- Opowiadanie: overlust - Lupus

Lupus

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lupus

Otworzyłem lewe oko jednak nie widziałem wiele, gdyż wszystko zdawało się być rozmazane i kręciło się w nienaturalny sposób. Spróbowałem otworzyć również prawe lecz ta sztuka nie udała się. Najwyraźniej nie miałem siły na takie ekscesy. Leżałem. To było pewne. Dłońmi sprawdziłem strukturę podłoża. Palce kleiły mi się od czegoś niemożliwie lepkiego ale to mi nie przeszkodziło w rozpoznaniu. Po dogłębnej analizie doszedłem do wniosku, że leżę na podłodze wykonanej z desek. Moje dość dziwne położenie skłaniało do refleksji. Wkładając w to cały wysiłek rozłożyłem szerzej ramiona i zacząłem macać podłogę wokół siebie. Moje palce natrafiły w końcu na coś gładkiego. Chwyciłem ten miły w dotyku przedmiot i sapiąc podniosłem go sobie do oczu. Butelka. Na dnie było jeszcze trochę płynu. Moje gardło było strasznie suche, więc przechyliłem flaszę i wypiłem pozostałości płynu do dna. Miód. Od razu zrobiło mi się lepiej. Po chwili zawroty głowy minęły, więc postanowiłem wstać. Starczyło mi siły jedynie na podniesienie łba. Prawe oko wreszcie zaczęło odpowiadać na komendy a obraz wyostrzył się. Wnioskując po tym co ujrzałem musiałem być w oberży. Po całym pomieszczeniu walały się puste lub rozbite butelki, beczułki, kufle i kielichy. Na stołach, również pod nimi i wokół dymiącego już tylko paleniska leżeli we własnych rzygowinach ludzie. Wszyscy odziani w stare i brudne żupany spali gdzie popadło. Bracia szlachta lubili schlać się na umór. Za szynkwasem stary Żyd uwijał się przy sprzątaniu. Powoli zacząłem przypominać sobie zdarzenia poprzedniego wieczora. Nie do końca byłem pewien kolejności epizodów, więc wytężając wszystkie mięśnie podpełznąłem do leżącej pod ścianą butelki, w której dostrzegłem płyn. Duszkiem opróżniłem wszystko co w niej było. Wino. Pomogło. Historia zaczęła układać się w spójną całość.

 

 

Późnym popołudniem, na gościńcu spotkałem pana Krzemienieckiego wraz z czeladzią. Chyba zaprosił mnie na wieczerzę, bo pamiętam, że w planach miałem dotarcie do Krakowa jeszcze przed zmierzchem. Skoro jednak leżałem na podłodze w jakiejś oberży to plany musiały się zmienić. Dojrzałem jeszcze jedną flaszkę na której dnie spoczywało kilka łyków cienkiego węgrzyna. Nie zaszkodził. Wspomnienia wróciły. Jedliśmy pieczeń mocno przyprawioną szafranem, piliśmy wybornego trójniaka… Potem jakiś małopolski szaraczek wyzwał mnie na szable. Byłem cały, a przynajmniej tak mi się wydawało, więc chyba go usiekłem. Oj, niedobrze. Zawsze żal mi było ludzi, których raniłem bądź ubiłem po pijanemu, gdyż zdawałem sobie sprawę, że w większości przypadków zapalnikiem wszelkich konfliktów był mój porywczy temperament oraz wybujała fantazja. Oczywiście w chwilach trzeźwości nigdy nie szukałem zwady, ale czasem zwada szukała mnie, no i najczęściej niestety znajdowała. Aha, wracając do wczorajszego wieczora… Po pojedynku jeszcze piłem i jadłem. Nie pamiętam, ażebym wymiotował. To dobrze. Spojrzałem po sobie. Brak plam. Przynajmniej mój stary, aksamitny żupan pozostał w stanie w jakim był, kiedy tu przyjechałem. Daleko mu było do czystości, ale przynajmniej nie musiałem spędzać czasu na wywabianiu plam z zaschniętych rzygowin. Szlachcic, bądź co bądź, choćby był nie wiadomo jak ubogi musi jednak trzymać pewien niezachwiany fason. Gardziłem dlatego nie szanującymi się gołodupcami, którzy w siermięgach i wełnianych żupanach pracowali w polu. Nienawidzę tego chorego tłumaczenia: „Bo my i do szabli i do pługa dobrzy”. Gówno i hańba a nie prawda. Choć sam legitymuję się niezbyt znamienitym nazwiskiem i herbem, to jednak mam szacunek do samego siebie, bo kto go nie ma nie wart jest nawet beczki gnoju. Ach właśnie, gdzie moje maniery… Nazywam się Adam Nowosielski herbu Sas. W paru wschodnich województwach infamis i wywołaniec. Moja rodzina rozsiana po całej Rzeczypospolitej ma kilka wiosek na Rusi, kilka na Litwie, kilka w centrum kraju a kilka nawet na obczyźnie, gdyż na Śląsku uchowało się paru pociotków. Nie mam wszak majątku, gdyż tatko na starość postradał rozum i wydziedziczył mnie. W prawdzie pozbawił mnie przez to praw jedynie do jednego małego sioła na Rusi ale strata zawsze kłuła pod sercem. O konkretniejszych powodach mojego wydziedziczenia wolałbym na razie nie wspominać.

 

 

 

Powolutku, trzymając się ściany wstałem. Zakręciło mi się w głowie, więc szybko dopadłem kulawego zydla i starałem się na nim usiąść. Nie udało się. Gruchnąłem głową o podłogę i na chwilę znów mnie zamroczyło.

-Jaśnie pan tak prędko nie wstaje!- syknął Żyd– Jeszcze sobie nabijecie guzów panie!

-Dawaj wina Żydzie!- zdobyłem się na krzyk i zaraz pożałowałem, gdyż poczułem, że głowa pęka mi na dwoje.

– Upraszam o wybaczenie, ale panu panie szlachcic już dać nie mogę.– Żyd skłonił się.

-Dawaj kurwi synu wina! Bo zatłukę!- łeb bolał, ale biedny Żydzina na zbyt wiele sobie pozwalał. Musiałem interweniować. Chwyciłem za szablę, a właściwie chciałem za nią chwycić i… Gdzie do diabła się ona podziała!? Jedynie rdzewiejące rapcie przy skórzanym pasie świadczyły o tym, iż kiedyś tam była.

-Węgierkę przegraliście wczoraj w kości panie.– Żyd z lekkim uśmieszkiem przypatrywał mi się zza szynkwasu– podobnież 30 czerwonych złotych, konia z rzędem, dwa pierścienie i kołpak.

Jakkolwiek trudno było mi uwierzyć, to coś w tym paplaniu musiało być. Brakowało mi sakiewki, szabli a nawet ulubionego kołpaka z czaplim piórem.

-Łżesz Żydzie! Ukradłeś to wszystko!- wrzasnąłem, a moja głowa o mały włos nie eksplodowała niczym skład prochu i amunicji, w którym nieopatrznie ktoś pozostawił płonącą pochodnię.

-Gdzieżbym ja panie, prosty Żyd łasił się na pańskie dobra! Gdzieżbym śmiał!- Żyd przestał się kpiąco uśmiechać i pobladł– Najlepiej sami spytajcie pana Krzemienieckiego…

Przemyślałem sytuację kilka razy. Akurat na pańskie dobra to Żydzina połasiłby się jak nikt inny. Podrapałem się w głowę.

-Dawaj wina.– jęknąłem.

-Panie, ja bym dał, ale nie mogę. Już wczoraj jak żeście panie stawiali całej szlachcie a nawet czeladzi miód i gorzałkę nie zapłaciliście bo i nie mieliście z czego. Cała piwniczka mi zeszła a zanim mój pomocnik wróci z Krakowa z zapasami będzie zmierzchać.-

Wściekły na siebie i na Żyda, zacząłem pełzać wokół stołów i szukać niedopitych butelek i bukłaków. Zlewek trochę się uzbierało, toteż wzrosła moja percepcja i ostrość umysłu. Chętnie dowiedziałbym się co też wczoraj takiego się stało, że przehulałem cały dobytek. Z kolei czekać, aż któryś z panów braci się obudzi, a jeszcze trafić na takiego, który cokolwiek będzie pamiętał… Spytałem więc Żyda o wydarzenia wczorajszego wieczora i jak się później też okazało całej pożałowania godnej nocy.

-Najpierw panie, graliście w kości z panem Krzemienieckim i panem Potockim. Przegraliście panie wszystko i wyzwaliście pana Potockiego na szable, przy okazji zauważając, iż jego matka zmyślnie zarówno klasycznie jak i sodomicznie zaspokajała cały Kraków i samiście jaśnie panie z jej darmowych usług korzystali. Zaznaczyliście również, że musieliście stanąć w kolejce jeszcze we wtorek, a do celu dotarliście we czwartek.

A więc to jednak ja wyzwałem na szable i to nie szaraczka. Potocki. Znaczne nazwisko. Psia krew. Dużo było co prawda Potockich, ale nie daj boże ten mógł się okazać krewnym kogoś ważnego.

-A skąd niby szablę wziąłem do pojedynku, skoro swoją przegrałem, cwany Żydzie?

-Pożyczyliście panie od czeladnego pana Krzemienieckiego.

Na mękę pańską, strasznie musiałem być rozeźlony. I żałosny.

-Potem jaśnie pan w pojedynku ranił pana Potockiego w głowę. Zabrali go jego słudzy i zawieźli do Krakowa, natomiast Wy stawiliście wszystkim pięć kolejek na przemian gorzałki i miodu, od tej pierwszej poczynając. Następnie pobiliście mnie panie, gdyż okazało się, że moje zapasy wyczerpały się. O tu mam ślad… – Żyd uniósł rękaw, wyprężył się i pokazał mi krwistego siniaka pod lewym łokciem.

-A który to Potocki?– spytałem z nadzieją w głosie, że być może to jakiś bękart, gołodupiec, chudopachołek.

-A bo ja wiem, proszę łaski pana. Wiadomo mi, że Potocki, ot ile wiem.

 

Sprawa zaczynała się komplikować. Choć nigdy groszem nie śmierdziałem, to teraz kuriozum sięgnęło nieba. Jedyne co mi pozostało to fantazja, mocny łeb i herb. Ha! Jednak wyjść na pośmiewisko całej małopolski nie uśmiechało mi się. Westchnąłem nad własnym losem i dopijając ostatnią ze znalezionych butelek wstałem. Chciałem szybko zmyć się z oberży, zanim Krzemieniecki i inni kompani od kielicha i swawoli otworzyliby oczy. Miałem cichą nadzieję, że żaden z nich nie będzie pamiętał zeszło nocnych ekscesów i mojego blamażu. Na palcach wymknąłem się przez uchylone odrzwia, w momencie kiedy Żyd zniknął na zapleczu. A nóż zażądałby przy świadkach zwrotu za wczorajsze kredytowe picie i wyszedłbym na gołodupca, którym w gruncie rzeczy byłem. Nie zrozumcie mnie źle– szlachcic musi się postawić, choćby i przyszło się zastawić. Na podwórzu zanurzyłem jeszcze głowę w studni. O tak, teraz już mogłem się oddalić.

 

 

* * *

 

Maszerowałem z wolna gościńcem mając pobożne życzenie, aby nie napadła mnie żadna banda łupiąca podróżnych. Nie mając przecież nic wartościowego nie mógłbym nawet kupić sobie życia. Dobrze byłoby też ukraść konia jakiemuś zamożniejszemu szlachcicowi, więc zmierzałem ku najbliższej wiosce. Trakt był na szczęście suchy. Kilkanaście ciepłych dni starczyło, by rozmokłe wiosennymi roztopami i deszczami drogi stały się na powrót twarde. Uwierzcie mi, że niełatwo spaceruje się w podniszczonych safianowych butach po kałużach, których głębokość nie rzadko dorównuje głębokości mojej sakiewki, o której zwykłem mawiać, iż nie ma dna. Co wrzucisz przepada. Dziękowałem więc Bogu i świętym patronom, że nie muszę taplać się w breji. Myśląc o sakiewce poczułem ukłucie pod sercem. Właściwie, to nie miałem już nawet głupiego worka na monety. Westchnąłem po raz kolejny. Ciężkie jest życie szlachetnie urodzonych…

 

Było już grubo po południu, jednak trakt był dość słabo uczęszczany. Minęła mnie grupka pospólstwa z koszami pełnymi warzyw i owoców na plecach. Udało mi się niepostrzeżenie obrabować ich z trzech jabłek, którymi posiliłem się. Minął mnie także pielgrzymujący pątnik wspierający się na grubym kiju, dwóch pachołków magistrackich, patrolujących gościniec oraz kłusownik (poznałem po tym, że targał wnyki), który widząc mój podgolony łeb i strój umknął w zarośla. Po jakimś czasie wyprzedziła mnie chybocząca się kolasa przewożąca drewniane bale, ciągnięta przez starą wychudzoną szkapę, którą stary, wysuszony, brodaty i szczerbaty woźnica o pożółkłej cerze poganiał długim badylem.

-Podrzucić gdzieś?– zapytał mrużąc oczy.

„Ja cię zaraz podrzucę!” pomyślałem, jednak powstrzymałem się od zgryźliwych uwag i odparłem grzecznie:

-Dziękuję, przejdę się. – jeszcze tego przecież brakowało, żebym woził się na rozklekotanym wozie w towarzystwie plebejusza. Już widziałem te drwiące uśmieszki panów braci. Historia szybko rozeszłaby się po całym województwie, a ja nawet w zamtuzach musiałbym wstydzić się przez długi czas za ten krótki epizod.

-Chodźcie, chodźcie. Pomożecie mi w zamian przy rozładowaniu drewna.

-Tym bardziej się przejdę.– odparłem już nieco zniecierpliwiony. Najwyraźniej woźnica, który nakradł drewna z królewskich lasów (innych w pobliżu nie było) nie dowidział, bo nie sądzę, aby jakikolwiek chłopek widząc szlachcica zdobył się na tak zuchwałe i niegodne propozycje.

-Uprzejmie zapraszam panie Nowosielski.– woźnica uśmiechnął się ohydnie a spod jego płaszcza uśmiechnęła się do mnie równie nieprzyjemnie lufa krócicy. Nie wiem co bardziej mnie zdziwiło, to, że napastnik znał moje nazwisko czy to, że na gościńcu, w środku dnia padłem ofiarą jakiegoś dziada…

-Skoro tak stawiacie sprawę.– wspiąłem się na kolasę i natychmiast poczułem smród człowieka, który tak gorliwie mnie na nią zaprosił. Sam nie grzeszę nadmierną czystością, poza tym byłem po mocno zakrapianej nocy, ale zapach który uderzył w me nozdrza poraził je jakby woźnica rozkładał się już od kilku tygodni. Usiadłem po lewej stronie.

-Nie zamierzam pana skrzywdzić, panie Nowosielski.-

-W takim razie wolałbym żebyś opuścił samopał człowieku.– gdyż woźnica ciągle zmuszał mnie do grzeczności celując we mnie.

-To nie jest żaden samopał, ale… mniejsza o to. Słuchaj uważnie, bo nie mamy czasu. Zaraz, na pierwszym zjeździe odskoczymy z gościńca w las. Nie jest zbyt gęsty, wóz przejedzie. Krewni Jana Potockiego już wysłali za tobą pogoń. Jeśli chcesz przeżyć, musisz słuchać moich poleceń.

No tego już było za wiele. Dziad, obdartus, śmierdzący i gnijący będzie wydawał mi polecenia. Mało tego– mierzy do mnie, opowiada dyrdymały i jeszcze grozi mi śmiercią! Uśmiechnąłem się delikatnie. Dziad uznał to za moją zgodę i opuścił krócicę. Na to czekałem. Lewą ręką chwyciłem za lufę która mierzyła teraz w dziurawą podłogę kolasy, a prawym łokciem gruchnąłem go w głowę, tak, że wywrócił oczami i zemdlał. Ha! Ma dziad za swoje. Złapałem wodze i badyla, które wysunęły się z bezwładnych dłoni woźnicy i popędziłem szkapę. Po krótkiej przejażdżce zjechałem w las, jednak nie przy pierwszym zjeździe a przy trzecim, aby nie nadziać się na pułapkę, bandę rabusiów czy co tam jeszcze mogli na mnie przygotować. Człowieka, który uczynił ze mnie przymusowego pasażera kolasy, znalezionymi na niej linami przywiązałem mocno do jednego z drzew. Potem wypiłem ohydnego cienkusza z jego bukłaka. W normalnych warunkach nawet bym go nie powąchał, natomiast po całonocnych pijaństwach był to zbawienny nektar. Przeszukałem toboły, które prócz drewna leżały na wozie. Nic specjalnego. Stary ocknął się. Zobaczył mnie, szarpnął mocno całym ciałem, ale kiedy zorientował się w sytuacji jedynie westchnął głęboko.

-Nic nie rozumiesz.

-A cóż tu jest do rozumienia. Nie wiem skąd znasz moje nazwisko i kto opowiedział ci o wydarzeniach wczorajszego wieczora, ale napadłeś mnie. Podniosłeś rękę na szlachcica chłopie. Wiesz co za to grozi? Dyndanie. Ja jednak nie mam ani czasu ani ochoty na wleczenie się z tobą do magistratu. Może puszczę cię wolno, zaraz po tym jak odpowiesz na moje pytania.– on tego nie wiedział ale przecież nie mogłem go oszczędzić. Zaatakował mnie i znał moje nazwisko. Obiecałem sobie, że jak będzie grzeczny, to zabiję go szybko.

-Na miłość boską Nowosielski! Nie jestem żadnym chłopem! Rozwiąż mnie!

O proszę. Posłuchamy. Może egzekucja przesunie się w czasie.

-Odpowiadaj na pytania. Kim jesteś?

-Mikołaj Butkiewicz herbu Trzaska.

Zdziwiłem się przeogromnie, że oto szlachcic ubrany w łachmany, jadąc rozchwierutanym wozem podaje się za plebejusza i atakuje innego szlachcica. Jaki miał w tym cel? Być może wcale nie będę musiał go usuwać. Przynajmniej do czasu aż usunę jego pracodawcę. Butkiewicz… jakiś zagrodowiec albo rękodajny chyba, bo nazwisko nic mi nie mówiło.

-Czyj sługa?

-Nowosielski słuchajcie mnie! Oni zaraz tu będą! Zgarnąłem was w ostatniej chwili… Tam gdzie jechaliśmy czekała czeladź i zbrojni, którzy mieli nas chronić. Tu nie mamy szans!

Zaniepokoił mnie. Wziąłem z wozu krócicę, sprawdziłem proch i podszedłem do Butkiewicza. Kręcił się coraz bardziej nerwowo, próbował się uwolnić. Po czole spłynęła mu stróżka potu, oczy powiększyły się.

-Panie bracie, spokojnie. Kto ma tu zaraz być? Pogoń od Potockich?

-Tak! Zatłuką nas! Uciekajmy. Byli tuż za nami, dlatego musiałem przekonać was do ewakuacji krócicą. Wyjaśnię wszystko potem.

 

A co mi szkodzi? W końcu teraz ja dzierżyłem nabitą broń. Uwolnię go, a jeśli będzie próbował jakichś sztuczek wpakuję kulkę w bebech i na tym się skończy urocza znajomość z panem Butkiewiczem. Może była to z jego strony głupia gierka, może sam był rękodajnym Potockich… Ale jeżeli naprawdę miał mi pomóc, nie czułbym się z tym dobrze umierając w loszku u pana Jana Potockiego. Uklęknąłem i zacząłem rozwiązywać pęta gdy nagle, kilkanaście metrów za sobą usłyszałem parsknięcie konia. Bez wątpienia nie była to chuda szkapa zaprzęgnięta do kolasy. Butkiewicz jęknął cicho i lękliwie. Obróciłem się jednocześnie mierząc z krócicy w miejsce z którego dobiegł odgłos. Było już jednak zbyt późno. Jeździec nie czekał i ruszył a ostatnim co ujrzałem zanim straciłem przytomność był herb Pilawa na błękitnym płaszczu.

 

 

 

* * *

 

 

Kapało mi na głowę, która bolała jakbym dostał obuchem siekierki. Tak też chyba się stało. Loch był ciemny i wilgotny, powietrze było ciężkie a ściany brudne, poznaczone rdzawymi zaciekami. Nie pytajcie po czym. No ale przecież jak ma wyglądać loch, jeśli nie właśnie tak. Małe okienko pod samym sklepieniem dawało trochę światła. Siedziałem pod ścianą ze związanymi z tyłu rękoma, w samych hajdawerach. Po lewej stronie stało wiadro na nieczystości, z którego roztaczała się przykra woń, a po prawej siedział związany Butkiewicz i szamotał się, jak ryba wyciągnięta z wody. Jego zapaszek wcale wiadrowemu nie ustępował. Zorientowawszy, że się ocknąłem, spojrzał na mnie wzrokiem pełnym pogardy.

-Gdyby głupota była opłacana bylibyście bogaczem Nowosielski.

Zignorowałem tą kąśliwą uwagę, bo po cóż się niepotrzebnie denerwować będąc i tak w nieciekawej sytuacji.

-Skoro chcieliście mi pomóc, to po co była ta cała maskarada? Wóz, łachmany, krócica… Nie potraficie tak po ludzku, podjechać na koniu, dać mi luzaka, powiedzieć: „Uciekajmy panie Nowosielski, bo Potoccy jadą, a ja mam pana ochraniać”?

-Widząc jakim narwańcem jesteście to też by nic nie dało. Pewnie jeszcze szybciej zarobiłbym w czapę. Tfu! – splunął sążniście.

-No teraz już wam wierzę.– zmieszałem się trochę jednak nie straciłem do końca rezonu – Skoro już tu jesteśmy to chyba mamy trochę czasu, żeby porozmawiać. Opowiedzcie łaskawie dla kogo pracujecie, jaki ten ktoś ma interes w ochranianiu mnie? To znaczy– jaki miał interes… Tak czy inaczej.

Butkiewicz popatrzył mi w oczy, a wyraz twarzy miał taki, jakby wkładali mu w rzyć co najmniej cukinię.

-Maskarada była po to, żeby Potoccy nie połapali się nawet gdyby nas zobaczyli. Im bardziej bylibyśmy przebrani i śmierdzący tym większym łukiem by nas ominęli.

-Ale mogli przecież chcieć przeszukać wóz.

-Ale łatwiej jest zdybać piechura w szlacheckim stroju. Nie rozumiesz, że lepsza taka ochrona od żadnej? Śmiesz jeszcze krytykować ten plan?

Miał cholerną rację. Obiecałem sobie, że ograniczę picie i dostawanie obuchem w łeb, gdyż bardzo ogranicza to moje czynności myślowe.

-W lesie czekała czeladź, przebrana za chłopstwo, niemniej uzbrojona. Mieli nas w razie czego osłaniać.

-A z czyjego rozkazu?

-Z prośby! – wrzasnął – Z prośby pana Lasockiego.

A więc to tak! Któż może być twoim sprzymierzeńcem jak nie wróg twojego wroga? Pan Kanimir – jakkolwiek niemodnie brzmiało to staropolskie imię – Lasocki, który posiadał kilkanaście małopolskich wiosek, był zaciekłym wrogiem Potockich. Tępił ich jak tylko potrafił. Nie było wiadomo czym tak strasznie zaleźli mu za skórę, niemniej słyszałem z karczemnych opowieści, że musiało to być coś piekielnie potwornego, gdyż Lasocki zawsze tak traktował służących i przyjaciół Potockich, że niejednokrotnie potrzebna była interwencja wojewody, a pozwami można by było palić w piecu przez całą zimę. Dziwne aż, że możni panowie herbu Pilawa mało się nim przejmowali dzięki czemu Lasocki do tej pory cieszył się zarówno dobrym zdrowiem jak i nienaruszonymi włościami, co przy jego gorącej głowie było w Rzeczypospolitej niemożliwością. Zrozumiałem po co chciał mnie wyciągnąć z kłopotów i w jakie kłopoty dzięki temu wpędzić. Przyznam szczerze, że zostanie pionkiem w jego rozgrywce było ostatnią rzeczą prócz sodomii, na jaką miałem ochotę.

-A skąd pan Lasocki tak szybko dowiedział się o moich kłopotach z Potockimi?

-A jak myślisz? Ja ciebie Nowosielski zabiję zaraz! Wioskę z dworem ma niedaleko to i jego ludzie w gospodzie siedzieli!

Butkiewicz chyba mnie nie lubił. Ja jego zresztą też.

-Pewnie miałem być ratowany, żeby panu Lasockiemu do jakiegoś celu posłużyć…

-Teraz to już i tak nieaktualne, więc pozwólcie, że zachowam tajemnicę pracodawcy dla siebie.

 

 

* * *

 

 

Minął dzień, potem drugi. W loszku coraz bardziej śmierdziało, wiadro było przepełnione, a żaden ze strażników nie fatygował się nawet, ażeby je opróżnić. Węch z pewnych przyczyn, których na razie wolałbym nie ujawniać miałem bardziej niż dobry, co najczęściej tylko utrudniało mi życie. Karmiono nas jak w dolnej wierzy wawelskiego zamku: starym chlebem i zatęchłą wodą. Tyle tylko, że do rzeczonej wierzy trafiało się za zgoła inne czyny. Bardziej, rzekłbym gardłowe. Choć z perspektywy Jana Potockiego ta sprawa mogła być gardłowa. Trzeciego dnia, około południa do loszku wszedł niski, poznaczony bliznami szlachcic, o długich, posklejanych wąsach. Wyglądał jakby właśnie wyruszał do bitwy, gdyż ubrany był w kolczugę, pas kolczy i karwasze. Być może rękodajni Potockich musieli stale być w pogotowiu bojowym?

-Nowosielski…– powiedział powoli, bardzo wyraźnie akcentując każdą sylabę. Zdawałoby się, że smakował przez chwilę moje nazwisko, po czym parsknął chrapliwym śmiechem. Butkiewicza pewnikiem nie chciał zauważyć i skupił się w całości na mnie. Poczułem jego zapach– mężczyzna przesiąknięty był odorem krwi i potu. Jego oczy wyglądały jakby zasnuwała je delikatna mgła, oznaka obłędu i szaleństwa.

-Do usług. – odparłem siląc się na beztroski ton. Butkiewicz zaczął trząść się jak w ataku febry. Próbował wcisnąć się w ścianę jakby był zaszczutym zającem.

-Jak mniemam wiecie z jakiego powodu trafiliście w gościnę do pana Macieja Potockiego?

Gościnę… Niezbyt lubię sarkazm, kiedy dotyczy on bezpośrednio mojej osoby. Jeśli chodziło mu o tego samego Macieja, z którym miałem nieprzyjemność poznać się na sejmie, gdy poćwiartował wraz ze znajomkami pana Tarczyńskiego ponieważ ten publicznie wyraził się niepochlebnie o polityce Potockich, to byłem w nie lada tarapatach. Był to człowiek o ogromnej władzy i możliwościach, a uczynki takie jak wyżej wymieniony uchodziły mu zawsze płazem. Postanowiłem grać głupiego. W końcu i tak niewiele miałem do stracenia.

-Nie mam najmniejszego pojęcia. A waszmość kim jesteś? Jeśli można zapytać…

Opancerzony szlachcic znów chrapliwie się zaśmiał i wyjął z zza pazuchy niewielki kluczyk. Rozkuł mnie, lecz zaraz szybkim, pewnym ruchem złapał moje lewe przedramię i wykręcił mi boleśnie staw. Mógł mną teraz kierować jak tylko zechciał.

-Skoro nie wiecie, to się zaraz dowiecie, czemuście goszczeni.

 

Wyprowadził mnie tak jak stałem, w samych jedynie hajdawerach na mały dziedziniec, znajdujący się na tyłach okazałego dworu, w którego lochach byłem „goszczony”. Z lewej strony otaczała go stajnia a z prawej pomniejsze budyneczki gospodarcze. Na wprost mnie, co najbardziej mnie zaniepokoiło, stała drewniana trybuna. Siedziało na niej przynajmniej kilkudziesięciu panów braci, szlachcianek i dzieci. Wszyscy przyglądali mi się badawczym wzrokiem, gdy odziany jedynie w gacie byłem wleczony przez opancerzonego zabijakę. Bo ów mężczyzna na zabijakę wyglądał jak mało kto. Doprowadził mnie przed masywny, drewniany stół, ustawiony na wprost widzów i puścił, po czym wycofał się pod ścianę dworu.

-Oto i on. Pan Nowosielski.– chudy, wysoki szlachcic wstał z fotela, ustawionego pośrodku trybuny. Miał czarne, podgolone wysoko włosy, krótkie lecz gęste, równo przycięte wąsy i paskudną bliznę pod dolną wargą, dzielącą podbródek na dwie niemal równe części. Obawy potwierdziły się. Był to ten sam Maciej Potocki którego znałem z sejmu.

-Witam! – krzyknął donośnie i klasnął w dłonie– Cała niemal rodzina z okolicy zjechała się, by pana Nowosielskiego poznać. Zabrakło niestety mego kuzyna ukochanego, Jana.

Przez trybunę przetoczył się pomruk niezadowolenia.

-Jak pan widzi, panie Nowosielski, krewniacy nie są zadowoleni, że Jana nie ma tu dzisiaj z nami. Niestety, leży on na wpół żywy i modli się do Boga, aby ten w swej łasce pozwolił mu jeszcze kiedyś stanąć na nogi. Bo jak na razie Jan wstać nie może. Czy wiecie czemu, panie Nowosielski?

No to zdechł pies. Stwierdziłem, że pozostaje mi jedynie wyparcie się wszystkiego.

-Jeśli zechcecie mnie oświecić panie Macieju…

-Otóż został raniony w głowę.

-Czy wiecie któż mógł potraktować go w taki sposób? – kropelki potu spływały mi po czole, dłonie zaczęły mimowolnie dygotać. Musiałem dalej grać swoją rolę pomimo z góry przegranej pozycji.

-Wiemy panie Nowosielski. Wiemy doskonale! I zaraz będziemy tą osobę karać.

Poczułem w żyłach falę zimna, która była tylko zapowiedzią tego co zaraz mogło się wydarzyć. Zacząłem się poważnie obawiać dwóch rzeczy: tego, że zechcą mnie torturować i tego, że stanie się coś jeszcze gorszego, co mogło okazać się dla mnie albo zbawienne albo też spełnić rolę gwoździa do mojej trumny. Otóż miałem pewną przypadłość, do której, gdybym tylko mógł wolałbym się nie przyznawać. Nie nauczyłem się do końca jak można było ową przypadłość okiełznać, jak zapanować nad swoim ciałem i jak do podobnych sytuacji w ogóle nie dopuszczać. Oczywiście w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy cierpiałem udało mi się opanować mimowolne ataki, ale jedynie w normalnych warunkach. W tej chwili byłem zbyt zdenerwowany i ciało mogło odmówić posłuszeństwa. Z budyneczku, który pełnił najwyraźniej funkcję warsztatu wyszedł potężny mężczyzna o włochatej twarzy, ubrany w połatany, skórzany fartuch. Dźwigał ogromną skrzynię.

-Oto Klaus.– powiedział Potocki – Mistrz w swoim fachu. Swego czasu sprowadziłem go w nasze spokojne rejony z Torunia.

Poczułem jak naturalny, dziki instynkt zaczął przeważać i ludzka natura stopniowo ustępowała pola. Zaczynało mnie łamać w kościach a zmysły wyostrzyły się. Kat podszedł do stołu, otworzył skrzynię i zaczął wykładać na blat narzędzia: obcęgi, piłę, młotek, toporek, szydła, macę, różnego rozmiaru obręcze, imadło, żelaznego bucika, bicz, kociołek, gwoździe wielkości buzdyganu… Aż dziw, iż uzbierał taki arsenał. Każde z narzędzi poznaczone było rdzawymi naciekami. Drżałem coraz bardziej i Maciej Potocki musiał to zauważyć, gdyż uciesznie podskoczył w miejscu i z zapałem rozkazał katu przywiązanie mnie do stołu. Włosy na karku stanęły mi dęba, we wszystkich mięśniach poczułem niewyobrażalnie bolesny skurcz. Zacząłem krzyczeć, gdyż doszedł do tego okropny ból kości. Skonsternowany kat spojrzał na Potockiego a ten z radością w głosie zawołał:

-Patrzcie no moi mili! Do rozsiekania łba biednemu Janowi to był pierwszy, a teraz krzyczy i wyje już na sam widok narzędzi! Przywiązuj Klaus!

 

Dawniej podobne sytuacje zdarzały mi się jedynie w czasie pełni, a i to nie zawsze. Zazwyczaj miałem wrażenie, iż mdleję, co działo się w jednym miejscu, a potem budziłem się w zupełnie innym cały brudny od błota i krwi. Z czasem zacząłem zapamiętywać zdarzenia po ataku, ale wszystko odbywało się jakby we śnie. Niestety nie mogłem decydować o tym kiedy cały proceder ma się zacząć a kiedy skończyć. No i doszły do tego przemiany w takich momentach jak ten– pełnych stresu, strachu, nerwów i bólu.

-Uciekajcie stąd!- wrzasnąłem ostatkiem sił, choć wiedziałem, że jest to bezcelowe. Nie, żeby jakoś specjalnie zależało mi na życiu niedoszłego oprawcy i tłumu, który jakże chętnie zebrał się, by oglądać moją kaźń. Po prostu nie chciałem mieć na sumieniu kilkudziesięciu kolejnych, niepotrzebnych trupów. Klaus już miał chwycić mnie mocarną łapą za ramię, kiedy dopełniło się to co rozpoczęło się kilka chwil wcześniej. Przemiana.

 

 

* * *

 

Następne wydarzenia pamiętam jak przez mgłę. Tak jak gdyby wszystko to co się stało było tylko makabrycznym snem. Najpierw zszokowanego kata, który ginie w momencie gdy miażdżę mu głowę ogromnymi dłońmi, zakończonymi ostrymi pazurami. Krzyk tłumu, chaos jaki rozpętał się kiedy przerażeni szlachcice tratowali się wzajemnie i zeskakiwali z trybuny. Ich paniczne wrzaski kiedy ginęli pod ciosami pięści, rozdzierani pazurami i kłami. Błagania o litość kiedy zaszczuci zdawali sobie sprawę, że ich czas się skończył. Zabijałem ich bez najmniejszej litości. Nie tylko z powodu zwierzęcego instynktu, który wspomagał w znaczącym stopniu mój umysł. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić sobie na pozostawienie świadków przemiany. Coś powtarzało mi cały czas, że muszę zabić ich wszystkich i robiłem to. Nie zgadzałem się z tym, nie mogłem się zgodzić, ale robiłem to. Wystarczyło, że w kilku województwach mówiono o mnie, iż jestem czartem a w kilku innych stałem się infamisem i banitą. Wystarczyło, że tatko wydziedziczył mnie i przegnał, kiedy dowiedział się kim potrafię się stać i co robię w czasie przemiany… Na szczęście był dobrym człowiekiem i nie zabił mnie. A może na nieszczęście…

 

Nie udało mi się zlikwidować wszystkich świadków, po części ze względu na nieostrożność (opancerzony szlachcic, który wyprowadził mnie z lochów zniknął gdzieś w momencie, gdy skręcałem kark Maciejowi) a po części dlatego, iż udało mi się przekonać samego siebie– nie-siebie, że przerażonym dzieciom i tak nikt nie uwierzyłby w opowieść o ataku wilkołaka. Zawsze łatwiej było przecież przyjąć wersję o napadzie bandytów, zagonu tatarskiego lub o buncie chłopstwa. Gdy wszystko już ucichło, dzieci uciekły i na dziedzińcu ani we dworze nie pozostał nikt żywy, znów poczułem niesamowity i niemożliwy do opisania ból, po czym straciłem przytomność. Obudziłem się drżąc na całym ciele, leżąc wśród kałuż posoki i fragmentów ciał. Podniosłem się na klęczki i zwymiotowałem, choć nie bardzo było czym, gdyż jak już wspominałem jedzenia w lochu było mało a było ono podłego gatunku. Podniosłem się, rozejrzałem i znów zrobiło mi się niedobrze lecz tym razem powstrzymałem się przed odruchami wymiotnymi. Do długiej niczym droga z Krakowa do Moskwy listy moich grzechów, które nigdy nie miały być przebaczone, musiałem dopisać masakrę na dworze Macieja Potockiego.

 

 

* * *

 

Obmyłem się z krwi i pyłu. Zrzuciłem przesiąknięte posoką hajdawery. W kufrze na piętrze dworu znalazłem koszulę, prosty, lniany żupan i bojowe spodnie husarskie. Pewnie należały do któregoś z rękodajnych, który w tym momencie zaczynał już gnić. Buty zzułem z trupa leżącego w korytarzu. Odziany już zszedłem do lochu. Bądź co bądź Butkiewicz był moim towarzyszem niedoli i chciałem puścić go wolno. Nic nie widział, gdyż okienko celi wychodziło na zupełnie inną stronę niż dziedziniec, więc nie musiałem się obawiać niczego prócz niezręcznych pytań. Poza tym niechybnie umarłby bez żywności i wody, skuty kajdanami w wilgotnym pomieszczeniu, a tego mu nie życzyłem. Zabrałem klucze z ciała strażnika, odsunąłem zasuwę drzwi i wszedłem do celi. Butkiewicz siedział wtulony w ścianę tak jak go pozostawiono. Spojrzał na mnie przerażonymi oczami, po czym zrobił najgłupszą minę jaką tylko mógł mieć w repertuarze.

-Wy… Jak… Ale…-

-Jesteście wolni. Wrócicie do Lasockiego, albo pójdziecie gdzie będziecie chcieli, nie dbam o to.– powiedziałem – Błagam was tylko o jedno panie Butkiewicz. Nie pytajcie o nic i odjedźcie póki taka jest moja wola.

Przez chwilę stałem tak i przyglądałem się mu, a on leżał i przyglądał się mnie. Cisza się przeciągała. Nie wiem ile jeszcze czasu trwałaby ta konsternacja, gdyby szlachcic nie odezwał się:

-Słyszałem krzyki.– wzdrygnął się jeszcze mocniej – A więc to prawda co mówili…

Zamilkł i wtulił się w ścianę. Atmosfera zagęściła się.

-Co jest prawdą i co mówili?! – wrzasnąłem i zastanowiłem się poważnie, czy aby na pewno puszczenie go wolno jest dobrym pomysłem

-Pan Lasocki i proboszcz. Mówili, żeście demon. Ja nie wierzyłem. Oni kazali…– Butkiewicz szarpnął się w łańcuchach. Był teraz jak zaszczuty przez psy łowcze zając. Nie pozostało w nim nic z butnego i odważnego szlachcica, którym zdawał się być na początku naszej znajomości. Nie patrzył już na mnie z pogardą, lecz ze strachem i szacunkiem.

-Nie jestem demonem.– odparłem próbując ratować sytuację – Ludzie krzyczeli bo dwór najechali jacyś zbrojni bandyci. Ja zdołałem się ukryć i przeczekałem aż sobie pojadą. Ot i cała filozofia. Ale wyjaśnij mi dobry człowieku, co mówili? O co im chodziło?

-Mówili, że było o takich jak wy zapisane w księgach, co je pan Lasocki z Siedmiogrodu przywiózł. – Butkiewicz mówił tak szybko jakby chciał się dzięki temu pozbyć jakiegoś niewyobrażalnego ciężaru – Ktoś widział was w okolicy, to i Lasocki się wami zainteresował, bo przyjezdni szlachcice z Rusi gadali, żeście też demon i wilkołak. Miałem was przywieźć do dworu Lasockiego, gdzie ten chciał was prosić o współpracę, a potem jak okazało się, że usiekliście Jana Potockiego to się tym bardziej Lasocki ucieszył bo wróg wroga to przecież przyjaciel. I wymyślił całą intrygę. Ja niczemu nie winny, łaski proszę! – koniec opowieści już niemal wysyczał, gdyż brakowało mu powietrza.

Niedobrze się działo. Do szlachcica najwyraźniej nie docierały moje wyjaśnienia o napadzie na dwór. Ludzie wiedzieli swoje, a plotki rozchodziły się po Rzeczypospolitej z prędkością wiatru. Z ilu jeszcze miejsc będę musiał uciekać…

Rozkułem Butkiewicza i rozkazałem mu (moją komendę przyjął jak coś naturalnego) przygotować dwa konie. Szlachcic w roli stajennego sprawił się całkiem dobrze i już w kilka pacierzy później czekały na nas dwa osiodłane i gotowe do drogi rumaki. Nie musiałem nalegać, by obiecał zaprowadzić mnie na dwór Lasockiego. Nie miałem co prawda ochoty na wdawanie się w gry feudałów stając po którejkolwiek ze stron, ale dręczyło mnie przeczucie, że szlachcic, który uciekł z rzezi, mimowolnie zgotowanej przeze mnie okolicznym Potockim, doniesie innym członkom tej potężnej rodziny o zaistniałych wydarzeniach i za jakiś czas będę miał na głowie setki albo nawet tysiące grup pościgowych, pełnych na dodatek szalonych łowców czarownic, obłąkanych demonologów i natchnionych księży egzorcystów. Lasocki był w tej chwili moją jedyną nadzieją na bezpieczny azyl, a być może za sprawą ksiąg, które przywiózł z Siedmiogrodu miałem szansę dowiedzieć się czegokolwiek o mojej przypadłości i odkryć, czy istnieje jakikolwiek sposób, żeby ją wyleczyć.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jest równoczesnie pierwszym rozdziałem książki, którą piszę do (jak na razie szuflady).

Zapraszam i życzę miłej lektury. Mam nadzieję, że komuś przypadnie do gustu.

Pozdrawiam

overlust

Sam sobie szóstkę walnałeś? Bo opowiadanie jest 3 minuty na portalu, chyba że ktos czyta z szybkością światła...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Walnąłem, a co;p Jak się nie spodoba to i tak zjedzie;) Przecież ja już czytałem;D

Kurde, to sie nazywa skromnośc...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Chyba nie mój styl do czytania. Podziel na akapity, będzie łatwiej czytać.

"... brudny z błota i krwi". To chyba nie jest poprawne.

Racja, juz poprawiam;)

Hehe, Fasoletti- przecież wiadomo po co to zrobiłem;) Więcej osób zwróci na to jakąkolwiek uwagę.

Na co mianowicie? Na niebywałą, powtórzę za Fasolettim, skromność autora?

Raz lekko archaizujesz, raz wcale tego nie robisz --- zdecyduj się na coś. Wyłap i popraw błędy w rodzaju wskazanego przez RheiDao, uporządkuj akapity... Z tego może być całkiem interesująca historia.

Nie muszę byc chyba skromny;) Na "to" czyli wypociny. Dzięki!

Skoro to opowiadanie jest na sześć, to nie będę go czytał. Moje skromne uwagi w niczym Ci już nie pomogą. Zajrzę do tych, którym mogę dać wsparcie duchowe :)

Oj Erreth. Przepraszam wszystkich, których uraziłem dając sobie 6. Proszę o pomoc, gdyż jest to mój absolutny debiut. Nie wiedziałem, że tak rygorystycznie podchodzi się tu do ocen, bo tak serio to liczą się dla mnie nie cyferki a komentarze ludzi którzy znają sie na tym lepiej ode mnie.

No to po pierwsze ja się nie znam, a po pierwsze oceny nie mają większego znaczenia. Ważne, żeby były uzasadnione ;) A po pierwsze, skoro przepraszasz, to może warto jednak przeczytać?

Będę zobowiązany;)

Aż zmienił zdjęcie prfilowe ;)

No, kolorowe, budzi bardziej pozytywne emocje;) Może zostanę ułaskawiony;p

Nigdy nie wystawiłem oceny dla własnego tekstu. Niektórzy robią to za pomocą dodatkowych kont, a nie tak bezpośrednio. Ale zostawmy to, nie ty pierwszy i nie ostatni.

„Powoli zacząłem przypominać sobie zdarzenia poprzedniego wieczora. Nie do końca byłem pewien kolejności epizodów minionej nocy" - wieczór i noc to nie synonimy.
Nie wszyscy muszą nosić żupany. Pozwól im odziewać się w kontusze, szwedki i inne stroje ;P
„nie musiałem spędzać czasu na wywabianiu plam" szlachcic sam sobie czyścił ubranie?
„Ah" = Ach
„Nie mam co prawda majątku, gdyż tatko na starość postradał rozum i wydziedziczył mnie. Co prawda" - jedną coprawdę wymień na coś innego
I dalej nie przeczytam, bo nie mam czasu. Na podstawie tego, co wyczytałem, najpierw zgodzę się z opinią AdamKB, że niepotrzebnie mieszasz style. Nie używaj metafor czy porównań ze współczesnych realiów w tekście opisującym Polskę szlachecką. W niektórych miejscach występują dłużyzny, tzn. zbyt rozwlekłe opisy. Czytelnik może sobie część dopowiedzieć, zaufaj mu. Poza tym zaczynasz od starego motywu przebudzenia „gdzie ja jestem?". Motyw zużyty przez popkulturę, więc daje wrażenie sztampowości. Pozytywy? Mało przecinków do wstawienie (podobno tylko to widzę, do tego nie zawsze), jasny styl (chociaż trochę „wymieszany"). Umiesz pisać, jak na mój gust, bo czyta się lekko. Tylko dopracuj fabułę, żeby działo się więcej, a było mniej opisów wymiocin. Narracją pierwszoosobową posługujesz się sprawnie, ale czasem za bardzo manieryzujesz język.

Dzięki;) Błędy poprawię, stylu niestety nie zdążę, bo mam jeszcze tylko kilkanaście godzin na edycję;/

No ale nieco się wytłumaczę:

-posługuję się jedynie żupanami, gdyż kontusze stały się popularne w drugiej połowie XVII wieku, a fabułę ulokowałem gdzieś zaraz po Batorym, tutaj kontusz to będzie rzadkość;p

-no niestety Nowosielski musi sam sobie wywabiać plamy, bo "gówno ma";p o służbie nie wspominając;

-przebudzenie motyw wysłużony, ale jakże piękny;D niemniej masz rację, z drugiej jednak strony, nie chciałem umieszczać początku opowieści w drodze (na mniej lub bardziej zbitym trakcie z gospodami co pół kroku) albo od zdania typu "Było ciepło, niebo było niebieskie a wódka zimna..."- bo to jest dojone od niepamiętnych czasów, więc wybrałem któryś z kolei wyrobiony motyw;D;

Jak kiedyś znajdziesz kilka chwil, to prosiłbym o sugestie co do reszty tekstu;)

Popieram Twoje stanowisko dotyczące początku, Overluście.

Ja tam się nie znam. A tekst aktualnie przygotowywany zaczynam właśnie od oklepanego motywu karczmy na trakcie :) Stylem się aż tak bardzo nie przejmuj, bo ważniejsze są pomysły, konstrukcja świata przedstawionego, bohaterowie i... Dzisiaj w bibliotece zrobiłem eksperyment z prozą poczytnego polskiego autora. Wybierałem losowo książki (było ich z 15) i czytałem wybrane fragmenty. Wszystkie okazały się niedorobione stylistycznie, logicznie, gramatycznie. A facet wydaje nową książkę co 3 miesiące. Zapytasz, gdzie tu logika? W targecie tkwi siła.

Erreth. Target trzeba wychowywać na dobrych przykładach. Spal ten mendel niedoróbek.

AdamKB: A zgadniesz, o kim mowa? Nie spalę, bo ludzie to czytają. Pani z biblioteki by się gniewała.

Kolejnych "rozdziałów" chyba nie powinienem tu wrzucać, bo wyrwane z kontekstu będą beznadziejne (tak mi się przynajmniej wydaje). Natomiast niedługo załaduję kilka opowiadań, które napisałem prócz tego.

Erreth. Nie będę zgadywał, bo jeśli mam na myśli inną, niewłaściwą osobę, to będziesz się ze mnie śmiał, a jeśli odpowiem prawidłowo, obruszę lawinę antykomplementów albo i w dziób zarobię.
Overlust. Przejrzyj na spokojnie, popoprawiaj, zapytać też możesz o to i owo... Dlaczego przesądzasz sprawę?

AdamKB, raczej chodzi mi o treść;) Po prostu o ile pierwszy rozdział może być czytany jak opowiadanie, drugi pewnie będzie się wydawał pełen niedopowiedzeń i rzeczy z kosmosu;p

W czwartym można wrócić na Ziemię lub ziemię. Overluście, decyzja należy do Ciebie --- chciałem Ci dodać ducha...

overlust: Dopisz w tytule, że to ciąg dalszy. Ale nie wrzucaj tego teraz, od razu. Zaczekaj kilka dni, poczytaj komentarze i następne części dopracuj spokojnie "zgodnie z zaleceniami edycyjnymi". Wtedy praca wykonywana przez potencjalnych komentatorów nie pójdzie na marne, a i Ty czegoś się dowiesz o swoim tekście poza tym, że brak w nim przecinków i style pomieszane. Jeśli jednak za nic masz uwai tutaj wpisywane, wrzuć wszystko od razu, jak jest, bez poprawek. Noże ktoś doceni Twój wysiłek maszynistki.

Ciekawie i sprawnie napisane. Czekam na ciąg dalszy.

No to przyznam szczerze, że dodaliście mi ducha;) W takim razie popracuję ostro (nad stylem też). Dziękuje pięknie, bo konstruktywna krytyka zawsze wyzwala we mnie lepsze emocje niż potakiwanie;]

Pozdrawiam!

No to dowliłeś Robertowi.

A czym niby tak mi dowalił? Po prostu fajnie się czytało.

Robert: że mu przytaknąłeś, zamiast go zjechać ;) Pewnie, że się go fajnie czyta. Dopracuje warsztat i będzie super.

Heh, nie miałem tego w planach. Z resztą nie lubię pojazdu tylko KK;)

Jak dla mnie, to spokojnie. Bardzo fajnie sie czyta.

Nowa Fantastyka