- Opowiadanie: poskart - Miecznik (cz.II)

Miecznik (cz.II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Miecznik (cz.II)

***

 

Deszcz padał zawzięcie. Gęsto i celnie zalewał miasto rzęsistymi kroplami jak salwa elfich łuczników. Nawet psy pochowały się w zaułkach i korytarzach bojąc się zmoczyć sierści pełnej pcheł. Mistrz miecza siedział pod daszkiem osłaniającym wejście do wyższego zamku. Na kolanach trzymał swój długi półtorak. Książę wyprawiał ucztę dla swych wasali oraz kilku innych książąt i kupców z którymi prowadził interesy. Zadaniem Kraka było dokładne obejrzenie wszystkich przybywających na wypadek gdyby wśród nich znalazł się zabójca. Było to raczej niemądre, bo nie było możliwości by mistrz miecza rozpoznał tego zabójcę już przy wejściu. Nawet Lesław musiał zdawać sobie z tego sprawę. Tak więc bardziej prawdopodobnym wydawało się, że książę zwyczajnie straszy gości. Obecność Kraka była komunikatem. Ostrzeżeniem – Patrzcie, broni mnie zawodowy mistrz mieczy. Kraka nie obchodziło to ani trochę. Był zajęty przeglądaniem planów zamku, zmian wart, listy strażników i przede wszystkim listami z pogróżkami. Wszystkie pozostawione były bez podpisu, sygnowane jedynie pieczęcią w czarnym laku z wizerunkiem jakiegoś ptaka, który na pewno nie był orłem ani złotym sokołem Lesława. Równe literki wskazywały na kogoś piszącego dość często. W każdym razie, listy nie miały kleksów ani błędów gramatycznych, ortograficznych. Słowem żadnych, które zdarzały się przeciętnym zamachowcom. Trzy listy zawierały pogróżki zwykłe dla takich pism. Żeby książę nie okradał chłopów, nie bezcześcił wiary i tym podobne. Krak sądził, że to tylko tani wybieg. Że zamachowiec ma inne powody. W czwartym mistrz znalazł jeden interesujący akapit.

„(…) Tedy książę taki jak Ty, winien mieć się na baczność, bo krzywdy tak chłopskie i mieszczańskie jak i moje własne pomszczone będą. I chociaż je ręką cudzą uczynić żeś postanowił, to takimi samymi krzywdy ręką cudzą a nie własną Ci odpłacę. Bo nie zasługuję na dokonanie żywota w spokoju ten rolnik, co ziarno cudze dla korzyści zboża swego, nie wyrosłego pali.”

Ten kto stał za zamachami, musiał doznać od księcia krzywdy która uraziła go bardzo personalnie. Krak nie wierzył by książę nie pamiętał takiego zdarzenia… zwłaszcza że drugą stroną zatargu była osoba bez wątpienia nietuzinkowa. Chyba żeby żadnej krzywdy ani osoby nie było. Ta myśl zgasła niemal tak szybko jak rozbłysła. Siedemdziesiąt wygórskich złotych to zbyt duża suma dla takiego zapadłego zameczku jak ten, by pozwalać sobie na wynajmowanie mistrza mieczy jako straszaka. Należy raczej skupić się na krzywdzie której rzekomo doznał zamachowiec.

-Pytanie tylko, jakiej krzywdy… – szepnął sam do siebie miecznik pogrążając się we własnych myślach.

-Mieczniku – baryton dochodził ze sporej wielkości zamkowej sieni. Mistrz miecza odwrócił się. Przed drzwiami stał wysoki mężczyzna, jeden z mniej znaczących rycerzy. Na co dzień południowiec widywał go raczej w kolczudze i zbroi, toteż wyglądał dość pokracznie gdy narzucił na siebie opiętą na zachodnią modę szatę zwaną cotehardią.

-Wszyscy już przybyli, książę Lesław prosi byś przyszedł do Sali i zajął miejsce za nim.

Krak nie protestował. Nie odezwał się wręcz wcale, on i rycerze na zamku byli sobie wdzięczni gdy mogli wymieniać z sobą tylko tyle słów ile musieli. Choć i tak było to o wiele więcej niż by chcieli. Miecznik przewiesił ostrze przez plecy i pomaszerował na salę lekko kołysząc się na boki, jak to miał w zwyczaju. Jego wygodne, skórzane buty miło skrzypiały na drewnianych posadzkach zamku. Książę siedział po środku stołu mając po prawicy Gregora pana na Krwawicy a po lewej Zygmunta, księcia rezydującego w pałacyku w Mitrędze. Nic interesującego nie miało miejsca. Przeżył cztery godziny słuchając toastów, obietnic i tradycyjnych dla Wygórskiej szlachty pijackich przyśpiewek niskiej treści. Mógł też przysłuchać się jak jego pracodawca demonstruje mistrzostwo w zawieraniu interesów gdy umysł jest suto zaćmiony alkoholem. Praktyka ta była dość powszechna w królestwie Polowia, ale tu w Wygórzu zdawała się archaiczna i barbarzyńska. Wręcz niesmaczna. Lesław miał to najwyraźniej gdzieś. Po kilkunastu dzbanach wina i miodu jego goście najwyraźniej też. Zresztą złoty sokół będący jego herbem, musiał być rodowodem rodziny właśnie z północnego Polowia się wywodzącej. Nie zdarzyło się absolutnie nic. Krak jeszcze raz, dla pewności obszedł zamek i powrócił do swoich komnat. Jaśmin już spała.

 

***

 

Obudziło go pukanie w dębowe drzwi komnaty. Otworzył tak jak spał. W gaciach i z mieczem w dłoni. Starych nawyków nie da się tak po prostu porzucić.

-Panie, posyłałeś po mnie? – zapytał nie patrząc mu w oczy zgarbiony mężczyzna. Mistrz szybko otaksował go wzrokiem.

– To zależy kim jesteś.

-Jaśko – zapiszczał mężczyzna powodowany strachem w obliczu mordercy tak wprawnego jak Krak – jestem tu sługą. Miałem pokazać ci panie, miejsca co na nich księcia chcieli pochlastać. – Krak uniósł brew i grymas zniesmaczenia przebiegł mu po twarzy. Do listy rzeczy których nie znosił dodał w myślach ludzi nie znających dobrze własnego języka i odwrócił się rzucając krótko. – Poczekaj, ubiorę się.

W godzinę później stali przy bramie.

-No i… – zapytał mistrz miecza rozglądając się wokół. Nie był zbyt zadowolony, że z samego rana miast wygrzewać się w łożu z Jaśmin, włóczy się w chłodzie po zamku z pół debilem. W dodatku zanosiło się na deszcz. Cholerna jesień robiła z Wygórza jedno wielkie osnute mglą bagno. – Jak to było Jaśko, podobnoś wszystko widział?

Sługa zdjął wełnianą czapkę z głowy i ścisnąwszy ją w obu dłoniach przykurczył kolana jak uczniak klasztornej szkółki wywołany do odpowiedzi. Większe obrzydzenie w mieczniku mógłby wzbudzić tylko pociągając nosem. Tymczasem przejętym tonem, Jaśko zaczął mówić kalecząc swą mowę ojczystą na tyle na ile pozwalały mu wrodzone zdolności.

-No to, najsamwpierf to naz ksionże wychodził se tom bramom… – tu wskazał na ponad cztero-metrową konstrukcję i powymachiwał chwilę rękoma jakby chcąc uzupełnić wypowiedź obrazami. Miecznik nie miał niestety zmysłu który potrafiłby interpretować tego typu przyruchy. – No, znaczy siem chciał se wyjź ale tu nagle szczała świsła ji ksionże dał nura za wós. Mówie wam panie! Takiego nura dał, że ho ho… Jak za przeproszeniem psze pana pirdolona łasica! – w tym miejscu nastąpił szczegółowy opis łasicy i susa. Wszystko oczywiście zobrazowane za pomocą rozedrganych podnieceniem rąk Jaśka. Miecznik znów nie zrozumiał tego wyrafinowanego przekazu. Sługa zauważył w końcu karcące spojrzenie mistrza i urwał pokaz w pół ruchu ręki. Znów ścisnął czapkę jak uczniak i przeciągle pociągnął nosem. Miecznik tylko przewrócił oczyma ale w jego umyśle pojawiła się sugestywna wizja rozpłatania chłopka na dwoje… nie mógł tylko znaleźć odpowiedniego powodu. W końcu przestał szukać i skupił się na wykoślawionej opowieści. – No to my – znaczyż siem ja i Henieniek – Jaśko pokazał na siebie palcem mówiąc „ja” dokładnie tak jak się tego spodziewał południowiec – no więc my siem zaczelimyż rosglondać zkond ta szczała świszczy..

-Jaka była pora dnia? – zapytał mistrz choć może chciał tylko choć przez chwilę przestać słyszeć zawodzenie Jaśka.

-Chyba południe… albo noc…. Eee może świt? Ni.. jednah połodnie, boś przeca w noc pan nas ze zamka nie hasa, nie? No – kontynuował zadowolony z siebie pachołek i otarł wykwitłe na czoło krople potu – i my paczymy a tó leśi z móra po linie taki chopak w czarny tunicy i spodeniach i chyr… – Jaśko wybałuszył oczy robiąc efektywną pauzę. Miecznik był gotów się założyć, że chłop zaraz się udusi, nikt bowiem nie powiedział mu że na efektywnej pauzie można oddychać… i że nie musi ona trwać trzech minut. W końcu sługa wypuścił powietrze ze świstem i kontynuował czerwony z wysiłku – na księcia, chyr zrobiło, ni? I nie zgadnisz ze czym? – teraz spojrzał na rozmówcę jak posiadacz wyników następnego losowania gnomiej loterii fortuny. Krak spojrzał w drugą stronę, na dwóch parobków przerzucających łopatami gnój w taczki. Byle tylko nie oglądać zaślinionego Jaśka.

-Ze sztyletem. – rzucił w końcu bo irytowała go cisza. Jaśko zamilkł tym bardziej by po kolejnej długiej dla miecznika chwili skwitować go cichym

-Prorok jaki, czy co… No w karzedym raziem… No i wteda to jusz Marcin, znaczym siem taki rycerz to Jezd ten Marcin, pszybig i go usik na roz. Takie jeno jeb i bum… – zakończył opowieść jak rasowy gnom i umilkł.

-Rozumiem – powiedział Krak starając się uspokoić myśli po kanonadzie debilizmu ostatnich minut. Minęły jeszcze trzy godziny by miecznik dowiedział się że kolejne dwa zamachy miały miejsce w lesie opodal zamku i na placu tuż przed wysokim zamkiem. Oraz że raz zamach przygotowano gdy książę wyprawiał się do Złotej Woli, tam jednak jego knechci – pasowani zrazu na rycerzy– pozbyli się napastnika jeszcze zanim książę go zobaczył. Za każdym razem tak samo, jeden zabójca z którym radzili sobie podrzędni rycerze. To nie jest powód by wzywać mistrza mieczy. Książę nie mówił wszystkiego, coś tu zupełnie nie tak wyglądało. Ale był jeszcze czas by się nad tym zastanowić. Krak zrezygnowany wrócił do zamku. Zaczynało padać. Bez słowa minął kręcących się w korytarzach strażników, rycerzy i parobków i wrócił do swoich komnat. Nadal niewiele rozmawiali z Jaśmin. Zaczynał mieć wrażenie, że to on zwyczajnie przez te wszystkie lata odwykł od rozmowy. Może była w tym prawda. Może dziewczyna rzuciła na niego urok. Nie obchodziło go to specjalnie w tej chwili. Zrzucił płaszcz i odłożył miecze. Dziewczyna opierała się o ścianę przy wąskim oknie i patrzyła na niego szmaragdowymi oczami. Objął ją bez słowa a deszcz znów bębnił o szyby powodując nagłe pustoszenie zamkowego dziedzińca.

-Byłam dziś na targu na podgrodziu – zaczęła odrywając wilgotne usta od jego karku – Bardzo tam przyjemnie, mogłabym zamieszkać w takim miejscu, wiesz? – Krak skinął głową i pomyślał, że on raczej nie mógłby zamieszkać na podgrodziu. Potem uznał, że dziewczyna gada od rzeczy i pocałował ją. Nie oponowała.

-Wiesz… -wtulona w niego wpatrywała się w płachtę na której leżały wyczekująco jego śmiercionośne ostrza. – uwielbiam kiedy – nie zdążyła dokończyć, bo przestał słuchać. Tuż za jej plecami na dziedzińcu przemykała postać w ciemnym odzieniu i szarym wełnianym płaszczu. W ręku trzymała kotwicę na linie. Mistrzów miecza szkoli się w brutalny sposób. Poprzez wycieńczanie ich organizmów tak by zapomnieli o wszystkich odruchach jakie normalnie posiadali… by wypalić z nich resztki przyzwyczajeń i wyuczonych umiejętności. A kiedy już są tak wycieńczeni że nie potrafią powiedzieć kim są, uczy się ich nowych odruchów. Nowych sekwencji zachowań które wrastają w nich jak rozpalone żelazo. Przejmują ich podświadomość i stoją dużo wyżej niż ich wolna wola. To właśnie dlatego mogą bez większych problemów pokonać każdego napotkanego przeciwnika. I za każdym razem gdy ich oczy dostrzegą wzór akcji, uruchamia się u nich reakcja, tak starannie zaplanowana, że granicząca często z przewidywaniem przyszłości. Tak było i teraz. Miecznik bezwiednie doskoczył do leżącego na stoliku miecza półtoraręcznego i chwytając go w biegu wypadł na zamkowe korytarze. Biegnąc na złamanie karku odtwarzał wyuczoną mapę zamku by wybrać drogę możliwie najkrótszą do miejsca w którym będzie mógł dopaść zamaskowaną postać. Pełnym pędem przeskoczył schody i nie wytracając szybkości na skręcanie dalej w dół, wyważył okno na półpiętrze przetaczając się na daszek półtora metra niżej. Dłoń bezbłędnie chwyciła rant dachówki by obrócić go nogami do ziemi gdy spadał. Niekontrolowany upadek z tej wysokości mógłby go poważnie uszkodzić. Ale to nie był upadek. To był skok. A on był wielkim czarnym kotem który właśnie polował na małe, niczego się nie spodziewające drapieżniki. Znów przetoczył się po ziemi wytracając energię upadku i od razu pobiegł za załom. Wypadł na dziedziniec jak wielki czarny pocisk rozglądając się wokół z dłońmi już gotowymi by wyszarpnąć broń i rozchlastać gardło każdego intruza. Był jak pijany szałem polowania wyżeł. Przy stołbie nic, żadnego poruszenia. Po prawo w stronę bramy również nic. Tylko gęste, zimne strugi deszczu lejące się niewyczerpanie z ołowianego nieba. Nie musiał myśleć. Miał odruchy. Pobiegł do wysokiego zamku. Wartownik przy wejściu zdawał się spać na dębowym stołku. Mistrz bez wahania pchnął z mocą właściwą większemu odeń dwukrotnie mężczyźnie wrota i wpadł do środka strzepując z siebie krople wody. Na głównych schodach okrytych starym czerwonym dywanem minął kilku służebnych i młodego rycerza. Przewrócił go gdyż młokos przypadkiem zagrodził mu drogę. Nie było czasu na uprzejmości. Był czas wyłącznie na odruchy. W mgnieniu oka dostał się na korytarz prowadzący do komnat księcia. Drzwi były otwarte a przy wąskim oknie wewnątrz stała przemoczona postać w czerni i szarości. Na jego widok chciała chyba sięgnąć do pochwy na biodrze. Krak nie miał czasu, bez zbędnych ruchów cisnął jej w pierś krótkim ostrzem wprost z pochwy na udzie. Fontanna krwi z otwartego serca bryznęła na ściany a miecznik wpadł do komnat księcia jeszcze zanim zamaskowany trup padł na posadzkę. Pierwsza izba była pusta. Mistrz zrzucił pochwę z długiego miecza i trzymając klingę przed sobą mocnym kopniakiem otworzył drugie drzwi. Zauważył tam mężczyznę w czerni uzbrojonego w sztylet. Zabójca nie zdążył się nawet odwrócić, gdy ostrze z antorskiej stali odcięło mu głowę. Krak obrócił się szybko wokół własnej osi. Ani śladu księcia. Jeszcze raz obszedł komnaty. Pustka. Nie licząc martwych zabójców. Miecznik wyprostował się i opuścił miecz. Mięśnie powoli się rozluźniały. Widocznie Lesława nie było w komnatach. – pomyślał i uśmiechnął się do siebie. Wyszedł na ciemny korytarz i wyciągnął krótki miecz z piersi krwawiącego truchła.

-Co tu się stało? – książę w rozpiętej, brunatnej szacie nadchodził z przeciwległej strony korytarza. –Podobno narobiłeś strasznego rumoru na… – umilkł w pół słowa patrząc na rozlewającą się z rozharatanego ciała kałużę ciepłej jeszcze, lepkiej posoki. Kamienna posadzka piła wilgoć między szczeliny kamieni wprawiając mały, krwawy strumyczek w bieg z ujściem pod książęcymi butami. Zamiast pytać spojrzał tylko wymownie na mistrza.

-Zabójcy. – założył Krak i otarłszy miecz o fraki zabitego wsunął do pochwy. – Miałeś książę szczęście, weszli cicho, we dwóch. Gdybyś był w komnacie, miałbyś już rozchełstane gardło.

Lesław wzdrygnął się lekko.

-Szczęście w śliwkach. –szepnął jakby do siebie w zamyśleniu.

-Nie rozumiem.

-Nażarłem się śliwek – książę oparł się o okrytą gobelinem ścianę wycierając pierwsze kropelki strachu wykwitłe mu dopiero teraz na czoło – poszedłem za potrzebą… Co to za ludzie? – wskazał tylko ręką na truchło, nie chcą nawet spoglądać ponownie na równą eliptyczną ranę przez którą nadal wypływały soki martwego już serca. Miecznik pochylił się i obejrzał martwą twarz stężałą w nienaturalnym grymasie strachu. Nieogolony, pokryty dziobami po ospie, o raczej północnych rysach i jasnej karnacji. Strój też nie wyróżniał się niczym szczególnym – czernie, brązy i szarości. Tak ubierali się wszyscy którzy tylko nie chcieli wyróżniać się z tłumu. Krak uważniej przyjrzał się broni mordercy – długiemu sztyletowi z brudnej stali. Takie noże można było kupić w każdym szanującym się składzie broni. Mistrz mieczy wstał i otrzepał dłonie.

-Zwykłe łachudry do wynajęcia… no, może trochę droższe łachudry. W każdym razie, nikt szczególny.

-A jednak tu weszli. – Lesław skierował się do swoich komnat – cholera, zapaprałeś mi wszystkie pomieszczenia…

Krak nie zareagował na drugie stwierdzenie i poszedł za księciem.

-Nie powiedziałem, że do niczego się nie nadają… – spojrzał na bezgłowe zwłoki które książę starał się bezwzrokowo ominąć i poprawił się – …nie nadawali, tylko że to nikt szczególny. Nie assasyni, nie wojownicy cienia z Abonu, nie królobójcy… nikt liczący się w gildiach.

-Rozumiem. – Lesław obszedł w końcu ciało wzdrygając się kilkukrotnie i sięgnął do szafki. Wyciągnął stamtąd kielich i butelkę przezroczystego płynu. Nalał sobie i łyknął błyskawicznie całość wydając charczące westchnienie. Dopiero po chwili podniósł wzrok na miecznika, wyciągnął drugi kielich i tym razem napełnił oba.

-Pij – powiedział i wzniósł kielich. Krak zerknął na ciecz. Nie był częstym gościem na północy i z niczym go nie kojarzył.

-Co to..? – zapytał ośmielając się zignorować książęcy rozkaz. Nie takie już zresztą rozkazy ignorował. Władca spojrzał na niego zniecierpliwiony.

-Specjalność z Polowia. Cholerni barbarzyńcy piją to od rana do wieczora, pij orzeźwia umysł.

Południowiec ostrożnie wziął kielich i powąchał. Zapach przypominał substancję używaną przez jego znajomego wynalazcę do napędzania maszyn. Był ohydny.

– Jak tu weszli? – zapytał książę podnosząc puchar do ust i przechylając całą zawartość naraz. Krak nie pozostał dłużny monarsze. Napój spalił mu gardło i wstrząsnął wnętrznościami niemal powodując wymioty. Po tym przyszła fala ciepła. Faktycznie, to musiał być napój barbarzyńców. Mistrz odkaszlnął kilkukrotnie a jego oczy lekko się rozszerzyły. W końcu złapał duży haust powietrza i odpowiedział ochryple.

-Tutaj każdy mógłby wejść. Byle rzezimieszek. Ci wparowali oknem w korytarzu. Wcześniej chyba przez mur… chociaż ja wszedłbym zwyczajnie, bramą. Jak nazywa się to cholerstwo? – zapytał wskazując na flakon trującej cieczy na biurku.

-Wódka… wy południowcy nie macie pojęcia co tracicie, odrzucając taki specjał. – Odparł książę i znowu nalał po kielichu. Krak pokręcił głową odmownie i kontynuował.

-Jeśli dalej masz panie zamiar żyć…

-Mam, mam… – powiedział książę na którego licu wykwitły już spore rumieńce – Pij, uratowałeś mi życie.

-Obawiam się że odmówię książę.

-Pij kurwa. – książę podsunął mu kielich – jest kurewsko droga.

Nagle do komnat wparowało dwóch opancerzonych rycerzy robiąc strasznie dużo hałasu, zaraz za nimi biegł sługa z pałka do garbowania skór. Jego mistrz miał już okazję poznać w przeciwieństwie do rycerzy.

-Panieć! Jezdyś w nibespiczeństfie! – zawołał Jaśko kurczowo trzymając się pałki, gdy tylko jego wzrok napotkał trupy i miecznika zwolnił i uspokoił się a na jego twarz zawitał głupkowaty uśmiech. – Ło, pan misznik… to jo jusz pójda, bydzie tygo… – i ku uldze Kraka skierował się do wyjścia. Teraz inicjatywę przejął rycerz z obnażonym żelazem w dłoniach. – Panie… nic Ci nie jest?

Książę podniósł karcący wzrok na swoich lenników i wychylił kolejny kielich palącego płynu.

-…to umieść straże przed komnatami, na korytarzach… – podniósł kielich i wlał go do gardła z niesmakiem po czym z trzaskiem odstawił na blat drogiego biurka. – …najlepiej wszędzie.

 

***

 

Zima była już u wrót wzgórza. Ciemne chmury to skrywały marniejące promienie bladego słońca, to ustępowały coraz bielszemu, nie jak wcześniej błękitnemu niebu a trawa niemal już utraciła żywe, letnie kolory. Miecznik walczył. Uderzył raz z góry, dwa razy z dołu i znów z góry, trzykrotnie z ogromną prędkością. Później był półobrót i kopnięcie. Wyrzucił półtorak w powietrze by szybkim szarpnięciem wydobyć jedynkę i natrzeć nią w przód ruchem który ledwo dało się zauważyć. Nim miecz półtoraręczny spadł, ledwo wydobyty jednoręczny zatoczył zwodnicze koło i znów znalazł się w pochwie. Miecznik doskoczył do niego i chwycił tuż nad ziemią robiąc jednocześnie niezwykły, akrobatyczny przewrót w przód. Wylądował tak że gdyby ktoś leżał przed nim, połamałby mu mostek obcasami. Majestatyczne, niezwykle płynne wymachy półtoraka znaczyły jego ścieżkę brnącą półkolem. To nacierał, to wycofywał się co kilka, pozornie losowych, kroków. Nagle zmienił kierunek ruchu. Z mieczem wyciągniętym do tyłu jak ogon drapieżnego ptaka nabiegł na wbity w ziemię słup do którego przybijano ogłoszenia. Wyglądało to jakby świat na ułamek sekundy zmienił oś przyciągania a pion stał się nagle poziomem. Stopy miecznika zdawały się przyklejać do drewnianego podłoża i kiedy był już u jego szczytu w zrywie jakiegoś niemal pierwotnego szału wbił miecz na prawie łokieć w szczyt słupa. Nie zwolnił. Wybił się do tyłu i wyprężył w łuk. Jeszcze zanim wylądował skrzyżowanymi rękoma wydobył z jednej pochwy tasak o szerokim ostrzu z drugiej zaś swój miecz jednoręczny. Najpierw wykonał pchnięcie jedynką, tasakiem sieknął na odlew, jakby w tą samą postać i na rozszerzonych nogach obrócił się kreśląc nogami, niby cyrklem, szeroki okrąg. Znów się przetoczył tnąc na koniec tego ruchu tasakiem. Rozpędził się na krótkim dystansie i wyskoczył niemal równolegle do ziemi, tylko po to by już lądując zatopić miecz jednoręczny w ziemi i siłą własnego pędu wyrzucił nogi w przód robiąc mostek. Wylądował już tylko z tasakiem w dłoni. Nie przerywając biegu podrzucił broń i złapał ją ostrzem w dół. Seria wymachów która nastąpiła oślepiała swym błyskiem i przypominała jakiś opętańczy taniec. Nie przerywając jej cisnął krótkim mieczem w słup. Ostrze zagłębiło się na wysokości piersi dorosłego człowieka. Zakończył misterną serię płynnych cięć i pozostał w niezwykle trudnej do wykonania pozycji szermierczej z której znani byli mrocznoelficcy wojownicy. Lekko dyszał ale zrazu uspokoił oddech. Jaśmin jak co dzień gdy ćwiczył, szkicowała jego ruchy z dokładnością malarza. Nie dziwota, w końcu kobiety na tych ziemiach znajdowały w malarstwie jedną z niewielu dozwolonych sobie rozrywek. Miecznik otarł jedną, jedyną strużkę potu ze śniadego czoła i pozbierał broń która została po niektórych sekwencjach. Docelowo w martwych ciałach pokonanych, aktualnie w ziemi i dębowych słupach ogłoszeniowych. Jaśmin nadal szkicowała. Zerknął na jej pogrążone w całości nad szkicem przenikliwe oczy. Była pierwszą osobą która oglądała jego treningi, poza jego mistrzem oczywiście i innymi miecznikami – choć i to zdarzało się z rzadka. Ale chyba bardzo ją to uspokajało. Podczas tych miesięcy wychodziła z nim niemal każdego dnia, oddając węglem każdy jego ruch i każdy skurcz mięśni zatracając się w tym całkowicie. To musiało jej być bardzo potrzebne po tym co zdarzyło się na trakcie. Miecznik włożył koszulę i kurtę na nagi tors i zasiadł do czyszczenia i broni. Jaśmin szkicowała jeszcze chwilę z pamięci z ogromną wprawą. Siedzieli w milczeniu. To był ich codzienny rytuał. Południowiec wstał by dowiązać rzemienie skórzanej kurty, powietrze było już naprawdę zimne. Wtedy zauważył wysoką postać nadchodzącą od strony podgrodzia. Mężczyzna był postawny i dość szczupły. Utykał na jedną nogę ale w jego ruchach dalej dało się wyczuć chód wojownika. Miecznik uśmiechnął się i machnął znajomemu karczmarzowi już z daleka.

-Jurek, stary huncwocie! Gdzie ci tak śpieszno, karczmy pilnować, chłopów spijać! – krzyknął do przyjaciela po konfratersku. Karczmarz mimo że utykał, przyspieszył jeszcze kroku. Słabo widział i mógłby nawet nie rozpoznać Kraka gdyby nie owe powitanie.

-Krak! – jego głos krył niejaki strach – Był u mnie bard z dworu polowskiego króla. To wszystko jedno wielkie gówno, co się dzieje. Natychmiast… – urwał w pół zdania gdy zobaczył Jaśmin siedzącą z plikiem papierów kilka metrów dalej. Dziewczyna nie zwróciła nań najmniejszej uwagi.

-No co jest? Znowu chcesz mnie niecnie wyciągnąć na to polowskie cholerstwo? Staniało? Zdrożało? Gadaj po ludzku stary capie! – roześmiał się miecznik. Jerzy odkaszlnął i skrzywił się nieco. Później na jego usta wkradło się coś co chyba miało być uśmiechem, oczy jednak nie zmieniły wyrazu.

-Aj, przejrzałeś mnie znowu. Zdrożało… powiedzmy, ale dla ciebie po staremu i to ostatnia kurewska okazja żeby się upić jak dziki, rozumiesz? Wpadnij dziś wieczorem…

-Dziś będę musiał…

-To jak to zrobisz, masz wpaść. Dziś. – żelazny wzrok przekrwionych oczu właściciela pędzącego Jaguara nie tolerował sprzeciwu. Krak kiwnął głową.

-Zobaczymy jak tam wyjdzie.

Oberżysta splunął jak przystało na oberżystę i ruszył w drogę powrotną.

-Do zobaczenia wieczorem… – mruknął tak by miecznik go usłyszał.

 

***

 

Krak i Jaśmin spacerowali po łąkach tuż za podgrodziem. Było jedno z tych pogodnych, jesiennych popołudni, których bogowie tak poskąpili Wygórzu. Dla nich, jesień oznaczała stalowoszare niebo, chłodny wiatr z północy i zabłocone drogi. Dni takie jak ten wszyscy witali z ulgą i radością. Mieszkańcy podgrodzia wychodzili na łąki by cieszyć się życiem. Rycerze bawili się na polowaniach, życie jakby nabierało kolorów na ten krótki okres. Mężczyzna sycił nozdrza zapachem traw, normalnie tłumionym przez mdłą woń błota. Jaśmin uśmiechnięta od ucha do ucha skakała po łączce jak podlotek. Zresztą nigdy nie spytał ją ile tak naprawdę ma lat. Jej radość w przedziwny i niewyobrażalny sposób udzielała się też mistrzowi miecza. Starał się jednak nie dawać jej żadnych wyrazów, z racji swej ponurej profesji, mrocznej reputacji. Nagle, płomiennowłosa kobieta zainteresowana skowronkiem nieudolnie rozpoczęła podchody do krzaka Jerzyn na których siedziała niczego nie podejrzewająca, ptasia ofiara. Nie była jednak jedyną skradającą się do po ptaszynę istotą. Młody lis wyskoczył z drugiej strony z zawrotną prędkością i czmychnął między nogami dziewczyny. Ta zaś nie zdołała zrobić niczego poza wydaniem z siebie przeraźliwego krzyku i nieudanego uskoku przed napastnikiem z rudą kitą. Uskok ten, nie dość, że nie oddalił jej od „krwiożerczego” lisa, to jeszcze posłał dziewczę na ziemię. Cztery małe łapki przedreptały po niej z prędkością błyskawicy i poniosły uniesioną rudą kitę prosto w pobliski las. Krak nie wytrzymał i zamiast sprawdzić co się stało z jego towarzyszką zaniósł się nieco charczącym, nieopanowanym śmiechem który tym razem jego posłał w trawy.

-Więc jestem taka śmieszna?! – warknęła Jaśmin wstając na kolana i zdmuchując sobie potargane, lekko rude płomienie z lśniących gniewem oczu. Rozbawiony mężczyzna nie zdążył odpowiedzieć, bo potargana kobieta przypominając teraz swego niedawnego prześladowcę w całej krasie, skoczyła na towarzysza. Wylądowała bezbłędnie na jego obolałym od śmiechu brzuchu i wymierzyła kilka damskich ciosów w tors. Naturalnie iście kobieca siła tych razów zamiast boleć, jeszcze bardziej rozbawiła Kraka, co z kolei jeszcze skumulowało wściekłość Jaśmin. Jej oczy zapłonęły żywym płomieniem. Wyglądały teraz jak dwa najczystsze, ogromne szmaragdy wrzucone w ogień. Miecznik zapadł się w tych oczach jak w magicznym śnie, który kradł jego czas i wolę. Z tego onirycznego transu wyrwało go w końcu któreś z kolei uderzenie damskiej piąstki w splot słoneczny, które poraziło jego nerwy lekkim elektrycznym bólem. Nie zdzierżył. Chwycił swą oprawczynię za boki i zaczął okrutnie ją łaskotać śmiejąc się przy tym pełną piersią. Smukłe dłonie kata wycofały się na chwilę by powrócić ze wzmożonym wysiłkiem. Perlisty śmiech jednak nie pozwalał jej osiągnąć satysfakcjonującej celności. Zrezygnowała z ataków przechodząc jedynie do defensywy.

-Dość! – wydyszała w końcu przez spazmy śmiechu.

-Poddajesz się kwiatuszku? – zapytał przerzucając ją delikatnie na ziemię. Nie odpowiedziała, tylko przymknęła oczy, pocałowała go i objęła. Sięgnął niemal podświadomie do sznurowania jej sukni. Wtedy nachyliła się mu do ucha i słodkim, niewinnym głosikiem wyszeptała.

-Ja się nigdy nie poddaję. – po czym sprytną dźwignią przerzuciła go na plecy i znów zaczęła okładać go swoimi delikatnymi piąstkami, zamykając tym samym pętle rozkosznej, niemal dziecięco niewinnej przemocy. Leżeli tak przez kilka chwil z których z dużym prawdopodobieństwem dałoby się złożyć godzinę. Wpatrywali się w zasnute chmurami niebo, obejmowali, milczeli.

-Dlaczego taki jesteś? – zapytała w końcu Jaśmin, nie przestając jednak śledzić wzrokiem sporej chmury przypominającej kształtem konia. Miecznik skrzywił się lekko. Nie lubił rozmawiać o tym co robi. Dziewczyna kontynuowała. – Dlaczego nie zostałeś kimś innym… na przykład rolnikiem.

-Nie wiem. – odparł zgodnie z prawdą. – Chyba los zdecydował za mnie.

-Więc nie miałeś być mistrzem mieczy? To nie był twój cel?

Południowiec roześmiał się sztucznie, dalej leżąc na wznak wpatrywał się w jakiś odległy punkt na niebie.

-Nie wiem… Tak się po prostu stało. Mój mistrz uratował mi życie. W pewnym sensie. I tak to się zaczęło. – Jaśmin odwróciła się na brzuch podpierając uroczo gładką twarzyczkę na smukłych dłoniach. Jej szmaragdowe oczy zerkały to na niego, to na pobliską ścianę lasu.

-A gdybym kazała Ci to rzucić…

-Kazała?

-Poprosiła – uśmiechnęła się dziewczyna odrzucając ogniste kosmyki włosów które wiatr figlarz uporczywie zrzucał jej na oczy. Krak zamilkł na dłuższą chwilę. Spojrzał jej w oczy. Wyczytała w nich odpowiedź bezbłędnie.

-Lubisz to robić?

-Bo ja wiem… – założył ręce za głowę i znów patrzył w jakiś odległy punkt – Kiedy trzymam miecz… czuję się dużo pewniej. Czuję swoją siłę i spokój.

-I nie musisz bać się śmierci. – skwitowała młoda kobieta oglądając leśne zagajniki – Ani nikogo, prawda… -poświęciła mu swoje oczy – Bo kto mógłby pokonać mistrza mieczy…

Południowiec uśmiechnął się z niejaką dumą. Miała rację.

-Jest jak jest. Jestem mistrzem mieczy i teraz już nic tego nie zmieni.

Zmrużyła oczy choć słońce nie raziło od strony lasu gdzie podążał jej wzrok. Uśmiechnęła się smutno. Jeszcze nigdy nie widział u niej takiego uśmiechu.

Szczęk mieczy. Dźwięk był dlań bardzo wyraźny. Jaśmin chyba nic nie słyszała. Krzyk. Cichy, chyba męski, niezbyt odległy. Kolejne uderzenie. Krak odepchnął dziewczynę, która nie wyglądała jakby orientowała się co właśnie się dzieje. Zerwał się na równe nogi.

-Co się stało? – zapytała lekko zdezorientowanym tonem. Był już pewien, że nie słyszała tego co on, nie była przyzwyczajona by wyłapywać odległe dźwięki bitwy. Te, dochodziły od pobliskiego zagajnika. Miecznik zauważył mimochodem, że dziewczyna nie słyszy nic mimo twarzy skierowanej właśnie w tamtą stronę. Nie myślał. To był odruch, wpojone latami treningu zachowanie. Z dłonią ułożoną na rękojeści miecza jednoręcznego pognał do lasu. Znów szczęk uderzenia. Z pewnością jest ich dwóch. Pojedynek? Za blisko zamku, tutaj przecież są zakazane. Minął pierwsze drzewo. Dalej ani śladu walczących. Jakiś okrzyk, dużo bliższy niż poprzednio. Przeskoczył zwalony pień i przychylony przemknął przez rozłożysty krzew.. Już ich widział, chociaż oni jeszcze nie zdawali sobie sprawy z jego obecności.

-Ty ścierwojadzie! – wrzasnął żylasty, bardzo wysoki mężczyzna o barbarzyńskiej urodzie – Nie będę dla was walczył choćbyście grozili całej mojej wiosce! –topór wbił się głęboko w drzewo za którym schował się niski mężczyzna o rysach autochtona. –Nigdy kurwa! Zrozumiałeś? – zapytał barbarzyńca w ćwiekowanej kurtce kopiąc przeciwnika w brzuch. Tutejszy padł w ściółkę wznosząc chmurę kolorowych liści. Jesień była naprawdę ładna w takie dni jak ten. Mężczyzna splunął na wystraszonego przeciwnika, odwrócił się i zaczął odchodzić. – Zabić kurwa… wymyślili.. taką personę… Ha… – odwrócił się na moment – Wszyscy zgniecie idioci! Co do jednego! – nawet gdy znikał w lesie dalej słychać było jego siarczyste obelgi. – Chyba kurwa nie wiecie co taki może!

Krak poczekał aż mężczyzna odejdzie i wyszedł z ukrycia. Rozsypane monety leżały wokół w liściach. Niedoszły najemnik musiał cisnąć sakiewką w tego leżącego – wywnioskował szybko miecznik. Leżący właśnie wstawał więc stanął tuż przed nim.

-Co wam do łba strzeliło, żeby najmować na księcia jakiegoś osiłka? – powiedział zimno a oczy tutejszego rozszerzyły się lekko ze strachu. Teraz go rozpoznał. To był jeden z rozbójników którzy uciekli mu na trakcie. Uderzył go pięścią w brzuch bez zastanowienia. –No proszę, proszę… mała gnida wróciła… – zwrócił uwagę że chłopak w normalnym mieszczańskim stroju zamiast w zbójeckich łachmanach sprawiał wrażenie niegłupiego. Cóż. Pozory zawsze bywały mylące. – Więc teraz do walk pałacowych zatrudnia się też traktowe szumowiny, co? Podpowiem Ci coś. – kopnął leżącego mężczyznę w twarz – Jeśli zabija się księcia… to wynajmuje się skrytobójcę. Z naciskiem na „skryto”. – obolały autochton podniósł się na rękach i splunął mistrzowi na buty, wyżej nie trafił.

-Nienawidzę was wszystkich. Jesteście jak pieprzone maszyny… sługi możnych… – miecznik czekał. Chciał żeby przeciwnik powiedział mu jak najwięcej a o to, jak wiedział z doświadczenia, łatwiej w takich sytuacjach niż na torturach. Mężczyzna kontynuował – I to Ty jesteś kretynem… Skrytobójca nie mógłby… – wtem oczy zbója nabrały wręcz wielkości Demirońskich denarów a strach zmroził jego ciało. – Ty… – wyszeptał, a Krak przypatrywał mu się dalej z ciekawością – Ty… ja nie chciałem… nie zrobiłem tego celowo… przepraszam… ja…– nóż z nadzwyczajną precyzją wbił mu się pod gardłem a Jaśmin szybko wyszarpnęła rękojeść i jakimś nadzwyczajnym szale uderzała na niego raz za razem. Miecznik stał zdezorientowany. Nie zauważył kiedy dziewczyna się tu zjawiła i jak przemknęła obok niego. Gdy tylko oprzytomniał z zaskoczenia odciągnął ją od stygnącego ciała gdy ta po kilku szybkich ciosach dalej patrzyła trupowi w oczy. Odwrócił ją do siebie. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.

-On tam był… był z nimi. – powiedziała i żadne mięsień nawet jej nie drgnął. Wypuściła tylko nóż. – Wtedy… gdy…

Krak przycisnął ją mocno do siebie. – Tak, wiem… spokojnie, to się już nigdy nie stanie. Nigdy. Nie żałował że stracił świadka. Temu sukinsynowi należała się sprawiedliwość wymierzona z kobiecej ręki. Teraz nabrał pewności co stało się na trakcie, zanim tam dotarł.

 

***

 

Na miejscu w którym stała karczma miecznik znalazł tylko popiół i kilka drewnianych, nadpalonych słupów które najwidoczniej podpierały całą konstrukcję. Klęknął i ściągnąwszy czarne rękawice z którymi rozstawał się tak często jak z mieczami wymacał bury, brudny pył. Był chłodny, ogień musiał strawić wszystko dość dawno temu. Nie przyszedł do oberży tydzień temu, kiedy Jerzy tak usilnie mu to proponował. Miał wiele innych rzeczy do zrobienia, poza tym jego żołądek niezbyt dobrze reagował na wódkę z północy, której pierwszy raz skosztował u księcia. Teraz zaczynał żałować. Kilka chat obok przybytku nocnych pijaństw również strawił ogień. Tak to bywało w ciasnej zabudowie podgrodzi. Słoma zbyt blisko paleniska, zbyt głęboki sen, czy też pijany wid i ogień gotowy. Karczmy jednak zawsze ratowano priorytetowo i miecznik z południa nie rozumiał, dlaczego teraz stało się inaczej. Zatrzymał biegnącego uliczką, jeśli uliczką można nazwać wydeptaną drogę między drewnianymi chatynkami i lepiankami, chłopaka. Dziecko nie wystraszyło się zbytnio. Tak to bywało na świecie. Mało było rzeczy, które mogły przestraszyć dzieci.

-Co tu się stało?

-Porzałr. – odpowiedział chłopak z wyraźną wadą wymowy. Szpary po zębach mlecznych ziały mu w ustach. –Duuuzo chat siem spaliło.

-To dlaczegoście nie ratowali? – zapytał Krak łypiąc na chłopaka groźnie z góry.

-W kapliczce wśiścy byli. Świnta. – brzmiało sensownie. Takie rzeczy zdarzały się dość często.

-Karczmarz gdzie?

Dziecko pokręciło głową i wlepiło w mistrza mieczy duże, szczere dziecięce oczy.

-Nie żyw, pogrzebalim go ze śtyry dnie tymu. – Krak puścił ramię dzieciaka i opuścił głowę wpatrując się w pogorzelisko. Szkoda mu było człowieka, ale takie rzeczy się zdarzały. Świat nigdy nikogo nie oszczędzał. Wielu jego znajomych odpoczywało już w ziemi. Jeśli mieli szczęście i wilki nie rozniosły ich na kilometry. Takie było życie. Miecznikowi jednak coś nie pasowało.

Koniec

Komentarze

Przybyłem, zobaczyłem, przeczytałem.

Nowa Fantastyka