- Opowiadanie: poskart - Miecznik (cz.III)

Miecznik (cz.III)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Miecznik (cz.III)

***

Krak z bronią na plecach przechadzał się zamkowymi korytarzami. Lekko odziani książęcy żołdacy uzbrojeni głównie w szpady i florety, czasem w długie, wąskie miecze przestali przez te kilka miesięcy zwracać uwagę na niskiego, śniadego południowca. Nie oznaczało to bynajmniej, że zaczęli z nim rozmawiać. Jego reputacja rozsiewała wokół taką grozę, że żołdacy wymieniali z nim jedynie niezbędne słowa i wycofywali się czym prędzej gdy był w pobliżu. Widzieli co zrobił z zamachowcami w wysokim zamku. Widzieli jak ćwiczył. Słyszeli opowieści o jego czynach. Wchodzenie w drogę komuś takiemu było by co najmniej głupie. Krak był już do tego przyzwyczajony. Zresztą odpowiadało mu to, bo mógł spokojnie pracować. Minął łaźnie i znów skierował się w stronę komnat księcia, kiedy jego uwagę przykuł jakiś dwornie ubrany osobnik stojący na dziedzińcu i przemawiający do grupy wędrownych najmitów. Sądząc po obszarpanych strojach i nie pasujących do siebie elementach ekwipunku, można było stwierdzić, że ludzie cii nie należą do najlepszych w swoim fachu. A na pewno nie do najbogatszych. Mistrz miecza nieznacznie wychylił się przez okno by przyjrzeć się najemnikom. Na jego twarzy odmalowało się lekkie zdziwienie gdy spostrzegł kuferek z królewskim herbem Polowia – Pikującym sokołem z rozłożystymi skrzydłami, który jeden z najemników podawał dworakowi. Ten roześmiał się tak, że miecznik mógł swobodnie wychwycić wszystkie samogłoski tego rechotu. Najemnik musiał opowiadać dobre żarty – skonstatował dalej obserwując osobliwą grupę. Ten który wcześniej przekazał skrzynkę kiwał teraz głową z zadowoleniem i uścisnął dłoń dworaka obracając się w końcu twarzą do okna z którego miecznik obserwował całą sytuację. Na jego policzku zauważył wytatuowany kwiat. To była róża. Krak obnażył zęby i odruchowo sięgnął do rękojeści miecza.

-Czemu się przypatrujesz mistrzu? – głos księcia wyrwał go fali gniewu zalewającej nagle umysł. Lesław kołysał się groteskowo w tej swojej esowatej, pogarbionej postawie. Podszedł do mistrza i spojrzał w okno. Westchnął i pokręcił głową przymykając oczy, jakby coś sprawiło mu duży zawód. Westchnąwszy zwrócił się do Kraka.

-To Jankiel, mój młodszy brat. – mistrz patrzył nań spod ciemnych brwi jakby oczekując pełnego wytłumaczenia. Takiego które zatrzyma go przed zejściem na dół i zabiciem wszystkich obecnych przy szkatułce. Lesław może i był całkiem pozbawiony prezencji, ale na pewno nie był głupi. Wychwycił to natychmiast i kontynuował starając się ułagodzić miecznika nie mówiąc przy tym zbyt wiele. – Troszczy się właśnie o interesy naszego rodu.

-Z nimi? – warknął południowiec wskazując dłonią grupę za oknem, gestem którym wskazuję się dziurę kloaczną na środku kuchni. Jego zwyczajne zimne maskowanie emocji zdawało się szwankować.

-Co za różnica. – stwierdził władca wzruszając ramionami niedbale, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Przez głowę miecznika przemknęła myśl, że musiał być świetnym politykiem. – Ja się do tego nie mieszam, liczę że i ty ominiesz to za co ci nie płacę. – książę znacząco spojrzał na dłoń rozmówcy zaciśniętą na rękojeści. Mistrz mieczy uchwycił ten wzrok i po krótkiej chwili zawahania puścił rękojmę. Jego oddech względnie się uspokoił.

-Wiedziałem że jesteś rozsądnym człowiekiem – Lesław uśmiechnął się i odszedł powoli. Gdy miecznik już na niego nie patrzył odetchnął głęboko i otarł krople potu kwitnące mu na czole. Krak jeszcze chwilę obserwował w milczeniu zajścia na dziedzińcu i odszedł za księciem. Dogonił go dopiero na schodach prowadzących do kuchni.

-Książę?

Lesława zmroził zimny pot z rodzaju tych, które oblewają człowieka w obliczu niechybnej śmierci. Bo w istocie mistrz mieczy był nią. Pytanie które padło z jego ust nie było jednak tożsame z uderzeniem stali którego bez przerwy, może nieco irracjonalnie obawiał się książę. W końcu, nie można było zapomnieć tego co stało się z poprzednim królem Polowia.

-Myślałeś już, czy zamachowcem mógłby być ktoś z twojej rodziny? – zapytał mistrz podążając za nieśpiesznymi krokami władcy.

-Nie sądzę.

-Dlaczego? – drążył taksując księcia swoim chłodnym jak stal, mieczy które nosił przy pasie, spojrzeniem. Książę zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami zza których płynęła feeria wspaniałych zapachów warzonych potraw. Zerknął na miecznika nad barkiem, nie odwracając się nawet i rzucił.

-Bo życie, to nie jest teatr. – miecznik uniósł prawą brew w górę jak to miał w zwyczaju czynić, gdy nie wszystko poprawnie rozumiał. Książę wychwycił i ten nieznaczny gest i wsparłszy się o drewnianą framugę kuchennego wejścia wyjaśnił. – Bo te durnie nie mają dość rozumu by samodzielnie kupić sól. Jak sądzisz, dlaczego mój ród, moje ziemie popadły w taką ruinę? Dlaczego nie mamy własnego hufca a tylko tą garstkę żołnierzy i kilku wasali? Wydaje ci się że rodzina książęca pochodząca z Polowia z kaprysu nie utrzymuje dużego konnego autoramentu?

Krak był już na tyle obyty z magnaterią by roztropnie nie odpowiadać na to pytanie. Lesław otworzył kuchenne wrota i kontynuował wchodząc do środka.

-Przedstaw też sobie, że odkąd cię zawezwałem, są tak wystraszeni, że wręcz boją się wytknąć choćby koniuszek nosa ze swoich komnat. – książę przerwał i wyciągnął wprost z garnka dwa gorące raki. Sycząc, jako że skorupiaki parzyły mu ręce, przestudził je w cembrowinie z zimną wodą wprost ze strumienia i zaczął konsumować krusząc sobie skorupą na i tak już nieco uplamioną szatę w bardzo nowoczesnym jak na niego kroju. Krak zauważył, że kucharki i parobcy nie zwracają na księcia najmniejszej uwagi. Widać, musiało być to jak najbardziej naturalne i powszechne dla niego zachowanie. –Właściwie – kontynuował mlaskając i rozsiewając poza usta elementy zgryzionego raka pomieszane ze śliną i najpewniej resztkami poprzedniego posiłku. – Tu chyba tylko mój młodszy brat, Jankiel dalej robi to co powinien.– teraz oparł się o kuchenny blat poznaczony szramami po nożach, tłuczkach oraz warzywnych sokach i poświęcił pełnię swojej uwagi i skupienia pieczonemu prosięciu z którego żar paleniska wytapiał krople tłuszczu smakowicie spływające by wyparować z sykiem w płomieniach. Krak poszedł zaraz w ślady władcy opierając się na blacie tuż obok monarchy. Niemal natychmiast poczuł nieprzyjemny wilgotny chłód powstającej, w miejscu styku blatu i materiału jego odzienia, plamy starego tłuszczu. Skrzywił się nieznacznie, książę tymczasem kontynuował nie odrywając oczu od świni.

-Chłopak nie jest głupi. – uśmiechnął się i bogowie tylko raczą wiedzieć czy do własnych myśli czy do wesoło kapiącego smakowitym tłuszczem wieprzka. – Wie, że jak mi podpadnie to nie ma co liczyć na litość. – na chwilę przerwał połączenie wzrokowe ze świnką by spojrzeć w czarne oczy mistrza mieczy. – Trzeba odbudować potęgę rodu za wszelką cenę i wszelkimi środkami. Chyba jeszcze tylko Jankiel zdaje sobie z tego sprawę. – miecznik skinął głową.

-Rozumiem. A księżna? Czy jej panie nie naraziłeś się ostatnimi czasy? Albo i dawnymi. Kobiety bywają pamiętliwe i strasznie drażliwe w pewnych kwestiach.

-Proszę mistrzu, czyżbyś uważał że dupczę na prawo i lewo podczas gdy moja niedopchnięta małżonka leży gdzieś w wieży, hę? – Lesław zaśmiał się i śmiech ten zabrzmiał jak coś pomiędzy gniewnym pomrukiem a kaszlem.

-Nie panie, po prostu jestem tu już od kilku miesięcy a jeszcze jej nie widziałem.

-Doprawdy? – zapytał nie odrywając wzroku od prosiaczka który teraz już niemal zaczął się do niego uśmiechać. – Rzadko bywasz na moich ziemiach, prawda mieczniku?

-W istocie książę.

-To wiedz, że nie ma żadnej księżnej. A dla zaspokojenia twojej ciekawości, dostawałem oferty odkąd skończyłem szesnaście lat. Gdy dobiegłem dwudziestu pięciu nadal z dużą regularnością wszystkie odrzucając dali sobie spokój. Względny. Oczywiście co jakiś czas coś się nawinie, ale nic szczególnego. Rozumiesz?

-Trochę.

-Czyli gówno. Słuchaj więc. Moja rodzina i jej ptasie móżdżki zniszczyły potęgę naszych przodków a majątku nawet nie zdołali roztrwonić czy też przerżnąć w karty jak każdy szanujący się szlachcic. Nie było bękartów ani małych zajazdów. Nic z tych rzeczy. Wiesz co się stało? Nie cholery nie potrafili tym zarządzać. Tyle. Koniec smutnej rodowej historii. Tak więc przy tak gównianej rodowej pozycji, bo pozycja jest gówniana… można by rzec gówniana w chuj jak mawia mój koniuszy. Z taką w każdym razie pozycją nie mogę liczyć na żaden sensowny ożenek. A jak pewnie wiesz w tym kraju o zabijaniu szanownych małżonek mowy nie ma. Pozostaje tylko czekać aż wzmocnię pozycję. Zrozumiał?

Jeden z Kuchtów zauważył chyba w końcu zainteresowanie księcia prosięciem, bo urżnął spory kawał mięska i niósł go właśnie panu na pajdzie chleba. Krak skinął głową trawiąc nowe informację.

-Zrozumiałem panie. – i zrozumiał. Nic tu się kurwa nie zgadzało.

-Świetnie. Szukaj więc dalej.

Miecznik znów skłonił się delikatnie jak kazał obyczaj i wyszedł z kuchni pozostawiając mlaskającego księcia pana sam na sam ze swoją pieczenią. Gdy szedł zamkowym korytarzem nie miał pojęcia co tu właściwie robi. Dlaczego jakiś byle książyna z polowskimi korzeniami i tak gołą dupą że nie mógł nawet wystawić własnego hufca wynajmował mistrza mieczy do ochrony swego małego, nic nie wartego życia. Nasuwało się pytanie, skąd miał tyle gotowizny by opłacić miecznika, skoro nawet nie utrzymywał odpowiedniej ilości najemników i straży na zamku. I dlaczego ktoś kto jest zbawicielem nie tylko własnego rodu ale i okolicznych mieszkańców miałby się bać kogokolwiek… Mistrz przystanął wsparty o ścianę korytarza wpatrując się w zasnute burymi chmurami niebo. Szła zima a Krak dalej nie rozumiał sytuacji. I jeszcze Ci zbóje z traktu ubijający jakieś interesy z księciem, polowskim złotem. Od ponad tygodnia miał to dziwne uczucie. To mrowienie w okolicy karku, które skutecznie dezorientowało go i rozpraszało uwagę. Ostatnio gdy je miał, wszedł prosto w pułapkę zastawioną przez grupę orczych szabrowników. Wtedy skończyło się to nieprzyjemnie tylko dla nich, ale teraz mógł nie mieć tyle szczęścia. Jakoś ostatnio nie miał ochoty umierać. To chyba starość – uśmiechnął się do siebie i z pewnością poszedłby do karczmy gdyby ta jeszcze stała. Musiał jednak zadowolić się wyłącznie swoim towarzystwem. Polowska wódka paląca trzewia do cna coraz bardziej mu smakowała.

 

 

***

 

Późnym popołudniem Krak opatulony płaszczem stał przy studni. Nie chciał bynajmniej czerpać z niej wody. Miał inne, znacznie ważniejsze powody. Po pierwsze cieszyły go te ostatnie promyki słońca przemykające przez gęste chmury. Po drugie, zastanawiał się nad potencjalnym mordercą. Nic konkretnego nie przychodziło mu jednak do głowy. Rodzina księcia zdawała się zbyt głupia i zastraszona. Mag nie dawał znaku życia zza zamkniętych wrót wieży. Okoliczni książęta nie mieli żadnego interesu w ubijaniu nic nie znaczącego księcia a mieszczanie i kupcy chętnie postawili by mu pomnik demirońskim zwyczajem, bo podniósł nieco poziom ich marnego żywota. Ewentualnie chłopi, ale ich nie stać na zabójców. Zresztą, kto przejmowałby się chłopami. Po trzecie wreszcie, miał stąd doskonały widok na cały kompleks zamkowy, gdyby jednak zdarzył się kolejny zamach. Po czwarte i ostatnie, miał cichą nadzieję, że zabójca litościwie znajdzie go tutaj, podejdzie, przedstawi się grzecznie i będzie wreszcie mógł rozwiązać tą sprawę po swojemu. Trzema szybkimi cięciami. Nie był tylko pewien, czy naprawdę chciałby już zakończyć to zadanie. Żyło mu się tu całkiem wygodnie i przyjemnie. Miał ciepłe i miękkie łoże w którym, o ile nie znikała gdzieś w sobie tylko wiadomym celu, czekała na niego piękna młoda kobieta i własny kąt. Miał dostęp do łaźni i regularne podstawione pod nos smaczne posiłki. Ta namiastka normalności, której nigdy nie zaznał zaczynała się podobać miecznikowi, rozleniwiać ciało i tępić umysł. Kusić myślami o reszcie życia spędzonego w ten właśnie sposób. Zwłaszcza że pół życia jako mistrz mieczy zmuszony był spędzić na trakcie kołysząc się w kulbace mimo deszczu, śniegu i wiatru, drugie pół zaś pojedynkując się w błocie i oglądając twarze umierających przeciwników. Pamiętał większość z nich. Nie wszystkie, ale większość. Wykrzywione bólem i strachem w strasznie groteskowych minach zastygłych po śmierci jak karnawałowe maski. Twarze ludzi którzy często popuszczali w gacie w tej ostatniej chwili. I nie było w tym niczego pięknego, niczego z eposu. Tylko brud, smród i jelita tonące w urynie, błocie i krwi. Nie, nie miał koszmarów. Po prostu nie śnił. Tak stał, obserwował i rozmyślał. Jego rozrywką był tu widok ludzi, którzy widząc go przy studni przezywali głęboki dylemat moralny. Zaczerpnąć wody czy też nie. W końcu z zamyślenia wyrwał go ochrypły, wręcz wulgarny głos szybujący doń słowami na zimnym wietrze.

-Kogo to moje oczy widzą? – głos wyraźnie z niego drwił. A miecznik strasznie nie lubił, kiedy z niego drwiono. Odwrócił się i bardzo powoli, spojrzeniem zimniejszym niż odbierający jesieni królowanie, zimowy wiatr zmierzył właściciela głosu. Po chamsku. Od stóp do głów. Był to przywódca najemników, nieco wyższy od Kraka, barczysty osobnik ze szramą na brodzie i opaską na dłuższych, kasztanowych włosach. Na jego gładkim policzku błyszczał tatuaż z czarną różą. Za nim stali najemnicy których kilka dni wcześniej widział na dziedzińcu. Wyglądali już nieco lepiej. Mieli nawet pewne elementy pancerza, co nie było wśród najemników często spotykane. Stroje tym razem były dużo lepsze i droższe niż gdy widział ich ostatnio. Musieli nieźle się obłowić na współpracy z księciem.

-Proszę, proszę… okazuję się że jesteś mistrzem mieczy, co? A ja cię tam zostawiłem tylko z trzema chłopakami… – grymas gniewu przeszedł mu po brzydkiej twarzy – Nie byli nawet żołdakami, wiesz?

Krak zmrużył oczy w wąziutkie szparki i powoli wyciągnął z pochwy za plecami długi, zakrzywiony miecz ze wschodu.

-To jest katana – zaczął zimno gładząc ostrze jak matka swoje dziecko – Miecz z Shogunatu Abońskiego. Tamtejsi miecznicy robią go z kilkudziesięciu warstw stali o różnej twardości tak by stanowił niezniszczalną wielką brzytwę. – podniósł wzrok na najemników – Ten zrobiono dla mnie na specjalne zamówienie. Ma siedemdziesiąt osiem warstw zaginanych i przekuwanych razem. Jest nieco dłuższy niż przeciętny i nie nadaje się do władania jedną ręką, ale w dwóch można nim rozpłatać człowieka jednym krótkim cięciem od lewego ucha – miecznik wskazał palcem lewej ręki swoje ucho i przeciągnął nim linię do pachwiny po drugiej stronie – do prawej pachwiny. Wprawny fechmistrz robi to tak, że ofiara zanim zrozumie, że nie żyje i rozpadnie się na równe części, może przejść jeszcze do pięciu kroków. Taki w każdym razie jest mój rekord.

Cisza która panowała wokół, wręcz świdrowała w uszach. W końcu Płatek odzyskał animusz.

-I co suczy synu? Zaraz mi powiesz, że mnie nim zabijesz, co?

Mistrz uśmiechnął się chłodno i wskazał mieczem na jasnowłosego draba stojącego po prawej stronie.

-Nie… zabije nim jego. –przeniósł wzrok na najmitę o ciemnej, południowej karnacji. Mogli pochodzić z tego samego kraju… może nawet miasta. Teraz to było bez znaczenia. – I może jeszcze jego. Reszta pójdzie pod jedynkę. Nie chcę go tępić. A kiedy skończę różanogęby, podejdę do ciebie. Będziesz leżał, bo na samym początku cię kopnę. Nachylę się do ciebie i zarżnę cię jak prosiaka, nożem który mam w cholewie. – zrobił krok do przodu trzymając miecz prostopadle do ciała na wyprostowanym ramieniu. Później kolejny krok cały czas patrząc im w oczy. Przy trzecim lekko się cofnęli, jakby zadrżeli. Płatek wytrzymał stojąc cały czas w lekkim rozkroku. Bał się z pewnością, zapewne nie chciał dać tego po sobie poznać swoim ludziom. Ale Krak wiedział. Czuł jego płytki oddech, krople potu, niemal słyszał łomotanie wystraszonego serca – Dostaniesz nim dopiero kiedy zobaczysz lejące się flaki twoich żołnierzyków i poczujesz ich krew ściekającą ci po twarzy. Dopiero wtedy wbiję ci ten nóż w wątrobę. W takie specjalne miejsce. A później przekręcę. I wiesz co się wtedy stanie? – Krak zawiesił głos. Aż się prosiło o efektowną pauzę – Zaskowyczysz z bólu bo całe twoje ciało będzie już świadome śmierci. A najlepsze w tym zabiegu jest to, że będziesz zdychał w męczarniach z pół godziny. – Krak postąpił do przodu jeszcze jeden krok, twarz różanogębego była cale od niego. Czuł jego niespokojny, przerażony oddech. – a ja… będę tam stał. I patrzył.

-Gadanie. – stęknął w swoim mniemaniu dziarsko najemnik przez mimowolnie ściśnięte strachem gardło.

-Zdychanie. – uśmiechnął się Krak i kopnął różanogębego w krocze. Gdy tylko ten zwalił się z jękiem na ziemię, doskoczył do blondyna i zamachnął się nań mieczem. Ten jakimś cudem sparował cios. Był zbyt wolny i ruszał się strasznie koślawo, ale znał to uderzenie i wiedział jak powinien się zasłonić. Krak był zdziwiony widząc tą technikę… własną technikę u byle najemnika. Drągalowi, brakowało jednak lat treningu i dobrego nauczyciela. Źle ustawione stopy zadecydowały o jego porażce w drugim parowaniu i miecznik niechybnie by go rozpłatał, gdyby nie zasłonił go inny najemnik.

-Proszę – pomyślał Krak – nieudacznicy zauważyli że doskonale sobie radzę z grupą bo nie współpracują i zaczęli się osłaniać. I tak za słabo. – zauważył kolejną lukę w obronie. Sam wymyślił blok z którego korzystał jego przeciwnik i szybko skręcając stopy i przenosząc ciężar do przodu wszedł pod zastawę odcinając najmicie dłoń trzymającą miecz. W tym samym czasie musiał kopnąć krajana zachodzącego go od tyłu. Nie miał pojęcia co się stało. Nie dość, że ci prości zbóje zaczęli używać jakiejś kalekiej kalki jego stylu, to jeszcze dostosowali technikę grupowej walki na jednego przeciwnika. Bezsens, bo przecież kto marnowałby czas ucząc się walki w sześciu na jednego. Ktoś nagle pchnął go mieczem, więc wszedł w szybki piruet i ciął przez nadbiegającego nań znów od tyłu mężczyznę. Ten głucho zwalił się na kolana trzymając za paskudną ranę. Mistrz zamachnął się na wysokiego blondyna kiedy powietrze przeszył krzyk.

-Spokój kurwa! Spokój bo z was pierdolone jeże każę zrobić! – głos księcia zdawał się zatrzymać czas przy studni. Miecznik trzymał ostrze na szyi blondyna. Poniżej klingi spływała stróżka krwi. Najemnicy stali wokół Kraka z wymierzoną w niego bronią. Jeden trzymał dłonią wypływające jelita, drugi starał się ucisnąć kikut. Obaj jęczeli. Różanogęby wstawał powoli, krocze musiało nadal pulsować bólem. Siedmiu gwardzistów z załadowanymi kuszami stało przy purpurowym ze złości księciu. Lesław wiedział że bełty najlepiej studzą napięte nerwy.

-Co tu się dzieję do kurwy nędzy?!

Krak powoli wycofał miecz i odwrócił się twarzą do księcia.

-To bandyci. Szabrownicy cholerni… mówiłem już kiedyś panie…

-Mówiłem kurwa, nie szwendać mi się po zamku łachmyci… A wy jeszcze miecznika zaczepiacie. Idioci, no kurwa idioci jak ja pier… – książę zaczesał włosy do tyłu mnąc przekleństwo w ustach – Płatek kurwa, zabieraj ich do lecznicy i nie szwendać mi się po zamku, bo na blankach wywieszę i gówno wam czarodziej pomoże.

-Panie, on naruszył… zresztą Giedysztor…

Twarz księcia napięła się a jego oczy stężały jak u wilka. Krak nie spodziewał się nigdy ujrzeć takiego gniewu na książęcym obliczu.

-Morda psie – wycedził przez zęby – i gówno mnie obchodzi kto cię naruszył. Zabierać się. A z tobą Krak – książęcy palec wycelował w mistrza – już na ten temat rozmawiałem i miałeś ich omijać szerokim łukiem. Płatek i jego kompania będą na tym zamku jeszcze przez jakiś czas i jeśli to się jeszcze raz zdarzy, to prawo gościny przestanie cię obowiązywać.

Krak milczał.

-Mistrz miecza, czy nie… bełt wejdzie w ciebie nie gorzej niż w dzika…

-Może… – odparł zimno miecznik – A może nie.

-Nie wkurwiaj mnie… wszystko jasne?

-Jasne. – potwierdził Krak i dodał – Jak mówiłem, nasz klient, nasz pan. Może też być książę pan.

-Żarty masz jak świnia kaszel Krak. – książę odwrócił się i zniknął w zamku. Mistrz wytarł miecz i spojrzał na różanogębego lodowatym wzrokiem.

-Pamiętaj – szepnął, ale szept ten usłyszeli wszyscy – Będę patrzył. Stał i patrzył. – odwrócił się i odszedł do swoich komnat.

Książę uśmiechnął się do siebie znikając za załomem.

-Ma się kurwa tę książęcą krew, co? Pieprzony Salllami.. Szelemi… no ten kutafon z południa… Solomon! No, Solomon się nie umywa! – chwalił się żołdakom, gdy na schodach, tuż przy oknie wychodzącym na studnię zobaczył łysego mężczyznę obserwującego zajście. Miał na sobie zielone szaty i herb z pikującym sokołem na złotym łańcuchu. Lesław rzucił krótko do gwardzistów.

-Wypierdalać. – i poszedł do swoich komnat, mężczyzna ruszył za nim.

-Słyszałeś?– zapytał książę

-Oczywiście, jestem magiem. – odparł łysy wkładając dłonie do obszernych rękawów.

– Te bełty to prawda? – książę uniósł brew i zasępił się wyraźnie. Weszli do jego komnat i ten niemal natychmiast rozsiadł się na przypominający tron fotelu.

-Nie mam pojęcia…

-To może puszczę w niego jednym…. Tak testowo… – Lesław gestykulował widząc wyraźnie oczyma wyobraźni jak bełt wbija się w pierś wielkiego miecznika.

-Zły pomysł. Ale widzieliśmy już wszystkie ułomności. Nie ma ich zbyt wiele.– Lesław skinął głową

-Mówiłem żebyś trzymał łachudry na sznurku.

-Zerwali się, ale to dobrze… widać już wszystko jak na dłoni. Technikę mamy niemal całą.

-Ano, niech będzie. Kiedy? Bo mam was już trochę dosyć.

-Jeszcze chwilę. Kilka dni.

-Trzymam za słowo.

-A Polowie Ciebie. – Książę pokiwał głową i machnął w stronę maga jakby odganiał uciążliwą muchę.

-No… to ty też spierdalaj magu. Mam zły dzień.

 

***

 

Krak obudził się kilka minut przed świtem. Było jeszcze ciemno. Odwrócił się na lewą stronę, tą po której spała Jaśmin, ale dziewczyny nie było. Dotknął pościeli machinalnie. Była chłodna, nie było jej tu już od kilku godzin. Miecznik czuł nieprzyjemny chłód na karku i to bynajmniej nie przez zimowy już wyraźnie wiatr, który wdzierał się do komnat przez szpary w oknach. Był to chłód innego rodzaju. Taki, który odczuwają skazani na śmierć w dzień egzekucji. Niepokojące uczucie wstrząsało ciałem niemal powodując drgawki. Południowiec usiadł na łóżku i rozejrzał się po pokoju. Sukno na którym zawsze trzymał miecze było puste. Zgrzytnął zębami i chyba pierwszy raz odkąd wypalono mu symbole mieczy na przedramionach poczuł coś na kształt strachu. Poczuł się tu zbyt bezpiecznie, przestał spać z bronią w dłoni… a teraz Jaśmin nie było. Jego mieczy też. Krak nie miał pojęcia co się wokół niego dzieje. Wstał i w pośpiechu założył ubrania. Nie zdążył dopiąć pasa gdy drzwi do jego komnat otworzyły się po cichu i starając się nie czynić hałasu weszło tam sześciu uzbrojonych mężczyzn. Nie byli ludźmi księcia.

-Sukinsyn… nie śpi… – warknął jeden z nich ni to do siebie ni do towarzyszy patrząc na miecznika zapinającego pas i spokojnie ścieśniającego rzemienie i klamry kurty. Jego ciemne, krucze oczy wpatrywały się w przybyłych. Wyraźnie nie byli zadowoleni.

-Pójdziesz z nami. – powiedział w końcu najodważniejszy. W jego słowach dało się wyczuć nutkę strachu. – Książę oczekuję cię na dziedzińcu.

Krak skinął głową powoli i pewnym, nieco opieszałym krokiem ruszył do wyjścia. Mężczyźni nie byli tak głupi by starać się go choćby tknąć. Rozstąpili się tylko eskortując go niby w kolumnie. Musieli czuć, że nawet pozbawiony broni, mistrz mieczy jest niebezpieczny. Myśli wpadały na siebie z tumultem tworząc w śniadej głowie kocioł domysłów i prawdopodobieństw. Nie był niczego pewien gdy schodził w milczeniu zamkowymi schodami. Tylko echo kroków odbijało się od kamiennych ścian. Rytm serca mistrza, mimo że starannie wyćwiczony przez lata zdawał się lekko burzyć i przyspieszać. Mógł tylko starać się nie dać po sobie poznać zdenerwowania. A trzeba przyznać, że był zdenerwowany. Nie bał się śmierci. Bał się nieznanego. Sytuacji w której nagle stracił kontrolę. Zamkowa sień była dziś chłodniejsza niż zwykle. Może to zbliżająca się zima a może tylko adrenalina skręcająca mu jelita i odcinająca krew od wszystkiego co nie przyda się w walce. Południowiec nie wiedział, nie był medykiem. Był zabójcą. Na dziedzińcu zastała go chłodna mgła i szare światło słońca przesłonionego ciężkimi chmurami. I grupa najemników w doskonałych półpancerzach i z doskonałą bronią lśniącą nawet w tym nikłym świetle. Mistrz stanął w miejscu które najwyraźniej mu przeznaczono a ludzie którzy go eskortowali stanęli nieco po bokach, w odległości większej niż ramię z wyciągniętym mieczem. Nadal go otaczali. W pewnym momencie najemnicy rozstąpili się odsłaniając łysego mężczyznę w zielonej, niezbyt zdobnej szacie przypominającej mieszczańskie odzienia używane w Polowiu. Krak znał twarz tego mężczyzny. Grzebał go na trakcie w strugach jesiennego deszczu kilka miesięcy wcześniej. Jego źrenice rozszerzyły się nieznacznie. Teraz nie rozumiał już niczego. Mężczyzna zrobił kilka kroków naprzód a jego szata rozszerzyła się nieco ukazując złoty pas pod spodem. Pas, którym znaczyli się mistrzowie magi. Podwórze przeszył zgrzyt i miecznik zobaczył jak ciężka brama zamku zamyka się a przed nią staje kilku książęcych strażników z kuszami. Zaczął czuć się coraz bardziej osaczony. Mag odchrząknął i przemówił.

-Krak zwany Czarnym… – mówił upajając się swoimi słowami. Celebrując zgłoski wydobywające się z jego gardła. Jego głos był wyraźny i teatralny i jak u dobrego aktora wypełniał szczelnie cały dziedziniec. Jak u każdego spotkanego przez miecznika maga. – Mistrz mieczy z południa, którego dokładne pochodzenie jak i nazwisko nie jest znane. Członek cechu wyszkolony przez Rodgarda zwanego Smutnym. Wiek również nie znany. Zabójca Masaryka z Tiv, Gleonora z Redgorn, Wolfara von Zigstitz… – zawiesił głos – i to tylko sławniejsi wojownicy z północy których twoje ostrza pozbawiły życia. – Mag rozejrzał się po dziedzińcu i mistrz podążając za jego spojrzeniem zauważył Księcia Lesława i kilku jego dworaków stojących na balkonie w otoczeniu książęcej straży. Łysy mistrz magi skłonił się lekko ale książę tylko patrzył na plac.

-Długo masz zamiar ciągnąć tą szopkę, czy powiesz mi w końcu o co tu chodz? – zapytał zimno, cicho.

Mag uśmiechnął się. Albo skrzywił z dezaprobatą, miecznik nie wiedział i mówiąc szczerze gówno go to interesowało.

-Wybacz mistrzu, formalności. Jesteś tutaj, ponieważ król Polowia, oficjalnie skazał cię na śmierć. Ciebie i każdego innego mistrza mieczy przemierzającego krainy. Masz zali ten zaszczyt, że będziesz pierwszym który padnie. – Czarodziej spojrzał w stalowe niebo – Godzina zero wybija właśnie w tej chwili. Ach… i gdybyś jednak zechciał stawiać jakiś opór… – ze stołbu wyszło trzech żołdaków trzymając pod łokcie Jaśmin. Patrzyła w ziemię, jej suknia była poszarpana a włosy miała w nieładzie.

Mag zamilkł a najemnicy z wyszczerzonymi gębami ruszyli na bezbronnego południowca. Ten obnażył zęby jak wilk cofając się przed uzbrojonymi łowcami. W końcu dotknął plecami ściany, najemnicy sprawnie go otoczyli. Warknął jak basior zapędzony w róg, bez drogi ucieczki, bez nadziei, bez przyszłości. Tylko z dziką, pierwotną wolą walki na przekór wszystkiemu. Najmici byli już pewni swego. Dwunastu doskonale wyekwipowanych ludzi przeciw jednemu bezbronnemu. Ćwiczyli do tej walki od ponad roku. Doskonalili odruchy, uczyli się zastaw przed śmiertelnymi uderzeniami mieczników, trenowali współdziałanie przeciw mistrzom pojedynków. Byli gotowi, adrenalina burzyła im krew w żyłach. Krak rozluźnił mięśnie i przymknął oczy uspokajając oddech. Pierwszy cios nadszedł od lewej, nieco go zaskoczył ale uchylił się starą metodą przenoszenia ciężaru ciała z jednej na drugą nogę. Drugie uderzenie poszło w nogi. Mistrz nieznacznie cofnął się unikając i tego. Dopiero wtedy otworzył oczy a jego oddech uspokoił się już całkiem. Szczegóły rozmyły się. Zostało tylko… wszystko. Nie widział niczego zbędnego, tylko postacie. Na pierwszy plan wysuwało się wyłącznie to co mogło stanowić zagrożenie, reszta ginęła w tym panoramicznym spektrum widzenia. Minęło sześć lat zanim nauczył się patrzeć w ten sposób. Trzeci cios padł z tyłu, wprost na głowę mistrza. Szybki ruch ręką, skręt bioder i szarpnięcie. Najemnik padł głucho na ziemię a z jego krtani sączyła się krew. Mistrz mieczy wysunął puste ręce przed siebie mierząc wzrokiem najemników i wtedy zaczęli się bać. Bo to nie myśliwi tutaj polują. To wilk jest łowcą.

-Imponujące… – szepnął mag do siebie gdy miecznik pozbawił głowy jednego z najmitów jego własnym ostrzem i natychmiast przeszedł do kontrataku – cholernie imponujące…

Krak przełożył między dłońmi jednego z najemników zdobyczny miecz i skomplikowaną dźwignią wydarł mu jego własny razem z trzewiami. Później uchylając się kolejnym uderzeniom przeciwnika przebił trzewia następnego i nie wyciągając ostrza obrócił umierającego by uśmiercić kolejnego wroga.

Książę zagryzł zęby gdy piąty trup padł na ziemię a miecznik miał na ciele tylko nieznaczne, krwawiące rany. Zacisnął palce na balustradzie patrząc wyczekująco na maga. Ten nie dawał żadnego znaku przypatrując się tylko rzezi. Gdy mistrz mieczy wspierając się na wysuniętej nodze i ramionach napastnika wskoczył na jego kark butami i z tej pozycji wbił weń miecz całą siłą swojego opadającego ciała Lesław nie wytrzymał.

-Zastrzel go! –wrzasnął do strażnika – Zastrzelić go do kurwy nędzy! – Krzyczał już do wszystkich swoich ludzi jakich miał w zasięgu wzroku.

Południowiec warknął jak ranny drapieżnik gdy palący ból zasygnalizował mu głęboką ranę w plecach. Mimo zwodów i wykrętów, przeciwnicy zdołali go obejść i jakby wczytywali się w jego ruchy. Jakby poznali trzymane w ścisłym sekrecie, nigdy nie przelane na pergamin tajniki walki mistrzów miecza. Robili to jednak zbyt nieudolnie. Miecznik zasłonił się jednym z nacierających przeciwników przed ciosem a gdy ten pozbawił tchu jego tarczę, wprawnie przełożył klingę nad głową wroga używając dźwigni na jelcu do skręcenia mu karku. Pierwszy kusznik naciągnął cięciwę i złożył się do strzału. Panoramicznie rozłożony wzrok wychwycił tą akcję i wywołał wypaloną w mózgu długimi godzinami ćwiczeń reakcję. Chwycił podświadomie nadgarstek najemnika który właśnie chybił ciosem i dokładając siły do pędu wroga zasłonił się jego ciałem. Zaświergotał bełt uderzenie wstrząsnęło ciałem wojownika, który jeszcze chyba nie zreflektował się, że umiera. Miecznik użył go jeszcze by umknąć kolejnym dwóm bełtom i pchnął na spadające z góry ostrze.

-Kurwa mać! – głos księcia grzmiał donośniej niż zwykle miotając z balkonu klątwy. Mag w końcu otrzeźwiał z zauroczenia tym tańcem którym raczył go mistrz mieczy i wyszarpnął spod fałd materiału różdżkę. Machnął nią kilkukrotnie wypowiadając formułę zaklęcia. Klinga Kraka utknęła w ciele najemnika klinując się i ten znów nie zdążył uniknąć groźnego ciosu na aortę. Ostrze wbiło się z naprężony mięsień udowy. Zawył i puścił miecz by oburącz przyciągnąć do siebie tego który go zranił. Niespodziewanym uderzeniem głową złamał mu nos i szarpnął tak by ten osłonił go przed zabójczym pchnięciem. Mag skończył inkantację i posłał słup płomieni w walczących. Miecznik padł na ziemię ciągnąc za sobą rannego przeciwnika tak by go nakrył. Swąd palonego mięsa uderzył go w nozdrza równocześnie z bólem lewego przedramienia. Warknął wściekle zrzucając z siebie ciało i ledwo unikając pchnięcia glewią. Na szczęście czar poparzył też większość z tych którzy stali więc zdołał się podnieść. Łysy mistrz magi oniemiał gdy miecznik z południa wstał niemal nietknięty i ranił śmiertelnie kolejnego najemnika. Zostało jeszcze dwóch. Krak powalił ich kilkoma sprytnymi uderzeniami, akurat by zauważyć jak mag inkantuje kolejne zaklęcie. Nie było myślenia, był odruch. Rzucił trzymaną bronią w czarodzieja wytrącając go z równowagi. Czar poszybował w powietrze a miecznik już biegł do mistrza magi ale nie zauważył kusznika za sobą. Bełt przebił mu pierś przewracając go na brukowany dziedziniec. Wstrząsnęło jego ciałem i zwinął się do pozycji płodowej. Mag ledwie uspokajając ręce podszedł do umierającego. Ale miecznik jeszcze nie umierał. Chwycił mężczyznę za nogę i wywrócił go tak, że tamten złamał rękę o kamienny bruk. Mistrz wstał chwiejnie i tylko kopnął maga w twarz by pozbawić go przytomności. Kątem oka obserwował kuszników. Bali się w niego wymierzyć.

-Otwierać bramę, bo zabije.. – warknął do strażników kuśtykając w kierunku otumanionej Jaśmin. Jego drogę znaczyły krwawe plamy a z piersi wystawał bełt, ale szedł w miarę wyprostowany, z tą zimną żądzą zabijania w oczach. Straże zmieszane, bardziej bały się człowieka który wstał trafiony bełtem niż gniewu jakiegokolwiek monarchy, bo pospiesznie uchylili bramę. Ci którzy trzymali dziewczynę, uciekli gdy tylko spostrzegli jak pod głową czarodzieja rośnie purpurowa plama.

-Chodź… – szepnął z trudem wyciągając rękę do dziewczyny – wyjeżdżamy. Z oczu Jasmin płynęły łzy gdy Mistrz wsiadał z nią na konia krwawiąc wszystko wokół. Płakała też gdy jechali na południe, nie wstrzymywani już przez nikogo. Zatrzymali się dopiero wiele mil dalej, na polanie za traktem. Miecznik zsunął się z konia półprzytomny. Dziewczyna pomogła mu usunąć bełt i z prowizorycznie zatamować krew z ran na całym ciele. Siedzieli milcząc, Krak oddychał ciężko, adrenalina opadała a rany mimo opatrunków zaczynały puszczać krew coraz bardziej. Niebezpieczeństwo jednak było zażegnane.

-Jak… – szepnęła łamiącym się głosem dziewczyna – jak ty uniknąłeś tych bełtów… jak zrobiłeś to wszystko? Skąd bierze się ta szybkość?

Krak uśmiechnął się z trudem. Słabł z każdą godziną, ale czuł, że rany nie są śmiertelne. Powinni dotrzeć do zaprzyjaźnionego medyka zanim straci przytomność.

-To nie szybkość… po prostu odruch. – zakasłał i krwawa wydzielina została mu na wardze – widzę działanie i reaguję. Tak samo jest ze strzałami. Strzały lecą na tyle wolno, że mogę je odbić… Bełtu nie sposób, ale można przewidzieć gdzie polecą i uchylić się wcześniej… to wszystko.

Jaśmin uśmiechnęła się smutno. Jej piękne zielone oczy niemal hipnotyzowały mistrza.

-Dziękuję. – powiedziała i pocałowała go. Smakowała dość cierpko. – Za wszystko… za ratunek i.. za wszystko.

Krak uśmiechnął się. Chciał coś powiedzieć ale zaczęło mu ciemnieć w oczach. Ciało słabło teraz dużo szybciej, mięśnie zdawały się wiotczeć. Zaczerpnął tchu głęboko ale powietrze nie przyniosło mu ulgi, czuł jak serce przyspiesza, czuł palący ból w płucach, jakby się dusił. Spojrzał jeszcze raz w te zielone hipnotyzujące oczy. Były smutne.

-Kocham cię. – powiedział już szeptem tak cichym, że nikt inny nie mógł go słyszeć – mimo wszystko.

Jeszcze raz świszcząco wciągnął powietrze w płuca. Później znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w dziewczynę. Jaśmin przymknęła mu oczy i złożyła delikatnie na ziemi. Wyjęła z kaletki chustkę i pieczołowicie, bardzo dokładnie wytarła wargi, później całe usta. Na sucho, nie mogła sobie pozwolić by trucizna dostała wody, bo podziałałaby także na nią.

-No i ? – zapytał łysy mag wchodząc na polanę. Na głowie miał opatrunek przesiąknięty krwią, ręka nieruchomo spoczywała na temblaku. Towarzyszył mu mężczyzna z różą wytatuowaną na policzku. Twarz jaśmin napięła się na widok tego drugiego.

-Przyniosłeś?

-Tak.. – mag rzucił na ziemię podłużny pakunek, zabrzęczał metalicznie gdy uderzył o twardą ziemię. Znów spojrzał na dziewczynę i ponowił pytanie – No i?

-Nic szczególnego. Po prostu przewidują ruchy przez obserwację. Kluczowy musi być trening. – powiedziała bez emocji. Mag skinął głową lekko zamyślony. Płatek uśmiechnął się cierpko patrząc na zwłoki śniadego mężczyzny. Podszedł do ciała i splunął.

-Przynajmniej wiemy że nie są nieśmiertelni… – powiedział oglądając zwłoki. Cios nadszedł znienacka. Krótki, mały sztylet zagłębił się w wątrobie mężczyzny. Ból trzewi druzgotanych przez przekręcane ostrze powalił go na kolana. Jęknął przeciągle, cicho. Jaśmin kopnęła go w pierś przewracając na wznak. Jego pytający wzrok napotkał dwa szmaragdy płonące zielonym ogniem.

-Za tamto… na trakcie. – powiedziała zimno dziewczyna patrząc na przyciskającego ranę najemnika.

Czarodziej pokręcił głową.

-Myślałem, że już to sobie wyjaśniliśmy.

-To źle myślałeś. – Jaśmin patrzyła na umierającego mężczyznę.

-Valia, kochanie… – mag westchnął i przytulił dziewczynę – Już dobrze, już się skończyło… teraz już wszystko będzie po staremu.

-Nienawidzę Cię – szepnęła wtulając się w jego pierś – I już nigdy nie będzie po staremu.

-Valia… chodźmy stąd.

-Idź, przyjdę później.– mag pocałował ją w czoło i poszedł w kierunku traktu – Resztę pergaminu z rysunkami i dokumentacją masz w mojej szafce – rzuciła ozięble. A kiedy odszedł podwinęła rękawy sukni i zaczęła kopać. Później zebrała kamienie i usypała na mogile kopiec. Z podłużnego pakunku wysunęła miecz półtoraręczny mistrza z grawerowanym napisem i umieściła go w kopcu. Później wstała i tak cała brudna od ziemi i krwi południowca jeszcze raz wpatrzyła się tymi swoimi zielonymi oczyma w napis na mieczu a po jej policzku pociekła łza. Jedna, wyrazista i pełna skrywanych prawdziwych emocji. Nie wytarła jej. Odwróciła się i poszła gdy pierwsze płatki śniegu spadły na ziemię. Szła zima. Puchowa okrywa powoli pokrywała kopczyk a po kilku godzinach zasypała go tak dokładnie, że wydawał się tylko małą zaspą z której wystawał lśniący miecz z grawerunkiem na klindze: „Nikt nie jest nieśmiertelny”.

 

***

 

Kilka miesięcy wcześniej,

Słońce już dawno zaszło, gdy miecznik odjechał z polany. Płatek cały czas ukryty w zaroślach, moknąc w strugach deszczu czekał. Obserwował jak miecznik zabija młodego zbója z bandy którą najął kilka dni wcześniej. Z kamienną twarzą patrzył jak mężczyzna w czerni grabi zwłoki tych nic nie znaczących rzezimieszków i pakuje do worków głowy tych, za które może dostać jakieś monety. Było mu niedobrze na jego widok. Ale musiał czekać. Kilku jego zaufanych towarzyszy było już w drodze do miasta, on musiał wrócić sam, tak żeby budzić jak najmniej podejrzeń. Ale ktoś musiał wrócić. W końcu miecznik przestał kopać groby i zabrał się za wrzucanie tam ciał „kupców” z grupy którą złupił Płatek. Tacy z nich byli kupcy jak koziej dupy…– pomyślał mężczyzna moknąć w zaroślach – Banda złodziei, oszustów i morderców. Tyle, że z innego środowiska, niż jego najęta hołota. Południowiec zakopał zwłoki i zaczął przykrywać je kamieniami. Dziewczyna którą zhańbili zbóje pomagała mu trzęsącymi się rękami. Chyba płakała… chociaż cholera wie w tych strugach deszczu. Miecznik pochował tylko kupców, swoje ofiary zostawił do rozszarpania wilkom. To się nazywa moralność wybiórcza – skonstatował Najemnik wstrząsany już delikatnymi dreszczami. Bywały noce kiedy wiele godzin musiał spędzić leżąc w błocie, owszem. Ale to była wojna, tam byli towarzysze, tam był czyn. Tutaj tylko czekał. Leżał i czekał. I biernie patrzył na człowieka którego nie znał a nienawidził z całego serca. Na niewysokiego południowca w czerni obwieszonego bronią. Mistrzowie miecza budzili w nim ogromną odrazę. Kiedyś, dawno temu jeden z nich na oczach Płatka, posiekał całą jego kompanię. Trzydziestu ludzi. Bo uznał ich za niebezpiecznych. To nie było sprawiedliwe. Wojna to wojna, walka to walka, ale w walce ma się szansę. Mistrzowie miecza nie respektowali żadnych reguł. Byli jak zimne zjawy, jak dokładne maszyny które tylko wymachiwały mieczami siejąc śmierć. Nienawidził ich od tego dnia. I cokolwiek by zrobił, nadal nie był w stanie dorównać ich umiejętnościom. Dlatego teraz czekał. Bo był człowiek który potrafił nauczyć go jak to zrobić. I ten człowiek leżał właśnie metr pod ziemią. Gdy tylko miecznik oddalił się z polany najemnik odliczył w myślach do tysiąca i trzęsąc się z zimna wypełzł na polanę. Deszcz dalej dudnił jak zwariowany. Mężczyzna podszedł do mogiły i gołymi rękami zaczął ją rozbierać. Ponad godzinę zrzucał pieczołowicie ułożone kamienie. Później kopał gołymi rękami. Księżyc był już wysoko na niebie gdy położył ciało z dwiema głębokimi ranami na trawie oglądając je dokładnie. Teraz zaczął grzebać w sakiewce. Wyciągnął stamtąd flakon o karminowym zabarwieniu który delikatnie rozświetlał ciemności. Odkorkował go i przechylił do ust łysego mężczyzny. Płyn zdawał się świecić nawet w jego trzewiach. Ciałem nagle targnęła konwulsja. Potem druga. I jeszcze kilka kolejnych. Najemnik starał się trzymać mężczyznę gdy ten szamotał się coraz bardziej. Zmartwychwstały człowiek nagle otworzył oczy, i wciągnął potężny, świszczący łyk powietrza. Zaraz po tym zaczął wymiotować krwawo. Trwało to chwilę zanim doszedł do siebie. Złożył rękę w kilka skomplikowanych gestów i krwawe plamy z jego piersi zniknęły w delikatnym, fioletowym rozbłysku. Później padł na ziemię oddychając ciężko.

-Masz moją torbę?

Płatek skinął głową i podał mężczyźnie obszerną torbę zdobioną dziwnymi runami.

-Podaj mi zieloną butelkę z czarną banderolą.

Bez słowa wykonał polecenie leżącego. Ten odgryzł korek i wypił zawartość do dna. Znów odetchnął i usiadł na trawie. Strugi deszczu zdawały się nie robić na nim wrażenia.

-Co z tym małym skurwielem który dźgnął mnie mieczem?

-Mistrz mieczy go zabił. – łysy kiwnął głową – to dobrze, bo teraz to bym go chyba usmażył… Chłopaki żyją?

Płatek kiwnął głową.

-Żyją, są już pewnie w mieście. Poza tym młokosem, wszystko zgodnie z planem… Szczęście że przewidziałeś mistrzu, że ta twoja ruda będzie cię chciała pochować. Bez tego eliksiru pewnie byłoby ciężko.

Mag pokiwał głową.

-W takim razie Płatek, zaraz czas się zbierać. Mamy dużo roboty… Nie poobijaliście jej za bardzo?

-Nie… standardowo. – zerknął na maga z pewną dozą podziwu – Dziwny swoją drogą z was człowiek mistrzu… Żeby tak własną dziewuchę kazać upodlić…

-Liczę, że taka uratowana bardziej się zbliży do miecznika… poza tym skoro mnie nie ma, to i tak nie ma gdzie iść… a kurtyzana z niej wyśmienita.

-Widziałem. – rzucił zniesmaczony – Nawet za bardzo się przed tymi ciamajdami z lasu nie broniła – wskazał na leżące wokół bezgłowe ciała.

-Bacz na słowa Płatek… to moja narzeczona. – Nie przesadziliście?

-Tylko dwóch, trzech ze mną… później przyjechał czarny.

-Dobrze, będzie prawdziwiej. – mag uśmiechnął się mimowolnie – Potrzebujemy maksymalnie pół roku. Jaśmin zanorowi się w jego alkowie i rozpracuję tą ich całą technikę i ten sposób myślenia. W złotej woli czeka już człowiek od Króla Polowia. Jego nadworny fechmistrz, uczyli go elfowie.

-Mówisz o Jurghanie? On jest stary, ledwo chodzi.

-Nie będzie walczył. Zrobi nam system do walki z mistrzami mieczy.

Płatek uśmiechnął się. Cała operacja pochłonęła już setki Polowskich złotych i miała pochłonąć dużo więcej. Ale opłacało się. Mistrzowie miecza musieli zniknąć z powierzchni ziemi.

-I pomyśleć że wszystko przez jednego króla.

Mag wzruszył ramionami.

-I to nawet takiego, którego trzeba było sprzątnąć… ale cóż. Dyksynt przesadził. Pokazał możnym tego świata, że jeden człowiek może od tak wejść do pałacu, wybić kilkudziesięciu strażników ponad dziesiątkę rycerstwa i nie wiem sam ilu gwardzistów, ale ponad setkę naliczyliśmy. I królewicze się wystraszyli. Bo on był sam jeden a Zamek chroniony jak twierdza.

-I teraz nowemu królowi Polowia strach w dupsko zajrzał i cały skarbiec na wybicie mieczników co do jednego przeznacza.

Mag uśmiechnął się.

-Nie on, tylko państwa połowy kontynentu. Pomyśl jak się poczuł wschodni cesarz, kiedy mu powiedzieli jaką krwawą łaźnię urządził mistrz miecza w chronionym zamku. Złoto które teraz pompuje się w eksterminację tej kasty to więcej niż roczny budżet Polowia…

-Słowem, mają przejebane.

-Mają. – powiedział mag otrzepując brud z mieszczańskiego stroju który miał na sobie – Bo byli zbyt nietykalni.

-I dobrze – skwitował najemnik – Nigdy sukinsynów nie lubiłem.

-Listy wysłaliście? – łysy mag grzebał dalej w kaletce szukając kolejnych eliksirów. O ile bełt był zaplanowany i doskonale zabezpieczony to pchnięcie pryszczatego szczeniaka mogło zabić mistrza magii.

-Te z pogróżkami? Już z tydzień temu. Hołota do zamachów też wynajęta, wszystko rzecz jasna w Latarni…

Mag uśmiechnął się.

-Będzie naprawdę prawdziwie… ha! Sam bym się nabrał… To jedź jeszcze z chłopakami postraszyć rodzinę księcia, żeby mi czegoś w trakcie nie spartolili… Lesław jest Polowianinem z krwi i kości, ale reszta już się tu trochę zasiedziała i mogą czynić problemy. – Płatek skinął głową – I pamiętaj, ty i reszta wesołej kompanii za najdalej miesiąc musicie zacząć wspólne treningi… inaczej i tak was pozabija…

-Rozumiem mistrzu… widziałem co zrobił z tymi łachmytami. – Mężczyzna zawahał się na chwilę idąc po ukryte konie – A Valia…

-Tak?

-Jesteś pewien, że po tym wszystkim dalej będzie portretować miecznika, uwiedzie go i tak dalej…? Kobiety bywają pamiętliwe mistrzu… Zwłaszcza w sprawach cnoty…

-Będzie nam wierna. – mag uśmiechnął się nieznacznie – Ona mnie kocha.

Koniec

Komentarze

Ciekawe opowiadanie. Zaskoczyło mnie zakończenie, a myślałem, że będzie standardowo. Bohater wyrazisty chociaż za bradzo przypomina mi Wiedźmina. Szkoda że go uśmierciłeś. Niemniej w twojej krainie można przywrócić umarłych do życia, a co za tym idzie liczę na ciąg dalszy przygód prześladowanego Kraka i zbuntowanej Jaśminy.

Pojawi się jeszcze gdzieniegdzie, pojawi... Faktycznie mi wyszedł strasznie geraltowaty ten miecznik, ale jest inspirowany moim przyjacielem. W każdym razie cieszę się, że da się to przeczytać w całości, bo już myślałem że popełniłem totalną szmirę.

Po prostu mało kto lubi czytać tutaj dłuższe teksty. Do szmiry tekstowi jeszcze daleko, ale aby zostać opublikowanym to jeszcze trochę za mało. Niemniej pisz dalej. Umiesz już budować wyraziste postacie. Pomysł także mnie zaskoczył. Próbuj dalej,a na pewno się tobie uda.

Nowa Fantastyka