwornie na siebie powoli zaczęły zacieśniać kręgi.

 

"To proste" – pomyślał. "Ma tyle czasu ile zechce. Nikt mu nie zarzuci ociężałości. Toż to piewszy wśród cesarskich lotników. Hetmani im!" – kalkulował. „Jeżeli któryś z naszych trafia do ichniej niewoli markiz go podejmuje i utrzymuje, aż do następnej armistycji. Nasi też nie krzykną. Co mi szkodzi skoro już i tak po mnie."

 

– Mości markizie – zawołał. Z takiej odległości głos dotarł do niego bez trudu. Podniósł oczy na Violl'a. – Pora zaczynać. Moje pole – pański oręż.

 

Przypomnienie podstawowej maksymy Wielkiego Codex'u Niebnych Rycerzów wstrząsnęło markizem. Złość i pogarda jęły wylewać się z jego oczu jak lawa z wulkanu.

 

– Stawaj do walki na śmierć – wrzasnął, – oponusie!

 

Puściwszy wolno cugle wymierzył w Violl'a oba oneyrole. Chwila zatrzymała się, świat zamarzł. Violl – wydawało mu się – bez końca wpatruje się w miejsce, gdzie palce powinny spocząć na cynglach. Doznał dziwnego uczucia. Jakby widział tnące powietrze bełtki, rzeczywistość, pozbawiona dzwięków poruszała się powoli nieswoją wędrówką. Śmiercionośne pociski minęły go o grubość włosa– jeden przy prawym barku, drugi przy lewej pachwinie – falą gorącego jak ogień powietrza. Nawet nie zastanawiając się, odruchowo, przerzucił łuk w prawą rękę, machinalnie sięgnął po strzałę, nałożył na cięciwę, napiął w pół piersi i wypuścił. Od tej pory jego dusza, jakby czuł się w niej pomieszczony, wprawiona w drewno strzały, powodowała nią bezbłędnie do celu. To było tak nieuniknione jak następstwo cieknących po sobie chwil. Oto już dobiegła kresu – miękko zatapia się w materii osłon – przenika je i z makabrycznym trzaskiem rozrywa ciało aż do samej istotności – do świątyni duszy. Jeździec, niby nie dowierzając sobie samemu, maca się po boku. Na twarzy ma wymalowane zaskoczenie, odrobinę żalu i nieśpieszną refleksję. Oczy powoli zaczynają go zdradzać, z pustki chwilowej, z patrzenia w siebie, odwracają się znów na świat, nieulękłe początkowo – matowieją, by w chwilę później zagasnąć jak piaskiem.

Koniec

Komentarze

Oczywiście odcinkiem pierwszym będzie "Cios który przynosi zaszyt"
Życząc pogodnych wakacji
MIKROS

Nowa Fantastyka