- Opowiadanie: poskart - Opowieść o komnacie życzeń (POWIEŚĆ - prolog)

Opowieść o komnacie życzeń (POWIEŚĆ - prolog)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieść o komnacie życzeń (POWIEŚĆ - prolog)

Prolog

 

Magistrat biegł. Biegł i starał się mimo niezwykłego, wszechogarniającego zmęczenia wysilić mięśnie do jeszcze szybszego biegu. Był magiem, miał rzucać czary a nie ścigać zmorę korytarzami dawno upadłej twierdzy. Niestety teraz zajmował się tą drugą rzeczą. Tupotanie z górnych pięter coraz bardziej się nasilało. Młody, zaledwie trzydziestodwuletni mag nie wiedział, co ono zwiastuje. Był jednak pewien, że nic przyjemnego. Zmora – twór będący pozostałością po duszy, przypominający pół-materialną mgłę, zniknęła za załomem wilgotnego, ciemnego korytarza. Magistrat, nie zważając na ból w klatce piersiowej, przyspieszył tak, że omal nie przewrócił się na zakręcie. Zjawa z szybkością galopującego konia przemierzała wąski korytarz, z każdą chwilą będąc coraz dalej od dyszącego czarodzieja.

-Dość! – stęknął Magistrat i wydobył zza pasa swoją smukłą, drewnianą różdżkę. Wycelował nią w mglistego uciekiniera i wykrzyczał formułę zaklęcia. Z różdżki zadymiło się i jasny promień niczym błyskawica poraził lewitujące widziadło sprawiając, że szybko rozpłynęło się ono w otaczającym wszystko półmroku. Mag wsparł się o ścianę oddychając ciężko.

-Dwa… dwa… – mówił do siebie usiłując złapać oddech – …dwadzieścia pięć lat nauki, grzebania się w cholernych księgach, żeby teraz uganiać się po katakumbach w poszukiwaniu nieistniejącego skarbu… Ech! – mruknął otrzepując zapyloną po pościgu czerwono-zieloną szatę i nieco powolnym w tej sytuacji krokiem ruszył w miejsce, gdzie przed chwilą zniknęło widziadło. Pochylił się i podniósł leżący na ziemi srebrny klucz. Jego wąskie wargi wykrzywił grymas, który można by nazwać uśmiechem. Otarł klucz o podniszczoną szatę i wrzucił do wiszącej przy pasku, małej skórzanej torebki. Głuche uderzenia z górnego piętra cytadeli nasiliły się. Przestały przypominać tupanie. Były teraz czymś co można by przyrównać do grzmotu burzy. I stały się wyraźniejsze. Magistrat nie chciał czekać. Był młody lecz bardzo rozsądny… nie miał najmniejszego zamiaru siedzieć w tym wilgotnym korytarzu i czekać na to coś, co wydawało tak przerażający hałas. Rozejrzał się szybko i pomknął przed siebie, cały czas mając w pamięci stare plany cytadeli, które studiował od tygodni. W nazbyt dobrym, jak na spędzającego ponad połowę życia w pracowni, maga tempie przebył długi, wąski korytarz i mijając sześć zakrętów w wijącym się korytarzu, dotarł do schodów. Bez zastanowienia pobiegł na górę. Stare, skrzypiące deski zdawały się grozić załamaniem w każdej chwili. Czarodziej nie miał czasu na myślenie o takich błahostkach jak niebezpieczeństwo. Szybko znalazł się w sporej, owalnej komnacie, której kamienne ściana ziała trzema wyrwami. Z pewnością jeszcze kilkaset lat temu były w nich drzwi, teraz jednak pozostawało to bez znaczenia. Huk stał się nie tyle głośniejszy, co o wiele bliższy. Magistrat już chciał wejść w „drzwi” po swojej prawej stronie, lecz jego uwagę zwrócił leżący na kamiennej posadzce mały medalik. Nie był właściwie niczym ciekawym dla maga, jubilera ani nawet historyka. Ot, taki sobie kawałek miedzianego bubla, jakich setki na kontynencie. Zwrócił jednak uwagę czarodzieja, ponieważ przy każdym tąpnięciu medalik delikatnie podskakiwał. Magistrat chciał się upewnić, czy wzreok go nie mami, więc rozejrzał się po owalnej komnacie.

„Łup”

Teraz uderzenia niemal dały się odczuć przez skórę. Były coraz bliższe a wszystko wokół drżało, gdy ten ogłuszający w swej mocy dźwięk wdzierał się do pomieszczenia. Na czoło czarodzieja wystąpiła delikatna, prawie niezauważalna kropla potu.

„Łup”

Druga kropla słonej wody wydalonej ze strachu przez organizm dołączyła do swej poprzedniczki a już po chwili pojawiła się i trzecia, czwarta i dziesiąta. Razem stworzyły miniaturowy strumień pełen drogocennych kryształków soli, spływając zgodnie z ziemskim przyciąganiem do oczu zdenerwowanego Magistrata. Piekły oczy, powodowały mruganie i dekoncentrowały. A skupienie, było dla czarodzieja najważniejsze.

„Łup”

Dźwięk stał się namacalny, podobnie jak strach osaczanego tkacza zaklęć. A trzeba przyznać, że magowie w całej swej potędze i obcowaniu z siłami tak potężnymi, że zwykły śmiertelnik nie mógł ich sobie nawet wyobrazić, boją się naprawdę niewielu rzeczy. Bardzo niewielu.

„Łup”

Magistrat odwrócił się na pięcie z zamiarem jak najszybszej, panicznej ucieczki, byle tylko ratować życie, byle do wyjścia. Wtedy jednak zmroził go przerażający ryk. Ryk, przypominający wycie wielu dziesiątek gardeł. Wrzask istot obdzieranych ze skóry i skowyt palonych żywcem niewinnych. Jeszcze jeden ryk… i kolejny. Palce mężczyzny zbielały od kurczowego zaciskania się na delikatnej różdżce. Nastąpiła chwila ciszy. Jedna z dłuższych chwil ciszy w całym, dotychczasowym życiu Magistrata, mimo iż trwała tylko kilka umykających sekund. A po tej krótkiej chwili dało się słyszeć odgłos towarzyszący zwaleniu potężnej ściany i obróceniu w perzynę całego powstałego gruzu. Wszystko to o krok od pleców młodego maga. Blednący z każdą chwilą mężczyzna odwrócił się najwolniej jak tylko potrafił. Jego oczy poraziło czyste, skondensowane przerażenie. Niecałe dwa metry od niego stał mierzący około dwa i pół metra, mięsisty, cuchnący twór w którego oczodołach błyskały zimne, bladoniebieskie ogniki. Jego głowa była w rzeczywistości nagą czaszką jakiegoś dziwnego stworzenia, gdyż wystawały z niej rogi i długie, wężowe kły. Ciało ociekało krwią i było mieszaniną nagich, niekoniecznie ludzkich mięśni i kości. Jakieś pulsujące elementy organów zdawały się wystawać przez szpary tłocząc krew i podobne jej soki, z których część wypływała na zewnątrz jakby nawilżając monstrum od zewnątrz.

-Go.. go… golem…? – zapytał sam siebie czarodziej kurcząc się w sobie i cofając mimowolnie. Nie mógł pozwolić stworzeniu na ruch. Gdy tylko opanował zmysły, z prędkością obserwowaną u południowych pustynnych węży wyinkantował jedno z najprostszych zaklęć i machnął różdżką. W kłębie kurzu z nicości wyrosła potężna ściana. Dokładnie między magiem a golemem. Magistrat odetchnął i popukał w ścianę jakby sprawdzając jej twardość.

-Lity granit… – rzekł sam do siebie a w jego głosie pobrzmiewała duma z tego prostego pomysłu. Korytarzem poważnie zatrzęsło gdy magiczny twór uderzył w stworzoną ścianę. Mag stał nieporuszony.

-A wal sobie ile wlezie, ty tępa kupo mięcha i maeny… – stwierdził i być może stałby tam jeszcze jakiś czas napawając się swoją pomysłowością, gdyby nie zauważył drobnego pęknięcia w tafli granitu. Pęknięcia, które z kolejnym uderzeniem bestii przeobraziło się w dziurę a po następnym w pokaźną wyrwę z której wychodziła na wpół kościana, na wpół mięsista łapa poszukująca zawzięcie czegoś co mogłaby pochwycić w ostre pazury.

-Cholera! – wrzasnął mag i rozpoczął paniczny bieg w kierunku przeciwnym do potwora.

-To był najprawdziwszy kościany golem…– myślał Magistrat rozpaczliwie wypatrując kolejnego skrętu w ciemnym, zagruzowanym korytarzu dawno upadłej twierdzy. – cholerny kościany golem! Kto… i jak?! – zadawał sobie pytania potykając się o kości zwyciężonych i z trudem przeskakując kolejne przeszkody – Jak to cholerstwo w ogóle chodzi?! – zatrzymał się nagle przed wielką, nadjedzoną przez czas płaskorzeźbę przedstawiającą pokryte runami martwego języka słońce.

-To tu… – uświadomił sobie wchodząc w szeroki na trzech rosłych mężów korytarz na końcu którego znajdowała się malutka, niezwykle wąska klatka schodowa.

Aaghrrrrtghhhh!!!

Ryk przeszył korytarz poprzedzając rumor walącej się, granitowej ściany. Czarodziej stęknął i syknął kilkukrotnie gdy zwalniał zaklęcie ją tworzące by uratować choć cząstkę tej energii którą włożył w jej tworzenie. Zdawał sobie sprawę, że jeśli będzie musiał się skonfrontować z golemem, to każdy hor maeny będzie mu potrzebny.

„Łup”

„Łup”

Dudnienie poniosło się korytarzami opuszczonej twierdzy. Mężczyzna niczym szaleniec wpadł na strome schody i co sił biegł w kierunku ich szczytu. Spiralna klatka schodowa sprawiała, że cały świat zaczynał wirować.

Agrrrhhhhiiiikkkkhhhh!

Jęk dochodził niemal spod jego stóp. Był jednak jednostajny… czyli… – mag uśmiechnął się jakby wygrał główną wygraną w gnomie loterii Fortuny – był jednostajny, więc się nie przemieszczał. Schody okazały się za ciasne dla maszkarona.

-Jest! Jest! Jest! – wykrzyczał mag wykonując przy tym gest szczęścia jednego z polowskich ministrów, dość powszechnie znany na północy i już spokojnie ruszył szerokim korytarzem. Przez uszkodzony dach wpadały promienie światła, harmonijnie współgrając z pobojowiskiem jakie przestawiały korytarze cytadeli po antycznej bitwie między Antorczykami a Setrami. Mężczyzna pobłądziwszy chwilę w labiryncie zagruzowanych pomieszczeń dotarł w końcu do sporego holu, w końcu którego powinno znajdować się wejście do komnaty generała Tuwertana – stryjskiego przywódcy, który padł w bitwie o Słoneczną Twierdzę. Ale się nie znajdowało. Miast potężnych, złotych wrót leżała sterta kamieni i worów z mąką, których obrońcy użyli w ostatniej fazie oblężenia do budowy szańców. Wejście było całkowicie zagruzowane… od środka. Mag westchnął i zrezygnowany uniósł różdżkę.

-To będzie długie popołudnie – szepnął i zaklęciem wyrwał z gruzowiska stertę kamieni po czym odrzucił je na przeciwległą ścianę. Później powtórzył czynność. Mógł oczywiście wywarzyć całość jednym, mocnym zaklęciem. Magistrat był zdolnym magiem, któremu przepowiadano wielką mistrzowską karierę i znał odpowiednie ku temu czary. Problem tkwił w tym że były to czary z dziedziny ognia a on miał nadzieję ujrzeć jeszcze coś wewnątrz, gdy już tam wejdzie. Dlatego też, delikatnie, sterta po stercie, wyszarpywał gruz z przejścia męcząc się jak przeciętny robotnik przy budowie. Dopiero po trzech długich godzinach udało mu się odgruzować przejście na tyle, by mógł się nim przecisnąć. Był zmęczony. Nie tyle długim marszem, gdy musiał pozostawić konia przed wejściem na górską ścieżkę, nie tyle pogonią za zjawami i zabawą w egzorcyzmowanie co tak dużą utratą energii przy oczyszczaniu przejścia. Niedbale zatknął wąską różdżkę za pasem i ze spokojem, dość wolno przecisnął się do środka. Było tu ciemno… i strasznie duszno. Zapach zatęchłych woluminów z pracowni wydawał się przy całym ogromie tutejszego kurzu i śmierci morską bryzą. Mag skupił wolę wyginając palce w charakterystycznym układzie i wywołał małą, płonącą kulę rozświetlającą pomieszczenie jak słaba pochodnia. W jej skąpym blasku zauważył jedynie wiszący nad sobą żyrandol. Mężczyzna podrapał gęste ciemne włosy wpatrując się w wiszący przedmiot. Historycy ze Szklanej Wieży będą musieli ukorzyć łyse głowy i wypluć twierdzenie, że żyrandole wynalazły elfy dopiero półtora wieku temu… Twierdza była ponad dwukrotnie starsza a bitwa miała miejsce nie mniej niż dwieście lat temu. Wykonał kolejny gest a świece na żyrandolu i kilku świecznikach wokół rozjarzyły się oświetlając komnatę dostatecznie, by zacząć ją eksploatować. Komnata nie była zbyt duża, w przeszłości musiała być niezmiernie piękna… teraz jednak wszędzie zalegały prochy, gruz i kości. Wapienna biel kośćca wyzierała spod strzępów kapłańskich tog i wyśmienitych kolczug. Śmierć pozostawiła obrońców zwiniętych w groteskowych pozach, pościąganych w pozycje płodowe lub trzymających sztylet między kośćmi. Magistrat w lot pojął co się wydarzyło. Obrońcy musieli zamurować się tu wraz z planami wojennymi i resztą tajnych dokumentów. Większość chyba popełniła samobójstwo zanim głód pozbawił ich rozumu. Reszta musiał konać długo, bez pokarmu i wody z tlącą się nadzieją w wyschniętych oczach. Smutne. Wojska które miały iść im na ratunek, zostały wycięte przez krasnoludzkich sprzymierzeńców Antorczyków całe dni zanim w ogóle zaczęło się oblężenie. Mimo tej desperackiej próby ratowania planów i tak przegrali wojnę. I zostali starci z map. Mag powoli przemierzał komnatę uważnie przyglądając się każdym szczątkom z osobna. W końcu znalazł te których szukał odkąd przekroczył wrota Cytadeli. Znalazł to, po co tu przybył.

-Tuwertan… – szepnął mag i pochylił się nad leżącymi w kącie szczątkami wielkiego stratega. Jego skroń chronił wspaniały szyszak. Na tym, co kiedyś było jego dumną piersią spoczywała kolczuga z materiału, którego Magistrat nie znał. W kościanej prawicy dzierżył miecz z jelcem stylizowanym na słońce. Ten wspaniały ekwipunek wart był co najmniej kilka wiosek… może nawet mały zamek. Magistrat wyznawał jednak bogów północy, którzy karali okradanie zmarłych. Poza tym przybył tu po coś innego. Na szyi martwego generała wisiał wspaniale zdobiony i niezwykle precyzyjnie wykonany medalion w kształcie słońca. Magistrat bez namysłu ściągnął go z truchła i przybliżył do jednej ze świec. Wisior ten odbijał płomień świecy w tak niezwykły sposób, że zdawał się błyszczeć światłem równym słonecznemu. Wykonany z dziwnego stopu metali miał powierzchnię tak gładką mimo lat, że z pewnością mógłby rywalizować z doskonałymi szklanymi kulami za pomocą których co lepsi magowie spoglądali w najdalsze końce krain. Na słonecznej tarczy znajdowała się przedziwna, umieszczona w środku wskazówka będąca dokładną kopią antycznej strzały o kolorze czarniejszym niż bezgwiezdna noc. Była nieruchoma. Czarodziej uśmiechnął się i pocałował naszyjnik.

-Nareszcie – szepnął z namaszczeniem jak gorliwy wyznawca, porażony bliskością bóstwa i zawiesił cudo na szyi. Tuż obok srebrnego medalionu o bardzo podobnym wykonaniu, przedstawiającego trzy półksiężyce różnej wielkości umieszczone malejąco jakby jeden w drugim. Nagle do uszu mężczyzny doszedł dźwięk kroków i tupot ogromnych, niezbyt symetrycznych stóp. Stóp wydających z każdym swym dudniącym krokiem niezdrowe, obleśne mlaśnięcie.

-Cholerny golem! – zaklął czarodziej dobywając różdżki jak broni. Bo w istocie nią była. Przymknął oczy i starał jak najszybciej tylko mógł przeczesywał pamięć w poszukiwaniu najbardziej destruktywnych zaklęć jakie tylko znał. Minęła chwila niepokojącej ciszy. Coś zadrżało powodując ogłuszający rumor i zdawało się że jakaś niepowstrzymana siła odwala zasypane wejście do komnaty z mocą kilkudziesięciu rosłych mężczyzn. Albo nawet ogrów. Nawał gruzu topniał w oczach. Mag próbował bezskutecznie opanować drżenie rąk, które mogło łatwo zburzyć misterne zaklęcie. Po kilkunastu minutach z gruzowiska zostało zaledwie kilka kamieni. W dochodzącym od holu świetle widać było ohydną postać kościanego golema i stojącego obok niego, odzianego na czarno mężczyznę w sile wieku. Magistrat otarł wilgotne czoło i szybko wytarł pot o zaczesane gładko w kucyk, kruczoczarne włosy.

-Cholerne bydle. – powiedział już dość opanowanym głosem celując jednocześnie różdżką w golema. Mąż w czerni odrzucił lekki płaszcz na bok ukazując srebrny pas maga i złote wstawki na idealnie dopasowanej szacie. W dłoni trzymał srebrną różdżkę zakończoną kulą ze skrzydłami jakiegoś drapieżnego ptaka. Musiała być dużo droższa od różdżki Magistrata. I dużo bardziej śmiercionośna.

-Poznałeś już Jacusia…? – raczej stwierdził niż zapytał przybysz ukazując rząd równych, wypielęgnowanych zębów. Rzadkość w dzisiejszym świecie. Jego głos przejmował zimnem i suchą obojętnością profesjonalisty dla którego każde kolejne, choćby nie wiem jak nie zwykłe zdarzenie i tak natychmiast stawało się rutyną.

-Nazwałeś to… to cholerne bydle ma na imię „Jacuś”? – rzucił nieco podenerwowany Magistrat. Nowoprzybyły mag delikatnie się uśmiechnął.

-To bydle, jak je określiłeś mój drogi kolego po fachu, to doskonale wykonany kościany golem – mag odczekał dając wybrzmieć wyraźnie zaakcentowanej nazwie „kościany golem” – silny, bo nie chwaląc się wprawiłem mu mięśnie trola i ogra… szybki bo… ach, – machnął ręką – i tak byś nie zrozumiał, nie twoja branża żywiołaczku. W każdym razie, jak już pewnie miałeś się okazję przekonać jest, daruj ten lapsus językowy przyjacielu – niezatrzymywalny, jak określiła tą osobliwą kompilację zdolności moja nastoletnia uczennica… – mówiąc, mag ani o milimetr nie zmienił swojej postawy – Wspominałem, że robiłem go niecałe dwa lata…? Zresztą, ten fakt również wydaje się pozbawionym znaczenia w naszej dyskusji… – mrugnął – no… monologu, dyskusja jak się orientujesz wyniknie gdy tylko się do niej włączysz. – Magistrat otworzył usta z zamiarem dołączenia do jednoosobowej konwersacji, strumień słów lejący się z ust maga w czerni wyprzedził go jednak – I pozwolę sobie jeszcze dodać, uprzedzając jakże zbędne pytania, że mój osobisty golem jest raczej niekoherentny z twoimi dziedzinami destrukcyjnych mocy. Wiesz, dodaję to wyłącznie w trosce o twoje zdrowie, którego uszczerbek mogła by spowodować jakże powszechna w waszej rodzinie Władców Żywiołów ignorancja i egzemplifikowany brak kompetencji w dziedzinie tak wrażliwej jak nekromancja.

-Ale mogę sprawdzić, czy ty jesteś koherentny z moimi destrukcyjnymi czarami. – mruknął Magistrat mierząc wzrokiem nekromantę i jego pupila – Zrób jeszcze krok a wyślę was obu do cholernego Takabazis! – wrzasnął jakby dając upust swojej agresji – Ty cholerny nekromanto!

Mężczyzna w czarnej szacie spuścił wzrok i pokręcił zrezygnowany głową.

-Czy w wszyscy w tej Twierdzy Żywiołów macie tak mały zasób słownictwa, czy zwyczajnie fortuna mnie doceniła rzucając na rozchwiane drogi mojego żywota takiego impertynenta? – nekromanta przewrócił oczyma jakby w odpowiedzi na nieme pytanie przeciwnika – Jestem tu od paru chwil, a ty ciągle stosujesz różne formy słowa „cholera”… Jak mawiał mój krasnoludzki partner w interesach, niech mu ziemia lekką będzie : „Kląć, to trzeba umić”, tako więc zalecam podszkolić nieco tą dziedzinę wiedzy. – uśmiechnął się bezczelnie i Magistrat zauważył, że potrafi zrobić to tak by na jego twarzy nie pojawiła się nawet najmniejsza zmarszczka – Jeśli twoja moc jest taka jak twoja mowa to lepiej zrobisz, gdy zamieszkasz na roli.

Magistrat zmierzył wzrokiem przeciwnika uspokajając urażoną dumę.

-Czego chcesz?

-Nareszcie doszliśmy do chwili w której czcza gadanina się kończy! – nekromanta odetchnął teatralnie – Nasze spotkanie przedstawię ci jako ciąg wzajemnych implikacji, tak żebyś zrozumiał. Otóż, oddajesz mi amulety ja idę w swoją stronę, ty w swoją. Opierasz się, rzucasz zaklęciami, komplikujesz, wtedy Jacuś cię rozszarpuje, ja zabieram amulety i idę w swoją stronę. A! – dodał znów teatralnie – żeby nie było wątpliwości, po udanie dokonanym zabiegu rozszarpania ty giniesz i nie odchodzisz w swoją stronę.

Magistrat szybko machnął różdżką osłaniając się rodzajem pola ochronnego. Nekromanta pogroził palcem krzywiąc się lekko.

-Kapituła się o tym dowie! – rzucił młody mag. Nekromanta tylko się roześmiał.

-Kapituła to nieudolne, raczkujące dziecko, któremu w każdej chwili można zabrać zabawki, mówiąc inteligentnym slangiem. Pozwolę sobie uzupełnić, że kołyskę i dach nad głową także.

Magowie zamilkli na chwilę i wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę. W końcu czarno odziany mężczyzna zerknął na ociekającego śluzem i krwią golema nie przekrzywiając głowy i polecił krótko:

-Zabij!

Stwór warknął przeciągle i ruszył w kierunku Magistrata. Czarodziej chciał się uchylić. Nie zdążył. Kościany golem w czasie odpowiadającym mrugnięciu oka dopadł doń i uderzył potężną łapą, wkładając w to całą swoją magiczną siłę. To, że udało się mu przeżyć, Magistrat zawdzięczał jedynie silnemu zaklęciu ochronnemu, które rzucił na siebie kilka chwil wcześniej. Tarcza Vardiramusa mimo mijających wieków, była jednym z najskuteczniejszych zaklęć defensywnych na kontynencie. Jej podstawową zaletą był niezwykle krótki czas nakładania. Mag odkaszlnął i usiłował się podnieść ze strzępów kości oraz gruzu przy przeciwległej ścianie na którą rzuciło go mordercze uderzenie. Czarodziej poczuł zawroty głowy spowodowane siłą uderzenia. Nie zdążył nawet rozeznać się w sytuacji, gdy golem już nad nim stał gotując się do kolejnego uderzenia. Magistrat, najszybciej jak to tylko było możliwe, wyciągnął przed siebie delikatną różdżkę i wrzasnął na całe gardło:

-Liquidium!

Nagle, niewiadomo skąd, zerwał się ogromny podmuch powietrza i rzucił golemem wprost w wiszący na kamiennej ścianie gobelin na którym legendarny kowal Victus wykuwał miecz dla antycznego króla. Wielki, magiczny stwór z impetem grzmotnął o ścianę, potężnie naruszając jej konstrukcję. Mag był wyczerpany. Z każdym zaklęciem stawał się coraz bliższy wyczerpania many z organizmu a co za tym idzie utraty przytomności. Gdy golem powstał, oczom Magistrata ukazał się mały punkt w ścianie, przez który wpadało światło. To była jego jedyna szansa. Zerknął jeszcze na nekromantę –głupiec – pomyślał – mógłby mnie teraz z łatwością rozbroić, jeśli nie dobić a próżnie przygląda się z satysfakcją jak jego golem usiłuje mnie trafić. Golem wbił swój wzrok w chwiejnie stojącego na nogach maga i zaczął biec. Magistrat nie czekał. Z trudem wyrzucił z siebie formułę jakiegoś zaklęcia, które sprawiło, że jego lewa ręka obrosła twardą, kamienną skorupą. Podobnie głowa i tors. Kościany stwór wyleciał w powietrze chcąc z pewnością wylądować na osłabionym czarodzieju. Ale właśnie w tym momencie mag skoczył przed siebie przelatując o włos pod rozpędzonym golemem. Twór mrocznej magii upadł, ale natychmiast się podniósł. Mag biegł już jednak do pękniętej ściany. Kościany golem szybko zlokalizował ofiarę i ruszył do niej najkrótszą trasą, tratując po drodze stoły i szkielety. Magistrat jednak był już przy szczelinie i kamienną ręką wybijał w nim coraz większą dziurę. Potwór znajdował się już tylko dwa kroki od maga, ten zaś z coraz większą zapalczywością poszerzał otwór. Jeszcze jedno uderzenie… i jeszcze jedno. Gotowe. Jednak stwór z kości był już za nim i składał się do uderzenia. Magistrat, na tyle szybko na ile pozwoliły mu zmęczone mięśnie, skoczył w wąską wyrwę wprost w promienie oślepiającego, nawykłe do półmroku cytadeli oczy, słońca. Ta krótka chwila wydawała się wiecznością. Mag odrywał się od starej, kamiennej posadzki i powoli, cal po calu, stopa po stopie znikał w wybitej dziurze. Był już w połowie na zewnątrz, gdy potężna, szponiasta łapa golema mknęła w jego kierunku. Już niemal cały zniknął w jasności dnia, kiedy przeszyło go to ukłucie okrutnego bólu w prawej łydce. Był już jednak na zewnątrz. Światło południowego słońca oślepiło go na krótką chwilę. Chwila jednak w sytuacji gdy spada się z dużej wysokości jest ogromem czasu. Gdy odzyskał wzrok kamieniste podłoże doliny zbliżało się z zabójczą prędkością. Zmrużył oczy i gorączkowo starał się skupić całą pozostałą mu energię na jednym, jedynym zaklęciu. Liczyła się każda uciekająca sekunda, każda chwila zbliżająca go do twardej śmierci. Do skalistego podłoża zostało mu zaledwie kilkadziesiąt stóp. Pęd powietrza wciskał język do gardła, dławiąc go i pomagając śmierci w tym nierównym hazardzie. Wycelował w siebie różdżką i z nadzieją, że zdoła dokładnie wypowiedzieć formułę rzucił zaklęcie.

-Suzahar El– Scheptalat!

Błysk. Cała zawartość żołądka cofnęła mu się do gardła reagując na nagłe przeciążenie… a może na bliską śmierć. Ale nie… jeszcze nie tym razem. Tym razem to on wygrał. Udało mu się, lewitował niecałe sześć stóp nad wieszczącymi jego koniec skałami. Z trudem opadł na ziemię i wsadził różdżkę za pas trzęsącymi się ze zmęczenia i strachu dłońmi. Ledwo stał na nogach gdy dreszcze magicznego wyczerpania wstrząsały jego ciałem. Zerknął w górę. Baszta prastarej cytadeli z której wyskoczył zdawała się sięgać nieba z tej perspektywy. Przysiadł na ziemi i poświęcił uwagę łydce. Krwawiła obficie z rany po golemim szponie. Skrzywił się z bólu. Musiała być pełna najrozmaitszego paskudztwa… nekromanci przecież robili swoje zabawki z trupów. Nie mógł jednak nic poradzić na zakażenie. Porwał szatę, po czym ucisnął nią ranę. Jego skąpa wiedza anatomiczna pozwalała mu stwierdzić spory ubytek mięśnia w łydce. Był pewien, że biegaczem już raczej nie będzie. Prowizoryczna opaska uciskowa momentalnie przesiąkła krwią, która przekroczyła tą szmacianą tamę i zaczęła spływać na kamieniste podłoże tworząc małe kałuże w zagłębieniach. Mag złapał dwa wiszące na szyi amulety i spojrzał na nie raz jeszcze. W świetle słońca były jeszcze piękniejsze.

-Nareszcie… komnata życzeń będzie moja. – szepnął do siebie z radością i znów zmierzył ranę wzrokiem. Krew płynęła po nodze jak mały górski potoczek. To nie był dobry znak. Znał tylko jeden sposób. Wyciągnął różdżkę drżącą dłonią i przystawiwszy ją do rany wypowiedział inkantację.

-Firenikus iteripionorat.

Różdżka trysnęła strumieniem ognia ogarniając płomieniem całą nogę czarodzieja. Ból był nie do zniesienia, ale magistrat nie krzyczał. Nie był tak dzielny. Zdążył stracić przytomność.

Koniec

Komentarze

Prolog do czegoś nabierającego powoli rozmiarów powieści. Jeśli się spodoba, wrzucę kilka następnych rozdziałów.

Wrzucaj spokojnie. :)

Nowa Fantastyka